<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Andrzej z Radliczem przyjechali wieczorem i razem zjawili się w pustym domu.
Sceny, której się Andrzej obawiał, nie było tedy narazie. Służący z własnego impetu pobiegł po Kazię. Przyszła i jakby nic, spytała, czy życzą jeść lub herbaty, tłumacząc, że oboje z teściem obiadowali na mieście. Ledwie potem spojrzała na męża. Potem zajęła się domowem gospodarstwem, prosiła ich do jadalni i zabawiała swobodną rozmową o wypadkach miejskich. Mówiła tylko z Radliczem, bo Andrzej, ponury, wściekły, palił papierosy i pił herbatę. Wreszcie wstał i rzekł:
— Musiało się nazbierać masę interesów. Państwo wybaczą, muszę, muszę przejrzeć korespondencję.
Gdy wyszedł, Radlicz się roześmiał zcicha.
Zmarszczyła brwi i spojrzała nań surowo.
— Pana to bawi?
— Bawi! — odparł zuchwale. — Cieszę się, gdy kto cierpi. Głupcy nic innego nie są warci. I pani nawet nie ciekawa wiedzieć, co tam się stało?
— Wcale. Kto cierpi, nie jest głupi, ale stać się może złym. Pana to może bawić, mnie — nie.
— Nie myślałem o pani cierpieniu — tłumaczył się.
— I słusznie. Mnie cierpieć nie wolno — odparła twardo.
— Pani cierpieć nie powinna, — poprawił, obejmując ją gorącem spojrzeniem.
Uśmiechnęła się smutno i wstała.
— Teść przyszedł! — rzekła, wzdrygając się.
— Bomba pęknie! Zmykam. Nie myślę, żeby bito tłustego cielca na powrót marnotrawnego syna!
Prezes poszedł wprost do gabinetu syna.
— Raczyłeś przecie wrócić! — zagaił wściekły. — Może zechcesz zastanowić się i opamiętać?
Andrzej wstał i patrzał zuchwale.
— Nad czem mam się zastanawiać! Miałem interesa i nikomu, sądzę, nie jestem obowiązany się tłumaczyć z parotygodniowej nieobecności.
— Zapewne, do sądu cię nie wezmą ani do więzienia za to nie wsadzą.
— No, więzienie mam tutaj! — mruknął ponuro.
— Masz dom, obowiązki, stanowisko, opinję i jesteś żonaty! Przed tem będziesz się musiał tłumaczyć.
— Przed żoną może? — spytał szyderczo. — A ja ojcu zapowiadam, że ani myślę, ani chcę, ani będę się usprawiedliwiał. Ojciec mnie ożenił, ojciec wie, w jakich warunkach. Zastrzegam sobie swobodę i będę jej używał!
Prezes patrzał na niego oszołomiony.
— Andrzeju, czyś oszalał? Widzę, żeś niepoczytalny w tej chwili i mówić z tobą nie będę. Jak oprzytomniejesz, sam zrozumiesz, ileś głupstw popełnił. Gdzie byłeś ranny?
— Głupstwo, draśnięcie! — burknął.
— Widziałeś żonę?
— Widziałem. Miała rozum milczeć i niech to jej ojciec i nadal zaleci.
Prezes patrzał nań, ruszył ramionami i wyszedł.
Nad domem zawisła ponura cisza. Andrzej wyszedł o ósmej, stary zamknął się u siebie. Kazia, załatwiwszy domowe sprawy, poszła na górę i szyła, rozmyślając, że znowu, jak w Górowie, jest istotą zawadzającą i nigdzie, nikomu ani miłą, ani potrzebną.
O jedenastej kazała gasić światło. Andrzeja nie było, słyszała, że wrócił dopiero o trzeciej i gwizdał jakieś kuplety. Wracał z hulanki widocznie.
Nazajutrz w drzwiach lecznicy spotkała Kazia Downara. Operacja była skończona.
Nie pytając, po oczach jego jasnych poznała, że był zadowolony.
— Uratowana? — zawołała radośnie, wyciągając doń obie ręce.
Skinął głową, uśmiechnął się i ująwszy w swe olbrzymie łapy jej drobne dłonie — rzekł:
— Udało się. Tymczasem niebezpieczeństwo zażegnane. Dobrze. Dziecko nie zostanie sierotą. Ale pani niech tam nie idzie, wieczorem chyba. A czego to pani tak źle wygląda, anemja się zbiera! Paskudna choroba. Moc weźmie, nerwy starga. Nie trzeba się poddawać.
— Czy to można być zdrowym, kiedy się chce?
— Młodemu można i nawet trzeba! A nie tęsknić do pola, nie tęsknić, ono śpi, odpoczywa teraz. Zima, chłód, głód, ludzie cierpią. U Wieczorków, na Solcu, mówili mi wczoraj: ta pani, co ją doktór przysłał, to ino wejdzie i już jakby słońce weszło! Zanieść im słońce w tę suterenę, wyręczyć mnie, starego, bo nie mam czasu. A chorobie się nie dać!
— Idę, profesorze, uśmiechnęła się.
Popatrzał jej bystro w oczy.
— Wie pani, kiedy człowiek głupio czas marnuje? Kiedy się nad sobą żali.
Zarumieniła się, spojrzała nań wdzięcznie i rzekła:
— Dziękuję, profesorze!
Uścisnęli jeszcze raz dłonie i rozeszli się.
Downar spojrzał na zegarek, potem do notatnika.
— Mam trzy godziny dla swoich! — zamruczał i ruszył na Smolną, nie uważając wcale, że o sto kroków za nim szła żona. Doprowadziła go do rogu Nowego-Światu i w kwadrans po nim zadzwoniła do mieszkania w znajomej sobie kamienicy.
Po chwili otworzono jej i w progu, zamykając sobą wejście, stanęła stara kobieta w czepcu i kaftanie typowa chłopka.
— Chcę się widzieć z doktorem Downarem.
Baba popatrzyła na nią, ruszyła ramionami.
Ne suprantu! — odparła, cofając się i zamykając drzwi, ale Downarowa nie ustępowała.
— Nie udawaj, wiedźmo! Jestem żona doktora i będę się z nim widzieć.
