Wojna światów/Księga II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Rozbitki.

A teraz wypada mi opowiedzieć najdziwniejszą część mojej historyi. Przypominam sobie dokładnie wszystko, com czynił dnia tego, aż do chwili, kiedym stał na szczycie wzgórza Primrose i płacząc, dziękowałem Bogu za ocalenie świata. Potem, nic........
O następnych trzech dniach nie wiem nic. Dowiedziałem się później, że nie ja jeden byłem pierwszym odkrywcą klęski Marsyjczyków, kilku podobnych mnie tułaczy zauważyło ją już nocy poprzedniej. Jeden z nich zdołał nawet zatelegrafować do Paryża, a ztamtąd radosna nowina obiegła świat cały; tysiące miast odrętwiałych z przestrachu zarządziło wspaniałe iluminacye; wiedziano już o tem w Dublinie, Manchesterze, Edymburgu i Birminghamie wtedy, kiedy ja stałem jeszcze nad brzegiem rozkopu.
Ludzie płaczący z radości pracowali nad rekonstrukcyą kolei, dzwony kościelne, które zamilkły przed dwoma tygodniami, teraz odezwały się znowu, radością napełniając całą Anglię. Zewsząd napływali ludzie na rowerach, wychudli, osmaleni, lecz o twarzach radosnych. Co zaś do żywności, to przez morze Irlandzkie, przez Kanał La Manche i przez Atlantyk śpieszyło ku nam zboże, chleb i mięso. Okręty świata całego zdawały się zdążać do Londynu, lecz o tem wszystkiem ja nic nie wiem. Ja byłem nieprzytomny.
Trzeciego dnia po odkryciu klęski Marsyjczyków, znalazłem się w domu poczciwych ludzi, którzy spotkali mię w St. John’s Wood, tułającego się, mówiącego od rzeczy i płaczącego. Powiadali później, że śpiewałem wciąż jakąś komiczną piosnkę o „ostatnim z żyjących ludzi“. Zacni owi dobroczyńcy, których nazwisk, jakkolwiek pragnąłbym wdzięczność mą im wyrazić, podać tu nawet nie mogę, zajęli się mną, dali przytułek i opiekę. Zapewne, ze słów wymawianych w gorączce, domyślili się trochę mojej historyi.
Skoro już przytomność w części odzyskałem, bardzo ostrożnie opowiadać zaczęli mi wszystko, co wiedzieli o Leatherhead. Zniszczonem ono zostało zupełnie przez jednego z Marsyjczyków we dwa dni po mojem uwięzieniu. Ów Marsyjczyk zmiótł je ze świata, bez żadnej dobrej racyi, tak, jakby chłopiec, który rozdeptuje mrowisko jedynie w celu dania ujścia nadmiarowi życia.
Byłem samotny, a oni byli dobrzy dla mnie, byłem smutny, a oni mię cierpieli, tak więc przebyłem u nich jeszcze cztery dni po przyjściu do zdrowia. Przez cały ten czas uczuwałem niczem niepohamowaną chęć spojrzenia raz jeszcze na ów zakątek, w którym spędziłem dawniej tak wesołe i szczęśliwe chwile. Była to ochota karmienia się własnym bólem. Moi opiekunowie odradzali mi to i czynili wszystko, co mogli, by moje smutne myśli trochę rozerwać. Lecz w końcu nie mogłem dłużej wytrzymać i, przyrzekając powrócić i żegnając ze łzami tych czterodniowych przyjaciół, wyszedłem znowu na świat boży, który dopiero co był tak ciemny, dziwaczny i pusty.
Ludzie zaczynali powracać tłumnie, w niektórych miejscach otwarto już sklepy i widziałem świeżą wodę w kranach.
Przypominam sobie jak ironicznie pięknym był ów ranek, w którym poszedłem na moją smutną pielgrzymkę do Woking, jak pełnemi ruchu były ulice, jak pełno życia wrzało naokoło mnie. Niewielka chyba stosunkowo liczba ludzi zginęła skoro ich wszędzie tak było pełno. Lecz zauważyłem, że cera wszystkich była żółta, oczy wpadnięte, włosy potargane, wielu nawet jeszcze odzianych było w łachmany. Na twarzach wszystkich panował wyraz uradowania, energii lub nieubłaganej stanowczości. Gdyby nie ten wyraz twarzy, Londyn miałby fizyognomię miasta włóczęgów. Po kościelnych zakrystyach rozdawano chleb przysłany przez rząd francuzki; wynędzniali, smutni policyanci, z białemi godłami, stali na rogach ulic, lecz wogóle mało widziałem szkód zrządzonych przez najeźdźców, dopóki nie doszedłem do ulicy Wellingtona i tam widać było filary mostu Waterloo całe spowite jeszcze w więzy Czerwonego Ziela.
