<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Na estradzie, pokrytéj purpurowem suknem i udrapowanéj białym i różowym muślinem, siedzi stara pani Bodocka w fioletowéj aksamitnéj sukni.
Na głowie ma brylanty, na rękach ma brylanty, na piersiach ma brylanty, na szyi ma brylanty, w uszach ma tak wielkie brylanty, że aż dwa druciki, założone za włosy, podtrzymują te olbrzymie kule, z obawy, aby uszy magnatki nie przerwały się wskutek tego ciężaru.
Oświetlenie jaskrawe, elektryczne, zapala czarodziejskie blaski w massie tego skrystalizowanego węgla. Na tylnéj ścianie gobelin, zielonawy, przygasły, służy za doskonałe tło dla uwydatnienia promieni tego słońca. I wzrok każdego wchodzącego do sali balowéj ciągnie ta świetlana massa, rozsypująca dokoła tęcze ogni i blasków. Siedząca obok namiestnikowa, księżna Ponikwicka, Malężyna i inne gasną zupełnie ze swą wystawą turkusów, szafirów, pereł i opali. Brylanty swym blaskiem zabijają wszystko, mając w sobie jakąś okrutną czystość skoncentrowanych łez nędzarzy całego świata.
Dokoła sali biegną galerye, drapowane biało i różowo, ubrane zielenią i pękami storczyków.
Filary podpierające te galerye mają na sobie plisowane powijaki różowe i gałęzie bluszczów, czerniące się na tém tle przejrzystem. Jest to banalna cukierkowa dekoracya sal balowych, ubranych gustem tapicerów o ciasnéj estetyce, i mająca w sobie sentymentalną miękkość tualet z czasów drugiego Cesarstwa. Jedynie tylko estrada, na któréj siedzą damy patronessy, udrapowana jest tkaninami kosztowniejszemi, pożyczonemi przez Dezyderego, lecz zawsze trzymanemi w tonach różowych, srebrnych i białych. I cała ta sala wygląda jak wielka sypialnia młodéj dziewczyny, przystrojona na wigilię ślubu.
Na galeryach tłok i wrzawa. Całe mieszczaństwo lwowskie, to uboższe, które nie mogło zdobyć się na kostiumy, wypełnia ciasne przestrzenie ganku, tłoczy się na ławkach i przybywa ciągle, bezustannie garnirując ściany mozaiką twarzy rozpływających się w téj górnéj wyżynie, jak gamma chromatyczna plam o mglistych i niewyraźnych barwach. Gdzieniegdzie migoce jasna tualeta kobiety, biały puch atłasowéj sortie de bal, okrywającéj zazdrośnie szczupłe ramiona młodéj panienki. Przeważnie jednak tualety są ciemne, surowe, wełniane. Wszystkie lornetki skierowane są na brylanty pani Bodockiéj. Nazwisko magnatki przebiega z ust do ust. Dają się słyszeć okrzyki podziwu, westchnienia, wykrzykniki. I znów wszystko tonie w ogólnym szmerze rozmowy lub w dźwiękach orkiestry, grającéj tuż po nad estradą, po za szpalerem oleandrów i świeżo rozkwitłych kamelii.
W sali na dole, pomimo stosunkowo dość wczesnéj pory, niemal pełno, a strojnie i błyszcząco od różnokolorowych kostiumów. Mężczyźni przeważnie we frakach czerwonych, niebieskich, liliowych, z białemi kwiatami w butonierkach. Niektórzy zarzucili domina. Jakiś czarnogórzec kręci się, odziany w swą baletową spódniczkę. Clown, wielce elegancki, żółty, atłasowy spaceruje z miną karawaniarza. Gdzieniegdzie czarne fraki kładą żałobną nutę. Lecz już akord wesoły kostiumów kobiecych rozjaśnia wszystko.
