Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna kobieca |
Podtytuł | Powieść |
Część | Pani de Condé |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Guerre des femmes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przecudownie! A zatem — mówi! dalej Cauvignac — mamy szczęście napotkać wiernego poddanego Jego Królewskiej Mości.
— Pochlebiam sobie!
— I gotowego do okazania mu swej życzliwości?
— W każdym razie.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! To tylko na wielkim trakcie trafiają się spotkania podobne.
— Co pan przez to rozumiesz?... — spyta! mieszczanin, wpatrując się w Cauvignaca z pewnym rodzajem obawy.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan winieneś udać się z nami.
Mieszczanin podskoczy! na siodle z przestrachu i zadziwienia.
— Gdzież chcesz, żebym się z wami udał?
— Ja sam tego nie wiem.
— Ależ, panie, ja zwykłem podróżować tylko w towarzystwie znanych mi osób!
— I bardzo słusznie pan postępujesz, widać, że jesteś człowiekiem rozsądnym; a więc wyjawię ci, cośmy za jedni.
Mieszczanin zrobił poruszenie ręką, jakby dla okazania, że ich już odgadł.
Cauvignac mówił dalej, udając, że nie spostrzegł tego poruszenia.
— Jestem Roland de Cauvignac, dowódca nieobecnego wprawdzie oddziału, ale godnie reprezentowanego przez Ludwika Gabriela Ferguzon, mojego porucznika; przez Grzegorza Wilhelma Barrabas, mego podporucznika; przez Zefiryna Carrotel, mojego sierżanta; nakoniec przez tych dwóch panów, z których jeden jest moim furjerem, a drugi kwatermistrzem. Znasz nas teraz, panie — mówił dalej Cauvignac wesołym tonem — i spodziewam się, że wstrętu w tobie nie wzbudzamy.
— Ależ, panie, ja służyłem już w miejskiej gwardji Jego Królewskiej Mości, i opłacam regularnie podatki, kontrybucje — odpowiedział mieszczanin.
— Dlatego też — mówił dalej Cauvignac — ja nie zaciągam pana w służbę królewską, tylko do książąt, których przedstawiciela widzisz przed sobą.
— Do służby książąt, nieprzyjaciół królewskiego domu!... — zawołał mieszczanin, coraz bardziej zdumiony — lecz dlaczegóż pytałeś mnie, czy sprzyjam Jego Królewskiej Mości?
— Bo gdybyś pan nie sprzyjał królowi, potępiał królowę, lub obelżywie mówił o Mazarinim, wtenczas uważałbym cię za brata.
— Przecież nie jestem niewolnikiem?
— Broń Boże, jesteś żołnierzem, a temsamem możesz zostać kapitanem, jak ja, albo marszałkiem Francji, jak pan de Turenne.
— Ale ja bardzo wiele prowadziłem procesów w moim życiu.
— Tem gorzej, tem gorzej, panie — szkaradny to nałóg procesować się — ja nigdy się nie procesowałem; może być dlatego, że miałem być adwokatem.
— Lecz procesując się, poznałem prawa królestwa — dodał mieszczanin.
— Wieleby o tem mówić można. Wiesz pan zapewne, że od czasu Pandektów Justynianina, aż do dekretu parlamentu, który z powodu śmierci marszałka d‘Ancre, stanowi, że nigdy cudzoziemiec ministrem Francji być nie może, jest nowych praw 18,772, nie licząc w to postanowień królewskich. Zdarzają się wreszcie ludzie z nadzwyczajną pamięcią: (Pic de Mirandola mówił dwunastoma językami w 18-ym roku życia). A teraz chciej mi pan powiedzieć, jaki zebrałeś owoc z tej głębokiej znajomości prawa?
— Taki, iż wiem, że nie wolno jest zatrzymywać podróżnych na drodze, nie mając do tego upoważnienia.
— A ja mam właśnie podobne upoważnienie. Oto jest.
— Czy od księżnej?
— Właśnie od niej samej.
I Cauvignac uchylił z uszanowaniem kapelusz.
— Więc tym sposobem jest dwóch królów we Francji?... — zawołał mieszczanin.
— Tak jest, dlatego też mam zaszczyt upraszać pana o pierwszeństwo dla mego i poczytuję sobie za obowiązek zaciągnięcia pana do jego służby.
— W takim razie odwołam się do parlamentu!
— Jest to bezwątpienia trzeci król, a pan właśnie będziesz miał doskonałą sposobność usłużenia mu. Nasza polityka jest rozległą. No, dalej w drogę!
— Ale to niepodobna; muszę spieszyć za swemi interesami.
— Dokąd?
— Do Orleanu.
— Do kogóż się tam pan spieszysz?
— Do swego prokuratora.
— W jakim interesie?
— W interesie pieniężnym.
— Najpierwszym interesem, mój panie, służyć krajowi.
— Czyliż bezemnie obejść się nie można?
