<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Puściwszy w ruch walca tańcujące koło, Wielohradzki usiadł na złoconém krzesełku i otarł pot z czoła.
Przed nim wirowała tęcza barw, układająca się w faliste linie, łączących się z sobą par. Orkiestra, ukryta po za lasem palm i oleandrów, grała dyskretnie, jakby nie chcąc płoszyć kręcących się w smugach elektryczności postaci kobiet, z których spływała ku ziemi biel lub błękit gaz, rubin aksamitów i szmaragd jedwabiu. Cały szereg okien szeroko otwartych pozwalał majowéj nocy, czarnéj i ciepłéj, wpływać swobodnie, poruszać drganiem wiatru jedwabie kotar, zwieszających się ze ścian perłowo liliową kaskadą przepysznéj tkaniny lugduńskiéj.
Snopy róż i bzu o srebrnych odcieniach więdły teraz na głowach czterech marmurowych nimf, stojących w czterech rogach sali. Wachlarze elektrycznych lamp po nad pękami kwiatów rozkładały się olśniewającą koroną, a u sufitu, na którym złocił się niezwykły plafon w stylu Ludwika XVI-go, bogaty i bogactwem tém przygniatający, śmiały się w purpurę odziane boginie z palmami w dziwacznie skróconych rękach. W oddali bielił się olbrzymi komin, biały marmurowy, szeroko otwarty, podparty dwoma potworami o mistycznie zasmuconych twarzach.
I po nad kominem portret samego pana domu, Dezydyrego Dobrojowskiego, stryja Muszki, zdawał się dominować po nad całym tłumem gości. Elektryczność oświetlała silnie płótno, wydobywając zeń maskę twarzy starego kawalera, bladą, o rysach regularnych, cokolwiek zepsutych tłuszczem i opadnięciem muskułów. Ordery i wstęga błękitna, przepasująca kamizelkę, imponowały zdaleka.
Pod portretem, w wielkiéj żardinierce z rueńskiego fajansu, kwitły heliotropy i białe gwoździki, tworząc u stóp dygnitarza cały parter delikatnych barw. I była to dewiza życia tego człowieka: słać pod swe stopy wdzięk i czar życia. Kobiety, kwiaty, przepych, uśmiechy, woń i barw tęcza otaczały go dokoła. On życie swe kończył teraz spokojnie, bez wstrząśnień i wrażeń, żyjąc wspomnieniami swych dawnych miłostek i czarem chwili obecnéj, czarem platonicznym, kąpiąc się w atmosferze piękności i uśmiechach kobiet, których był powiernikiem i przyjacielem.
Najchętniéj oddawał swe wykwintnie urządzone apartamenty na usługi dam, i piknik dzisiejszy odbywał się w jego salonach pod jego protektoratem i opieką. Poprzednio wydał Dobrojowski już bal dla tego samego składu towarzystwa, i dziś ze spokojném już sumieniem i uśmiechniętą twarzą bawił „starsze panie”, zebrane w sali gobelinowéj.
Wielohradzki uważnie patrzył na tańczących, jak wódz, gdy rzuca w gorączkę bitwy garść ulubionéj swéj gwardyi. Czynił to już poniekąd z nałogu, bo walcem kierować nie mógł, zwłaszcza, że walc ten był prostym, wiedeńskim, rozmarzającym walcem. Lecz oczy Wielohradzkiego mimowoli ciągnęły zawsze za kołem taneczném.
Przed nim, jak maryonetki zgrabne i strojne, kręciło się par kilkanaście i czarne postaci mężczyzn ostro odcinały się na tle jasnych tualet kobiecych. Tańczyły przeważnie panny, i barwy blade, spłókane, nieśmiałe przeważały. Gazy, muśliny, jedwabie i tiule fruwały jak skrzydła olbrzymich libelul, o cienkich kibiciach i kapryśnych a błyszczących ciałach. Gdzieniegdzie czerwony frak migał jaskrawo, lub światło migotało snopem iskier w złotych blaszkach, któremi naszyta była suknia Orzeckiéj. Lecz natychmiast następowała cała fala bladego błękitu lub morze zieleni przeciętéj różowawą barwą miękkiego fularu. Jaskrawe barwy tonęły w tej bladéj powodzi.
I tylko od sufitu złociły się sztukaterye i spadało ciężkie wyzłocenie olbrzymiéj rozety, dokoła któréj boginie w purpurowych sukniach taneczne zakreślały koło. I ci tu na dole, biali i bledzi, jak wianek opali, zdawali się być poranną mgłą, rozpływającą się wśród delikatnéj zieleni palmowych liści, gdy u góry płomienne szaty, podkreślone złotem i zielenią, tryumfowały w apoteozie jasności elektrycznéj wraz z portretem starego kawalera, gniotącym stopami usuniętego w cień dyplomaty klomb wielkich heliotropów, przeciętych bielą rozstrzępionych i ostro woniejących gwoździków.
Wielohradzki oderwał oczy od tańczących i zaczął błądzić niemi po sali, szukając Muszki.
Dostrzegł ją w chwili, gdy wychodziła z sali balowéj do przyległego salonu. Zdawało mu się, iż stanęła we drzwiach i nie patrząc w jego stronę, zatrzymała się tak krótką chwilę na progu, jakby pragnąc, aby widział, że wychodzi do Petit Trianon.
Porwał z się z miejsca, lecz pozostał tak pod ścianą, nie śmiąc iść za tą dziewczyną, która dziś szczególnie działała na niego w dziwny sposób.
Stał i patrzył na drzwi otwarte szeroko, prowadzące do małego przedsionka, z którego było wejście do saloniku i gabinetu, nazwanego, z powodu stylowego umeblowania, Petit Trianon.
Patrzył i wejść nie śmiał. Od samego początku wieczora Muszka unikała go widocznie. Nawet oczy ich nie zdołały się spotkać. I gdy już ogarniała go nerwowa rozpacz na widok téj lodowatéj obojętności, uczuł nagle w chaîne w kadrylu gorący uścisk jéj ręki. Zanim ochłonąć zdołał z doznanego wzruszenia, Muszka znikła w tłumie płynących, jak w deptaku, tancerzy.
Po kadrylu zbliżył się do niéj, pragnął zawiązać rozmowę, lecz ona szybko odeszła, zajęta jakąś tajemniczą konferencyą ze swym kuzynem, Jerzym Malenim, olbrzymem, łysym, pomimo młodego wieku, pełnym powagi i słoniowéj dystynkcyi.
