<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Ja kostium swój sprowadzam z Krakowa — wyrzekł Pozbitowski, naciągając palto na plecy. — Przy Floryańskiéj ulicy jest hafciarz, który wyszywa wspaniale kierezye. Będę miał na plecach koguta i dwie kury.
— Sukmanę będziesz miał białą? — spytał Malewicz.
— Nie... granatową atłasową, a ty?
— Ja białą sukienną!
— To źle, będziesz się wyróżniał.
— O to właśnie mi chodzi.
— O co? o co panu chodzi? — pyta po francusku Dora Hohensteigen-Higmeringen.
— O pozyskanie pani serduszka... — odpowiada w tymże języku Malewicz.
Ładna panienka wybucha śmiechem.
— Cóż znowu? jesteś pan przecież narzeczonym!
— Cóż znaczy? Zresztą ja mówię o pozyskaniu pani serca... nie mówię o oddaniu mojego... To różnica!
Dora śmieje się i, opiera kształtną nóżkę o podstawę pieca, który sterczy w rogu zimnéj i zbyt widnéj sali. Białe, długie zasłony zwieszają się melancholijne u olbrzymich okien. Jasno-perłowe ściany przecina gdzieniegdzie tafla luster.
I wszędzie kinkiety gazowe, wystygłe i zamarłe, całemi gronami zakurzonych winogron sterczą wśród téj zimnéj pustki.
Pośrodku sali niewielka grupa ludzi, otulonych w palta, futra, rotundy i żakiety. Wszyscy zziębli, przeskakują z jednéj nogi na drugą, mężczyźni, trzymając ręce w kieszeniach, kobiety, tuląc mufki do twarzy. Orzecka, w szaréj angorze i popielatym, aksamitnym bereciku, najwytrwaléj znosi chłód, zawsze pełna werwy, animuszu i dobrego humoru.
— Zacznijmy raz jeszcze... — woła — no! daléj, daléj...
I podaje rękę Bodockiemu, który, uderzając hołubca, sunie naprzód.
Miousic!.. — skrzeczy z pod pieca Pozbitowski.
Lecz już Charłupko mazurowym krokiem zmierza ku niemu i zręcznym ruchem przyklęka tuż u nóg księżniczki.
Panienka podaje mu ręce, odrzuca w tył mufkę, zawieszoną na wstążce, i biegnie na środek sali.
Cienki głos skrzypiec odzywa się z kąta nutą krakowiaka.
Charłupko wyprowadza księżniczkę i obejmuje ją wpół silném ramieniem dobrze zbudowanego mężczyzny. Ona, wiotka i smukła, w swoim piaskowéj barwy żakiecie, wspina się na palce, pragnąc oprzéć dłoń na jego ramieniu. Za nimi ustawiają się inne pary: więc Starzycka z Malewiczem, druga panna namiestnikówna z Pozbitowskim, Musia Bordnicka z młodszym Baworkowskim, Orzecka z Bodockim, wreszcie, na samym końcu, czarna, wielka, tragiczna postać Kafthana, tańczącego z czwartą panną namiestnikówną. Jest to figiel Malewicza, lecz wielkie zdziwienie ogarnęło klan „kasynowców”, gdy zobaczyli pewien rodzaj zadowolenia na twarzy Kafthana w chwili ogłoszenia mu nazwiska jego tancerki.
Z boku, równając pary, jak oficer wobec mustrujących się rekrutów, galopuje Wielohradzki, ustawia, poprawia, daje instrukcye. Wszyscy słuchają go z nadzwyczajną uwagą. Niemała to bowiem partya do zagrania to „Krakowskie wesele”, które ma wpaść do sali resursy, w któréj ma odbywać się za tydzień bal na dochód Towarzystwa Magdalenek.
Stara pani Bodocka jest patronesą téj instytucyi. Naturalnie, wpływem swoim i stosunkami stara się uświetnić program tego balu.
Dwanaście par, złożonych z kwiatu high life’u lwowskiego, a raczéj galicyjskiego, punkt z uderzeniem dwunastéj ma wpaść z brzękiem podkówek, z szelestem wstążek i piór pawich, i odtańczyć krakowiaka ze „śpiewkami”. Pierwszą parę stanowić będzie Charłupko z księżniczką, któréj przypadła w udziale rola panny młodéj. Od tygodnia zgrabna wiedenka wprawia się w pas krakowiaka i oberka i tańczy teraz doskonale, z nadzwyczajnym wdziękiem i brawurą.
