<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Nigdy jeszcze z takim niepokojem nie ubierał się Tadeusz, jak w dniu balu kostiumowego.
W wigilię przymierzył buty, a w czapce z pawiem piórkiem jadł obiad i pił herbatę. Mówił, że to dlatego, aby włosy uleżały się dobrze pod barankiem i aby przyzwyczaił się do noszenia tego stroju z fantazyą i z chłopska. Był w doskonałym humorze, lękał się tylko, czy matka i Tecia wykończą haft kierezyi na czas i czy haft ten będzie dosyć bogaty.
Tecia nie kładła się już czwartą noc z rzędu. Oczy jéj zapuchły od ciągłego patrzenia na świecące nici, a palce miała nabiegłe krwią i obrzmiałe. Widząc jednak, jak gorączkowo Tadeusz pragnął, aby jego kostium był najpiękniejszy, postanowiła dogodzić jego kaprysowi i wszelkiemi siłami starała się zadowolnić jego wymagania. Wielohradzka niewiele jéj pomagała z powodu swych osłabionych oczów. Cały więc ciężar pośpiesznego zrobienia kostiumu spadł na Tecię.
Lecz rozkochana dziewczyna dumną i szczęśliwą była z téj misyi, szczęśliwą podwójnie, gdyż Tadeusz siadywał teraz przy niéj często i długo. Wprawdzie nie mówił nic, a gdy matka wyszła, nie korzystał tak, jak dawniéj, aby dręczyć ją, tyranizować, a potém pociągać ku sobie pozorami dobrego słowa; lecz dla niéj już sama jego obecność wystarczała i była serdecznem zadowoleniem. Nie kierezyę, lecz sto metrów aksamitu wyszyłaby chętnie szychem i krwią swoją, byle przedłużyć tę chwilę obecności Tadeusza przy swym boku.
A jednak pomiędzy tém dwojgiem zapanowała znów atmosfera przymusu i czegoś sztucznego, nienaturalnego, co krępowało usta i wzrok Teci, dławiło ją i głowę, jak pod jarzmem, chylić kazało.
Był to zapewne wzrastający egoizm Tadeusza, który coraz szerzéj rozpościerał swoje skrzydła, dusząc objaw wszelkiego innego istnienia. Tak szerokie miejsce zaczynał zabierać ten człowiek, że obok niego nie było już nawet kąta na cudze myśli i czyny.
W dniu balu od zmroku pozapalał lampy i świece, które, w braku lichtarzy, pozatykał w butelki. Przyszedł z miasta już lekko ufryzowany i obwinął sobie głowę białym fularem z obawy, aby podczas zakładania kostiumu kunsztowne pukle nie rozleciały się i nie rozwinęły.
W ciasnéj przestrzeni pokoiku płonęła ta illuminacya dziwaczna, gorejąc dokoła lusterka, szczotek, flakoników, pilników i nożyczek. W sekrecie uczernił sobie trochę brwi i lekko upalonym korkiem podsinił oczy, aby wydać się bardziéj interesującym. Gorączka paliła go całego. Kierezya była jeszcze niewykończona, a zegar wskazywał pół do dziewiątéj. Krakowiak miał być wykonany o północy, lecz Tadeusz drżał cały z niecierpliwości, chcąc zobaczyć całość kostiumu.
W kuchni Wielohradzka odprasowywała atłas sukmany. Tecia, zgięta we dwoje, niemal nieprzytomna ze znużenia, kończyła obszywać kierezyę złocistą frendzlą.
We drzwiach zadzwoniły podkówki i stanął Tadeusz w bucikach i jedwabnych czerwonych spodniach, z paltotem, narzuconym na plecy.
— I cóż? — zapytał.
— Zaraz.. za kwadrans — odparła Tecia, nie podnosząc głowy.
Tadeusz wrzasnął przeraźliwie:
— Za kwadrans!... Niech panna Tecia lepiéj powie, że i za godzinę się nie wyguzdrze... Boże mój, Boże! Już ja widzę, co to będzie...