Wielohradzki uczuł się znów na rozdrożu i zaczął wmawiać w siebie, iż uścisk ów był tylko przywidzeniem jego zmęczonéj fantazyi, i z goryczą śledził białą suknię Muszki i kask jéj rudych włosów, w których światło zapalało rubinowe iskierki.
U pasa Muszka miała bukiet malw prawie czarnych, malw dziwacznych, o wielkich liściach, jak skrzydła nietoperzy, i te drżące delikatne płaty czarne o miedzianych blaskach żałobnie znaczyły się na atłasie białego pasa, jakim suknia Muszki ściśnięta była.
I suknia ta nie była suknią, ale raczéj jakąś olbrzymią massą bieli, opadającéj fałdami ku dołowi, falą tkaniny przezroczystéj, a mimo to zazdrośnie kryjącéj doskonałą jéj piękność. Z ramion, z gorsu suknia ta zlatywała, obnażając atłas skóry i delikatne zarysy biustu, i zdawało się, że lada chwila draperya spadnie i Muszka wykwitnie z téj śnieżnéj chmury, odziana jedynie w płaszcz swych włosów o miedzianych iskrach, które także rozlatywały się, zaledwie spięte strzałą, na któréj rubiny monogram hrabianki krwawą gwiazdą światu głosiły.
I w ubraniu tém — rozebrana, dziwnie czysta a mimo to niepokojąca, Muszka miała w sobie spokój prawie anielski, pogodne spojrzenie zadowolonéj ze siebie i ze świata istoty. Tańczyła mało i od czasu do czasu spoglądała w lustro. Z widoczną przyjemnością zatrzymywała wzrok na swéj własnéj postaci. Był to rodzaj niéméj kontemplacyi, cichéj, lecz wymownéj. Nie poprawiała jednak ani jednego włosa, nie nasuwała spadających z ramion, modą 1830 roku, rękawów. Stała przed lustrem i patrzyła na siebie spokojnie z pod przysłoniętych powiek. Widoczne było, iż znajdowała się doskonale piękną i harmonijną. Mówiła jeszcze mniéj, niż tańczyła, i obchodziła salony, obnosząc swą twarz pięknego bożyszcza tak, jakby sama się niosła w palankinie, wysadzanym brylantami. Czasem, przechodząc, uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech sztuczny, odsłaniający jedynie doskonałą piękność drobnych zębów. I natychmiast twarz powracała do swéj nieruchomości, gdy włosy, rozrzucone dokoła, tańczyły szaloną sarabandę, a suknia zsuwała się z ramion, jak szata tańczącéj odaliski.
I tak dziwny i niepojęty był kontrast téj twarzy, marmurowo spokojnéj, ze sposobem ubrania i całego układu postaci, iż on to wytwarzał właśnie ową niepokojącą i denerwującą atmosferę, która jak fluid płynęła od téj dziewczyny i przenikała wszystkich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Niepokój ten często zmieniał się w pewien rodzaj trwogi. Sztucznie wybielona twarz panny Dobrojowskiéj, objęta ramą rudych włosów, zadziwiała i przerażała swoją pięknością. Był to kwiat egzotyczny nieznany i tajemniczy. Chód jéj ślizgający się, taneczny kołysał jéj ciałem wiotkiem jak łodygą lilii. I twarz miała białość lilii, lecz, nie tych rosnących na moczarach, ale sztucznie wychodowanych i centkowanych tygrysiemi pręgi. Biła od téj dziewczyny woń takiéj lilii, pomieszanéj z zapachem angielskich dzikich perfum jabłecznych. Chwilami woń ta była wprost odurzająca. Lecz zwykle tworzyła dokoła Muszki rodzaj niewidzialnego obłoku, ciągnącego jeszcze po zniknięciu kobiety swój tren komety tajemniczéj, echa przeciągłego, błąkającego się w cieniu, resztki piosenki dolatującéj zdaleka, pod z zasłon mgły górskiéj, opadającéj białemi szmatami na powierzchnię drzemiących w rozpadlinach stawów skalnych.
Wielohradzki stał wciąż oparty o ścianę, niepewny i wahający. Czuł nerwową częścią swéj istoty, iż coś go ciągnie do uroczych zakamarków Petit Trianon, a iść tam nie śmiał. Patrzył więc znów na tańczące grono i machinalnie liczył wirujące pary.
Chwilę zatrzymał swój wzrok na Orzeckiéj, tańczącéj ze Staniem Pozbitowskim. Kobieta ubrana była w suknię blado-liliową, haftowaną złotem. Delikatne jéj ramiona, ramiona porcelanowéj lalki, ubielone lekko różowym płynem, wysuwały się całe z berty, opadającéj szeroką falbaną aż do stanu, który, wbrew zwyczajowi, Orzecka nosiła wysoko, na wzór elegantek z czasów Restauracyi.
Czarna sylwetka Stania, ubranego we frak, krótkie spodnie i jedwabne pończochy czarne, odcinała się ostro na tle blado-liliowéj gazy. Często szeroki szmat sukni centkowanéj złotem owijał nogi tancerza i okrywał je chmurą niepewnéj barwy. I wówczas widać tylko było tors Stania, tors wykwintny, elegancki, który zdawał się w tajemniczy sposób planować w przestrzeni.
I dalej Wielohradzki dostrzegał wciąż znajome od lat tylu postaci — Charłupki, tańczącego z Lili Dalewską, Malewicza z Muszką Oleksińską, Sewera Drunickiego z jedną z księżniczek Hohensteigen Higmeringen. Pod ścianą stał Kafthan, odziany w czerwony frak i czarne pończochy, rozkładając na tle srebrzystéj materyi, okrywającéj ściany, swe rozrosłe plecy niezgrabnego niemca, wypierającego się swego pochodzenia. Stał pochylony, ciężki, smutny, śledząc przygasłemi oczyma tańczące grono. Tańczył źle, a bojaźń drwin „kasynowców”, którym służył za rodzaj ofiarnego kozła, nie dozwalała mu próbować sił i nabrać wprawy w tańcu.
