<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Wielohradzka zaczęła być na seryo o syna niespokojną.
Powróciwszy z pikniku, zamknął się on w swoim pokoju, gwizdał, nucił — był w dobrym humorze, lecz wbrew przyjętemu zwyczajowi nie pił barszczu i nie zjadł salzsztangi, którą mu Tecia przyniosła.
Poszedł do biura, mając pod pachą portfel pełen papierów, i wróciwszy z biura, zasiadł do obiadu jedynie dla formy.
Nie jadł ani rosołu, ani mięsa, ani mizeryi, tylko wciąż po obrusie jakieś kółka i gzygzaki kreślił, mrucząc półgłosem:
— Dwie czternaste pary!..
To znów liczył coś na palcach, nucąc, gwiżdżąc walce i polki, raz nawet krzyknął głośno:
— Arrêtez!..
Wielohradzka nigdy nie widziała go w tak gorączkowém usposobieniu. Wiedziała, iż układał figury i kombinacye, lecz ta gorliwość i pośpiech, z jakim pracował, zaczynały ją niepokoić.
— Jédz, Tadziu!.. — prosiła — zupełnie z sił opadniesz...
Lecz on uparcie głową kiwał.
— Nie! nie!.. może późniéj... teraz mam pilną robotę.
— Na wszystko jest czas! — odparła Wielohradzka — teraz powinieneś jeść obiad... proszę cię!..
— Nie!., gdyż nie mam ani chwili do stracenia — upierał się Tadeusz — jutro parti de plaisir w Paprotce... prowadzę tańce, nie mam jeszcze figury nowéj wymyślonéj. Żadnego clou!.. A rozumié mama, iż po wczorajszéj figurze arabskiéj muszę wykomponować coś niezwykłego. Sukces obowiązuje...
Nadymał się ciągle, nie mogąc zapomniéć szelestu braw, które do téj pory szumiały w jego uszach.
— W Paprotce? — spytała Wielohradzka.
— Tak, u Maleniego! — rzucił niedbale Tadeusz.
— U Maleniego?..
— Tak!..
Lecz nie mógł długo zachować obojętnego tonu. Radość tryskała mu z oczu. Szybko porwał matkę za rękę.
— Ha?.. co mamuś na to?.. Tadzio zaproszony do Maleniego?.. będzie fortancerował!.. Co mama na to?..
Wielohradzka rozradowała się szczerze. Pochyliła się i pocałowała syna w czoło.
— Dzięki Bogu!.. — wyrzekła — dzięki Bogu, zaczynasz już wchodzić na drogę do karyery... Maleni to gruba ryba... jeżeli zechce, może cię zaprotegować... możesz awansować...
Wielohradzki machnął ręką.
— Ech!.. ja tam o to nie dbam. Zostawiam to Charłupce!.. Teraz chodzi mi o co innego. Widzi więc mamcia, że mam nielada ciężar na swoich barkach.
— Widzę! widzę i cieszę się! Czy zechcesz, ażebym sprzątnęła ze stołu i przyniosła ci papier i pióro?.. Będziesz tu pracował...
Lecz Wielohradzki wyciągnął się na krześle.
— Dziękuję, mateczko!.. — wyrzekł powoli. — Chcę trochę wypocząć... Nie uwierzy matuś, jak taka praca umysłowa męczy...
Wielohradzka pokiwała głową i szukała w myśli łatwego tematu do rozmowy, który pozwoliłby wypocząć spracowanemu mózgowi wodzireja.
— Z kim tańczyłeś wczoraj kotyliona? — spytała.
— Z Muszką Dobrojowską.
— A która z panien była najpiękniejsza?
— Muszka Dobrojowska.
— A najładniéj ubrana?
— Muszka Dobrojowska.
Powstała z krzesła i wyniosła, majestatyczna, blada w obramowaniu swych siwych włosów, zaczęła zbierać salaterkę z mizeryą i półmisek z mięsem ze stołu.
— A zresztą... — dodała, zatrzymując się nagle tuż przed synem i kładąc mu rękę na ramieniu — czy ty wiész, co ci jeszcze Bóg w przyszłości dać raczy?... Jesteś jeszcze dzieckiem... całe życie przed tobą... Masz pełne prawo do ożenienia się bogato, z panną z dobrego domu, słowem, możesz zrobić... karyerę!