Właśnie osiem par bogatéj burżuazyi skończyło tańczyć pawana w strojach z czasów Henryka II-go. Rozchodzą się po sali — kobiety w białych i błękitnych atłasowych sukienkach z bufiastemi rękawami, mężczyźni w jedwabnych trykotach i niebieskich krótkich płaszczykach. Jak stado ptaków o lazurowych skrzydłach, krążą wśród łąki jaskrawych kolorów. Na tę brutalną nutę składają się przeważnie cyganki, których jest kilkanaście, odzianych szkarłatnie, i Carmencitty o mocno różowych spódniczkach.
Jakiś torreador w ciemno-czerwonym ubiorze kręci się wśród tego grona. Lecz już ostra czerwień złagodzoną i przyćmioną zostaje przez blado-zieloną barwę stroju kilku pań, idących menuetowym krokiem i trzymających się z gracyą za ręce. Są to prześliczne merveilleusy i towarzyszący im incroyables. Długie, opięte suknie kobiet owijają kształtne i smukłe ciała. Na ramionach bufy, stan krótki, kończący się pod piersiami. Na głowach blond peruki i wielkie kapelusze gazowe w kształcie bud, przewiązane wstążką tuż pod linią brody. W rękach trzymają ridicul’e z téj saméj, co i suknie, materyi. A materya to dziwna, cienka, pajęcza, elastyczna, blado-zielona, w wielkie róż bukiety. Mężczyźni, którzy towarzyszą tym merveilleusom, mają na sobie surduty z tego samego jedwabiu, żaboty, krótkie żółte kamizelki, pończochy i trzewiki ze sprzączkami; na głowach peruki i wielkie trójgraniaste kapelusze. Duże bukiety róż wonieją w ich dłoniach. I wszyscy ci ludzie są młodzi, ładni, smukli, kształtni: noszą dobrze swe kostiumy i mają w sobie delikatną gracyę figurynek z saskiéj porcelany. Jak klomb róż i bladych liści, klomb ruchomy, płyną wśród tłumu, uśmiechając się łagodnie. Na galeryi szepcą ich nazwiska. Są to przeważnie synowie i córki bogatych kupców miejscowych. Najpiękniejsza jest żydówką, ten ostatni, rosły i ładny chłopiec — synem właścicielki fabryki fortepianów. Wszystko to są dzieci Lwowa, wyrosłe na miejscowym terrenie, i galerya czuje się dumną z ich urody i wdzięku.
Nowy gwar i tłum przy wejściu. To malarze, rzeźbiarze i teatr wchodzą parami, jako „Wesele Skrzetuskiego”. Ostrogi brzęczą, pióra skrzydeł kołyszą się w przestrzeni. I wszystkich oczy zwracają się na Hanusię Borzobohatą i na pana Zagłobę, który toczy się powoli, założywszy ręce za pas złotolity. Orszak obchodzi powoli i przed estradą czyni nizkie pokłony. Stara pani Bodocka kiwa głową, brylanty dzwonią, jak grzechotki u sanek. Wesele przechodzi i znika pod ścianami, mieszając się z resztą kostiumowanego tłumu.
Teraz już pełno w sali, pełno i tak barwnie, iż oko widza barw tych nawet rozróżnić nie może. Błękit, zieleń, purpura, złoto i biel — wszystko miesza się razem, tworząc chaos puszczonego w ruch parteru kwiatów. Olśniewający blask elektrycznych promieni zalewa ten akord barw srebrzystą kaskadą. Brylanty, hafty, dżety, paciorki migocą; gazy, przetykane srebrem i złotem ciągną w powietrzu. I z téj całéj błyszczącéj massy podnosi się powoli żar, przesycony zapachem perfum, kwiatów i rozgrzanych ciał kobiecych. Atmosfera staje się podniecającą i niezdrową. Ludzie siedzący na galeryi doznają upojenia, i oczy ich, mimowoli znużone, cofają się w cień. Nagle dwunasta uderza, i orkiestra z werwą rozpoczyna skoczną przegrywkę. Gospodarze balu rozsuwają tłumy i, trzymając się za ręce, tworzą łańcuch, formujący puste miejsce u stóp estrady.
— Krakowiak! krakowiak!... — wołają wszyscy.