Gwar kilku głosów słychać było w mieszkaniu, śmiechy, ożywioną rozmowę.
— Idź, zawołaj mi tu zaraz tego swego pana! — tupnęła nogą Downarowa.
Baba powtórzyła swoje: ne suprantu, a że w tej chwili Downar zawołał: Barbikie — snać to jej była nazwa — zatrzasnęła Downarowej drzwi przed nosem! Dzwoniła nadaremnie kilka razy, wreszcie zeszła i wyszukała stróża, który był wściekły, bo mu właśnie ktoś skradł miotłę:
— Czy tu ktoś jest u doktora Downara?
— Abo ja wiem! — mruknął.
— Co to za baba tam służy u niego?
— Meldowana je. Baba, zwyczajna baba.
Dodzwonić się nie można.
— A pani do onej baby ma jenteres? Ona ci nie gada po ludzku, Żmujdzinka je czy jakoś tak.
— Chcę się widzieć z doktorem.
— On ci nie przyjmuje państwa tutaj, ino czasem prosty naród. Niech pani ze swą chorobą idzie do jego szpitala.
Tu ujrzał chłopaka, wyglądającego z sutereny i zwrócił się do niego:
— Niczyja robota ino twoja, obwiesiu! Gdzie je miotła, kondlu. Tyś ino przeleciał bez bramę i już miotły niema.
— Miotła, miotła! — zaskrzeczał chłopiec. — Po djabeł mi ten ożóg. Wasza może na niej dymnęła na Łysą górę!
Stróż poskoczył do okienka, zaczęła się szermierka językowa, podwórko zaludniło się gapiami. Downarowa wyszła na ulicę.
Gdy Downar przyszedł do domu na obiad, znalazł w mieszkaniu nieład, a na środku jadalni wielki kufer, do którego żona znosiła garderobę. Lokaj i służąca pomagali jej w tem tak pilnie i ochoczo, jakby to była ich własna wyprawa, a w drzwiach od kuchni stała gruba Franciszka, kucharka, i uśmiechała się, założywszy bezczynnie ręce na fartuchu.
— No, co się stało? — zagadnął.
— Wyjeżdżam.
— Dokąd? Co tak pilno?
Nie było odpowiedzi. Zrozumiał tedy, że pytać dalej nie warto. Zrozumiał, że Franciszka nie gotowała obiadu i że najlepiej zrobi, gdy zniknie. Nie rzekł słowa, tylko zaciął zęby, oczy mu dziwnie pociemniały, zwrócił się i wyszedł. Na schodach spotkał Andrzeja Sanickiego.
— Profesor wychodzi, a ja właśnie chciałem się poradzić.
— Służę! Wstąpię do pana. Jakoś pan istotnie na chorego wygląda.
Weszli do gabinetu Andrzeja.
— Chory właściwie nie jestem, ale miałem wypadek z bronią, byłem ranny w bok, lekko zresztą, ale musiałem za wcześnie tu wrócić i gorzej mi znowu dolega.
Downar go obejrzał.
— Trzeba poleżeć dni kilka, nic złego, ale się nie goi rany, biegając po mieście. Mięśnie poszarpane; tylko o parę cali na lewo, toby pan poleżał trochę dłużej, bo do Sądu Ostatecznego. Paskudne bywają wypadki z bronią.
— Nie będę leżał, profesorze. Nie mogę!
— Ano, jak pan nie może, to nie! — odparł flegmatycznie Downar. — To opatrzę pana codzień wieczorem przez pierwsze trzy dni, a potem nauczę żonę pańską, jak robić opatrunek; za dwa tygodnie będzie pan zdrów.
— No, nie, żona mnie opatrywać nie będzie, ona wcale nie wie o wypadku i nie chcę, by wiedziała. Profesor mi raczy dochować sekretu.
— Naturalnie, ale ja tu jeszcze panu coś przepiszę. Cały system nerwowy rozklekotany jak stuletni fortepian. Nigdym pana nie widział w tak złym stanie! Trzeba się zaszanować, panie Andrzeju. Sypia pan dobrze?
— Wcale, nic prawie. Miałem ostatniemi czasy masę zajęcia i nieprzyjemności.
— Zajęcia i owszem — to zdrowe, a nieprzyjemności... w pana wieku i położeniu być nie powinno, przy dobrej woli.
— Dobrej woli do troski nikt nie ma! — uśmiechnął się Andrzej z przymusem.
— Ha! Takby się zdawało, ale człowiek jest jak ten robak z gadki: siedział w śliwce, chciał lepiej, wlazł w orzech, źle, wlazł w korę drzewną, źle, więc szukając lepiej, wlazł w chrzan, wtedy się uspokoił. Nie róbcie tak, panie Andrzeju. Troski służą genjuszom, bo wtedy najlepiej tworzą, ale my, ludzie zwyczajni, jak się poddamy troskom, nie tworzymy nic, tylko piekło sobie i swoim. Nerwy dzisiejsze nie obrachowane na znoszenie nieszczęść i klęsk; pan swoje niech oszczędza, bo będzie źle. Jako lekarz i przyjaciel pana ostrzegam. Nie szukać chrzanu.
— Profesor taki uroczysty, jakbym stał nad grobem.
— Bo źle jest z panem! Do grobu wszyscy dążymy, jedni powoli, inni takim pędem, jakby, licho wie, co za nagroda ich tam czekała. Mniejsza zresztą o grób, bo ten nie minie, ale nie traćcie zdrowia samochcąc. Jak się pan nie zastanowi, nerwów w garść nie weźmie, to czeka pana gorsze niż grób: niedołęstwo, rozstrój, osłabienie umysłowe i fizyczne, zanik woli i sił, jednem słowem: ruina i śmierć, na długo może przed grobem jeszcze. To dopiero prawdziwe nieprzyjemności będą! No, a teraz, dowidzenia, panie Andrzeju, i darujcie szczerość, alem wasz przyjaciel stary i wiele nędz widziałem, które można było zażegnać we właściwym czasie.
— Dziękuję, profesorze. Jeśli było waszym zamiarem mnie wystraszyć, toście swego dopięli.