Wielohradzki chwilę krótką patrzył na niego przez odległość salonu, i nagle uderzyła go myśl zbytecznéj obecności Kafthana wśród téj „śmietanki” towarzystwa. Jego odosobnienie, brutalna jakaś żałoba, którą wlókł za sobą pomimo jasnéj barwy odzieży, miała w sobie coś tragicznego. Pchany przez rodziców, wiedziony chęcią próżności, pozwalał deptać po sobie falandze tych motyli o barwnych skrzydłach różowego Pierrota. Nie odrzucał nigdy żartów, które jak grad spadały na jego głowę. Bał się urazić któregokolwiek z „kasynowców”. Przyjęto go na członka kasyna, gdyż przedstawił go hrabia Dezydery i dlatego, że w długie wieczory zimowe można było drwić z niego, robić plotki, bawić się jego kosztem i zabijać jego czas. On — znosił to wszystko, pochylając ramiona z mrukliwą obojętnością chłopca lub pajaca, przyzwyczajonego do pocisków rozbawionego tłumu, i tylko oczy wielkie, wsunięte w głąb, ciemniały mu chwilami i nikły w tém pociemnieniu, jak oczodoły w czaszce trupa.
Nagle ze drzwi prowadzących do Petit Trianon wysunął się hrabia Dezydery. Jako gospodarza domu, pełno go było wszędzie. Zjawiał się nagle, jakby wypchnięty z pod ziemi niewidzianą sprężyną. Stanął na progu, oczy zmrużył i widocznie kogoś szukał. Już Kafthan uśmiechał się blado i oczekiwał na jakieś uprzejme słowo, gdy nagle hrabia minął go i wprost ku Wielohradzkiemu zmierzał.
Tadeusz oczekiwał go, prostując się i starając przybrać jaknajkorzystniejszą pozę. Hrabia Dezydery był wyrocznią młodzieży lwowskiéj. Wielohradzki cenił go niezmiernie ze względu na jego szyk, gładkość obejścia i umiejętność artystyczną wydawania pieniędzy; lecz dziś szacunek ten spotęgowało jeszcze pokrewieństwo hrabiego do Muszki. Hrabia bowiem zastępował Muszce ojca i był jéj opiekunem.
Dezydery, manewrując pomiędzy tańczącymi, docierał powoli do Wielohradzkiego. W drodze znalazł uprzejme słowo i wdzięczny uśmiech dla każdéj z wirujących dam, a Orzecką pobudził nawet do chichotu rzuciwszy jéj w przelocie jakiś dowcip słodki, miły dla ucha, jak dźwięk menueta.
Wielohradzki miał ochotę podejść i ułatwić w ten sposób Dezyderemu zbliżenie się, lecz zdjęty respektem nie śmiał wyrywać się, bojąc się pomylić i wywołać wrażenie narzucania się swoją osobą.
Nareszcie hrabia stanął przed nim i z nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem zaczął po francusku, zaokrąglając usta, dokoła których wygolona skóra układała w tysiączne zmarszczki:
— Je viens de la part de ma nièce..
Urwał, jakby sądząc, że Wielohradzki może nie umie po francusku, gdyż hrabia był niezmiernie sprytny i szybko w sytuacyi każdego człowieka oryentować się umiał.
— Siostrzenica moja phosi pana!... — dodał już po polsku, lekko r zmieniając na h — phosi pana, ażebyś przyszedł do Petit Thianon. Złożyliśmy tam akcesoria kotylionowe i Muszka phagnie dać panu pewne infohmacye...
I znów powtórzył:
— Pewne infohmacye!...
Wielohradzki wyprostował się i skłonił głowę z wielką elegancyą.
— Parfaitement, monsieur le comte! — odparł, starając się wymawiać jaknajlepiéj każde słowo — je suis aux ordres de mademoiselle votre nièce!
Szapoklak do piersi przycisnął i czekał z szacunkiem, aż hrabia monokl swój przeczyści, włoży w oko i odejdzie, uśmiechając się raz jeszcze jamą swych ust, w których bielały drobniuchne zęby, zęby Muszki.
Wielohradzki dyskretnie zaczął się przeciskać w stronę drzwi, nie śpiesząc się, pragnąc odzyskać zupełnie równowagę, zanim stanie przed Muszką.
Po raz to pierwszy miał spotkać się z nią sam na sam od chwili owéj karteczki, wsuniętéj tak nieostrożnie do bukietu, i przysłania panny służącéj z ustnem poleceniem bytności w teatrze.
Co mu powie? jak go przyjmie? czy wreszcie zdecyduje się rozjaśnić rzuconą przez siebie zagadkę.
Wielohradzki dochodził już do drzwi, gdy grupa, złożona z kilku osób, zatamowała mu drogę. Po nad głowami wszystkich ujrzał górujące, uparte czoło Kafthana i usłyszał wybuchy dziwacznego spazmatycznego śmiechu.
Staś Malewicz uczepił się teraz Kafthana i wmawiał w niego konieczność tańczenia kotyliona z najmłodszą córką hrabiego X. Kafthan gryzł usta nerwowo i przestępował z nogi na nogę, skrzypiąc nowemi lakierowanemi pantoflami. Ta „najmłodsza córka“ była jego postrachem i grozą.
Malewicz od kilku miesięcy wpadł na myśl wmawiania w Kafthana, iż owa „najmłodsza córka“ umiera dla niego z miłości. Kafthan, w gruncie rzeczy niegłupi, poznał się na żarcie, lecz nie śmiał oponować, nie umiał nakazać milczenia rozbawionemu paniczowi. I wszędzie, ciągle i zawsze; czy to w biurze podczas godzin porannych, czy na nocnéj inspekcyi, czy w kasynie podczas obiadu lub przy zielonym stoliku, czy teatrze, lub na Schnitzel-Jagdzie — wiecznie spadała na kark Kafthana owa „najmłodsza panna“. Znienawidził ją i przesuwał się koło téj małéj ormianki z bijącém sercem, schylając nizko głowę, lecz już Malewicz go dopadał i, chichocąc się cicho, urządzał mu ową tradycyonalną „piłę“. Zwłaszcza, skoro przegrał w karty, rzucał się wtedy z całą zajadłością na swoją ofiarę. Wykwintny, wysmukły, przysłowiowo piękny, o stalowéj barwy oczach i popielatych włosach, był graczem nałogowym i wojażował pomiędzy Lwowem a Krakowem, w wiecznéj pogoni za „dobrą partyą“, rozegrywaną na zieloném polu karcianego stolika. Kafthan często rozpaczliwie śledził wynik gry i stał nieruchomo, wpatrzony w wachlarz kart, wykwitający z białéj ręki Malewicza. Wiedział bowiem, że przegraną on zapłaci, przyjmując w milczeniu pociski ironii, szyderstwa, dziecinne żarty, które zdawały się sprawiać ulgę nieszczęśliwemu graczowi i uspakajać mu nerwy. Gdy zaś przeciwnie Malewicz wygrał znaczną summę, Kafthan oddychał.