Na galeryach kobiety powstają, przechylają się przez balustradę. Inne wołają: „siadać!” i wchodzą na ławki. Ogólny ruch, hałas się wzmaga. Ten krakowiak, tańczony przez arystokracyę, to great attraction całego balu.
Tymczasem drzwi, prowadzące do sekretaryatu a dotychczas zamknięte, roztwierają się na rozcież i słychać przez chwilę brzęczenie podkówek.
Wszystkie głowy zwracają się w tę stronę. Chwilę panuje zupełna cisza, w któréj donośnie rozbrzmiewają dźwięki orkiestry, i ten brzęk niewidzialnych podkówek, fantastyczny i irrytujący.
I nagle, jak bukiet wspaniałych fajerwerków, wytryska ze drzwi massa takich oślepiających barw i złotych iskier, że patrzący doznają chwilowego olśnienia. Lecz już wąż tańczących biegnie przed estradę z hukiem, szumem i krzykiem. Spódnice kobiet, okolone purpurowemi wężami wstążek, wiewają szeroko. Wieńce na głowach szeleszczą, wstążki migocą w powietrzu. Mężczyźni błyszczą cali od haftów i blaszek, pawie pióra mienią się tęczowemi barwami w jasności elektrycznéj kaskady.
W pierwszą parę pędzi Charłupko, w białéj sukmanie, czerwonéj kierezyi, rosły, wielki, barczysty, z fantazyą udający nieźle chłopskie zacięcie. Uczepiona u jego ramienia, Dora Hohensteigen-Higmeringen bieleje jak gołąb w swym fantastycznym stroju wiejskiéj narzeczonéj. Biały atłasowy gorset, biały wieniec, białe wstęgi.
Ona sama biała, różowa, lalkowato piękna, troszkę onieśmielona tą teatralną pompą i zbliżeniem do galeryi widzów, którzy z jéj światem nic wspólnego nie mieli, ma w sobie niezgrabny wdzięk występujących na scenie po raz pierwszy debiutantek.
I wszystkie damy, biorące udział w tym krakowiaku, w pierwszéj chwili czują pewien rodzaj tremy, przestrachu scenicznego, i gorączkowe wypieki występują na ich twarze, ubielone welutiną, Prędko wszakże odzyskują pewność siebie i nabierają animuszu. Głowy, strojne w wykwintne wieńce kwiatów, wśród których połyskują brylanty i szmaragdy, podnoszą się wyzywająco. Ramiona, osłonięte jedwabnym muślinem koszul, i torsy, obciągnięte aksamitem lub atłasem gorsetów, prostują się tym ruchem właściwym kobiecie, która czuje, iż setki oczu na nią patrzą. Orzecka uśmiecha się, błyskając perłową bielą swych zębów. Muszka Statnicka bardzo dnia tego en beauté, jest prawie ładną w purpurze korali, przetykanych gwiazdami dukatów. Lecz uwagę wszystkich przykuwają mężczyźni: Charłupko, Jurek Bodocki, Pozbitowski, a zwłaszcza Wielohradzki. Z fantazyą i z pańską kraneryą, graniczącą z ładném zuchwalstwem, rozwiewają swoje kierezye, dzwonią podkówkami. Wielohradzki wyróżnia się przepychem haftów, błyszczących na jego sukmanie, i delikatnym czarem całéj postaci. Smukły, gibki, giętki, z prześliczną linią nóg i rasowemi stopami, przykuwa oczy wszystkich i wywołuje ogólne pochwały. Widzowie nazywają go „ten srebrny”, z powodu przewagi srebra w haftach kostiumu. Lecz szybko nazwisko jego przelatuje z ust do ust:
— To Wielohradzki!... Wielohradzki!...
Lecz już cały orszak uformował się w półkole i stanął przed estradą. Łuna światła bije nań rzęsiście, zapalając iskry w brylantach, srebrze, złocie i szychach kostiumów. Muzyka przycicha i Charłupko zdejmuje z głowy czapko, którą z chłopska zamiata po ziemi.
Stara pani Bodocka, jak Budda, okrasza pół twarzy niewyraźnym uśmiechem.