Przeprowadził go do przedpokoju, tam Downar jeszcze się zatrzymał i rzekł:
— Niech też pan uważa na żonę. Młoda jest i zdrowa, ale to kwiat. Zbladła i zmarniała w mieście: trudno się aklimatyzuje widocznie.
— Jeśli kwiatem ją profesor raczy nazywać, to chyba polny. W cieplarni jej nie chowano stanowczo, a tu robi, co jej się podoba.
— Jak nic może wpaść w anemję, a potem byle co z nóg zwali!
I poszedł Downar do restauracji na obiad, i myślał o swych fachowych sprawach, o biesiadzie na Smolnej, mimochodem o żonie.
Oddawna pożycie domowe traktował jak reumatyzm zadawniony, do którego wreszcie człowiek tak nawyknie, że mu prawie nie dolega.
Do Andrzeja przyjechał Markham z Grodziska, a że konferencja fabryczna się przewlekła, został na obiad. Cenny to był współbiesiadnik, rozmowa była swobodna, a tematu, jak zwykle, dostarczali ludzie i plotki miejskie; po obiedzie zjawiło się kilka osób z rodziny i zaledwie późnym wieczorem domowi zostali sami i prezes rzekł:
— Obiecałeś Markhamowi być jutro w fabryce. Wróćże wcześnie, bo jutro nasz fiks i koniecznie być musisz.
— Jeśli znajdę tam wszystko w porządku, to wrócę.
— Żadne „jeśli“! Musisz być — i musicie temi czasy pokazać się razem w teatrze. Mam dosyć plotek i skandalów.
Kazia milczała, zajęta robotą.
— Nic nie muszę! — wybuchnął Andrzej — i nic sobie nie robię z plotek gawiedzi! I nie myślę grać komedji, bo mi za to nie płacą. Nie jestem zresztą w humorze bawienia ludzi ani wysiadywania w teatrze. Mam masę zajęcia.
— Wolisz bawić ludzi sobą: winszuję! — oburzył się prezes. — Masz siebie za bohatera, a wszyscy drwią za twemi plecami.
— Z czego? Że żona moja pozuje malarzom do obrazów? Mogą mi to w oczy powiedzieć, pewnie się nie wzruszę ani będę kruszył kopji.
— Słuchaj, chyba nie rozumiesz, co mówisz!
— Owszem, to ojciec zapomniał moich warunków przedślubnych. Zastrzegłem sobie zupełną swobodę. Ojciec lekceważył moje żądanie, teraz je pozna. Proszę brać przykład z niej. Milczy, zgadza się na wszystko, bo mi nic nie może zarzucić. Biorę i daję zupełną swobodę. Inni mężowie mają dwie miary, ja jedną dla nas obojga. Nie pytam, co ona czyni i jak życie swoje urządza, wzamian nie pozwolę na żadną kontrolę i kierownictwo.
Kazia podniosła głowę, spojrzała na niego jasno, smutno i bardzo łagodnie.
— To prawda. Rozmówiliśmy się przed ślubem, jak dwoje spólników o interesie materjalnym. Nie dawałam uczucia i nie wymagałam. Pan chciał się ożenić dla owej sumy, legowanej przez matkę pod tym warunkiem, ja chciałam się usunąć przez wzgląd na ojca. Chciałam mu dać spokój i zadowolenie pewnością, żem szczęśliwa. Była to szalona utopja. Spadłam tu tak obca i dzika, tak niewyrobiona i młoda, że pewnie winna jestem obecnemu swemu położeniu. Nie znam ludzi ani tego świata, a najgorsza, że nie umiem kłamać i udawać i wedle siebie ludzi sądziłam. Jestem bardzo winna, ale też i ukarana. Jestem panu ciężarem i kulą galernika, ludziom przedmiotem pogardy i pośmiewiska i wedle tego, co pan zamierza czynić, niemożliwem będzie ukryć przed ojcem prawdy naszego życia. Wszystko, com budowała, czegom pragnęła, nad czem pracowałam, w gruzy się rozsypie. Ale pan nie winien, nie pan cierpi, więc jest bezwzględny. Tylko panu jeszcze szczęście wróci i życie się odnowi, bo pan mężczyzna, pan władca swej doli i niedoli, tylko dlatego trzeba, żebym ja się usunęła z drogi. Jestem w waszym domu niepotrzebna, a między wami kamieniem obrazy. Poco mamy sobie robić piekło, ludziom widowisko? Poco mamy nawet udawać, jak ojciec chce, dla formy pustej? Dajcie mi odejść! To jedyne rozwiązanie kwestji.
Obydwaj patrzali na nią, obydwaj w głębi zawstydzeni, żaden się nie odezwał.
Ona, raz zacząwszy, nabierała mocy i potrzeby wypowiedzenia do dna swych myśli i uczuć.
— Ja czuję, że tu nie wyrosnę; ludzie mnie, a ja ich nigdy nie zrozumiem, ani się pogodzę z tym światem. Obca jestem i obcą pozostanę, nie umiem żyć w tłumie, wciąż sądzona, szpiegowana, krytykowana, potępiana. Nie jestem ani lepsza, ani gorsza od innych, jestem inna. Przybyłam z głową, pełną utopji. Chciałam serdecznie być panu przyjacielem i towarzyszką, ojcu jak rodzoną córką, dla siebie znaleźć jaki cel, zajęcie. Tęskniłam i tęsknię szalenie do wsi; żeby się przemóc, pracowałam i myślałam o innych. I co z tego?... Dom stał się panu więzieniem, moje towarzystwo przymusem nieznośnym, na który cała dusza pana się buntuje; ojciec z mojej racji ma upokorzenie i wstyd wobec ludzi, a mnie uczyniono kochanką pana Radlicza, awanturnicą, urządzającą schadzki pod firmą dobroczynności. Cierpiałam w milczeniu, myśląc, że może jeden ojciec przynajmniej zachowa swój spokój, ale i to mi nie dane, więc proszę was: dajcie mi odejść!
Zwróciła się do Andrzeja:
— Robię scenę i to bardzo nie w porę, kiedy pan ma wiele przykrości, ale tyle już ludzie temi czasy o nas gadali, że gdy zniknę z horyzontu, mniej będzie wrzawy. Jutro rano rozmówię się z ojcem i mogę zaraz wrócić do Górowa.