Wczoraj jednak grano w kasynie, i to grano wściekle „wielką partyę“. Malewicz zgrał się jak włoskie skrzypce. Zgrzytnął zębami raz jeden i chichotać się zaczął. Dawno już stracił niewielkie mienie, jakie posiadał. Żył teraz z gry i nadzieją dobrego ożenku. Porwał więc Kafthana w swe szpony i dręczył żartami. Wielohradzki, przechodząc mimo, posłyszał:
— Musisz pan iść ją zaprosić do kotyliona... musisz pan... albo czekaj — ja to za pana uczynię...
Kilka panienek zatrzymało się opodal i rozbawione, różowe od tańca, patrzyły na Kafthana z po za koronkowych wachlarzy. Pozbitowski wzruszał ramionami. Znajdował, że Malewicz nudzi wszystkich. Trwa to zbyt długo, należałoby już coś innego wymyślić.
Wielohradzki wsunął się szybko do małego saloniku, tak białego, iż zdawał się być cały ulepiony z cukru. W alabastrową dużą urnę wpuszczona lampa rozlewała dokoła łagodny śnieżny blask. W bieli téj świetlanéj rozpływały się delikatne malowidła ścian, panneaux o białych tłach, zarzucone amorkami, różowemi jak zorze, i bukietami kwiatów delikatnych, chorobliwie bladych, wiązanych karbowanemi błękitnemi wstążkami. Bukiety owe, aniołki, wstążki pięły się tak ku górze, ku sufitowi owalnemu, po którym na błękitném tle nieba płynęła nimfa, poprzedzona armią gołębi, motyli i kolibrów. Pod ścianami, na silnie wywoskowanéj podłodze, stały białe meble, pokryte kremową w pasy materyą. W głębi majaczył kominek z różowawego marmuru; na nim statua wysmukłéj Dyany. Po obu stronach dwie wazy z porcelany sewrskiéj, dwa arcydzieła różowe, błękitne, białe, wyniosłe i w liniach swych czyste.
Wielohradzki spojrzał dokoła, lecz nigdzie nie dostrzegł Muszki. Drzwi od gabinetu stały otworem. Cicho, ślizgając się, aby zagłuszyć odgłos swych kroków, doszedł do tych drzwi.
W głębi dostrzegł, nie jedną, ale dziesiątki Muszek, które nieruchome, spokojnie, z rękoma niedbale zwieszonemi po obu stronach ciała, stały obok stosu akcesoryów kotylionowych. I wszędzie, wszędzie powtarzała się ta biała postać zwieńczona koroną włosów o połyskach miedzi.
Na odgłos kroków Wielohradzkiego Muszka odwróciła się powoli. Ten sam ruch powtórzyły też inne dziewczyny białe i tak samo piękne, jak ona, które, skąpane w potoku jasności, zdawały się być jéj orszakiem, jéj świtą posłuszną na każde skinienie. I był to cały las tych młodych dziewczyn, białych jak brzoza, a smukłych jak sosny, owianych zlatującą z nich draperyą, z ciemną plamą ponurych malw w miejscu serca.
Wielohradzki drgnął wobec tego niespodziewanego zjawiska. Stanął niepewny i wahający. Nie wiedział, w którą iść stronę i która z tych dziewcząt jest Muszką prawdziwą. Chwilę sądził, że to jest żart, to znów zaczął wątpić o swych zmysłach. Lecz Muszka, bez uśmiechu, spokojnie wyciągnęła rękę. I las rąk, jak w tajemniczym balecie, wyciągnął się nagle ku Tadeuszowi.
— Et bien?... — zapytała wreszcie dziewczyna.
Głos ten ocucił i oprzytomnił Wielohradzkiego.
Zrozumiał, iż gabinet miał ściany lustrzane i że układ tych luster sprawiał owo fantastyczne złudzenie. Śmiejąc się, podszedł ku Muszce. Lecz ona cofnęła już rękę i najspokojniéj zaczęła przerzucać przybory kotylionowe.
— Do czego to ma służyć? — spytała, ukazując cały stos welonów gazowych i lnianych burnusów zrzuconych na kanapkę w stylu empire, krytą żółtą materyą.
Wielohradzki starał się odzyskać zupełną swobodę i być tak spokojnym, jak ta dziewczyna, która w téj chwili zdawała się troszczyć jedynie o przybory kotylionowe.
— To moja tajemnica! — odparł, usuwając w głąb welony i burnusy.
— Och! — wyrzekła Muszka — zdawało mi się, że pan nie powinieneś miéć żadnych tajemnic przede mną.
Mówiąc te słowa, powoli podniosła na niego oczy i patrzyła mu wprost w źrenice swemi szafirami z pod długich fryzowanych rzęs o bronzowym odcieniu.
Wielohradzkiemu zabiło żywiéj serce. Po raz pierwszy Muszka uczyniła aluzyę do tego węzła, łączącego ich pomiędzy sobą.
Chciał koniecznie odpowiedzieć coś, coby podtrzymywało ową rozmowę, i w téj chwili nie znalazł nic mądrzejszego nad rzucenie banalnego zapytania:
— Dlaczego?
Po wązkich ustach dziewczyny przewinął się cień ironii.
— Bo... to my prowadzimy zawsze kotyliona... Tak, jak pan jesteś meneur de cotillon, tak samo mnie można nazwać menuese... a więc...
Urwała i wzruszyła ramionami.
— Enfin, skoro pan chcesz grać ze mną w cache-cache...
Wielohradzki zaczął obracać szapoklak.
— Ja?... — wyrzekł nareszcie. — Ja przeciwnie... pragnąłbym nie miéć nigdy przed panią żadnych tajemnic! Chciałbym, ażeby pani mogła czytać we mnie jak w otwartéj księdze...
