<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Na tak zwany »najszczęśliwszy okres« w życiu Krzyckiego padały pewne małe cienie, a to z rozmaitych powodów. Jeśli bowiem, z jednej strony miłość jego dla Hanki wzrastała z każdym dniem, to z drugiej rozpoczęły się rozmaite przykrości, które przewidywała matka. Były to rzeczy prawie niedostrzegalne, do których nie można się było przyczepić, a jednak zlekka kłójące. Zdarzyło się oto, że panie z Górek przyszły do pani Krzyckiej zapraszać ją na ślub panny Kajetany z panem Dołhańskim, który to ślub miał się odbyć za indultem już za kilka dni. Pani Krzycka, składając im życzenia, oświadczyła, że i one mogą je także jej złożyć z powodu zaręczyn syna z panną Anney. Wówczas obie — jedna po drugiej — poczęły ściskać serdecznie panią Krzycką, co miało być niby oznaką życzeń, ale wyglądało na współczucie, tembardziej, że pani Włócka, prócz słów: »wola boska!« — nie powiedziała nic innego, a panna Kajetana wznosiła do góry oczy tak pobożnie, jakby chciała wybłagać na Wysokościach pociechę dla strapionego serca matki. — Krzycki śmiał się po ich odejściu, ale w duszy życzył im, aby połamały karki. Gdy jednak w kilka dni później pokazało się, że z całego kółka znajomych jedna tylko Hanka nie otrzymała od tych pań zaproszenia — chciał zrobić Dołhańskiemu awanturę i matka ledwie zdołała go od niej powstrzymać oświadczeniem, że ani ona sama, ani pani Otocka i Marynia na ślub nie pójdą. Krzyckiego gniewało nawet i to, że niektórzy znajomi, w przeciwieństwie do pań z Górek, składali mu życzenia ze zbytnim zapałem, tak jakby spełnił jakiś czyn bohaterski. Małżeństwo jego, zarazem pochodzenie Hanki stało się przedmiotem wszystkich rozmów w »towarzystwie«. Na świecie mogły zachodzić wielkie zmiany polityczne, mogły pękać bomby i wybuchać bezrobocia — w salonach mówiono przez kilka dni tylko o Hance, której nazwisko, rozmaite wiotkie damy, wymawiały tonem pytania cedząc przez zęby i przymykając oczy: »Anka... Skubanka — n’est ce pas? — Lecz również życzenia tych, którzy je składali Krzyckiemu ze zbytnim zapałem, płynęły nie tylko z uznania dla jego bohaterstwa, z jakiem odważył się brać za żonę »Skubankę«. Posag Hanki, i nadzieja skubania w przyszłości milionera, grała w tem ważniejszą rolę. Posag ten, który zgodnie z przewidywaniem pani Krzyckiej, był, jak na miejscowe warunki, dość znaczny, ale bynajmniej nie milionowy, wzrastał w opinii z każdą niemal godziną, tak, że doszedł do rozmiarów niemal bajecznych i wzmógł powszechną ciekawość do tego stopnia, że gdy Hanka w towarzystwie dwóch swych młodych przyjaciółek, oraz pani Krzyckiej i narzeczonego, pojawiła się na wyścigach — wszystkie lornetki skierowały się na ich powóz. Wiotkie damy z high-life’u patrząc na jej promienną, jaśniejącą szczęściem i zdrowiem twarz, mówiły wprawdzie, że byłyby od razu odgadły, że »to jest trochę coś innego« — ale twierdziły, że w dzisiejszych czasach tenże high-life powinien otworzyć swoje delikatne łono osobie, posiadającej takie środki do »hobienia dobrze«. — Co do jej urody, przeważyło jednak zdanie, że nie jest dość ładna, by można było dla niej stracić głowę i że Krzycki żeni się dla pieniędzy. — W obronę brały go tylko panie z Górek, które widując teraz dużo ludzi, dawały wszędzie do zrozumienia, że młody ich sąsiad nie zawsze szukał tylko milionów — i dopiero, gdy zawiodły go inne marzenia, powiedział sobie, że w takim razie lepiej jest mieć pieniądze niż nic.
Tak układały się rzeczy zewnętrzne. Ale i na niebie narzeczonych pojawiały się od czasu do czasu małe chmurki, które w miarę jak rozpłomieniała się miłość Krzyckiego, pojawiały się nawet coraz częściej. Hanka, przywykłszy do obyczajów angielskich, nie wahała się wcale przyjmować narzeczonego u siebie, spędzać z nim sam na sam długie godziny, chodzić z nim we dwójkę po mieście, a nawet wyjeżdżać za miasto, i nazywać się po imieniu. Mówiła sobie, że w wielkiem i szczerem kochaniu powinna się mieścić także przyjaźń i że trzeba, zanim się zostanie żoną, być szczerym przyjacielem i kolegą — sądziła, że Władysław to zrozumie i nie tylko ją będzie tembardziej kochał, ale i tembardziej lubił. Czytała niegdyś w jakiejś angielskiej książce, że można kochać a nie lubić i że w takim razie miłość gorzknieje do tego stopnia, iż może stać się wiekuistem nieszczęściem, więc chcąc tego uniknąć i oprzeć przyszłe życie na niewzruszonych fundamentach, chciała obok miłości, zdobyć i jaknajgłębszą przyjaźń.