Dźwiga się z fotela i podchodzi na brzeg estrady.
— A zkądżeście-to, moi mili ludzie? — pyta z wytworną grzecznością.
— Ano... z pod Krakowa przyśliźwa pokłonić się jaśnie wielmożnemu państwu! — odpowiada Charłupko grzmiącym, donośnym głosem.
Szmer podziwienia rozlega się wśród sali.
Ta „pańska komedya” wprowadza w zachwyt mieszczaństwo lwowskie.
Tylko po kątach aktorzy i „literaty” urągają, wzruszając ramionami.
Pani Bodocka kiwa głową i stara się być dobroduszną.
— A no, to potańcujcie sobie, moi dobrzy ludzie!... — mówi, sadowiąc się na fotelu.
Charłupko kłania się nizko, nasadza z fantazyą czapkę na głowę i zwraca się ku orkiestrze.
— A no!... muzyka!... a ogniście! — woła ku galeryi.
Obejmuje w pół księżniczkę; za nimi szykują się do tańca inne pary. Wielohradzki daje pilne baczenie i szeptem wydaje komendę, przypomina, zachęca.
Nagle huczna przegrywka zmienia się w cichy akompaniament i Charłupko zaczyna śpiewać silnym, basowym głosem:
Sommes nous comme-ci, comme-ci, comme-ça,
Comme-ci, comme-ça, comme-ci, comme-ça,
Garçons de Cracovie, garçons de Cracovie![1]
Szmer uwielbienia przemienia się w szmer zdziwienia. To dziwaczne tłómaczenie popularnéj piosenki wprowadza w zdumienie mieszczaństwo. Lecz Charłupko uderza w podkówki, i wąż stubarwny, przystrojony delikatnemi skrzydłami muślinowych spódniczek, wije się po sali. Wszyscy tańczą jak baletnicy, składnie, karnie, i Wielohradzki czuje rozkoszną gorączkę, ogarniającą go całego. Nawet Kafthan pozbył się swéj tragicznéj miny. Uśmiecha się i z pewną ojcowską troskliwością czuwa nad swoją tancerką, ową czwartą córą, wyglądającą jak porcelanowa laleczka w niebieskim aksamitnym gorsecie.
Tancerze tworzą teraz koło i wirują szybko, z szelestem spódnic i brzękiem podkówek. Korale i paciorki dzwonią, kółka przy pasach brzęczą. Pawie pióra migają wysoko po nad całém kołem i nagle splatają się razem, gdy wieńce kobiet tworzą osobny parter maków, róż, chabru, kłosów, turkusów, gwoździków i klejnotów. I krzyżują się, mijają, powracając na dawne miejsca, jak ruchome klomby, kosze, bukiety błyszczące, migocące stubarwnemi blaski.
Wśród tego mieniącego się parteru błyszczy i wyróżnia się, jak gwiazda wędrowna, pawie pióro Wielohradzkiego, obficie nakropione brylantowym pudrem. Migoce w powietrzu ten tęczowo zabarwiony płat śniegu i ciągnie ku sobie oczy patrzących i inne pióra, mniéj błyskotliwe, mniéj wabne.
W klombie wieńców zaś mieni się i odróżnia mocą wielką brylantów ślubny wieniec księżniczki, wieniec fantastycznych, legendowych księżniczek, gdzie mirt z różami białemi się splata. Jest to cały poemat — ten pęk bieli kwiatowéj, osrebrzony rosą dyamentów, błyskających jak gwiazdy na bielejącym o zachodzie jesiennym nieboskłonie.
Delikatny welon z illuzyi przyćmiewa blask brylantów i biel kwiatów. I nagle wieniec dyamentów i błyszczące pawie pióro łączą się z sobą i płyną razem, wiodąc całą drużynę.
Umiejętną kombinacyą figur Wielohradzki wysuwa się naprzód, zajmuje naczelne stanowisko i tańczy z księżniczką. I od téj chwili cała publiczność zostaje porwana i podbita wdziękiem tych dwojga, od których bije jasność, łuna cała srebra, złota, brylantów, łamiących się migotów atłasu i uroku młodości. Inne pary toną w cieniu, służą za tło, uwydatniają piękność roześmianéj księżniczki i eleganckiego wodzireja.