Muszka oparła się o poręcz kanapy i patrzyła na niego wciąż z odcieniem ironii.
— Mais c’est de l’éloquence!... — rzuciła niedbale — à propos akcesoryów kotylionowych, podajesz mi pan zdanie wyjęte z jakiejś komedyi Ohneta... Dlaczego to pan czynisz?... Zemną taka gra na nic się nie przyda. Jeżeli zapragnę słyszéć des phrases bien tournées, zawołam Pozbitowskiego, Malewicza, mego kuzyna, i będę je mieć do przesytu. Nie lubię girland nawet na ścianach i saloniku, który poprzedza ten gabinet, znieść nie mogę. Nie wij mi pan więc girland z frazesów nigdy!... — vous entendez?... jamais.
Wielohradzki uczuł się bardzo skonfundowanym. Ów frazes przyszedł mu na usta bez żadnéj chęci popisywania się elokwencyą. Stał więc zmieszany, powiekami mrugał i usta w podkówkę ułożył, przybierając mimowoli minę, jaką czasem swą matkę i Tecię rozbrajał.
Muszka patrzyła na niego długą chwilę i nagle wyciągnęła doń rękę.
— O ile ja pana wolę, gdy pan nic nie mówi!... — wyrzekła, zaginając haczykowato palce, odziane w cienką białą rękawiczkę.
Wielohradzki rękę tę, któréj całe dziesiątki ujrzał znów w lustrze, pochwycił.
— Milczę!... — szepnął, nieśmiało palce drobne Muszki ściskając.
— Oui! oui! taisez-vous! — mówiła dziewczyna.
— Lecz oczy mówić będą... — szeptał Wielohradzki.
— Dlaczego?.. oczom można także nakazać milczenie!
Jakby na potwierdzenie tych słów, odbiegła od niego oczami i Wielohradzki poczuł, że jéj dłoń sztywnieje w jego dłoni. Chciał w jakikolwiek sposób przedłużyć tę chwilę rozbudzającéj się sympatyi i szybko zapytał:
— Tańczymy razem kotyliona?
Ona roześmiała się nagle i cale słońce zabłysło w jéj oczach, w dołkach jéj bladych, matowych policzków.
— Naturalnie! — odparła z niezwykłą żywością w głosie.
Ten głos, ten śmiech, to nagłe ożywienie się ośmieliły i porwały Wielohradzkiego. Natychmiast więc postarał się o spełnienie niedyskretnéj niezręczności.
— Ja... byłem przed kościołem!.. — wyszeptał, oglądając się na drzwi otwarte... — byłem przed kościołem i w teatrze...
Ręce ich rozplotły się.
Muszka nagle wyprostowała się, uśmiech jéj znikł, dawny spokój powrócił na jéj bladą twarz.
— A!.. — odparła obojętnie i przez zaciśnięte zęby — kiedy pan byłeś w teatrze? na jakiéj sztuce?..
Wielohradzki uczuł, że traci znów grunt pod stopami.
— Na „Domu otwartym”! — wykrztusił, czerwieniejąc nagle.
Muszka ramionami wzruszyła i, mrugając oczyma, zaczęła w pamięci szukać.
— „Dom otwarty”?.. connais pas!.. co to? balet? opera?.... enfin... peu m’importe!..
Odwróciła się szybko ku drzwiom i rzuciła okiem w głąb saloniku, w którym było słychać od pewnego czasu szelest sukni jedwabnéj.
— Marthe!.. — zawołała — est-ce toi?
— Oui! sois tranquille! — dał się słyszéć głos Orzeckiéj.
Muszka znów zwróciła się ku Wielohradzkiemu i wyniośle, zimno, obojętnie mówić zaczęła:
— Czy nie znalazłeś pan przypadkiem kartki pergaminu w formie treflu?.. wypadła mi z karnetu na wieczorze u Bodeckich... jeżeli ją pan znalazłeś... rendez-la moi.
I głosem stanowczym dodała: — J’y tiens!
Wielohradzki w milczeniu sięgnął do kieszeni fraka. Nie rozstawał się nigdy z tą kartką, na któréj zmienioném pismem nakreślone zacierały się już zupełnie literki.
Lecz nagle przyszła mu inna myśl do głowy.
Chciał naprawić swą niezręczność i pokazać się gentelmanem w oczach téj dziewczyny.
— Zdaje mi się, iż kartkę tę znalazłem — odparł starając się nadać głosowi ton obojętny — oddam ją pani za najpierwszém naszém widzeniem się.
Urwał i dodał, oglądając guziczki swoich rękawiczek:
— Nie wiedziałem, że ta kartka do pani należy... i zapomniałem formy karnetu pani.
Muszka patrzyła na niego chwilę i cień ironicznego uśmiechu przesunął się po jéj ukarminowanych ustach. Jakiś rodzaj wzgardliwéj litości dla tego człowieka, który kłamał w tak nędzny i źle udany sposób, ogarnął ją widocznie.
Zwróciła się ku stosowi welonów i burnusów i ujęła w rękę długi szmat białéj gazy, nakrapianéj srebrnemi gwiazdami.
— Niech mi pan powie, do czego to będzie służyć?
I znów głos jéj utracił ostrość i brzmiał równo, melodyjnie, bez cienia jakiéjkolwiek nerwowéj nierówności.
Przed drzwiami słychać było wciąż szelest sukni Orzeckiéj, która była tam widocznie na warcie przyjacielskiéj i dyskretnéj. W oddali konały tony walca, który dopływał do kresu.
Wielohradzki zaczął dawać Muszce potrzebne wyjaśnienia. Głos drżał mu lekko. Położył szapoklak i rozrzucał burnusy z mimowolną gracyą kupczyka. Ona patrzyła na niego jakby przez zasłonę, nie widząc prawie tych pięknych gestów. Podbijał ją swoją urodą i nieokreślonym wdziękiem dziewczyny zamienionéj czarodziejskiém zaklęciem w pięknego i zgrabnego chłopca. A piękność ta różniła się od urody i sposobu noszenia téj urody — Stasiów Pozbitowskick, Malewiczów, Bodeckich i całéj falangi „końskiéj loży”. Wielohradzki miał w sobie całą massę kobiecości, miękkiego, kociego ułożenia, kokieteryi i pewnéj, mimo wszystko, nieśmiałości dziecięcéj. Młodzież zaś z arystokracyi, pomimo dystynkcyi i pięknych manier, wygimnastykowana we wszystkich sportach, była dla niéj, dla téj Muszki, tak samo jak oni, sportswoman’ki — zamało subtelną i pociągającą.
