<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W parę dni potem Kazia, znalazłszy chwilę czasu, poszła do Ramszycowej. Zastała ją na schodach, eskortującą Lilę i Angielkę do karety, pełnej pakunków.
— I pani wyjeżdża? — spytała zdziwiona.
— Jeszcze nie — wysyłam tymczasem małą do Florencji, a za parę tygodni sama tam pojadę na czas jakiś.
— Same jadą? Nie boi się pani?
— Zdam je pod opiekę Ocieskiej!
— Tu się roześmiała.
— Siadaj pani! Odprowadzimy je na dworzec i zobaczy pani bezpłatną komedję.
Pomimo swego smutku i znękania, Kazia dała się pociągnąć. W drodze spytała:
— Jakże pani namówiła pannę Ocieską na taką ofiarę?
— Wcalem nie namawiała. Powiedziała mi, że jedzie w sobotę, więc wczoraj napisałam do niej trzy słowa: „Korzystam, że jedziesz, żeby wyprawić z tobą małą i Angielkę. Dostawię ci je na dworzec jutro“. Na to ona mi przysłała adres kantoru nianiek i ani słowa więcej.
Kareta stanęła przed dworcem, wysiadły. Lila pierwsza dostrzegła Ocieską i pobiegła do niej.
— Masz tedy małą i Angielkę — rzekła Ramszycowa spokojnie po przywitaniu. — Mieszkanie w hotelu już zamówione, tu są ich kapitały podróżne, tylko mi dziecka zanadto nie rozpieść.
— Kto dzieci ma, niech je niańczy i wozi! — odparła Ocieska. — Ja wcale do Florencji się nie wybieram i wolę jechać w gęsim wagonie niż w dziecinnym.
— Ale w tym pociągu, którym jedziesz, mogą być dzieci.
— Pewnie, bo mnie nie stać na ekstracug.
— Otóż Lila będzie, a że jedziesz przez Florencję, możesz je po drodze wyrzucić.
— Tyle to mogę.
Zwróciła się do Kazi i dodała z komiczną determinacją:
— Może pani chce posłać do Florencji kanarki lub drób żywy, mogę załatwić jedno przy drugiem.
Kazia i Ramszycowa śmiały się, a tymczasem Lila szukała czegoś po ziemi około siebie i poczęła wreszcie skubać matkę, płaczliwie wołając:
— Niema — zgubiłam!
— Coś zgubiła? — A bukiecik. — No, to masz.
Rozchyliła rotundę, dała małej parę goździków, które miała u paska i Lila napadła Ocieską — mówiąc prędko:
— Był tyli bukiet. Zgubiłam! Masz i wiesz, obiecałam Mamusi, że nie będę jeść czekoladek. — A wiesz, i Fryc jest z nami. Będzie wesoło!
— Co? Fryc! — załamała ręce Ocieska, mierząc wzrokiem bezmiernego oburzenia Ramszycową.
Fryc był to pinczer Lili.
— Ano, Lili żyć nie może bez niego. Mnie o niego nie chodzi, możesz wyrzucić! — odparła Ramszycowa.
Lokaj przyniósł bilety. Rozległ się pierwszy dzwonek. Ocieska, która podróżowała z jedną małą walizką, patrzała ponuro, jak do przedziału zaczęto wnosić paczki i paczuszki, jak się rozgościła Angielka, i jak Lili zajęła się koszyczkiem, z którego odzywał się dyskretny pisk Fryca.
— Dobrze wam tu będzie — zdecydowała Ramszycowa.
— Niezupełnie, braknie papugi i kilku instrumentów dętych! — mruknęła Ocieska.
Drugi dzwonek, zaczęto się żegnać.
— Lila, bądź grzeczna. Przyjadę za dwa tygodnie i jeśli zasłużysz, kupię ci osiołka!
— Będzie dwa ze mną! — rzekła Ocieska. — Dwa tygodnie mam to niańczyć? Nie! Jeśli za tydzień ciebie nie będzie, zdaję swe obowiązki konsulowi i wyjeżdżam do Rzymu.
— Dobrze, dobrze — śmiała się Ramszycowa — albo raczej oddaj małą do azylu jakiego. Dowidzenia, a napisz z drogi. Dziękuję ci serdecznie.
Uścisnęła Ocieską, ucałowała Lilę, dała parę poleceń Angielce i zeszły z Kazią na peron.