Prezes wstał i słowa nie rzekłszy, wyszedł.
Andrzej pod jasnym jej, prawym wzrokiem oczy spuścił i nagle poczuł się tak upokorzonym, tak głupim, marnym, nikczemnym, że jak niedorostek, rzekł bezmyślnie:
— Com ja winien? Okoliczności tak się podle złożyły. Chory jestem jak pies, wszystko mnie drażni. Cóż znowu?... Nie myślałem, żeby z tego jutrzejszego fiksu i tego teatru miała być awantura. O co chodzi? Żeby się pani ojciec o niczem nie dowiedział? Odwiedzę go jutro rano, będę tu wieczorem.
— Chodzi nie o jutro, lecz o całe życie. Daj mi pan odejść, zanadto mi tu ciężko.
— Odejść... jak pani chce! Żeby pani była wcale nie weszła do tego domu! Teraz mi obojętne. Pani chce odejść, wyzwolić się dla kogoś, dla Radlicza może.
Zaśmiał się gorzko.
— Ja pani w niczem nie krępuję przecie. Jestem tak znękany i wyczerpany, że tak nagle zdecydować się nie mogę. I pani niech się zastanowi. Prawda, byłem bezwzględny, przepraszam.
Na twarzy jej odmalowało się wielkie zmęczenie i zawód.
— Więc ma zostać, jak było! — szepnęła głucho.
— Pani tak chciała!
— O, nie tak, nie tak! — potrząsnęła głową. — Gotowam była pracować i żyć bez miłości, ale nie w nienawiści być i żyć.
Wzdrygnęła się, podniósł oczy.
— Nienawiść czułem i ja w pani, nie starała się pani niczem mnie dla siebie zjednać.
— Owszem, starałam się panu nie zawadzać, nie narzucać swą obecnością. Byłam wzięta na gospodynię domu, spełniałam mój obowiązek.
— Tak, spełniała pani swój obowiązek, — powtórzył. — Pani jest uosobieniem chłodnego rozsądku i gospodarności, przynajmniej dla mnie. Inni inną panią znają zapewne. Na obrazie Radlicza nie gospodaruje pani podobno, ale kocha i marzy.
Żachnęła się, wstała, rzuciła na stół robotę.
— Dlaczego pan to mówi, wiedząc, że to fałsz?
— Tego nie wiem. Radlicz się wcale nie zapiera, że panią kocha, cały świat was łączy, a trudno wierzyć, żeby młody mógł żyć bez miłości. Zapewne, powie pani, że na straży stoi katechizm, ale nie bardzo wierzę w ludzkie wynalazki przeciw żywiołowym siłom.
— Gdybym pokochała, wyznałabym to przedewszystkiem panu! — odparła.
— Poco? Żeby mnie upokorzyć.
— Upokorzyć? Jakim sposobem? — zdziwiła się szczerze.
Popatrzał na nią i ruszył ramionami.
— Istotnie — pani nie ma pojęcia o miłości! — rzucił niecierpliwie.
Wstał także i syknął z bólu. Przy ruchu uraził ranę i pobladł, dotykając boku.
Zauważyła to, ale nic nie rzekła. Wtedy on ozwał się twardo:
— Może pani śmiało triumfować i drwić ze mnie. Rywalka pani mnie zdradziła, wystrychnęła na dudka, mąż jej mnie postrzelił. Musieli to pani ludzie dawno donieść. Miała pani rozkoszną chwilę zemsty.
— Ani mi ona była rywalką, bom pana nie kochała, anim czuła rozkosz odwetu, bo mnie pan nie okłamywał. Żal mi było pana.
— Tego mi pani nie okazała.
— Owszem, przed chwilą, gdym chciała się usunąć. — Pomyślałam, że gdybym ja kiedy pokochała, najcięższymby mi był pana widok i obecność i — prawa.
— Spojrzeli sobie teraz w oczy, wyciągnął do niej rękę.
— Zostanie pani? Jeszcze raz przepraszam, będę na przyszłość uważniejszy.
Bez zapału i wiary podała mu dłoń.
— Pójdę, powiem ojcu! — szepnęła z westchnieniem.
— Ja się położę. Może zasnę!
Zawahała się i przemogła.
— Jeśli pan chce, umiem ranę opatrzeć. Codzień w lecznicy to czynię, mam wprawę.
— To już za wiele zaparcia siebie i poświęcenia. W lecznicy są bliźni, a ja wróg i kat. Dobranoc.
Nazajutrz prezes zastał ich przy rannej herbacie. Musiała go Kazia z wieczora bardzo dobrze usposobić i uspokoić, bo na powitanie pocałował syna w głowę i rzekł wesoło.
— Więc tedy Downar znowu cudu dokonał z twoją macochą, córuś. Wartoby chorą odwiedzić.
— Idę tam zaraz. Ale większy cud, że jest teraz tak dobra dla mnie. Czy wie, tatuś, że gdy myślała, że umrze, oddawała mi Zosię na wychowanie i opiekę?
— Niech żyje i niech ją sama chowa!
— Pójdziemy razem do lecznicy — rzekł Andrzej.
— To nie jedziesz do Grodziska?
— Ano, nie, bobym musiał wracać przed wieczorem dla tego zebrania.
— To dobrze, chłopcze. Powinnibyście być z wizytą u starych Markhamów i u tych przeklętych Wolskich.
— U Wolskich! — skoczył Andrzej.
— Nigdzie nie będziemy! — zdecydowała spokojnie Kazia. — On jest niezdrów i powinien siedzieć w domu, najlepiej nawet, gdy się położy, a ja mam wyżej głowy roboty z Ramszycową, która wyjeżdża temi dniami i zdaje na mnie cały swój kram.
— Winszuję, to już cię wcale nie zobaczę.
Uśmiechnęła się.
— Jak gdyby tatuś w domu dużo sam przebywał! Wrócę na obiad i na wieczór, jak zwykle. Dziś nawet wcześniej, bo muszę kolację przygotować.
Andrzej kazał konie zaprzęgać i — rzekł, podsuwając jej Kurjera.