Wielohradzki podniósł na matkę swe wielkie, błękitne oczy.
— Och! — wyrzekł — nie myślę o tém nigdy!..
— To źle! — odparła Wielohradzka. — Bywając w salonach, powinieneś miéć na celu swą przyszłość, a tak piękny, elegancki, z dobrém nazwiskiem chłopak nie może przesunąć się niepostrzeżony... Pamiętaj, co ci mówię! Masz zupełne prawo do zrobienia świetnéj partyi. Niech to przekonanie nie odstępuje cię ani na chwilę...
Nagle w kuchence zaruszało się coś koło komina.
— Czy to ty, Teciu? — spytała Wielohradzka.
— Tak, ja, proszę pani! — odparł po chwili cienki głosik dziewczyny.
— Co tam robisz?
— Grzeję żelazka!
— Nie potrzeba... czy babka już ubrana?
— Tak, proszę pani!..
— Chodźże tutaj, co tam robisz jeszcze w téj ciemnéj kuchni?
Po chwili na progu drzwi ukazała się Tecia, ubrana w szkocką bluzkę i czarną spódniczkę wełnianą. Głowa jéj aż lśniła od jakiegoś olejku i włosy piętrzyły się wysoko, na czubku spięte całą bateryą szpilek z celluloidu.
— Babcia...czeka!.. — wyrzekła nieśmiało dziewczyna.
Wielohradzka spojrzała na nią ze zdziwieniem i nagle, przypominając coś sobie, uderzyła się w czoło.
— Ach! tak!.. tak!.. powiedz babci, że natychmiast przyjdziemy. Idź naprzód!
Tecia zniknęła we drzwiach kuchenki
Wielohradzka zbliżyła się układnie do syna.
— Mój Tadziu!.. — wyrzekła powoli — dziś imieniny Teci... możebyśmy poszli na chwilę do Pikniewiczowéj...
Wielohradzki wzruszył ramionami.
— Ani myślę!.. to stara plotkarka.
— Ależ mylisz się!.. — tłómaczyła matka. — Zresztą pomyśl, dawna nasza sąsiadka, stara kobieta... czeka na nas...
Zawahała się chwilę, wreszcie dodała dość szybko:
— Zrób to dla mnie!.. proszę cię!... Tecia jest mi wielką pomocą w méj pracy! Dziewczyna niezmiernie chętna i zręczna... Ja się starzeję... często ona pracuje za nas obie... Mój Tadziu!..
Wielohradzki powstał i kierował się do swego pokoju.
— Dobrze! dobrze!.. fraka przecież chyba nie włożę...
— Nie! nie!.. weź anglez, to wystarczy.
— Anglez?... co téż mama mówi!.. pójdę w żakiecie...
Lecz Wielohradzka znów prosić zaczęła.
— Mój Tadziu!.. zrób to dla mnie!.. Pikniewiczowa może się obrazić!.. żakiet w dniu imienin!.. Mój Tadziu!..
— No dobrze!.. dobrze!.. — zabrzmiał z po za drzwi głos Tadeusza — wezmę anglez, tylko ten stary, bez aksamitnego kołnierza...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dokoła stołu, nakrytego serwetą siatkową, zasiadło cale towarzystwo.
Na stole znajdował się tort, biedny tort biszkoptowy obłożony cieniuchnemi plasterkami smażonego tataraku. Na środku tortu różowiła się cukrowa róża. Obok, na tacy, kieliszki, butelka wina i korkociąg i kilka małych talerzyków, na których srebrzyły się łyżeczki.
Pociągając wiecznie zakatarzonym noskiem, kręcił się dokoła stołu Felek w zbyt krótkim świątecznym garniturze. Na kanapce włosieniem pokrytéj Wielohradzka w jedwabnéj sukni i Pikniewiczowa, staruszka zmarszczona i chuda, w dużym czepku z fijoletowemi kokardami. Dolna jéj szczęka była w ciągłym ruchu, tak, jakby Pikniewiczowa w ustach miała prowizyę orzechów. Po za tém była to staruszka dość miła, o spłowiałych zielonych oczach, dystyngowana w ruchach i sposobie wyrażania się, lecz wiecznie rozbolała i rozpłakana. Wzdychała często i do téj chwili nie mogła przetrawić ruiny, w jaką ją zięć, a ojciec Teci i Felka, wpędził.