Trzeci dzwonek. Spojrzały w okno. Ocieska, z goździkiem w zębach, trzymała Lilę na rękach, posępna i skrzywiona jak uosobienie ofiary z musu. Fryc już był w objęciach Lili. Pociąg ruszył, zostały same na peronie.
— No, jestem o małą spokojna. Co prawda, z nikim innymby nie pojechała. Byłby lament straszny. A bałam się o dziecko, bo straszna szkarlatyna w mieście i mam masę roboty właśnie po tych norach.
— A ja panią opuściłam bez uprzedzenia prawie. I doprawdy taki mi wstyd. Co sobie pani o mnie myśli?
— Myślę, że panią serdecznie żałuję. Doktór Downar opowiedział mi wszystko we wtorek.
— Wszystko zapewne nie! — wtrąciła.
— No, resztę mi opowiedziała Ocieska.
— I — co pani pomyślała?
— Ano, to, co zwykle myślę, gdy słyszę ludzkie paplanie: „guarda è passa!“ Niech pani się nie martwi, macochy dogląda; gdy mąż wróci, słowa nie mówi i nie oglądając się na prawo i lewo, swoje robi: pracuje, czyta, gra, bywa, przyjmuje. Głowa do góry i prosto przed siebie. Tylko nie tchórzyć i nie ustępować. Straci pani trochę stosunków, odwrócą się od pani ci i owi, mniejsza; im mniej zostanie, tem lepszych. Rozmieni pani dużo srebra na trochę złota. Bardzo dobry handel. Ma pani trochę czasu? Pojedziemy za rogatki, mam już plac na dom dla moich protegowanych, dostałam od Ramszyca na gwiazdkę. Zaczynają zwozić materjały.
Wyszły z dworca na plac i na schodach spotkały Ramszyca z pudłem cukierków i bukietem.
— Spóźniłem się. Tam do licha! — zawołał — A chciałem podziękować pani Ocieskiej.
— I małą otruć słodyczami. Bóg ją ustrzegł, a ciebie od miny, z jąkąby Ocieska przyjęła twe podziękowanie — zaśmiała się Ramszycowa. — Już ja to załatwiłam.
— No, to mnie uwolnij od tych paczek, bo spieszę na sesję. A panie wracają? — spytał, pomagając im wsiąść do karety.
— Nie — jedziemy za rogatki. Bądź zdrów.
Pożegnał je i skinął na dorożkę.
— Tyleśmy się widzieli w tym tygodniu! — rzekła Ramszycowa. — Urządzają jakiś syndykat nowy, a że ja nazywam syndykaty rozbojem i żądam od niego sto tysięcy rubli z tego rozboju na ubogich, wywija mi się jak piskorz, niecnota. Chce mnie zbyć marnemi kilkunastu tysiącami. Co znaczy kilkanaście tysięcy! Wyjadę do Florencji i zostawię mu moje interesa do administracji na sześć tygodni. Zobaczymy, jak sobie da rady! Czy pani mi może dziś po dawnemu towarzyszyć? Bardzo będzie zdrowo. Żadne rady i morały tyle nie zrobią, co porównanie naszych bied do innych.
— Służę, z miłą chęcią. Wyrzuci mnie pani w lecznicy potem!
Tego dnia prezes obiadował na mieście, więc Kazia zapowiedziała się macosze na cały wieczór. Gdy weszła, zastała chorą śpiącą. Usiadła tedy na uboczu i pogrążyła się w myślach. Nie musiały być wesołe, bo twarz jej była surowa i brwi ściągnięte, a wzrok apatycznie utkwiony w jednym kierunku. Wzięła do rąk machinalnie robotę, którą tu sobie przynosiła z domu, ale nie haftowała. Opadło ją bezmierne zniechęcenie i nuda.
Nie wiedziała, ile tak przeszło czasu, ani zauważyła, że macocha przygląda się jej bacznie, dopiero na szelest drzwi w sąsiednim pokoju drgnęła, schyliła głowę, zaczęła szukać igły.
— Ciemno już — rzekła Szpanowska.
Zwykły wyraz swobodny jak maska pokrył twarz Kazi, wstała, zadzwoniła o lampę, uśmiechnęła się do chorej.
— Gdzież Zosia? — spytała.
— Ojciec ją zaprowadził do tych waszych krewnych, gdzie wczoraj z tobą była. Dziękuję ci za ten pomysł. Dziecko tak szczęśliwe, że ma towarzystwo i ta pani zaprosiła ją na każdy wolny wieczór. Ledwie się doczekała trzeciej godziny, tak jej było pilno. Musi się doskonale bawić! Dziękuję ci, poczciwa jesteś!