— Co wolisz: „Hugenotów“, czy „Lohengrina?“ Wezmę lożę, to i ojcowie z nami pójdą.
— Lohengrina — pojutrze. Dobrze?
Prezes z pod oka oka nią patrzał i zachwycał się i radował. Nie wiedząc, jak okazać swe ukontentowanie, począł pogwizdywać dyskretnie. Służący oznajmił, że konie gotowe.
— Nie zawcześnie będzie! — rzekł Andrzej.
— To się przejedźcie do Łazienek.
— Ależ o jedenastej nie wcześnie! — zaprotestowała Kazia, sprzątając pośpiesznie przy bufecie.
Gdy wsiedli do powozu, Andrzej się odezwał.
— Co za zgroza na propozycję tych Łazienek!
— Istotnie, przeraziłam się na myśl, jak to panu byłoby przykre. Bywał pan tam w szczęśliwszych warunkach...
— Tak, spotkała mnie pani nawet parę razy w Alejach. Jak to już dawno! Ale czy pani sądzi, że gdy kiedy ze swym wybranym tam pojedzie, to on tam z panią pierwszą będzie.
— Nie, tego nie myślę, alebym chciała być ostatnią. Tracić jest ciężej, niż wcale nie mieć.
— Pani to zna?
Zarumieniła się mocno.
— Gdybym nie znała, nie byłabym tu z panem.
— Ach, prawda, miała pani narzeczonego.
Zamyślił się.
— A jeśli on wróci i wróci po panią?
— Powiem panu szczerze i otwarcie. Ale to jeszcze jedna z moich utopij. Nie wróci już! A gdyby wrócił, to nie do mnie.
— Kochała go pani tak bardzo?
Nie odpowiedziała. On poczuł falę nielogicznej złości i niechęci, coś jakby zazdrość o to uczucie kobiety, o którą nie dbał, której nie kochał, ale która z prawa była jego własnością.
— Wolskie! — szepnęła Kazia, kłaniając się.
Uchylił i on kapelusza.
— Szlag mamę ubije! — zauważył. — Skamieniała na nasz widok. Ciekaw jestem, co będą teraz gadać! Ja byłem śmiertelnie ranny w pojedynku, pani odesłana do rodziny! Rozwód w konsystorzu. Pogłupieją.
— Wcale. Powiedzą, że jestem potwór, Messalina, żem pana potrafiła okłamać lub przebłagać albo że sobie nawzajem tolerujemy zdrady i zuchwale stawiamy czoło opinji.
— Co prawda, mają trochę racji. Szczególna z nas para. Mówimy sobie „ty“ przy ludziach, „pan“ i „pani“, gdy jesteśmy sami, nie mamy żadnych tajemnic, a jesteśmy wrogami, pani mi się zwierza o eks-narzeczonym, ja pani wyznaję swą miłosną porażkę.
— Nie okłamujemy siebie, dzięki Bogu!
— Tylko oto idziemy okłamywać ojca! — zakończył, bo powóz stanął przed lecznicą.
— Dla tego kłamstwa gotowam na wszystko.
— Nawet na pozostanie w moim domu?
— Nawet. I wdzięcznam panu za towarzystwo w tej chwili, bardzo wdzięczna.
— Trudno tę wdzięczność okazać.
— Niepodobna. Ani panu potrzebna, ani miła. Ale zobaczy pan, że za ofiarę ze siebie, dostanie pan od losu nagrodę za mnie.
— Wygodnie jest mieć los za kasjera. Ale jestem teraz w takiem usposobieniu, że trzeba cudu, by mi coś mogło zrobić przykrość lub przyjemność.
Spojrzała nań z uśmiechem.
— A ja zakład stawię, że sprawię ten cud.
— Pani?
— Ja, jeśli pan zechce ze mną pójść stąd jeszcze za godzinę, z wizytą.
— Pójdę przez prostą ciekawość.
Szpanowski wyszedł na ich spotkanie, wypadła też Zosia, dopominając się, że chce iść do Maniusi i Felisia i powitała ich z uśmiechem Szpanowska.
— Zupełnie nas pan Kazi pozbawił. Wpadnie na chwilę i już ją coś, a raczej ktoś do domu ciągnie.
— A mnie się zdaje, że jej nigdy w domu nie ma — odparł swobodnie.
— To ty hulasz po świecie! — rzekł wesoło Szpanowski. — Od tygodnia codzień ciebie czekają.
— Żona mi dokumentnie zmyła głowę wczoraj za to i tak wystraszyła, że dziesiątemu zakażę bałamuctwa. Teraz będę siedzieć w domu, aż mnie sama wypędzi.
— To ty, Kaziu, ostro rej wodzisz w domu! — zaśmiał się Szpanowski.
— Ma rację — dodała Szpanowska! — Ma młodego, ślicznego chłopca, niech go pilnuje, bo ukradną.
— Nie dam się wziąć!
— Gadanie. Nie wierz temu, Kaziu, i pilnuj sama swego. To najbezpieczniej, słyszysz?
Słyszę, mamo, ale on żartuje. Nie miałam prawa i racji do zmycia głowy, bo się nie bałamucił ani bawił zagranicą! Miał interesa. Teraz go istotnie trochę w domu przetrzymam, bo niezdrów i przepracowany.
Reperowała pilnie jakąś okaleczoną Zosi lalkę i była mu tak wdzięczna, tak wdzięczna, że nie śmiała spojrzeć!
A on patrzał na jej pochyloną, złotą głowę, i zauważył raz pierwszy, że zbladła i zmizerniała, sieć żyłek miała na skroni i usta ledwie różowe. „Młoda jest i zdrowa, ale to kwiat“, przypomniał słowa psychologa Downara i... żal mu się jej zrobiło.
— Będę miał do wiosny dużo roboty, nim się to zorganizuje, ale potem chciałbym się trochę uwolnić, wyjechać na odpoczynek. Zeszłe lato odsiedziałem w tym skwarze, z powodu małżeństwa, teraz muszę to powetować, Kazia też zmarniała w mieście, potrzebuje powietrza i ciszy.
— Daj nam ją pan do Górowa na lato! — zawołała Szpanowska, a Szpanowskiemu zabłysły oczy.