Wielohradzki w téj chwili, z szerokim welonem gazy w obu rękach, wyciągniętych ruchem tancerki, podnosił ramiona, i przez te białe pajęcze zasłony widać było jego twarz drobną, bladą, usta różowe, delikatne, oczy błękitne, czoło nizkie, równo zarośnięte, czoło cesarzowych rzymskich na statuach pleśnią wieków porosłych. Mówił słodkim, harmonijnym głosem, iż panie welony te włożą na głowy i zostaną zamknięte w rodzaju maurytańskiego domku, panowie zaś, odziani w burnusy, jak arabowie spowici w biel draperyi, pukać będą do zamkniętych wrót domu, i panie kolejno (według woli) wychodzić mają, znajdując na progu tego, którego jéj los za tancerza przeznaczył.
Wskazywał na złożone w kącie dekoracye domku, wielkie płótna rozpięte na blejtramach teatralnych, i Muszka śledziła gest jego ręki i błysk doskonale wyszlifowanego paznogcia, w którym się światło łamało.
I nagle podbita wyrzekła spokojnie:
— Ja wyjdę wtedy, gdy posłyszę trzykrotne stuknięcie, i to w interwallach...
Wielohradzki chciał odpowiedziéć, lecz już wtargnęła do gabinetu Orzecka i, wziąwszy szybko w rękę jeden z welonów, zarzuciła go na głowę.
Śmiejąc się, przeglądała się w lustrze i szybko mówić zaczęła dość skrzeczącym głosem:
— Tak! tak! należy się porozumiéć, ażeby późniéj nie było zamieszania... według mnie, ten, który prowadzi kotyliona, dzieli swą odpowiedzialność i pracę z damą, która z nim tańczy... wszak prawda?
Głos jéj brzmiał jeszcze donośnie wśród massy lustrzanéj, gdyż już na progu stanął kuzyn Muszki, Maleni, i olbrzymią postacią swoją zasłonił prawie drzwi całe. Wyborny „koniarz” w ubraniu balowém wyglądał jakby trzymał lejce i prowadził owe sławne breaki, mail-coach’e, z których był tak dumny. Na jego widok Muszka wyprostowała się, porzuciła trzymane w ręku welony i, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Orzecką, ujęła ją pod rękę.
— Teraz już wiem, o co chodzi... — wyrzekła — pan (tu wskazała brodą na Wielohradzkiego) wytłómaczył mi dokładnie; możemy wrócić do salonu. Viens, Marthe!..
I powoli, uczepiona u ręki Orzeckiéj, która także przybrała minę seryo, przesunęła się koło Maleniego, zamieniając z nim dość wymowne i głębokie spojrzenie. Lecz Maleni widocznie opierał się czemuś, nie chciał wykonać jéj rozkazu czy prośby, i ona sprytem swoim wyczytała to w jego oczach.
Nie zatrzymując się nawet, rzuciła mu przez ramię:
— Oh! je vous en prie!.. nie potrafię tańczyć inaczéj... je vous jure...
I odeszła, nie spojrzawszy nawet na Wielohradzkiego, który zmieszany nagłém pojawieniem się hrabiego (który mu szczególniéj imponował) zaczął składać porozrzucane burnusy i szale. Maleni stał ciągle w progu, oparłszy się ręką o drzwi białe, dyskretnie złocone.
Był to olbrzym łagodny i spokojny, kryjący pod maską wybornego światowca jakiekolwiek osobiste uczucia i wrażenia. Wysoko już postawiony u drabiny dyplomatycznéj, miał w sobie ciągłą dyskrecyę wzorowego dżentelmana, nieożywiającego się nigdy, lecz niepokazującego zarówno bezwzględnéj na wszystko obojętności. Oczami Maleni mówił często i dużo (to, co mówić zapragnął), lecz słowa, które z ust jego wypadały, zdawały się być zawsze przemierzone i zważone na wzorowéj szali zastanowienia i rozsądku.
Obaj mężczyźni pozostali teraz sami i Wielohradzki uczul ten dziwny lęk i zmieszanie, jakie ogarniało go zawsze w obecności Maleniego. Ten typ arystokraty-karyerowicza imponował mu, a człowiek nerwy mu szarpał.
Dla nabrania równowagi zaczął układać porozrzucane akcesorya kotylionowe; w lustrach jednak widział kilkakrotnie odbicie postaci hrabiego. Te wielkie blade twarze, powiększone jasnością łysiny i przecięte plamami czarnych oczu, zdawały się unosić w przestrzeni, jak potworne maski japońskie.
Nagle Maleni ręce w tył pod poły fraka założył i ku Wielohradzkiemu twarzą się zwrócił. Maski w lustrach mignęły i teraz kilka profilów bladych, niepewnych, rozlanych w fałdach podbródków, z nosami zadartemi, majaczyły w srebrnych taflach szklanych.
Hrabia otworzył kilkakrotnie usta i wreszcie wyrzucił z siebie krótkie, okrągłe frazesy, które niepomiernie zdziwiły Tadeusza:
— Urządzam pojutrze fête champêtre. U mnie, w Paprotce. Jechać będziemy mailami. Późniéj radbym, aby tańczono. Czy zechcesz pan należéć do nas? Może objąłbyś pan dyrekcyę tańców? Sądzę, iż możnaby urządzić kotyliona en plein air... coś nowego, niezwykłego. Enfin, bref, to już zostawiam znanéj imaginacyi artystycznéj pana.
Zawiesił głos i, nie zmieniając ani na chwilę pozy, dodał:
— Czy możemy liczyć na pana?
Wielohradzki w pierwszéj chwili miał ochotę odmówić, lecz nagle rozsłoniły się przed jego oczyma barwne horyzonty. Kotylion, płynący farandolą pomiędzy wyniosłemi cieniami drzew... Dekorator, baletmistrz, metteur en scène brał przewagę.
Skłonił się więc z powagą, mówiąc:
— Je suis à vos ordres!
Maleni pośpiesznie zaprzeczył:
— To ja jestem na pana rozkazy! Zechciéj je wydać, nie szczędząc swéj imaginacyi. Będą wykonane z najwyższą skrupulatnością.