Na Wielohradzkiego spadł ciężar ułożenia tańca i całego baletu. Teraz Tadeusz nie myśli nawet o wymawianiu się od wzięcia udziału w podobnych zabawach. Owszem, porywa go jakiś szał. Odżywa tylko wśród balowéj wrzawy. Nigdy tak chętnie nie uciekał z domu i nie śpieszył na bale. Zaczyna ubierać się dwie godziny wcześniéj, tak wielką rozkosz sprawia mu sama myśl i przygotowania do nocnéj zabawy. Nie odrzuca żadnego zaproszenia. Prowadził już tańce u Baworkowskich i Lubeckich. Lecz fantazya jego wyczerpała się. Z trwogą widzi, iż nie jest w stanie utworzyć nowéj kombinacyi, nakreślić nowéj figury. Przeżuwa jeszcze dawne pomysły, strojąc je w girlandy przerozmaitych nowości, lecz w gruncie rzeczy dostrzega pustkę zupełną. Nazywa to brakiem natchnienia i zwała winę na matkę i na Tecię, które, jakieś chmurne i milczące, drażnią jego nerwy. Ucieka z domu i przedłuża teraz swoją obecność w biurze. Instynktem zgaduje nędzę i materyalne kłopoty, które błąkają się, jak cienie, wśród ścian mieszkania. On zaś, cały przejęty oderwanemi myślami, nie chce, nie może zastanowić się nad smutnem położeniem tych dwóch niewolnic, które egoizm jego za nim wlecze.
Z trudem najwyższym, w pocie czoła, zdołał Tadeusz złatać kilkanaście figur krakowiaka.
Po téj wyczerpującéj pracy kilka dni chodził milczący, zmęczony, lecz, wbrew dawnemu zwyczajowi, Wielohradzka nie okazała mu zwykłego w takich razach współczucia.
Tadeusz wzruszył ramionami i zdecydował, że matka stanowczo robi się egoistką.
Z ćwiartką papieru w ręce, zakreśloną rozmaitemi gzygzakami, biega Tadeusz po zimnéj sali Towarzystwa Muzycznego, w któréj odbywają się próby krakowiaka.
Biega, cały siny od zimna, w długiém, szarawém palcie, z barankowym, czarnym kołnierzem, które daje mu fantazyjną cechę jakiegoś chłopa w świcie, przebranego za dandysa.
Czapka karakułowa, lekko przechylona na ucho, kryje mu całe czoło. Wełniane, bronzowe, w kratę, z pomarańczową barwą, rękawiczki angielskie, niezgrabne, powiększają mu dziwacznie ręce i przedłużają palce.
Nareszcie ustawił równo pary i teraz sam wchodzi w rząd, obejmując szczupłą talię trzeciej panny namiestnikówny.
Chwila uroczystego milczenia, wreszcie głos Tadeusza wzbija się pod brudny i dawno nieczyszczouy sufit:
En avant! całe koło!..
Z szelestem jedwabnych spódnic i szuraniem nóg, pędzą tańczący i na komendę Tadeusza zatrzymują się w miejscu.
Jeden tylko Kafthan zatacza się jak pijany, co wywołuje głośny chichot Malewicza i złośliwe uwagi młodego Baworkowskiego.
Teraz dwójkami, czwórkami schodzą się i rozchodzą ciągle pod komendą Wielohradzkiego, który, zgrzany, z paltem rozpiętem, lata, biega, skacze, woła, piszczy, zaklina, żebrze prawie o trochę uwagi.
Z brwiami zmarszczonemi, z ustami zaciśnietemi słuchają go uważnie panowie i damy, czując całą ważność roli, w jakiéj publicznie wystąpić mają.
Godziny upływają za godzinami. Życie pędzi z bezpowrotną szybkością. Wielkie pytanie: co zrobiłeś z czasem? przechodzi bez wrażenia, bez echa. Z okien pada sinawy cień zachodzącego słońca. Skrzypce rzempolą z pod serca wiejskiego wydartą piosenkę. Szmer jedwabnych spódnic i szuranie butów zagłusza ją prawie, owijając w miejską cywilizacyjną szarotę. Dusza piosenki ucieka i pozostaje szkielet baletowego tańca.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.