— No, nie — zaśmiał się Andrzej. Nie dam jej nikomu.
— Ależ nie myślę was rozłączać. Razem!
— Ciebie znudzi wieś prędko! — westchnął Szpanowski.
— Kaziu, użyj swego wpływu. Wstyd ci będzie, żeby się znudził. Przyjeżdżajcie!
Kazia podniosła oczy do okna, na ołowiane niebo.
— Tak jeszcze daleko do słońca i lata — rzekła.
— Ja chcę do Maniusi i Felisia — zawołała grymaśnie Zosia, tupiąc nogami.
— Pójdziesz, pieszczotko, Kazia cię zaprowadzi.
— Ja chcę zaraz. Ja nie będę czekać.
— Można zaraz! — rzekł Andrzej. — Zabierzemy ją ze sobą — i zdamy stryjence do kompletu.
Rad był okazji, by się uwolnić, ale gdy się znalazł w powozie nie pilno mu było do domu.
— Cóż, rada pani ze mnie? — spytał.
— O, tak wdzięczna. Nie śmiałam spojrzeć na pana ze wstydu, że pan tak musiał kłamać z mojej racji.
— Wcalem nie kłamał. Prawdą było, że wczorajsza propozycja pani rozstania wystraszyła mnie. Czy pani sobie może wyobrazić, jakby mnie ojciec przyjął, żebym się na to zgodził. Nie kłamałem też, mówiąc, że jestem nie do wzięcia, bo istotnie nie potrafiłbym kochać i pożądać, a i nie dam pani komu, bo mi gospodyni w domu potrzebna. Z nas dwojga nie ja kłamałem, ale pani.
Mówił po francusku, co obraziło Zosię.
— Mówisz coś na mnie! Jak śmiesz? Poskarżę się mamusi!
Roześmiał się.
— Bądź spokojna, ani myślę o tobie.
Zwrócił się do Kazi i dodał po francusku:
— Milutkie stworzenie. Żeby było moje, tobym zabił!
— Egoistka! Będzie jej dobrze na świecie! — zdecydowała filozoficznie. Zaprowadzę ją do stryjenki, niech pan wraca do domu.
— A ten cud, co pani miała sprawić?
— Chce pan naprawdę! To proszę chwilę zaczekać.
Wróciła zadyszana, rozjaśniona i — rzekła do stangreta z uśmiechem.
— Na Pańską, Walenty, do mojej kamienicy.
A Walenty też się uśmiechnął, a potem się obejrzał na Andrzeja i głową pokręcił.
Ruszyli, ale po drodze Kazia wstąpiła do sklepu z kwiatami i wróciła z wazonem skromnej, białej primuli, potem wstąpiła do owocarni, a wreszcie spytała Walentego:
— A torbę wam Józef dał?
— Dał. Juści wiemy porządek! — odparł.
— Ten cud mógłby się stać na ulicy z lepszym brukiem! — zauważył Andrzej, krzywiąc się, gdy wjechali w głąb Pańskiej.
— O, Boże! Rana panu dolega, jakżem nieuważna! Wracajmy!
— Nigdy z pół drogi. Głupstwo, opatrunek się osunął trochę. Mam doktora w domu.
Bruk był coraz gorszy, domy coraz nędzniejsze, wreszcie Walenty stanął przy samym rynsztoku, przed pochyłą bramą, obok której stały dwa drewniane domostwa, pamiętające chyba Szwedów w Polsce.
Nad rynsztokiem stało trzech chłopaków i dziewczynka, zajętych wyławianiem z brudnych mydlin pomarańczowych skórek.
Na widok powozu przerwali swe zajęcia, spojrzeli i nagle wrzasnęli jednym głosem:
— Nasza pani. O la Boga, dyć żyje!
Chłopcy rzucili się z tym wrzaskiem w bramę, wpadli na stróża, rozległo się energiczne „psia krew“, i już na podwórku pisk głosów.
— Ludzie, rety, nasza pani przyjechała!
Dziewczynka pocałowała Kazię w rękę, stróż pokłonił się jej czapką do kolan i machnął miotłą mydliny z rynsztoka, a potem uśmiechnięty, wziął z rąk Walentego dużą skórzaną torbę i ruszył przodem.
Kazia wysiadła, pogłaskała dziewczynkę po głowie, dała jej piękne, czerwone jabłko.
— Braciszek zdrów? Cóż u was słychać?
— Tatuś na mieście. Mama pierze. Wczora tatuś strasznie Józia obił — recytowała, idąc obok niej.
Za bramą było podwórze, otoczone ze wszech stron odrapanemi, nędznemi domami, z których w tej chwili wysypała się ciżba ludzi, dzieci przeważnie i kobiet, ubogich, nędznych, jak to ich otoczenie.
Poza oknami widać było twarze tych, co zejść nie mogli, pracą zajęci, a cała ta szara masa szła ku Kazi, otaczała ją, ogarniała, witała jak dobrze znajomą, z okrzykami dobrodusznej, szczerej radości.
Andrzej znał w fabrykach tę czerń, ale znał ją albo pokorną i nieufną, albo zbuntowaną i zuchwałą, znał te twarze zniszczone przedwcześnie nędzą albo cyniczne zepsuciem, znał milczenie ponurego poddania lub pomruk głodem rozjuszonej bestji, znał ich pijanych, znał fałszywie pochlebnych, ale to, co widział teraz, było dlań zupełnie nowem.
Kobieta, ledwie odziana, z rękoma, obnażonemi po łokcie i białemi od mydlin, z twarzą szeroką, czerwoną, typowa, wesoła mazurka z zadartym nosem i siwemi, wesołemi oczami, widocznie rej wodziła i była adjutantem Kazi wśród tej armji maluczkich i biednych, bo dotarła pierwsza do „pani“ i śmiejąc się, wołała:
— A widzicie! Nie gadałam: Pani do nas się zjawi, co miała nas porzucić! O la Boga, a oni co pletli, a umarła, a chora, a zabili ją! A widzicie, a widzicie! Żywa i cała! Ja mówiłam: Co wy ta wiecie, jako państwo żyją — mają i oni swoje kłopoty i zajęcia. Cości jej przeszkodziło! Najgorszy ten pies Józefiak! To on gardłował — macie waszą magnatkę, pobawiła się wami i tyle ją będziecie widzieć.