Na dany znak wszyscy stają w półkole i orkiestra zawodzi teraz oberka. Tadeusz zbiera sukmanę na lewą rękę, prawą zaś obejmuje księżniczkę, która prostuje się, jak sosna. I sami, we dwoje, puszczają się w taniec po jasno błyszczącéj posadzce, w taniec zawrotny, rozpaczliwy, wprowadzający w stan jakiéjś ekstazy. Tadeusz co chwila przyklęka, dzwoniąc podkówkami, i wtedy na posadzce widać prześliczną linię jego nogi, kształtnéj bez zarzutu. Księżniczka tańczy ciągle równo, prosto, wyzywająco już teraz, błyskając pogodą oczu i szczerością dziewczęcego uśmiechu.
Z początku nieśmiałe tu i owdzie oklaski słyszéć się dają na galeryi i wśród tłumu. Niebawem zamieniają się w hałaśliwą wrzawę teatralnéj owacyi. Tadeusz upaja się tym tryumfem. Przedłuża umyślnie taniec, uśmiecha się, wciąga w siebie szelest braw i okrzyki tłumu. Aktorska strona jego charakteru występuje w całéj pełni i używa rozkosznych wrażeń. Uczucie wysokiego rozrzewnienia napełnia jego serce. Gdyby mógł, chciałby temu klaszczącemu tłumowi rzucić garść pocałunków, tak głęboko odczuwa wdzięczność za ten szelest uderzanych jedna o drugą dłoni.
Wreszcie, pijany prawie i bezprzytomny, zatrzymuje się, oddychając ciężko.
Wówczas dopiero spostrzega, iż ramię jego zbyt silnie przyciska kibić księżniczki. Lecz panna Hohensteigen-Higmeringen nie czuje tego sama, podniecona, rozgorączkowana, z purpurą rumieńców na rozpalonych policzkach.
Teraz krakowiak dobiega do końca.
Wielohradzki z wielką umiejętnością zachował dla siebie końcowy efekt oberka i pragnie pozostawić publiczność pod wrażeniem swego tańca.
Barwny więc wąż finałowy, banalne koło, podniesienie w górę czapek, skłonienie się przed estradą i zniknięcie we drzwiach z szumem, szelestem, brzękiem i ostatniemi tonami orkiestry.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Mieszczaństwo bogatsze trzyma się osobno, w pozycyi zaczepno-odpornéj, rywalizując arogancyą spojrzeń i giestów, a niewielka grupa aktorów i „inteligencyi”, obrawszy kąt pod galeryą za rodzaj obozowiska, bawi się serdecznie i wesoło dziwaczną pozycyą reszty gości balowych. Nawet grany przez orkiestrę walc nie może połączyć tych klanów, wytworzonych całemi latami przesądów i śmiesznych układów społecznych. Linia, przecinająca salę na dwie połowy, linia moralna, staje się powoli materyalną i widoczną. Promień szeroki, i coraz to szerszy, posadzki zaczyna jaśniéć, jak pograniczna rzeka. Tylko „ci” z arystokracyi nie czują się bynajmniéj skrępowani: śmieją się i bawią głośno, zachowują jak u siebie w salonie, nie okazując najmniejszéj ciekawości w śledzeniu „tamtych” z mieszczaństwa. Przeciwnie zaś mieszczanie, nieswoi i nienaturalni, nieustannie wytężonym wzrokiem śledzą każdy ruch, giest, kostium obozu nieprzyjacielskiego i szepcą pomiędzy sobą złośliwe uwagi, pełne niechęci.
Wielohradzki wychodzi prawie ostatni i natychmiast spostrzega, że wejście jego na salę zostało zauważone i wywarło wrażenie. Muzyka gra walca, lecz nikt nie tańczy, i Tadeusz idzie wolno, zdjąwszy z głowy czapkę, którą trzyma z przyzwyczajenia, tak, jakby patelnię szapoklaka.