Było to pierwsze dobre słowo, które Kazia usłyszała w życiu od macochy i w takiej chwili padło. Spojrzała na chorą oczami, pełnemi łez.
— Dziecku źle bez matki — mówiła dalej Szpanowska. — Będziesz ty dobra dla Zosi — prawda?
— Ależ serdecznie ją lubię i o ile ją mieć będę, postaram się zabawić. Za kilkanaście lat, jeśli mama nie zechce ambarasu, będę jej matkować na karnawałach — odparła Kazia, siląc się na żartobliwy ton.
— Za kilkanaście lat — ho, ho! Może mnie za kilkanaście dni już nie będzie na świecie.
— Co znowu! Za dwa tygodnie będzie mama rekonwalescentką.
— Moja droga, moja matka i dwie jej siostry umarły na raka i ze mną to będzie. Zgodziłam się na operację, ale w wyzdrowienie nie wierzę. Ano, trudno — raz się skończy! Wiesz, byłam dzisiaj u spowiedzi, raczej ksiądz tu był i jestem spokojna. Jutro chcę rozmówić się z rejentem, zostawić wszystko w porządku. Mąż twój nie wrócił?
— Lada dzień się go spodziewam.
— Wolałabym zostawić Zosię tobie niż ojcu. Czuję, że jej krzywdy nie dasz wyrządzisz, a on tam, zapracowany, zostawić ją musi na pastwę najemnic. Rodziny nie mam! Mój Boże, żebym wiedziała, że to tak prędko mnie spotka, nigdybym ciebie z Górowa nie puściła.
Kazia milczała, zmrożona śmiertelnie tym okrzykiem egoizmu. Za długoletnią poniewierkę los ją mścił, nie czuła triumfu z tego odwetu, tylko żal, żal, że nawet ta zmiana usposobienia macochy nie była uznaniem dla niej, tylko interesem.
— I żebyś choć dobrze trafiła. Poniewierają ciebie, a wiesz czemu? Bo nic nie masz!
— Ależ, mamo, jest mi bardzo dobrze! — zaprzeczyła Kazia. — Mój mąż wiedział, że nie mam posagu.
— Wiedział i wie i dlatego sobie pozwala. Ja już jestem poinformowana o wszystkiem. Tu, obok, zajmuje numer jakaś pani i odwiedzała mnie. Warszawianka — opowiedziała mi wszystko.
— Przy ojcu! — zawołała Kazia bez tchu.
— Nie, i ja mu jeszcze nic nie mówiłam. Aha, zdradziłaś się, nie chcesz, by ojciec się dowiedział.
— Tyle plotek krąży, poco ma się martwić ludzkiemi domysłami i oszczerstwami! Ja, doprawdy, jestem szczęśliwa!
— I miałaś minę szczęśliwą, tu siedząc przed chwilą. Myślałaś, że śpię. Moja droga — nie żądam od ciebie zwierzeń, zresztą poco! Żeby być szczęśliwą i dać sobie radę na świecie, trzeba mieć pieniądze albo stosunki, a ty nic nie masz. Dlatego nikt o ciebie nie dba, ani świat, ani mąż, ani jego rodzina. Stary nad tobą skakał, bo myślał, że syna wyciągnie od kochanicy, jak się to nie udało, i on się od ciebie odwróci — zobaczysz.
Umilkła, patrząc na młodą kobietę, haftującą przy świetle lampy.
— Powinnam powiedzieć wszystko twojemu ojcu! — rzuciła po chwili.
Kazia podniosła oczy.
— Niech mama tego nie czyni! — rzekła błagalnie.
— Powinnam — wtedy on w to wejrzy i ciebie stąd zabierze, a przynajmniej położenie twoje u Sanickich stanie się inne. Nie będą tobą pomiatać, bo będziesz bogata. Ale zato przysięgniesz mi, że dla sieroty mojej matką będziesz.
Kazia poczerwieniała.
— Mamo, bez przysiąg i nie bogata uczynię wszystko, co w mej mocy, żeby wam usłużyć. Ale, doprawdy, skąd mamie takie myśli dzisiaj?!
— Nie wmawiaj mi próżnej nadziei. Nie chcesz, by ojciec prawdę wiedział — nie powiem, ale mi przysięgnij, na pamięć swej matki przysięgnij, że Zosię będziesz kochać, że nią się zaopiekujesz, gdy mnie nie stanie.