— Liczyliśmy na pana!... — Wyrządzisz nam więc prawdziwą krzywdę, jeżeli nie zechcesz być naszym towarzyszem! Jednakże, jeżeli jak utrzymujesz, udajesz się do Orleanu w interesie pieniężnym...
— Tak jest, w tym właśnie celu.
— O jakąż to sumę idzie?
— O cztery tysiące liwrów.
— Czy je pan masz odebrać?
— Przeciwnie, mam je zapłacić.
— Swojemu prokuratorowi?
— Tak jest.
— Za wygrany proces?
— Przeciwnie, za przegrany.
— Istotnie, to godne jest zastanowienia... cztery tysiące liwrów?
— Cztery tysiące liwrów.
— Właśnie taką sumę musiałbyś wydać w przypadku, gdyby książęta zgodzili się w twoje miejsce przyjąć zastępcę.
— A możebym go znalazł za sto talarów?
— Zastępcę za ciebie, panie, co tak piękną masz postawę, tak dobrze jeździsz na mule, a nadto posiadasz tak głęboką znajomość prawa! O, zapewne, za człowieka zwyczajnego sto talarów byłoby dosyć, ale podobnymi ludźmi otaczać się nie możemy, zwłaszcza kiedy idzie o współzawodnictwo z królem, rozumiesz, z samym królem. Potrzeba nam właśnie ludzi z pańską^postawą, rozumem i znaczeniem. Cóż u djabła! tak mało się cenisz; bo mnie się zdaje, że wart jesteś cztery tysiące liwrów!
— Widzę jasno do czego to wszystko zmierza — zawołał mieszczanin — nie jestże to czysty napad?
— Pan nas znieważasz — rzekł Cauvignac — i gdyby nam nie szło o zachowanie dobrego imienia armji książąt, obelgę jakąś nam wyrządził, życiem byś przypłacił. A więc panie, daj nam swoje pieniądze; widzisz bowiem konieczną tego potrzebę.
— Któż w takim razie zapłaci mojemu prokuratorowi?
— Ja!
— Pan? czy dasz mi na to jaki dowód?
— Z wszelkiemi formalnościami!
— Podpisany przez niego?
— Własnoręcznie.
— No! kiedy tak, co innego!
— A widzisz pan! Przystajesz zatem?
— Ha! cóż robić, muszę przystać kiedy nie można inaczej.
— No! a teraz daj nam adres prokuratora i bliższe konieczne objaśnienia.
— Powiedziałem już, że to są koszty wypływające z procesu przegranego.
— Z kim?
— Z pewnym Biscarros występującym z prawami dziedzictwa po swej żonie, która była Orleanką.
Cauvignac spojrzał na towarzysza, jakby mu chciał powiedzieć: „nie bój się, mam się na baczności".
— Biscarros?... — powtórzył Caurignac — czy to nie ten oberżysta z okolic Libournu?
— Właśnie ten sam! mieszka niedaleko miasteczka Saint-Martin-de Cubsac.
— W hotelu pod „Zlotem cielęciem".
— Tak jest, alboż go znasz?
— Trochę.
— Nędznik, zmusił mnie do zapłacenia sumy...
— Której nie byłeś winien.
— Niekoniecznie... ale myślałem nie zapłacić jej nigdy.
— Pojmuję, to przykro!
— Dlatego też daję ci słowo, że wolałbym pieniądze te widzieć w twoich rękach, aniżeli w jego.
— Wtenczas, sądzę, byłbyś zadowolony.
— No... ale mój kwit.
— Udaj się z nami, a będziesz go miał zgodne z wszelkiemi formalnościami.
— Jak się do tego weźmiesz?
— To już moja w tem rzecz.
Tak rozmawiając, w przeciągu dwóch godzin stanęli w Orleanie.
Mieszczanin zaprowadził swoich towarzyszy do oberży najbliższej mieszkania prokuratora; była to okropna garkuchnia pod firmą „Gołębia z różdżką oliwną".
— Teraz — rzekł mieszczanin — cóż poczniemy? Nie życzyłbym sobie wcale ogałacać się z moich pieniędzy. No..., ale kiedy będę miał kwit...
— Możesz być zupełnie spokojny — dodał Cauvignac — czy znasz pismo swego prokuratora?
— Doskonale!
— A skoro przyniosę ci jego pokwitowanie, nie będziesz-że wtenczas robił jakich trudności w oddaniu pieniędzy?
— Żadnych, lecz bez pieniędzy mój prokurator nie da ci kwitu; wiem o tem.
— Zastąpię je swemi.
I mówiąc to, wydobył z kieszeni cztery tysiące liwrów, jedną połowę luidorami, resztę zaś pistolami, i ukazał ją zdziwionym oczom mieszczanina.
— Teraz powiedz mi, jak się nazywa twój prokurator?
— Pan Rabodin.
— A więc, bierz pióro i pisz.
