<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jak widmo fantastyczne i dziwaczne, tak teraz przesuwała się przed wzrokiem Wielohradzkiego Muszka wśród sal balowych.
Spotkał ją kilkakrotnie, nawet zdołał się jéj ukłonić, lecz nigdy nie zamienili już z sobą kilku wyrazów, nawet kilku spojrzeń.
Maleniowa przechodziła teraz mimo Tadeusza, jakby nie znała go wcale, jakby ten wodzirej, skaczący wśród całéj falangi fraków, nie był jéj nigdy prezentowany. Znów lodowata, zimna, wyniosła, obnosiła wśród salonów swą wielką piękność i rodowe brylanty Malenich z godnością nieruchomą drewnianego Buddhy.
Nigdy w oczach jéj nie zabłysł ognik ciekawéj gorączki, jaką objawiła w ciasnéj przestrzeni loży. Przesuwała się koło Wielohradzkiego, jak koło lokaja, i znikała zawsze w buduarach, salonikach, gdzie natychmiast otaczaną była zwykłym swym dworem causeur’ów.
Renoma jéj tualet dziwnych i niechwytanych z banalnych świstków żurnalowych rozchodziła się teraz szeroko. Komentowano każdy jéj strój, uczesanie, sposób noszenia bransoletek i wachlarza. Na ślizgawce zjawiła się z maleńką jaszczurką, uczepioną na złotym łańcuszku, tuż przy jéj szyi.
Włosy jéj, uczerwienione kataplazmami z Henné, nabierały teraz prześlicznéj złotawo-rudéj barwy. Tworzyły dokoła jéj twarzy rodzaj świetlanej aureoli i nadawały jéj czar, którego niepodobna opisać. Równocześnie rysy za pomocą elektrycznego masażu wyciągnęły się i jeszcze więcéj wyszlachetniały. Stawała się teraz powoli kusząco piękną. Patrzyła z pod przysłoniętych rzęs, uczernionych umiejętnie i kunsztownie. W spojrzeniu tém znać było wielką i silną wolę, chwilowe może osłabienie pod wpływem namiętności, lecz osłabienie to skrywane silnie w najgłębszych tajnikach jéj charakteru. Gdy przechodziła przez salon, pozostawała po niéj smuga niepokoju nadzmysłowego, coś jakby z przejścia upiora wśród nocnéj ciszy. Nie zapominała się nigdy, nawet wśród najlżejszéj rozmowy, i potrafiła prowadzić ją w ten sposób, że to partner jéj, a nie ona, rzucał w przestrzeń lekkie słowa i drażniące myśli. Z całą swobodą i cudowną intuicyą weszła w rolę mężatki i nigdy nie miała w sobie sympatycznego zalęknienia nowozaślubionych. Z mężem obchodziła się obojętnie i zimno, lecz z pewnym rodzajem szacunku. Widocznem jednak było, iż szacunek ten głównie jest oparty na czci dla wysokiego dyplomatycznego stanowiska, które zajmował Maleni. I była tak bardzo przejęta wielkością tego stanowiska, iż nie dopuszczała napozór nawet do niewinnego flirtu.
Postępowanie jéj było correct w całem słowa tego znaczeniu. Ciągnęła za sobą massy, uwielbienie tłumu, lecz zdawała się nie czynić żadnego wysiłku, aby to uwielbienie pozyskać. I tak, jak umiała nosić brylanty, tak samo potrafiła już zaznaczyć swą odrębną wartość moralną wobec świata. Zdawało się, że wzięła za dewizę „ne touchez pas à la reine” i, zastawiwszy się tarczą téj królewskości, od pierwszéj chwili czyniła wszystko, aby nawet cień podejrzenia nie przesunął się po jéj imieniu.
Zdawała się nie spostrzegać, iż ten jéj chłód i wyniosła poprawność działają podniecająco na każdego professional lover’a, który się do niéj zbliżył. Wśród gorączkowéj wesołości i dziwacznéj atmosfery podniecenia, jaką dokoła siebie wzbudzała, nie śmiała się nigdy, z głową cokolwiek spuszczoną na piersi, z ustami nawpół rozchylonemi. Zdawała się analizować, badać tych ludzi, myśleć o nich całe zagadkowe światy. W gruncie rzeczy jednak nie myślała wiele, tylko czuła, iż wzięcie udziału w ogólnéj rozmowie zatraci w niéj czar wyodrębnienia. I zdawała się szydzić, być z nimi, lecz nie ich, uciekać duchem w chwili znudzenia, powracać i krążyć dokoła, jak ptak widmem nocnem spłoszony. Ci wszyscy „koniarze” i jéj rówieśnice nie zdawali sobie dokładnie sprawy z tego, co czuli w jéj obecności, lecz, gdy odeszła, gdy była od nich daleko, powracali ciągle myślą do jéj postaci, do wyrazu jéj ust rozchylonych, płowych barw jéj sukien i jéj milczenia, ciągnącego ku sobie, jak tafla stojącéj wody.