Wielohradzki ciągle się czuł zmieszany tą wielkopańską grzecznością.
— Jutro... napiszę... i w namiestnictwie, jeśli hrabia pozwoli, moje plany prześlę.
— Parfaitement. Przyjdź pan sam do mego biura. Przynieś swoje projekty. Sans discussion są zatwierdzone.
Lekko głową kiwnął.
— Au revoir et merci!
Tadeusz nizko się skłonił i odetchnął, gdy Maleni zniknął z progu, na którym tkwił, jak potworny drogowskaz, wysuwając naprzód swój tors jarmarcznego siłacza.
Twarz Wielohradzkiego promieniała teraz radością. Muszka wyraźnie zaczynała zaznaczać swoją ku niemu sympatyę. Jakiego to rodzaju była sympatya, o to Wielohradzki się nie troszczył. Brał to, co mu podawano, czując się szczęśliwym z tych królewskich okruchów. Pełen więc różowych myśli wyszedł z gabinetu. W progu saloniku spotkał już całe grono panien, których białe, liliowe, seledynowe sukienki rozsypały się w przestrzeni jasnych ścian, jak nagle rozwiany bukiet, złożony z cieplarnianych kwiatów. Szczebiot pusty i dźwięczny zaszemrał razem z szelestem wstążek i szybko poruszanych wachlarzy. Był to cały „gołębnik“, wypuszczony nagle na wolność i porwany w siatkę kwieciem zaróżowionych ścian Petit Trianon’u. Dziewczyny delikatne, wysmukłe odziane lekko, powiewnie ślizgały się atłasowemi pantofelkami po lustrzanéj tafli woskowanéj podłogi lub siadały, rozwiewając dokoła fałdy bladych sukien, na fotelach pociągniętych białą laką i wybitych białą w kremowe pasy materyą. I wszędzie delikatne profile rysowały się na tle girland, z róż i niezapominajek splecionych; koronkowa złota piana włosów, jak piana czary szampana, biła jasną aureolą w tajemniczym półcieniu płonącéj w alabastrowéj kolumnie lampy.
Muszki, Musie, Minusie, Maniusie, umitrowane, bez mitry, z koroną o dziewięciu lub siedmiu perłach przesuwały się w téj bieli, jak damy dworskie Maryi Antoniny, i tylko brakło im panier’ów i wieńców róż księżnéj Lamballe.
Lecz sto lat minionych nie wywarło wielkiéj zmiany w układzie figur i mózgów tych wykwintnych lalek, stworzonych na przetańczenie wiosny życia bez troski o chléb powszedni. Nie zwróciły uwagi na przechodzącego Wielohradzkiego, zajęte całe studyowaniém swéj własnéj nicości. Przeglądały się w lustrach oprawnych w wązkie białe ramy i wydobywały z ukrytych kieszonek małe pudełeczka z pudrem. Znikały na chwilę w obłoku velutiny i pojawiały się znów z porcelaną twarzy, przygaszoną delikatną, dyskretną osłoną.
Wielohradzki nie szukał pomiędzy niemi Muszki. Wiedział, iż hrabianka trzyma się zawsze zdaleka od swych rówieśniczek i rada przestaje w towarzystwie młodych mężatek, przysłuchując się ze spokojną, marmurową twarzą ich lekkiéj i dowcipnéj rozmowie.
Zwrócił się więc ku orkiestrze, chcąc dać szefowi niektóre wskazówki, gdyż uroczysta godzina kotyliona zbliżała się i obecnie prawie całe towarzystwo, podzielone na małe grupy, zajęło stoliki w sali bufetowéj i przy dźwięku kryształów i srebra w powodzi świateł i kwiatów spożywało stosy wytwornych potraw i całe strumienie wina.
Tylko „panienki”, jak zawsze eteryczne, objadłszy się cukierkami i opiwszy oranżadą, ze względu na zbyt ściśnięte gorsety, uciekły do Petit Trianon’u.
W salonie krzątał się Wielohradzki, ustawiając krzesła, wydając służbie dyspozycye, układając akcesorya kotylionowe w rogu sali, odgraniczonym dwoma haftowanemi parawanami.
Niedaleko, koło ściany, ponury i tragiczny stał Kafthan, chmurnie wpatrzony w ziemię. Malewicz drwił dziś z niego bez litości, a Pozbitowski, Bodecki i inni dopomagać mu zaczęli. Perweniusz odcinać się nie śmiał, lecz teraz przetrawiał z domieszką żółci wszystkie usłyszane ironiczne przycinki, i karmił się niemi w milczeniu, jak trucizną, którą przecież pił dobrowolnie i któréj nawet poszukiwał.
Wielohradzki, przebiegając mimo, spojrzał na tę olbrzymią postać, stojącą samotnie na tle jasnego obicia.
— Czemu pan nie idziesz do bufetu? — zapytał, czując nagłą litość nad tą wyfraczoną niedolą, tak chmurną wśród blasku świateł i odgłosów śmiechu, dolatujących dokoła.
Lecz Kafthan nie odpowiedział ani słowa, pogrążony cały w upartém milczeniu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na środku salonu, w białe, czarne i pomarańczowe pręgi, stoi domek tekturowy z okienkami zakratowanemi w maurytańskim stylu. Kilka olbrzymich palm wyrasta z posadzki, z mogił mchu, i wysoko rozkłada swe wachlarze liści ciemnych i poszarpanych. Dokoła domku krąży grono Arabów, odzianych w długie burnusy i zawoje dziwacznéj formy. Z pod burnusów od czasu do czasu wysunie się noga, odziana w lakierowany trzewik i czarną pończochę jedwabną, lecz szybko niknie, i Arabowie krążą po woskowanéj posadzce, wśród palm i mchu tajemniczo, w takt dziwacznéj, wpółsennéj melodyi.
Koło wrót domku stoi Wielohradzki, odziany tak jak i inni tancerze, lecz burnus jego jest cieńszy, delikatniejszy, zawój ułożony w bardziéj artystyczne formy. Na ramieniu ma pęk róż bladych, niepewnéj barwy, i kwiaty te kładą poetyczną nutę w surową całość klasycznego stroju. Delikatna jego twarz występuje jeszcze delikatniéj wśród téj śnieżnéj bieli, wyrafinowaniem kokieteryjném; turban jego, cokolwiek z czoła zsunięty, odsłania dokładnie jego ładne, regularne rysy.