Tu chłopcy roześmiali się chórem, a jeden najśmielszy zawołał:
— A pani Tomaszowa mu za to w pysk dała, a on tak zgłupiał, tak zgłupiał, że i nie oddał.
— Oddałby mnie! — krzyknęła Tomaszowa, czerwieniąc się. — A tobym tę chuchrę ostudziła!
— Była ci frajda, była! — chichotali chłopcy.
— To Józefiak znowu bez roboty? — spytała Kazia.
— Zwymyślał po pijanemu majstra, to go wyleli! Siedzi to zatracenie w stancji, na moją niedolę! — odpowiedziała inna kobieta. — Paniusiu złocista, nie karzcie mnie i dzieci za niego!
— Zaraz tam do was wstąpię. A rządca jest?
— Jest! — odparł stróż. — Ino Stasiak to już na Bródnie, i Sobieskie gospodarz wyrzucił.
— Rządca! — gwizdnął któryś z chłopaków.
— Zmykajcie! — zaśmiała się Kazia. — Dzieci, są tu jabłka, ale kto pacierza nie umie gładko, niech się na nie nie oblizuje. Ja się z rządcą rozmówię i zacznę egzamin od Ambrozików — słyszysz, Wicek, o gołębiach nie myśl, radzę ci.
Dziatwa pierzchła, kobiety przypomniały, że śmiecia pełno po stancjach, śmiecia, o które „pani“ zawsze wojuje i uspokojone, że Opatrzność ich nie opuściła, wróciły do swych nor, a na podwórku zostali oboje Saniccy, stróż, Tomaszowa, i zbliżył się ku nim garbaty, mały jegomość, którego Kazia pozdrowiła jak dobrze znajomego.
— Dzień dobry, panie Wierzbicki. Dobrze, żeście Sobieskich się pozbyli, zakała to była domu. A proszę o listę zaległości komornego.
Jegomość stanął przed nią, pocałował ją w rękę, a potem oczy zamknął, twarz mu się skurczyła, otworzył usta:
— Kwa, kwa, kwa! — wybełkotał, krzywiąc się i zaciskając pięści z wysiłku.
Andrzej, który się całej scenie przyglądał, zrazu trochę zgorszony, potem zdumiony, potem zaciekawiony, teraz począł taką potrzebę śmiechu, że parsknął tak szczerze, jak dawno się nie śmiał.
Kazia się obejrzała na niego i po jej twarzy latało drżenie nerwowe.
De grâce, ne mes faites pas perdre mon sérieux — szepnęła prędko i zwróciła się do nieszczęsnego jąkały.
— Ja właśnie pamiętam o kwartale, panie Wierzbicki — i proszę o listę.
— Ale niestety, każdy głuchy udaje, że słyszy; kulawy — radby tańczyć, jąkała — nigdy nie traci nadziei, że będzie Demostenesem.
I Wierzbicki, zamiast odrazu oddać listę, miął papier w ręku i znowu oczy zamknął.
— Go, go, go...
— Wiem, gospodarz dusi! — podpowiedziała Kazia.
— Ko, ko, ko...
— Komornikiem grozi. Dobrze, dobrze, dziś to załatwię i kto nie może naprawdę płacić, za tego panu oddam! Żegnam pana tymczasem, bo muszę obejść swą czeladkę!
Pół gwałtem wzięła mu papier z ręki i skinęła na Tomaszową i Andrzeja.
— Pa, pa, padam! — bełkotał Wierzbicki.
— Padam do nóg! — szepnęła, śmiejąc się już swobodnie.
— Przeklęty jąkała! — mruczała Tomaszowa. Co nie dogada, to nadokucza. Do Ambrozików idziem, paniusiu? Dla Julki pewnie wazonik?
Skinęła głową, zwróciła się do Andrzeja.
— Ma pan już dość wizyty?
— Nie! Bawię się i zaciekawia mnie to wszystko. Służę do końca.
— O, to dopiero początek.
— O! — zauważyła poufale Tomaszowa — a ja myślałam, że to mąż pani.
— A dlaczegóż nie? — uśmiechnął się.
— No, bo nie, kiedy pani „pan“ mówi.
— A co wam się zda, kim jestem?
— Juści nic złego, bo nasza pani nie taka, jak to bywają! Z ciekawości pan przyjechał albo od Kurjera.
Kazia szła naprzód po stromych schodach i nic nie mówiła. Na każdem piętrze, we wszystkich drzwiach czatowali na nią ludzie, ale się nie naprzykrzali prośbą, nie zatrzymywali. Wiedzieli, że nikogo nie minie, nikomu czasu nie poskąpi. Patrzali tylko za nią, a w mieszkaniach rozlegało się zamiatanie i sprzątanie, i głosy dziecinne, powtarzające jedne przez drugie: „Pod Twoją obronę“, „Dziesięcioro“, „Wierzę“, „Aniele Boży“.
— Huncwoty, andrusy, jakie ci to na jabłka chciwe. A podczas to kijem nie nagnać do pacierza! — mruczała Tomaszowa.
Na drugiem piętrze spotkali brodatego mężczyznę w obszarpanym paltocie, narzuconym tylko na ramiona. Schodził spiesznie. Zatrzymała go Kazia.
— Dzień dobry, panie Józefiak. Proszę chwilę zaczekać, bo mam do pana interes.
Mężczyzna przywarł plecami do ściany, nie patrzał na nią, twarz miał złowieszczą.
— Spieszno mi, nie mam czasu! — mruknął.
— Pięć minut tylko. Mam wieści o Kurkowskim, parę książek dla pana i polecenie.