Tymczasem w karecie, wiozącéj Maleniową w stronę mieszkania Dezyderego, który młodą parę „na karnawał” pomieścił u siebie, młoda kobieta, otulona w puch futra, siedziała napozór spokojna i zmęczona.
Lecz szczęki jéj zaciskały się nerwowo tak silnie, że usta wyginały się w podkowę fatalnego grymasu. Był to jedyny objaw, iż nerwy w niéj nie zmartwiały zupełnie, i kobiecość, zbudzona małżeństwem, nurtowała teraz bogactwo sił jéj młodości.
Powóz się zatrzymał i w świetle latarni stojący przy drzwiczkach lokaj oglądał już martwą maskę swéj pani, zwykłą maskę egzotycznéj lalki otulonéj w delikatną miękkość jedwabnego, podbitego pluszem kapturka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I we wszystkiem i zawsze ta kobieta czyniła sobie przymus ciągły, bezustanny, regulując (teraz zwłaszcza) swe słowa, ruchy, czyny, stroje, niemal myśli, do składu galeryi widzów, która ją otaczała.
Kolory lila i blado-zielony sprawiały jéj oku przyjemność. Wzrok jéj lubował się w tych barwach, lecz wygnała je ze swéj tualety, gdyż były za mało... imponujące. Wszystkie jéj stroje składały się z kombinacyi rudawo-złotéj, tak, jak jéj włosy, które zmusiła do odblasków gorącego kruszcu, błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca. I często, znużona krwawą spalenizną swego stroju, szukała oczyma jakiejś blado-liliowéj sukni i oczy jéj odpoczywały, a cała istota nabierała pewnéj harmonii i spokoju.
Z miną królowéj i władczyni była niewolnicą swéj własnéj podłości, lękliwéj, płaszczącéj się przed potworem „konsyderacyi” światowéj.
Ujęta niewolą konwenansów, obnosiła z sobą trupa siebie saméj, maryonetkę nakręconą według pewnéj modły, i ten trup, ta lalka zrosły się już tak dobrze z nią samą, iż ona nawet czuć przestawała, co było w niéj fałszem a co prawdą.
Nie mając ani okruszyny wiary, modliła się długo i często, nawet wtedy, gdy była sama. Czytała gorliwie modlitwy, nie pozwalając ani jednéj własnéj myśli przesunąć się przez umysł. Z uczuciem ulgi zamykała książkę i wstawała z klęcznika już zupełnie obojętna i mistycznie wystygła, przekonana, iż w chwili modlitwy była zupełnie correcte i zachowała pozory szczerości.
Widziała przed sobą życie długie i wygodne, jak drogę słoneczną i dobrze utrzymaną. Ona, na koźle mail-coach’a, powoziła czwórką materyalnego, dyplomatycznego, światowego i moralnego powodzenia. Mąż jéj od czasu do czasu kierował lejce lub podcinał leniwszego rumaka. Za nią, jak dwór królewski, ciągnęły inne ekwipaże karyerowiczów, biegnące także do celu Wszechzadowolenia, Lecz ona trzymała ciągle czoło téj wyścigowéj linii i nie miała nigdy zamiaru dać się wyprzedzić komukolwiek na galicyjskim torze. Raczéj przejechać po trupach, niż pozwolić się zdystansować w tém steeple-chase. Nie lubiła Wiednia, gdyż tam wobec arcyksiężniczek musiała schodzić na plan drugi. Wolała wypełniać ciasnotę parafialną Lwowa majestatem swéj piękności i stanowiska.
W gruncie rzeczy była to natura zmysłowa i prosta, ładnie artystyczna, lecz spaczona w kierunku artyzmu banalnością powszednią. Dobrojowscy byli świeżo upieczoną arystokracyą galicyjską. Pochodzili z małomiasteczkowych łyków. W Muszce gorzał temperament dobrze rozwiniętéj rusinki, mozolnie doprowadzonéj do anemii dobrobytem i pozorem cywilizacyi.
Niemniéj przeto w trupie téj kobiety-karyerowicza żyła kobieta prawdziwa, żywa, pełna jeszcze sił niezmarnowanych i chcących być spożytkowanemi w jakimkolwiek kierunku. Nieprzytępione pracą intelektualną, rwały się w stronę zmysłów i budziły w niéj przeczucie wielkich a niedozwolonych rozkoszy. Lecz nawet i w takich chwilach Muszka pamiętała o godności dyplomatycznéj, jaką mąż jéj piastował. Nie mogła i nie chciała poniżyć się do zbliżenia z kimś nie należącym do jéj świata. Ostrożność tę przed wystawieniem na śmieszność Maleniego dyktowała jéj pycha i ambicya wygórowana.
Tadeusz nie należał właściwie do „świata” i nie liczył się.
Dlatego téż...