Lecz tu zaczęły się między narzeczonymi nieporozumienia. Ów złotowłosy, patrzący niebieską smugą, dobry przyjaciel, ów różany wesoły kolega, który ubierał się w jasne suknie i wiosenne kapelusze, był tak cudny, że Krzycki polubił go wprawdzie bez granic, ale w każdem sam na sam tracił głowę. Hance zdawało się, że narzeczony, choćby zakochany bez pamięci, ale zarazem i przyjaciel, powinien być takim człowiekiem, któremu można w każdej chwili oprzeć głowę na ramieniu, z całą ufnością, że tej ufności nie nadużyje i nie skorzysta ani z odosobnienia, ani z chwilowej słabości, ani z szarej godziny, ani z tego, że miłość rozbraja kobietę i osłabia. On, przeciwnie, może dlatego, że tracił głowę, postępował tak, jakby sądził, że przyjaźń i stosunek koleżeński dodają tylko praw narzeczeństwu. Stąd zrodziła się w nich zobopólna czujność: w nim baczna na wszystko, z czego można było skorzystać, w niej baczna na to, czego należało unikać. Z początku milcząca — czujność ta przerodziła się wkrótce w sprzeczki. Następowały po nich przeprosiny, które byłyby potęgowały miłość obojga, gdyby nie to, że Krzycki nawet i przepraszał zbyt zapalczywie. I nieporozumienie było w rzeczywistości głębsze, niż oboje myśleli, albowiem, gdy Hanka sądziła, że ze względu na to, co niegdyś między nimi zaszło, on powinien być tem powściągliwszym i okazywać jej tem większy szacunek, on w chwilach, gdy zaślepiała go żądza, zdawał się mniemać, że właśnie ta przeszłość, wraz z jej spalonymi mostami upoważnia go do wszystkiego. Z tych powodów rysował się od czasu do czasu zaczarowany gmach ich szczęścia, a byłby rysował się jeszcze silniej i prędzej, gdyby nie to, że w Krzyckim był materyał na wszystko — i że przychodziły nań chwile zupełnie odmienne. Nieraz w jasne noce, gdy siedzieli na balkonie, wychodzącym na ogrody w mieszkaniu Hanki, i gdy z sąsiedniego balkonu dochodził śpiew skrzypców Maryni, a światło księżyca zdawało się spać cicho na przeciwległych murach, usypiały również i zmysły Władysława. Dusza jego ukołysana widokiem ukochanej istoty, bielejącej, jak biały anioł w mroku — upojona zapachem liści i kwiatów uskrzydlona muzyką, cicha, jak cicha noc letnia, roztapiała się w jakieś powszechne a słodkie i czyste uczucie, które obejmowało Hankę i niosło ją ku gwiazdom. Wrażliwa dusza dziewczyny odczuwała to wówczas i po prostu tonęła w szczęściu.
Ale były to przelotne nastroje. W chwilę później, gdy Krzycki dawał jej dobranoc, i gdy całował jej ręce i czoło, wnet budziła się w nim wiecznie głodna żądza i szukał jej ust, przyciskał jej piersi do swoich, tracił pamięć — a gdy wydzierała mu się z ramion, mówił, że nie obiecywał jej być kwakrem angielskim — i rozstawali się, jeśli nie gniewni, to jakby upokorzeni oboje i smutni.
I ten smutek bratał się z miłością. Ale zdarzało się często, że Władysław rozbrajał Hankę swą wielką otwartością, która stanowiła rzeczywisty jego przymiot.
— Ty, Hanuś moja — mówił raz po cięższej sprzeczce — chciałabyś, żebym ja wylazł na jakąś drabinę i siedział na najwyższym szczeblu. Na chwilę — dobrze! — mogę! Ale siedzieć tam zawsze, tobym tak samo nie potrafił, jak chodzić ciągle na szczudłach. Ty sobie nie wyobrażaj, że jestem czemś więcej, niż jestem. Ja jestem sobie zwyczajny człowiek, który się tem tylko różni od innych, że cię kocha nad wszystko.
— Nie, Władku — odpowiedziała Hanka — ja wcale nie chcę, żebyś był jakąś wielkością, bo pamiętam, co mówią Anglicy, że największem arcydziełem bożem jest uczciwy człowiek.
— Ja tam broiłem trochę, ale myślę, że jestem uczciwy.
— Tak, ale pamiętaj, że nie ten jest uczciwym człowiekiem, kto nie robi źle, ale ten, kto robi dobrze. W tem mieści się wszystko.
— Zgoda i na to. Ty mnie tego nauczysz.
— I ty mnie.