I co chwila z grona tancerzy występuje jeden i, doszedłszy do drzwi domku, puka i usuwa się na bok. Wówczas otwierają się powoli drzwi i na progu zjawia się postać kobieca, osłonięta welonem gazowym w duże srebrne gwiazdy. Nie odsłaniając owéj zasłony, podaje rękę tancerzowi i gdy drzwi zamkną się z powrotem, odchyla welon i ująwszy ramię araba, odsuwa się na bok, gdzie stoją już inne, związane wypadkiem, pary.
Gra ta budzi ogólne zainteresowanie. Ze wszystkich salonów pościągano, aby wiedziéć tę nową figurę kotyliona. Hrabia Dezydery wprowadził starą hrabinę Bodecką i usadził ją na wygodnym fotelu, pozostając przy jéj boku.
Wielka dama jest głucha, więc hrabia usiłuje krzyczéć, nie przekraczając miary dystynkcyi, i tłómaczy jéj cel owéj budowli tekturowéj, przypominającéj dekoracye pantomin, grywanych na arenie cyrkowéj.
We drzwiach sali balowéj tłok panuje nie mały. Wszyscy starsi mężczyźni przyszli, zwabieni dziwacznością piosenki arabskiéj, którą gra orkiestra z akompaniamentem dzwonków, tryanglów i tympanów.
Wielohradzki tryumfuje. Ogarnia okiem cisnące się tłumy i czuje się w téj chwili panem sytuacyi.
Przesadza ważność swéj roli wodzireja. Sam otwiera drzwiczki domku i, podając z gracyą rękę wychodzącéj damie, oddaje ją delikatnie i ostrożnie, jak bukiet szklanych kwiatów, czekającemu na nią tancerzowi. Z radością widzi zadowolenie na wszystkich twarzach, gdyż kostiumy podbudzają zawsze komedyancką stronę, drzemiącą w duszy każdego człowieka. Wielohradzki prostuje się dumnie i zaczyna mrużyć oczy i gryźć usta. Widzi, że Muszka jeszcze nie wyszła, czuje, iż ona jest tam, ukryta, czeka na dany znak, i że on, Wielohradzki, potrzebuje tylko uczynić jeden gest, aby przywołać do siebie tę dumną i piękną dziewczynę.
Wszyscy tancerze mają już swe tancerki. Biel welonów i burnusów zaścieła całą przestrzeń salonu.
Wielohradzki zbliża się do domku i trzykrotnie, słabo, dyskretnie uderza we drzwi. Otwiera je sam natychmiast i odsuwa się cokolwiek.
Na progu ukazuje się Muszka.
Wbrew przepisom, hrabianka ma welon odsłonięty i prześliczna jéj twarz ukazuje się nagle w obłoku białéj gazy i w srebrnéj koronie z gwiazd, jak nieziemskie zjawisko.
Ręce, splecione na piersi, przytrzymują fałdy welonu, który ją otacza przezroczystą smugą białą, jak mgła poranna.
Wiedziona instynktem kobiecym, przed włożeniem welonu przygładziła falujące włosy i podciągnęła skromnie opadające ramiączka sukni. W tych ciemnych pasmach włosów, w których nawet złoto iskier wygasło, twarz jéj nabiera dziwnego uroku dziewczęcego, niewinnego wdzięku.
Stoi chwilę nieruchoma, czując, że wszystkie spojrzenia biegną ku niéj i dziwią się téj niesłychanéj przemianie, lecz już Wielohradzki zbliża się ku niéj i rękę swą wyciąga.
Muszka podaje mu swą rękę, nie patrząc na niego, rozmarzona i wpół senna, zasłuchana w mełodyę arabską, kołysankę tęskną i porywającą.
Wielohradzki daje znak muzyce, i nagle kołysanka zmienia się w walca, który chwilę drga w powietrzu nieśmiało, jak nagle uwięzione echo, i powoli przechodzi w taneczne tempo.
Arabowie ujmują wpół swe odaliski, w mgłę i gwiazdy spowite.
I zaczyna się wić szereg srebrno-biały, rozkołysany namiętnie, śnieżny w potokach elektryczności, okrążający, jak wał śniegu, mury domku.
Burnusy wiewają, welony srebrzą się, iskrzą, jak szmaty mgły porannéj, rozjaśniane morą nagich gorsów i ramion lub złotem włosów, w których teraz światło migocące zapala iskierki.
W téj bieli, w tym delikatnym szumie wirujących tkanin, płyną powoli złączone pary rozbawione, rozflirtowane, uśmiechnięte, i tylko teraz ciemne wachlarze liści palmowych wznoszą się tryumfalnie, wykwitając w swéj apoteozie, jakby z massy skrzącego się śniegu i kołyszącego się lodu.
Dokoła rozległ się szmer uwielbienia. Ta biel, te welony, te gwiazdy płynące na skrzydłach gazy, ta odzież malownicza i wdzięczna — tworzyły całość artystyczną i ciągnącą oczy, przyzwyczajone do banalności fraków i balowych strojów kobiecych.
Tu i owdzie rozległy się oklaski.
Hrabia Dezydery wolał: — Bhavo bhavo!.. wtórowała mu stara hrabina Bodecka. Czar roztaczającéj się dokoła przeczystéj bieli zaczynał porywać wszystkich. We drzwiach duszono się literalnie.
Wówczas Wielohradzki uczuł wielką dumę, rozsadzającą mu piersi. Oklaski te, które tańcząc słyszał, bezwarunkowo należały się jedynie tylko jemu, gdyż to on ubrał te maryonetki i w ruch puścił. Tryumf ten upajał go. Metteur en scène promieniał w nim w całéj pełni. W objęciach trzymał Muszkę, która w téj chwili wydawała mu się nadziemską istotą, i czuł, jak ręka hrabianki ściskała delikatnie jego palce, pomimo, że oczy błądziły wśród tłumu przesuwających się przed nią postaci.
Lecz Wielohradzki na ten szczegół nie zważał; upojony, oczarowany, tańczył wciąż, mając w objęciach Muszkę, a przed sobą białą smugę wirujących par i mgłę rozwiewanych welonów, których gwiazdy, jak srebrne szlaki tajemnicze i urocze, migotały przed nim z uśmiechem wschodzących jutrzenek.