Idzie właśnie po owéj ścieżce granicznéj pomiędzy arystokracyą i mieszczaństwem, nie zdając sobie jeszcze sprawy, dlaczego ta ścieżka tak nagle powstała. Widzi lornetki galeryowe, skierowane ku sobie i, jak panna na wydaniu, prostuje się i gryzie wargi, aby je uczynić purpurowemi. Zapomniał w téj chwili o Muszce. Cały jest jeszcze przejęty i upojony tryumfem, który w swojéj fantazyi podnosi do bajecznéj potęgi.
Patrzy na prawo, na lewo, mruży oczy, mija obojętnym wzrokiem śliczne twarzyczki mieszczanek, które zwracają się ku niemu, jak słoneczniki ku tarczy słonecznéj. Przybiera minę znudzonego i przeżytego. Jakaś panienka w kostiumie Goplany, z wieńcem jaskółek na rozpuszczonych włosach, śledzi go szeroko otwartemi niebieskiemi oczami. Obok niéj — podżyła brunetka z pod ufryzowanéj grzywy, osypanéj deszczem cekinów, rzuca dziwaczne spojrzenie i wachluje się szybko. Wielohradzki powoli przesuwa się obok tych kobiet, zimny napozór i obojętny. Nie odróżnia żadnéj. Widzi tylko, że jest ich dużo i że wszystkie patrzą na niego z zachwytem.
Nagle...
Nagle na estradzie, na wschodach zasłanych purpurą dywanu, wytryska, jakby czarodziejską wywołana władzą, postać kobieca tak dziwna i piękna, tak niepodobna do innych, do tych Goplan, markiz, krakowianek, cyganek, które snują się dokoła niego, iż Wielohradzki staje, jak wryty, patrzy i widzi...
Włosy jéj posypane są piaskiem fioletowym i uczesane według mody dziewic chananejskich. Grona pereł, uczepione u jéj skroni, spadają aż ku kącikom ust, podobnych do otwartego kwiatu granatu. Na piersi jéj błyszczy cały zbiór kamieni drogocennych, naśladując układem łuskę rybią. Jéj ramiona, przystrojone brylantami, wybiegają nagie z fałd długiéj tiuniki, ugwieździonéj purpurowemi kwiatami na tle czarnéj gazy. Nogi jéj złączone są cieniutkim łańcuszkiem złotym, a wielki płaszcz ciemno-szkarłatny, skrajany z nieznanéj materyi, wlecze się za nią, jak fala posłuszna i cicha.
Wielohradzkiemu zrobiło się nagle jasno przed oczyma i w duszy.
Postać tę widywał często. Miała tę samą twarz bladą i oczy, które zdawały się patrzéć „po za widnokrąg ziemski”. Tak, bezwątpienia, była to córa Hamilkara, która powoli schodziła ku niemu, trzymając w ręce „małą lirę z hebanu”. Ta sytuacya poetyczna zachwyciła go. Utonął w niéj, mnąc w ręku swoją czapkę i łamiąc pawie pióro.
Muszka-Salammbô schodziła ciągle powoli, wlokąc za sobą ów płaszcz, utkany „z nieznanego materyału”. I przemiana w jéj twarzy była wielka i zrozumiała tylko dla tego, kto zna dokładnie kobiety i wie, jak fizycznie kameleonowe są to istoty. Z palącéj, choć napozór uśpionéj urody Maleniowéj nie pozostało nic. Twarz jéj była zbiorem najregularniejszych rysów, oczu ciemnych i rozszerzonych kreskami kohl’u, czoło wązkie i białe, odsłonięte królewsko w obramowaniu pereł, które zdawały się być żółte w porównaniu z tą skórą rudawéj szatynki. Lecz włosy jéj ściemniały i były to prawie krucze pierścienie o fioletowym odblasku rozsypanego na ich załamach pudru.
Filisterska imaginacya Wielohradzkiego nagle galopować zaczęła.
Salammbô!