— Przysięgam, matko, ale już dosyć o tem. Przyniosłam zajmującą książkę, poczytam głośno!
— Czytaj, ale tę, co mi tu zostawiła siostra Klara. Mnie już nic nie zajmuje oprócz Zosi.
Kazia zaczęła czytać „Naśladowanie Chrystusa“.
Minęła godzina, chora zdawała się drzemać, gdy wtem wsunęła się cichutko siostra Klara.
Przyszedł lokaj po panią! — rzekła.
Kazia wyszła, wróciła po chwili.
— A co tam? — spytała Szpanowska.
— Mąż mój przyjechał! — odparła, stojąc wahająca. — Muszę iść — dodała po chwili głuchym tonem.
— Idź! Ja ojcu nic nie powiem, boś przysięgła! — Pamiętaj!
Kazia pochyliła się, by ją pożegnać, poczuła na głowie ciężką rękę macochy.
— Idź. Jutro operacja, może się już nie zobaczymy. Bardzo mi ciężko. Bądź dobra dla Zosi za to, co ja dla ciebie zrobię. Pamiętaj — wierzę ci — bądź zdrowa! Wspomnisz mnie kiedyś z wdzięcznością jeszcze! Jakie to jutro straszne!...
— Przyjdę rano!
— Przyjdź, zabierzesz Zosię!
W pół godziny potem wrócił Szpanowski.
Chora ucieszyła się dzieckiem, ale Zosia była shasana i senna, więc ją położono spać w sąsiednim pokoju, a Szpanowski usiadł przy łóżku i spytał:
— Kazia dawno wyszła?
— Była parę godzin. Wezwali ją do domu, bo mąż przyjechał. Jutro rano tu będzie. Zabierze małą na cały dzień. Prosiłeś rejenta?
— Będzie o dziesiątej!
— To dobrze. Sprzedałeś te akcje? Kupiłeś bilety?
— Tak.
— To mi je połóż do szufladki. — Czy jest równo pięćdziesiąt tysięcy?
— Trzysta kilkanaście rubli więcej.
— Te zostaw u siebie. Bilety zawiń w papier, zapieczętuj swoim sygnetem i daj mi tu atrament i pióro.
Spełnił wszystko. Tedy się uniosła na posłaniu i napisała coś na pakiecie, potem schowała go pod poduszkę i opadła wyczerpana.
— Źle ze mną! — rzekła posępnie.
— Mówiłem dziś z doktorem Morawskim. On ręczy, że operacja cię uratuje.
— Ale Downar tego nie mówi.
— Downar chce może uchodzić za cudotwórcę.
— Nie, tylko on nie blagier. Czyś ty kiedy słyszał, żeby kto z raka wyzdrowiał? Niema o czem mówić. W najlepszym razie pomęczę się czas jakiś jeszcze, ale co to warte? Mówmy o interesach. Górów przejdzie na ciebie i Zosię; miljonową będziesz miał dziedziczkę, ty jej jeszcze drugie tyle fortuny dorobisz. Będą się o nią kiedyś dobijali! Chcę, żeby Kazia ją wychowała.
— Kazia! — zdumiał.
— Tak. Ona dostanie te pięćdziesiąt tysięcy ode mnie jutro ciepłą ręką, żeby je miała dla siebie. Zato przysięgła mi opiekować się Zosią.
Szpanowski podniósł oczy. Takie to było niepodobne do Kazi.
— Chcesz, żeby mała u niej była! Co na to powiedzą Saniccy? Mogą sobie przykrzyć dziecko w domu.
— Bądź spokojny. Będą inaczej traktować Kazię bogatą.
— Ależ ona tych pieniędzy nie przyjmie.
— To moja rzecz! A ja ci mówię, że przyjmie i spełni moje polecenie. A gdyby tobie o nich wspomniała — pamiętaj, że to moja ostatnia wola i życzenie, żeby ona była matką dla Zosi. Pamiętaj, pamiętaj! Wymagam tego i — proszę! — dodała.
Szpanowski poruszył brwiami.
— Da Bóg — sama wychowasz małą — rzekł z westchnieniem.
Nazajutrz, gdy Kazia przyszła, Szpanowska zażądała, by została z nią sama.
Rozmawiały pół godziny, potem Kazia wyszła, prowadząc Zosię za rękę. Znać było, że płakała. Ucałowała gorąco ojca.
— Przyjdę wieczorem — szepnęła mu i wyszła prędko.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.