Obok matki, na fotelu bezstylowym i ciężkim, przypominającym brak gustu drugiego Cesarstwa i krynoliny, które się weń wciskały, siedział Wielohradzki, znudzony i myślą odbiegający z tego niewielkiego mieszkania, w którym panował płaczliwy smutek, siatkowe firanki i patarafki ze strzyżonych kawałeczków włóczki.
Chwilami zatrzymywał wzrok na siedzącym naprzeciw niego mężczyźnie. Był to wysoki blondyn, czerwony, z twarzą świecącą od potu, jak lakierowana lampa. Ubrany odświętnie w długi surdut, miął w ręku kapelusz z dużemi kresami. Pikniewiczowa traktowała go uprzejmie, zwysoka, z grzecznością wielkiéj damy.
Przedstawiając go Wielohradzkim, wyrzekła płaczliwie:
— Pan Janczewski!..
W błękitnych źrenicach mężczyzny nie znalazła już ani śladu sympatyi, téj przelotnéj fantazyi, która od lat dwóch czasem, w chwili dobrego humoru, przewijała się i ciągnęła ją w zastawione sieci.
Natomiast instynktem kobiecym odczuła zimno zupełne i pewien rodzaj estetycznéj odrazy. W jednéj chwili zrozumiała, iż była niezgrabną, źle ubraną, źle uczesaną, że Tadeusz nudził się i z grzeczności prostéj i banalnéj siedzi tu, przy tym stole około tortu i naprzeciw babki, która znów z Wielohradzką zapuszcza się w rodowody i wymienianie koligacyj znaczniejszych rodzin arystokracyi galicyjskiéj. Zwróciła się do stołu i znów, ukrajawszy kawałek tortu, położyła go na talerzu. Obojętnie skierowała się w stronę pana Janczewskiego, który napełniał gorliwie stojące rzędem kieliszki.
— Proszę pana! — wyrzekła dziewczynka, podając mu talerzyk.
Janczewski pośpiesznie postawił na stole butelkę i talerzyk pochwycił.
— Ślicznie dziękuję! — wyrzekł zmieszany, lecz pomimo zmieszania wzrok w twarz Teci zatapiający.
Lecz ona odwróciła się od niego tak, jak przed chwilą odwrócił się od niéj Tadeusz, i nagle osowiała i zmartwiona usiadła na brzeżku krzesła, miętosząc w czerwonych rękach wstążkę, którą bluzka jéj w pasie przewiązana była. Obok niéj Felek zapychał się kawałkiem tortu. Lecz babcia Pinkiewiczowa spojrzała na wnuka i natychmiast zawołała:
— Teciu! pokaż państwu, jakie to powinszowanie Felek wykaligrafował.
Chłopak, przyzwyczajony do popisów, jak uczona małpa, dojadał spokojnie resztę tortu i blademi oczami śledził siostrę, która, powstawszy, podeszła do komody i usiłowała otworzyć szufladę.
Nie udawało jéj się jednak. Komoda była ciężka, staroświecka, massive mahoniowa.
Pan Janczewski rzucił się do pomocy; mimowoli Tadeusz powstał i zbliżył się także.
— Niech pani pozwoli!..
Obaj przemówili równocześnie, stojąc po obu stronach klęczącéj przy szufladzie dziewczyny.
Ona, na sekundę, znalazła się pomiędzy nimi dwoma i przeszło ją gorące uczucie, jak gdyby jéj kto kark wrzącą wodą oblewał. Bezwiednie prawie zwróciła się w stronę mechanika.
— Proszę pana! — wyrzekła, powstając i miejsca mu przy komodzie ustępując.