Ręce dziewczyny drżały na tle purpurowego aksamitu.
— Niech pan będzie spokojny! — odparła półgłosem.
Lecz on jak trąba powietrzna przeleciał przez pokój i wpadł do kuchni. Wielohradzka szukała w ognisku duszy i przerażona odwróciła się, trzymając pogrzebacz w ręku.
— Co się stało? — spytała.
— Jakto, co się stało? Kostium nie gotów i nigdy nie będzie skończony. Niech mamcia mi da sukmanę... pójdę bez kierezyi. Najem się wstydu, ale obowiązek przedewszystkiem.
— Jakto? Przecież Tecia kierezyę wykończa...
— Ach! Ta mamina miła Tecia na złość mi nie chce skończyć kostiumu; ja wiedziałem, że tak będzie..
Wypadł z kuchni i znów wleciał do swego pokoju. Włożył na głowę czapkę, i to go zajęło przez chwilę. Usiadł przed lustrem i przyglądał się sobie z uwagą. Sam nie wiedział dlaczego, lecz na ten bal liczył, jak na jakiś ważny wypadek w swem życiu. Znał lokal resursy i wiedział, że niema w nim postronnych buduarów i gabinetów. Muszka zatem musi pozostać w ogólnéj sali i patrzeć na niego, gdy tańczyć będzie. Porwał się z krzesła i, odrzuciwszy palto, zaczął ciąć hołubce. Szło mu dobrze, podkówki dzwoniły raźno i żywo.
Zegar wybił dziewiątą.
Na ten głos Tadeusz drgnął i znów się ku drzwiom rzucił.
— Ja panie proszę dać mi ten kostium, taki, jak jest!... — zaczął wołać rozpaczliwie — proszę... bo chyba oknem wyskoczę!...
Tecia porwała się od stołu, Wielohradzka wpadła z kuchni z sukmaną w ręku.
Obie podbiegły do rozkrzyczanego mężczyzny. Lecz on w paroksyzmie wściekłości nie widział podawanego stroju, lecz krzyczał ciągle, bijąc pięściami o drzwi:
— Chyba oknem wyskoczę!..
Tecia i Wielohradzka zamieniły z sobą porozumiewawcze spojrzenie. Oczy Wielohradzkiéj zaszły łzami. Nic nie mówiąc, położyła na krześle sukmanę i wsunęła się za parawan. Tecia wzięła sukmanę i kierezyę i weszła do pokoju Tadeusza, odsuwając go dziwnie silną ręką od progu.
— Proszę pana! — wyrzekła zdławionym głosem — oto wszystko gotowe!...
Podniosła oczy i spojrzała mu teraz prosto w twarz, lecz spojrzenie to było dziwne, badające i w gruncie chłodne. Długą chwilę oczy dziewczyny zatrzymały się na lalkowatéj twarzy mężczyzny i wreszcie znów znikły pod nabrzękłemi powiekami.
I milcząc, Tecia wyszła z pokoju, po raz pierwszy od bardzo dawna trzymając podniesioną głowę.
Tadeusz zaczął się ubierać, cokolwiek zmieszany i ostygły w swym gniewie. Panująca w drugim pokoju cisza drażniła go niewypowiedzianie. Ubrał się szybko i nagle w jasności świec zabłysnął jak kosztowne cacko, ładne i jaskrawe. Strój ten, zmanierowany i teatralny, upiększony kosztownością materyałów, z których był zrobiony, doskonale nadawał się do jego lalkowatéj urody wypieszczonego paniczyka. Gdy zapiął pas, zarzucił kierezyę, błyszczącą, jak słońce, od haftów, złotych i srebrnych blaszek, a na lekko pokręcone włosy włożył czerwoną czapkę z pawiem piórkiem i pękiem różnokolorowych wstążek, ładny był jak malowanie, i czuł to sam wybornie, przybierając plastyczne pozy i biorąc się z delikatną rubasznością pod boki.