Na rogu mostu zauważyłem też jeden z wielu zabawnych oznak owego czasu. Oto arkusz papieru przypięty do czerwonych zwojów liścia. Było ta ogłoszenie pierwszego dziennika, który zacznie niebawem wychodzić „Daily Mail“. Kupiłem sobie jeden numer za poczerniałego schillinga, którego znalazłem w kieszeni. Większa część gazety była pusta, a jedyny autor, jaki się zajął wydawnictwem, zabawiał się umieszczaniem najrozmaitszych anonsów na końcowej stronnicy. Z gazety nie dowiedziałem się nic nowego, prócz tego, że jednotygodniowe badanie pozostałych po Marsyjczykach mechanizmów dało zadziwiające rezultaty. Pomiędzy innemi artykuł zapewniał, że odkryto już sekret latania w powietrzu. W Waterloo spotkałem gratisowe pociągi przywożące ludzi do domostw. Pierwszy natłok już przeszedł, w pociągach ludzi było niewielu, ja zaś wcale nie w usposobieniu do zawiązywania przelotnej rozmowy. Siadłem w pustym przedziale i, założywszy ręce, patrzyłem smutnie na przesuwające się przed oknami wagonu, w słońcu skąpane, widoki spustoszenia.
Tu i owdzie pociąg wstrząsał się, przechodząc po tymczasowych relsach, to znów przechodził między rzędami na pół rozwalonych, okopconych i czarnym pyłem przysypanych domów, których kilkodniowe ulewne deszcze nie zdołały jeszcze obmyć. W Clapham całe setki urzędników i kupców pracowały nad naprawą drogi do spółki ze zwykłymi robotnikami z marynarki.
Wzdłuż całej linii widok był smutny: Wimbledon szczególniej ucierpiało; Walton, z powodu ocalonych lasów sosnowych, wyglądało trochę lepiej. Rzeka i wszystkie małe strumyki były jedną masą Czerwonego Ziela, przypominającego surowe mięso lub sałatę z czerwonej kapusty, lecz las za suchym był dla owego ponsowego pasorzyta. Poza Wimbledon widać było stosy ziemi wyrzucone przez szósty cylinder. Około nich stała garstka ludzi przypatrujących się, a saperzy pracowali nad usunięciem okopów. Wszystkie ogrody warzywne zarosłe były Czerwonem Zielem, od którego żywych barw oczy bolały; to też wzrok chciwie odwracał się od nich, by spocząć na modrym odcieniu wzgórz północnych.
Ponieważ drogę, po londyńskiej stronie Woking, jeszcze naprawiano, przeto na stacyi Byfleet wysiadłem i szedłem pieszo do Maybury, obok miejsca, gdzie ja i artylerzysta rozmawialiśmy z huzarami i gdzie podczas burzy ujrzałem Marsyjczyka. Tutaj też napotkałem szczątki przewróconego amerykana i resztki konia, z którego sterczały już tylko białe kości. Przez chwilę przypatrywałem się temu bezmyślnie....
Potem zawróciłem przez lasek, brnąc miejscami po szyję w Czerwonem Zielsku, przekonałem się, że oberżysta z pod Białego konia był już pochowany i doszedłem do domu drogą około Szkoły wojskowej. Jakiś człowiek stojący w drzwiach chaty pozdrowił mię mojem nazwiskiem. Spojrzałem na dom mój z błyskiem nadziei, która niebawem przygasła. Drzwi wyłamane były otwarte i kołatały się pod wpływem wiatru.
Trzasnęły znowu. Firanki w otwartem oknie gabinetu, z którego ja i artylerzysta wyglądaliśmy ongi, powiewały z szelestem. Nikt od tej pory nie zamknął tego okna. Wszedłem do sieni, zewsząd wiało pustką. Dywan na schodach był brudny i zabłocony jeszcze przez nogi nasze owej pamiętnej nocy.
Poszedłem do gabinetu a tam na biurku pod przyciskiem leżał rękopis pracy rozpoczętej w dniu otwarcia się pierwszego cylindra. Przez chwilę stałem, odczytując moje przerwane argumenty. Mowa tam była o prawdopodobnym rozwoju idei moralnych w miarę rozwoju cywilizacyi a ostatnie zdanie kończyło się temi słowy: „za jakie dwieście lat możemy się spodziewać...“ Przypominam sobie, że owego poranku nie mogłem skupić uwagi i jak (było to zaledwie miesiąc temu) wstałem od stolika by odebrać od chłopca moją „Daily Chronicle“ i słuchałem jego dziwnego opowiadania o „ludziach z Marsa“.
Przeszedłem potem do jadalni i tam zastałem na stole baraninę i chleb mocno już nadpsute oraz przewróconą butelkę piwa, wszystko tak, jakeśmy z artylerzystą byli zostawili. Tak, dom mój był pusty. Widziałem teraz jak szaloną była owa słaba nadzieja, którą żywiłem dotąd. Wtem stało się coś nadzwyczajnego.
— Niema rady — mówił głos jakiś — dom jest pusty, od wielu dni nikogo w nim nie było. Nie możesz pozostawać tu dłużej i męczyć się. Tyś widocznie tylko ocalała.
Drgnąłem. Czy to ja tak głośno wypowiadam swoje myśli? Odwróciłem się; za mną były otwarte drzwi do ogrodu, stanąłem w nich i patrzyłem.
Tam równie jak ja zdziwieni i wystraszeni, stali kuzyn mój i żona.
Ona krzyknęła a potem...
— Przyszłam — mówiła — przyszłam, bo wiedziałam, wiedziałam...
Tu chwyciła się za gardło, zachwiała i padła w moje ramiona.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.