Tadeusz powrócił na swój fotel i teraz jadł tort delikatnie, wybrednie, trzymając łyżeczkę estetycznie i odsuwając na bok tatarak osmażony w cukrze. Tort był dobry i świeży. Tadeusz lubił łakocie. Jedząc, błądził myślą po wczorajszym pikniku i jutrzejszéj majówce. Kombinował nowe figury kadryla i kotyliona. O mazurze nie można było marzyć, jakkolwiek doradził Maleniemu wysłać miejsce przeznaczone na salę balową wielką ilością sosnowych igieł. Tańcząc wczoraj kotyliona, kilkoma słowami umówił się z Muszką o prowadzenie tegoż tańca w Paprotce. Otaczała go atmosfera łaskocących wspomnień. Unikał wzrokiem widoku, ruszającéj się szczęki Pikniewiczowéj i siatkowych firanek, aby nie psuć sobie iluzyi. Byłby rad zamknął oczy, aby módz cofnąć się w głąb siebie i nie widzieć nic z otoczenia. które go tak raziło.
Tymczasem Tecia podała Wielohradzkiéj duży arkusz papieru o wyzłoconych ramach, po których czepiały się amorki i łabędzie i czerniły się niekształtne litery, z pod których wystawały gdzieniegdzie ślady źle wytartego ołówka. Tecia rozwiązała starannie tanią wstążeczkę, którą owa „laurka“ związana była, i położywszy rękę na głowie Felka, stała smutna, z ustami zaciśniętemi, z plamami swych czarnych oczu nagle w cień zapadłych.
Promienie wesołego wiosennego słońca przez szyby przymkniętych okien przez siatkę firanek wpadały do pokoju i słały się po sosnowéj podłodze, starannie wyfroterowanéj. Jasność ta ujawniała zniszczone tasiemki, któremi sukienka Teci mozolnie u dołu naszyta była, i jéj nowe buciki, zbyt ciasne, o płaskich obcasach, już cokolwiek skrzywione źle ustawioną stopą.
Wielohradzka unosiła się nad pięknością pisma Felka. Starała się ciągle być podwójnie uprzejmą, za siebie i za syna, który siedział wciąż milczący, z pustym talerzykiem w ręce.
Nagle Pikniewiczowa wytwornym gestem przywołała do siebie Felka.
— To nie wszystko! — wyrzekła. — Felix nauczył się powinszowania na pamięć...
I zwróciwszy się do wnuka, dodała parafiańską francuzczyzną:
— Dis ton compliment, mon ami!..
Felek podciągnął nosem, opuścił ręce, i przestępując z nogi na nogę, recytować zaczął:
Teciu miła, Teciu droga
W uroczysty dzień imienia,
Niechaj wielka łaska Boga
Twoje czoło opromienia.
Bądź szczęśliwą i wesołą,
Roztaczaj uśmiech wokoło;
Niechaj szczęście i dostatki
Staną na progu twéj chatki.
Recytujący głos dziecka rozlegał się w ciszy, którą przerywał tylko donośny oddech pana Janczewskiego, sapiącego w swém apoplektyczném usposobieniu. Pikniewiczowa kiwała w takt głową, Wielohradzka usiłowała przybrać zachwyconą minę, Tecia stała nieruchoma, wpatrzona teraz z rodzajem rozrzewnienia w bladą twarzyczkę brata. Zdawało się, że zapomniała o obojętności Tadeusza, o panu Janczewskim, o wszystkich, i jedynie widziała obecność tego dziecka, które sama dzieckiem jeszcze wyhodowała i wyniańczyła, zbudzona nagle do roli kobiety w swém przedwczesném sieroctwie.
Tymczasem Tadeusz, nagle wyrwany ze świata swych myśli, kołysany cienkim głosikiem recytującego Felka, powracał do swych kombinacyi i posługiwał się teraz perspektywą teatralną, rzucając na malownicze tło Paprotki grupy tancerek w jasnych sukniach i sylwetki mężczyzn, odzianych w ciemne stroje.
On sam stał na boku i patrzył, jak wódz, na rozstawioną elegancką i rozbawioną armię, wojującą z wrogiem... czasem, który koniecznie „zabić“ było trzeba. Obok siebie miał adjutanta w osobie Muszki, adjutanta o pancerzu z atłasowego różowego ciała i w kąsku włosów, rozrzuconych dokoła spokojnéj twarzy, kasku, zda się, splątanym z wężów o jedwabnym, miedzianym, pełnym złotych iskier, połysku.