<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Rozpacz ogarnęła Tadeusza na myśl o zbliżającym się balu.
Nie miał kostiumu, a codziennie słyszał w biurze i na próbach o cudach, jakie miały być wyszyte na kierezyi Pozbitowskiego, o butach Malewicza, o brzękadłach Kafthana.
On jeden pomiędzy nimi wszystkimi nie zajął się swym strojem, i to go doprowadziło do rozpaczy. Kilkakrotnie już chciał pomówić w téj sprawie z matką, lecz Wielohradzka, zgnębiona jakaś i chmurna, nie zachęcała go ani słowem do rozpoczęcia téj rozmowy.
Raz nawet, gdy Tadeusz, z pewną nieśmiałością, zawiadomił ją o wzięciu udziału w owym krakowiaku, o którym teraz cały Lwów mówił, Wielohradzka wzruszyła ramionami i zacięła usta, szyjąc z podwójną gorliwością.
— I cóż? — pytał Tadeusz, przybierając swe dawne kocie miny — mameczka nie cieszy się, że Tadzio przed starą panią Bodocką zaaranżuje krakowiaka.
Wielohradzka milczała chwilę, wreszcie odparła:
— Cieszę się... ale...
— Ale co?
— Ale myślę, co począć... Zimermanowi nie zapłaciłam dwóch rat... Żyd dość grzeczny, ale dziś bardzo stanowczo zapowiedział mi, że dłużéj czekać nie będzie.
Wielohradzki porwał się z krzesła i zaczął szybko chodzić po pokoju. Ta nędza materyalna doprowadzała go w téj chwili do szaleństwa. Czuł, iż stracił w matce sprzymierzeńca swych pierwotnych uciech. Zły i gniewny, ze zmarszczką na czole, nie chodził, lecz biegał po wązkiéj szufladzie pokoju, jak zwierz zamknięty w klatce. Nagle zbliżył się ku matce i stanął przed nią.
— Mateczko.. — wyrzekł, hamując się z wysiłkiem — ja muszę być na tym balu, ja muszę mieć kostium!...
Wielohradzka nie podniosła oczu, nie przestała szyć, lecz powieki jéj szybko migotały, jak spłoszone motyle.
— Ja... przyrzekłem pani namiestnikowéj!... — kłamał Tadeusz, widząc matkę nieruchomą i nie entuzyazmującą się bynajmniéj na stanowczy ton jego mowy.
— Przyrzekłem pani namiestnikowéj, a co ważniejsza, tańczę z jedną panną namiestnikówną. Mama rozumie, że nie mogę zrobić afrontu i w ostatniéj chwili powiedzieć, iż nie mam sobie za co sprawić kostiumu.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