Kto podszepnął Muszce strój wymarzony przez niego i nadawany jéj w chwilach szalonego pożądania, jakie dręczyło go po powrocie z Concarneau? Dlaczego wybrała ten strój? Dlaczego teraz tak powoli schodziła wprost naprzeciw niego, szukając oczyma kogoś w tłumie?
Szukała — i znalazła.
Wzrok jéj oczu sztucznie powiększonych zatrzymał się na twarzy Tadeusza, zatrzymał się długą chwilę.
Spojrzenie to łagodniało i zdawało się pieściwie, miękko obejmować całą postać chłopca, postać kształtną, smukłą, śliczną w tém przebraniu błyszczącém i jaskrawém.
Tadeuszowi dech zamarł w piersiach. Zamknął oczy na jedną sekundę. Gdy je otworzył, Salammbô zniknęła. Natomiast wodzireje balowi grzecznie, lecz stanowczo poprosili go o „zrobienie miejsca”.
Pary zaczęły stawać do kadryla, zbierając się powoli, jakby z musu. Wodzireje biegali i machali angielskiemi fularami o brzydkich, zgniławych barwach.
Wielohradzki cofnął się pod ścianę, i po raz pierwszy taki wodzirej biegnący wzdłuż sali wydał mu się głupią istotą. Pocieszał się jednak myślą, że to wodzirej „publiczny”, mieszczański“, gdy on — o!... on to przecie co innego.
Panienka ubrana za Goplanę przesunęła się znów obok niego i ciągnęła go widocznie ku sobie łagodnem niebieskich ócz spojrzeniem. Była ładna, dystyngowana i z wielką gracyą nosiła swój powiewny kostium. Wielohradzki spojrzał na nią z zajęciem, lecz zauważył, iż nikt z arystokracyi nie brał udziału w tańcach.
Postanowił trzymać się swoich i nie tańczyć tego wieczora zupełnie.
Wzrokiem zaczął szukać Muszki. Nie mógł odnaléźć jéj wśród tłumu, otaczającego estradę.
Przyszło mu na myśl, iż Maleniowa mogła odjechać do domu. Było to jéj zwyczajem. Przychodziła ostatnia, wychodziła pierwsza. Przymknął znów oczy i starał się ponowić wrażenie, otrzymane przed chwilą, a wywołane wzrokiem Muszki.
Ponowiło się, lecz tym razem delikatne i subtelne, jakby przysłonięte mgłą.
Było mu niemniéj miłe, a może nawet milsze, gdyż mniéj brutalne i targające nim, jakby szponami niewidzialnéj jakiéjś potęgi.
Muzyka teraz grała kadryla i hałaśliwe tony mieszały się z chromatyczną gammą rozmów i szelestem sukien i kroków po posadzce salonu.
Gorąco zaczynało być fatalne; ktoś otworzył lufcik, i prąd lodowatego chłodu bił teraz w głowę Tadeusza.
Wielohradzki oderwał się od ściany i ku estradzie zbliżać się zaczął. Czuł, iż powinien był trzymać się jakiéjś koteryi, skoro całe towarzystwo rozpadło się tak widocznie na obozy i oboziki.
W drodze spotkał Pozbitowskiego, który poufale ku niemu się nachylił.
— Jakie śliczne te Hartzówne!... — wyrzekł, ukazując dwie piękne panny, ubrane w suknie Empire — skoro nasze panie odjadą, weźmiemy się do nich wszyscy!...
— Panie odjeżdżają? — spytał Tadeusz, przygryzając usta.
— Tak! patrz, już się stara Bodocka zwindowuje z estrady!
Rzeczywiście, stara pani Bodocka schodziła z estrady, kołysząc się wspaniale, otoczona całym sztabem dam z „towarzystwa”. Odjeżdżały wszystkie, znajdując, że teraz obecność ich była zbyteczna, i że dosyć napatrzono się na ich wdzięki i brylanty. Spełniły czyn filantropijny, uświetniły zabawę swoją obecnością, i teraz odchodziły, dumne i zadowolone, w swych aksamitnych i atłasowych sukniach, obwieszone brylantami, jak obrazy.