Spojrzał na zegar.
Było zaledwie wpół do dziesiątéj. Miał jeszcze przed sobą godzinę czasu, i teraz, gdy już był ubrany, nie wiedział, co z tą godziną zrobić.
Usiadł na krześle i nadstawiał ucha, chcąc posłyszeć teraz głos matki albo Teci.
Lecz cisza była zupełna. Nawet Tecia musiała już pójść do domu, gdyż nie słychać było łoskotu maszyny, ani szczęku jéj nożyczek.
Znudzony, spojrzał dokoła i na półkach ujrzał grubą w żółtéj oprawie książkę.
Machinalnie sięgnął, otworzył i zaczął czytać po francusku:

Nagle zabłysnął cały pałac od niezliczonych świateł, drzwi środkowe otworzyły się i jakaś kobieta, córka Hamilkara, okryta czarnemi szaty, ukazała się na progu.

Salammbô!
Przypomniał sobie swój powrót z Concarneau, tę książkę czytaną w wagonie wśród gorączki rozstania, późniejsze swe sny fatalne, dręczące, w których widywał Muszkę jako ową Hamilkara córkę.
I znów czytać zaczął.

Jéj włosy, posypane piaskiem fioletowym, zebrane były wysoko na wierzchu głowy, według mody chanaeńskich dziewic. Sznury pereł, uczepione u jéj skroni, spadały aż do kącików jéj ust, różowych, jak granat na wpół otwarty. Na piersi miała cały zbiór drogocennych klejnotów, lśniących jak łuski rybie. Jéj ramiona, pokryte dyamentami, występowały nagie z fałd tiuniki bez rękawów, ugwieździonych purpurowemi kwiatami na tle czarnego jedwabiu.

Zamknął książkę i chwilę długą siedział, przedstawiając sobie Muszkę w tym stroju. Zwłaszcza kask jéj rudych włosów, posypanych fioletowym piaskiem, dokładnie rysował się przed jego oczami.
Wybiła jedenasta.
Wielohradzki zerwał się i narzucił płaszcz na ramiona. Wbiegł do pokoju matki, lecz Wielohradzka spała, oddychając ciężko. Po raz pierwszy może nie obejrzała stroju syna idącego na bal, nie pożegnała go zwykłem: „baw się dobrze, moje dziecko!”
Wielohradzki chwilę stał na środku pokoju, wahając się, czy zbudzić matkę, przeprosić i pożegnać.
Lecz śpieszył się, a przytem czuł, iż od téj matki, która oddycha tak ciężko tam, po za parawanem, nie pozyska zbytniego zapasu dobrego humoru na przebycie wieczoru. Nie była to już owa „mamuś” dawnych czasów. I szybko zbiegł ze wschodów, czując do matki żal, iż tém zmęczeniem swojem, smutkiem, skłopotaniem psuje mu dobry humor, zabawę... wszystko. Stróż zawołał mu sanki, i cała gromada sług, stojąca w bramie, doznała olśnienia na widok kostiumu, przebłyskującego w fałdach płaszcza.
Z wielkim szykiem i elegancyą Tadeusz, pod pozorem naciągnięcia okrycia, odkrył przed tém niewykwintnem gronem przebogactwo swego stroju i, brzękając podkówkami, przeszedł przez bramę z czołem podniesionem dumnie.
Sanki ruszyły z miejsca, a sługi chichotały się, trącając łokciami:
— A to się wyczupurzył... chi! chi! chi!...
— A sługi nawet nie mają.
— A żydy do nich wciąż po raty chodzą!...
— A jak to chodzi, jak gąsior, co stado wodzi!...
— O joj! o joj!...
Lecz stróż zgasił gaz i ćwierkające grono, okryte derami chustek, rozpierzchło się po ciemnościach klatek wschodowych.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.