Mieszczanin usłuchał i pisał, co następuje:
- „Panie Rabodin!
- „Panie Rabodin!
„Przesyłam ci cztery tysiące liwrów, zasądzonych na korzyść pana Biscarros, którego mam w podejrzeniu o chęć obrócenia ich na niecny użytek. Upraszam o wydanie oddawcy kwitu wszelkiemi opatrzonego formalnościami..."
— Cóż dalej?... — spytał mieszczanin.
— Połóż datę i podpisz.
Mieszczanin usłuchał.
— Teraz — rzekł Cauvignac do Ferguzona — weź ten list, pieniądze, przebierz się za rzemieślnika i ruszaj prędko do prokuratora.
— Co ja tam będę robił?...
— Oddasz mu pieniądze, a weźmiesz kwit.
— Nic nie rozumiem!
— Tem lepiej — poselstwo będzie dokładniej spełnione.
Ferguzon pokładał wielkie zaufanie w swoim kapitanie; dlatego też nic nie odpowiedziawszy, ruszył ku drzwiom.
W pół godziny powrócił, zastawszy Cauvignaca siedzącego z mieszczaninem przy stole, raczącego się owem sławnem winem orleańskiem, które to niegdyś tak mile głaskało podniebienie Henryka IV-go.
— I cóż? — zapytał Cauvignac.
— Cóż ma być — jest kwit.
— Czy z pewnością?
Cauvignac podał papier stemplowy mieszczaninowi.
— A co, czy formalny?
— Zupełnie.
— Nie czynisz więc żadnych zarzutów i oddasz mi pieniądze?
— Z chęcią.
Mieszczanin wyliczył cztery tysiące liwrów.
— Tym więc sposobem jestem wykupiony.
— Naturalnie, chyba, gdybyś koniecznie sam chciał służyć.
— Osobiście nie, ale...
— Wiesz co — rzekł Cauvignac — mam jakieś przeczucie, że zanim się rozłączymy, załatwimy ze sobą drugą sprawę.
— Być może — rzekł mieszczanin, uspokojony odebraniem kwitu — ja mam synowca...
— A! a!
— Chłopak burda i awanturnik.
— I od którego chciałbym się uwolnić?
— Niekoniecznie, ale zdaje mi się, zdałby się na żołnierza.
— Przyślij mi go, a zrobię z niego bohatera.
— Mam i drugiego kuzyna, chłopca pełnego zalet, mającego chęć przyjąć obowiązek, a za którego przymuszony jestem płacić znaczną pensję...
— Tak dalece, że wolałbyś, aby przywdział kaszkiet. Przyślij mi więc obydwóch, a cały interes będzie cię kosztował pięćset liwrów.
— Pięćset liwrów? nie rozumiem...
— Bezwątpienia. Płaci się wpisowe.
— Kiedy tak, dlaczegóż każesz mu płacić, kiedy ja wcale nie wstępuję do was.
— Mam w tem szczególne przyczyny; twoi kuzyni zapłacą każdy z nich po dwieście pięćdziesiąt liwrów i nie usłyszysz już o nich więcej.
— Do djabła!... to dosyć ponętne co mi mówisz. A dobrze im tam będzie?
— Powiadam ci, że jak raz zakosztują służby pod moimi rozkazami, toby się nawet z cesarzem chińskim zmienieć nie chcieli. Spytaj się tych panów, jak ich żywię. Odpowiedz, Barrabasie i ty, Carrotelu.
— W samej rzeczy — odpowiedzieli zapytani — żyjemy, jak panowie.
— A jak są odziani, przypatrz im się.
Carrotel okręcił się na jednej nodze, aby ze wszech stron ukazać swe gustowne ubranie.
— Widzę — rzek! mieszczanin — że nic nie można zarzucić ich ubraniu.
— A zatem przyślesz mi swoich młodzieńców?
— Z wielką chęcią. Długo się tu zatrzymasz?
— Wyjeżdżamy jutro rano, wszakże zaczekać możemy, daj nam pięćset liwrów, a interes skończony.
— Kiedy mam tylko dwieście pięćdziesiąt.
— Daj je teraz, a drugie tyle przyślesz przez kuzynów, co będzie ci służyło za wyborną wymówkę, bo inaczej, pojmujesz, mogliby się czegoś domyśleć.
— Lecz mogą mi powiedzieć, że dość z nich jednego do spełnienia rozkazu.
— Powiesz im, że drogi niepewne i dasz każdemu dwadzieścia pięć liwrów, będzie to zaliczenie ich żołdu.
Mieszczanin wytrzeszczył oczy.
— Wistocie — rzekł — trzeba być na to wojskowym, aby się nie zrazić żadną przeciwnością.
I wyliczywszy dwieście pięćdziesiąt liwrów Cauvignacowi, oddalił się, uradowany, że znalazł sposobność umieszczenia za pięćset liwrów kuzynów, którzy go kosztowali rocznie przeszło sto pistoli.