Za niemi dążyły panienki i młodsze mężatki, krakowskie wesele, księżniczki, otulając się w zarzutki i szarfy z gazy. Malewicz, Maleni, Dezydery, mężowie, narzeczeni — słowem wszyscy mężczyźni high-life’u wychodzili także ostentacyjnie, zatrzymując wszakże wzrok na ramionach tańczących mieszczanek.
Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i kilku młodszych zmawiali się pocichu i projektowali powrócenie do sali, skoro „panie” odjadą. Wdzięki mieszczanek ciągnęły ich, jak lep ciągnie muchy. Pragnęli skorzystać ze sposobności i zbliżyć się do tych kobiet, widywanych jedynie na ulicy zdaleka, lub w kościelnéj nawie.
Wielohradzki stał, niezdecydowany, nie wiedząc, sam, czy wyjść, czy zostać. Jego próżność ładnéj lalki nie zadawalała się tym krótkim tryumfem: pragnął zebrać więcéj hołdów i uwielbiających spojrzeń. Nagle tuż obok niego zadzwoniły ogniwa delikatnych łańcuszków. Salammbô-Muszka stała przed nim, na wpół ukryta po za draperyą namiotu. Olbrzymie liście palmy rzucały na jéj twarz cień ostry i dziwaczny, który przedłużał się jak czarna maska na jéj policzkach i oczach. Tylko nagie ramiona bielały i linia brody rysowała się jasno na tle tęczy drogich kamieni i czarnéj tkaniny.
Szybko, purpurowemi, jak „kwiat granatu”, ustami, Muszka-Salammbô mówić zaczęła:
— Jutro rano, bardzo rano, wyjdę z psem moim na przechadzkę. Udam się w stronę naszéj willi... Iść będę wolno... très lentement, car peut-être je rencontrerai quelq’un...
I rzuciwszy te słowa, zniknęła po za fałdami namiotu.
Fałdy dekoracyi zafalowały. Widocznie Maleniowa przesunęła się pomiędzy ścianą i draperyą i weszła do przedsionka. Wielohradzki uczuł się zupełnie pijanym. Maleniowa sama naznaczyła mu schadzkę. To już przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Nie radość jednak owładnęła nim, nie przeczucie rozkoszy, lecz dziecinna, szalona trwoga. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar spadł mu na barki.
W téj chwili podbiegł do niego Pozbitowski.
— Słuchaj, Wielohradzki! — wyrzekł po francusku — weź ty dyrekcyę tańców. Oni nie mają pojęcia o porządnym kadrylu.
Wielohradzki spojrzał na niego z pod przymrużonych powiek.
Pozbitowski wydał mu się nędzny i śmieszny ze swą gwałtowną chęcią „zniżania się”. Wreszcie duma wezbrała mu piersi. Wzruszył ramionami i odparł niedbale:
— Co za idea zostawać tu po wyjeździe naszych pań...
Akcentował silnie to słowo „naszych”, jakby zaznaczając już nietylko posiadanie na wyłączną własność Muszki, lecz i tych innych, tych drugich, całéj fali strojnéj, błyszczącéj, ładnéj i pustéj, która w téj chwili rozpierzchała się po ulicach miasta w pudełkach karet, pudełkach przesiąkłych zapachem welutiny i perfumowanych brzegów sukien.
— Ależ... — protestował Pozbitowski.
— Nie nalegaj!... — ja odjeżdżam!...
Rzucił okiem dokoła i wzrok jego spotkał się z błękitnemi oczami Goplany.
Panienka trzymała się ciągle w pobliżu, naiwnie narzucając się swoją ładną i zgrabną osóbką.
Lecz we wzroku Wielohradzkiego tyle było ironicznéj pogardy, że dziewczyna, zarumieniona.. cofnęła się w fali swych rozpuszczonych włosów, zrozumiawszy intuicyą kobiecą, co ironia ta znaczyć miała.
I Wielohradzki, wsunąwszy rękę w kieszeń od spodni, roztargniony i wspaniały, przeszedł przez salę i zniknął w głębi przedpokoju.