— Dzień dobry pani! — mówi, nie wstając i miejsca. Pani daruje, że nie wstałam, ale się ugrzewam. Stara jestem.
— Proszę, niech pani Pake siedzi — uspokaja ją Wielohradzka i zaraz przystępuje do kwestyi zaciągnięcia nowéj pożyczki, tak, jakby chciała odrazu z serca swego zrzucić ciężar, który ją przytłacza.
Lecz pani Pake kiwa głową i marszczy się cała, jak stara cytryna..
Nowa pożyczka?... to trochę trudno... ta jeszcze nie spłacona... Przytem ona wie, że Wielohradzka jest bardzo godna osoba, tylko, że ma duże długi, i to po rozmaitych miejscach. Jakże pani Pake może jeszcze pożyczyć?
Wielohradzka, przeziębia chłodem, panującym w sklepie, stoi widocznie znużona i wyczerpana. Opiera się o kontuar i nie widzi nawet, że subjekt podsuwa jéj trójnożny zydelek.
Pani Pake kładzie i zdejmuje mitynki, kiwając wciąż głową.
— Mnie pani żal — mówi znów powolnym głosem, a słowa jéj padają w zimną ciemnię sklepu, jak krople wody na lodową powierzchnię — ale co pani mi daje za gwarantowanie? Pani nie ma żadnych nieruchomości.
— Mam meble... — wtrąca nieśmiało Wielohradzka — mam maszynę...
— Ech! — odpowiada lekceważąco stara żydówka — meble, to jak meble... co tam za wartość?... a maszyna? pani ma Singerówkę? a co to teraz znaczy? byle stróż dostanie Singerówkę na raty!... Ajaj!
Siedziała wciąż skurczona po za kontuarem i zaledwie czubek jéj głowy było widać. Słychać było tylko jéj głos leniwy i matowy. Wielohradzka oparła się teraz obiema rękami o kontuar i czuła się coraz więcéj znużoną i zziębłą.
— Ale ja pani co powiem... — podjęła znowu żydówka — mnie żal, że taka godna osoba z paskudnemi takiemi żydami, jak Zimmerman, się opędza.. ja od pani nabędę wszystkie długi i pani mnie weksel podpisze... od téj pory pani będzie mieć ze mną do czynienia...
Wielohradzka doznała olśnienia.
Było to jéj marzeniem pozbyć się tych drobnych dłużników, przed któremi teraz zaczynała się kryć i lękać się ich zjawienia. Z wdzięcznością spojrzała na szal, w którym się kryła jéj wybawicielka.
— Ale się pani musi na coś zgodzić... — ciągnęła pani Pake — ja pani meble i maszynę zajmę i do pani użytku zostawię... To dla pewności dla moich sukcesorów... boja pani wierzę, ale to dla sukcesorów...
Wielohradzka brwi zmarszczyła.
Wejście urzędników, opisujących meble, taksatora, téj całéj czarnéj bandy, stanowczo kompromitowało ją w oczach całego domu.
— Te panowie... — mówiła pani Pake — przyjdą sobie raniutko, i to po jednemu, ażeby nie było gwałtu i żeby ludzie w kamienicy nie wiedzieli. Po co kto ma wiedzieć? Nawet stróż nie będzie wiedział, do kogo oni idą...
Wielohradzka uspokoiła się. Skoro nikt nie będzie wiedział, co jéj szkodziło przejść tę prostą formalność?
— Pani mi spisze, co komu winna, a ja się z nimi ułożę... — ciągnęła — późniéj pogadamy o procent...
— A da mi pani Pake trochę gotówki?
— No!... a ile pani potrzebuje?
— Siedemdziesiąt guldenów.
— Aj, aj!.. takie wielkie pieniądze... I na co to pani, kiedy ja długi zapłacę?...
Wielohradzka nie odpowiedziała ani słowa. Wstyd jéj było przyznać się, że za te pieniądze chce sprawić kostium krakowski synowi.
— Ja dam pani pięćdziesiąt, pani mi da podpis na sto i zapłaci mi pani ratę co miesiąc po dziesięć guldenów... Dobrze?...
— Dobrze!... — odparła Wielohradzka.
— Niech pani mi te liste dłużników napisze. Subjekt! daj wielmożnéj pani pióra i papieru, a prędko.
Za chwilę Wielohradzka, siedząc na zydelku, spisywała zziębłą ręką:

Zimmermanowi 
  guld. 240
W rynku za podszewki 
 23
Na Krakowskiéj za pasmanterye 
 8
U lampiarzą 
 3
U szewca 
 14
Za nici, igły, fiszbiny 
 2— 40 cent.

I daléj szła ta litania długa, nieskończona, znacząc dzień po dniu coraz większy upadek nędzy powszedniéj.
Wielohradzka pracowicie przypominała sobie te drobiazgi i od czasu do czasu wzrok jéj zaćmiony zatrzymywał się w kącie, w którym czerniła się chustka okrywająca panią Pake i jaśniał wązki pasek jéj czoła.
W kącie subjekt, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, z chłodną obojętnością przypatrywał się wytartym tumakom Wielohradzkiéj i dziwił się w duszy: dlaczego pani Pake wchodzi w taki duży interes z taką bardzo „znędzoną” osobą?
Gdy Wielohradzka w pół godziny późniéj wyszła ze sklepu, niosła paczkę, w któréj znajdował się granatowy atłas i purpurowy aksamit.
Przeszła ulicę i wszedłszy do sklepu, w którym sprzedawano szych i świecidła, kupiła znaczną ilość blaszek, złotych nici, świecideł i frendzli.
Znużona i zziębła powróciła do domu.
Stare żydówki siedziały ciągle przed bramami domów lub na stopniach sklepów, odziane w perłowe bindy i z garnkami węgli, ukrytemi w fałdach szerokich spódnic.
Na środku ulicy krzyczały dzieci o płomiennych ustach i czarnych jak onyksy oczach. I tylko słońce teraz prawie znikło zupełnie i znaczyło się zaledwie bladą żółtą plamą. Po ziemi kłęby pary marzły i z liliowych robiły się sine.
W oddali, na rynku, na ratuszowym zegarze biła powoli czwarta godzina.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.