— Ha! będziemy gospodarzyli w Jastrzębiu i będziemy robili, co będziemy mogli. Tam jest dużo roboty i to takiej, do której jestem zdolny. Być dobrym gospodarzem, być dobrym dla ludzi, uczyć ich — uczyć, kochać, oświecać — być też dobrym obywatelem kraju, a w razie potrzeby zginąć dla niego — do tego, słowo ci daję, jestem zdolny. Tak jest! I oto masz mnie. Ale, wszystko razem wziąwszy, nie będzie ci ze mną źle, Hanuś... Zanadto cię kocham, by ci mogło być źle. Tylko, moje złoto, moje kochanie, moja różana pani — nie każ mi ciągle siedzieć na drabinie, bo tego nie potrafię.
Hankę przejednywała jego prostota i szczerość. Myśl o wspólnem życiu w Jastrzębiu, o ukochaniu tego ludu, którego była dzieckiem, o uczeniu go, o pracy nad nim i dla niego, uśmiechała się jej i nęciła ją tak silnie, jak nic innego. Wrócić do Polski i zająć się wsią polską, to był jej zamiar, który powzięła zaraz po śmierci państwa Anney. A teraz takie właśnie widnokręgi otwierał przed nią ten dawny »panicz«, którego kochała jeszcze jako prosta dziewczyna. Więc była mu wdzięczna, była gotowa podnosić w duszy jego zalety, usprawiedliwiać wady, kochać go — i wytrwać przy nim wiernie, a w zamian — nie chciała nic więcej, jak, żeby i on kochał ją, nie tylko zmysłami, ale prawą i czystą miłością i by patrzył na nią przedewszystkiem jak na towarzyszkę życia »for worse and better!...«
I dlatego, gdy przychodziły takie chwile, w których zdawało jej się, że on widzi w niej głównie przedmiot swych żądz i nie umie wcale znaleźć w sobie siły do walki z niemi i do podniesienia swego uczucia na szlachetne wyżyny, zwątpienie ogarniało jej serce i nie mogła się oprzeć myślom, że on nie jest taki, jakimby go mieć chciała.
— Ale jednak — pocieszała się w duchu — to szczera i prawdziwa natura, a gdzie jest szczerość i prawda, tam wszystko może się odnaleźć.
Krzycki zaś był istotnie szczery i to do tego stopnia, że można go było przejrzeć na wylot, jakgdyby był szklany. Dowodem tego była opinia, którą w rozmowach z Grońskim wygłaszał o nim doktór Szremski.
— Mnie — mówił — interesuje dzisiejsza panna Hanka Skibianka jeszcze dziesięć razy więcej, niż dawna panna Anney — i życzę jej szczęścia z całej duszy. Ale jeśli ona oprze to szczęście na uczuciu, jakie ma dla niej Krzycki, to boję się, że się zawiedzie... Ja nie chcę powiedzieć o nim nic złego. Owszem, to dla mnie sympatyczny typ, bo ogromnie nasz, ogromnie swojski. Gdyby Krzycki żył sto lat temu i był ułanem, szarżowałby pod Samosierrą nie gorzej od Kozietulskich i Niegolewskich. Tylko, on należy do tego rodzaju ludzi, którym, dla jakiejś idei, lub dla jakiegoś uczucia, łatwiej zginąć, niż dla nich żyć i w nich wytrwać. Zwracać się ku jednej idei, lub ku jednemu uczuciu, jak igła magnesowa zwraca się na północ — to nie ich moc, ani ich rzecz. Oni potrzebują dystrakcyi, rozrywek. I niema w tem nic dziwnego. Pomyśleć tylko, że przez całe wieki nikomu w świecie nie było lepiej, niż rozmaitym Krzyckim i Grońskim — nikomu! To też wysysali rozkosze z życia, jak sok z winogron. Jedli, pili, bawili się, hulali — ba! bili się nawet dla przyjemności. Nie byli źli, ani okrutni, bo człowiek szczęśliwy nie może być zupełnie zły. Mieli w sercu pewne uczucie ludzkości. Folgowali plemionom, które im podlegały, ale przedewszystkiem — folgowali sobie. — Stąd, na dnie duszy polskiej leży zawsze folga. Przyszły teraz czasy pokuty, a ta folga, prawem dziedziczności, zwłaszcza w tej sferze, do której należy Krzycki, jeszcze została. Jemu nie wystarczy ani miłość dla kobiety, ani dla Ojczyzny. Będzie je kochał i w danym razie zginie dla nich, ale w życiu będzie sobie folgował. I, widzi pan, właśnie dlatego powiedziałem, że nie tacy naszą społeczność odbudują.
— A jacy? — zapytał Groński.
— Przyszłe pokolenia — nie brzuchate, nie dobroduszne, nie gadatliwe, nie łase na rozkosze zmysłów, na przyjemnostki życia, nie — niby do wszystkiego dobre, a do niczego nie zdatne — tylko twarde, uporne, milczące i fachowe. Niedola i niewola orzą pod nie grunt od stu lat.
— A dzisiejsza chwila grunt nawozi — rzekł Groński. — Szkoda tylko, że ten nawóz tak cuchnie!...
— To nie nawóz, to nawiany piasek, który wyjaławia naszą glebę — odrzekł z energią doktór.
I począł kląć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.