— Drab nic nie rzekł, ale zawrócił i otworzył przed nią drzwi swego mieszkania. Izba to była zapchana dziećmi i gratami bez żadnej wartości. Na widok męża, Józefiakowa zdumiała. Wyleciał zbuntowany i wściekły, odgrażając się na „panów“, wracał cichy i pokorny. Rzuciła się do Kazi, podała jej stołek jedyny, dla Andrzeja otarła fartuchem kuferek. Dzieci małe i duże obstąpiły wnet Kazię, a ona, gładząc je po twarzach i główkach, mówiła do Józefiaka:
— Pan Twardowski pisze mi, że Kurkowski rzetelnie pracuje, zdrów i zadowolony. Mury fabryki już stoją, maszyny obstalowane tu, w Warszawie, i lada dzień będą wyprawione. Otóż prosi, żeby mu wyszukać pięciu zdolnych ślusarzy i wraz z maszynami wysłać. Pomyślałam tedy, że mi pan pomoże i doradzi. Ma pan pewnie kolegów dość rozwiniętych, żeby zrozumieli myśl pana Twardowskiego.
— To każdy, kto nie bydle robocze, zrozumie.
— Więc mi pan takich zarekomenduje. Wie pan warunki i statuta?
— Wiem, kto wolny i sam, to szczęśliwy.
— Pan tak mówi, jakby i tym swoim braciom zazdrościł. Chce pan, proszę jechać razem.
— Pewnie, a co z tem zrobię? Rentę im zostawię na życie, czy potopię we Wiśle!
Wskazał na kupkę głów jasnych u kolan Kazi.
— To już mój kłopot będzie.
— A, bo to prawda! Zresztą, co mają żebrać? Niech zdychają ze mną razem!
— Bajesz pan! Ja pierwsza im żebrać nie dam. Dla Władka i Stasia mam robotę, Anusia może już szyć się uczyć.
— A Hela może na guwernantkę! — szydził.
— Hela zostanie z matką niańczyć Jasia. Hela malutka, ale bardzo mądra — prawda? — Pochyliła się do sześcioletniej dziewczynki, która, najbliżej stojąc, patrzała jej w oczy, przekrzywiając główkę jak ptaszę.
Otworzyła torbę, wydobyła parę książek, które podała Józefiakowi, potem już więcej nań nie zważając, zwróciła się do kobiety.
— Tu jest dla Stacha kurtka i buty dla Władka. Wyszorujcie ich, matko, należycie i poślijcie z tą moją kartką na Ogrodową, do pana Hilda. Dosyć, chłopaki, bąki zbijać, trzeba wam na ludzi wyjść. Dla Anusi tu jest skrajana spódniczyna i bluzka, zeszyjcie jej to, po niedzieli do szwalni ją zabiorę. A jakże tam komorne, węgiel jeszcze macie?
Józefiak stał, z książkami w garści, nieruchomy, ponury. Czapkę miał na głowie, palto na ramionach, po twarzy latały mu myśli bezładne, walka, bunt, wstyd, upór. I stał tak podczas całej rozmowy o kwestji życia i dachu tych piskląt, które swą nędzę jemu zawdzięczały i z pod oka patrzył na Kazię.
Załatwiwszy kwestję bieżących potrzeb, zwróciła się do dzieci, twarz jej się rozjaśniła dziecinną prawie uciechą. Wzięła delikatnie za ucho Staśka i zawołała:
— A teraz baczność! „Ojcze nasz“ zmówi Hela, „Zdrowaś“ Władek, a ty gołębiarzu „Wierzę!“ Niechno mi się kto zmyli!
— „Ocie naś, którzi jeś!“ — zaczęła świergotać Hela, zwracając się do obrazka Częstochowskiej.
Józefiak powoli sięgnął ręką, zdjął czapkę. Andrzej powstał z kuferka, chłopcy półgłośnym szeptem wtórowali. Kazia patrzyła na ołowiane niebo za oknem i poruszała ustami, powtarzając serdecznie modlitwę. I była ta izba jak szary padół ziemi pracowitej i znojnej, na której zakwitł jakby złocień, ta kobieta — kwiat polny, a nad nią skowrończym świergotem unosiło się ku Bogu malutkiej Heli „Ojcze nasz“.
Za drzwiami czekała Tomaszowa i na głos pacierza zajrzała także. Józefiak się obejrzał i usunął.
— Wejdźcie — toć was nie zjem! — mruknął.
Kazia rozdawała jabłka i serdeczne słowa, dzieci skakały z uciechy, dumne, że się żadne nie zmyliło i wszystko żegnało ją, cisnęło się, coś jeszcze odpowiadało i otoczona tą gromadką, wydostała się wreszcie na schody.
Józefiak skłonił się, wyciągnęła doń rękę.
— Liczę tedy na pana — rzekła.
Nic nie odpowiedział, obejrzał się, czy Tomaszowa nie patrzy i pocałował jej rękę.
Poszli na strych.
Facjatka to była pełna, zakamarków, z oknami jak wyloty olbrzymich armat.
I tu było pełno ludzkiego mrowia i tu ciasno od sprzętów bez żadnej wartości.
Ambroziak, kaleka o jednej nodze, siedział u warsztatu stolarskiego i rzeźbił w dębinie. Stary jego ojciec mieścił się w kącie ze swą introligatorską prasą i narzędziami, na ziemi siedział chłopak z ogromną głową, miną idjoty i bawił się skrawkami papieru, a na łóżku leżała dziewczyna woskowo blada, suchotnica widocznie.
Ambroziakowa, matka, żona i opiekunka całej tej rodziny, powitała Kazię uśmiechem prawie wesołym.
— Paniusiu złocista, a toć nam się zdały wieki, żeście do nas nie zajrzeli. Myśleliśmy, nieszczęście jakie. Cośmy się z Julką namodliły! — Ojciec, pani przyszła! — krzyknęła, trącając na drugiem łóżku leżącego mężczyznę.
Ten ociemniały był i głuchy zapewne, bo podniósł głowę i odparł, kaszląc:
— Coć by kwiecie czuć!
— Gorzej mu? — rzekła Kazia, podając chorej dziewczynie wazonik kwitnący.
Podeszła do warsztatu, przywitała rzeźbiarza, spytała starego introligatora o robotę, spytała o Wicka, czy nie spsocił co u majstra, o Kazika, czy mu się ręka zgoiła, dała jabłko idjocie i wreszcie zawołała Andrzeja, by obejrzał rzeźbę.
— Śliczna robota! — zdecydował szczerze.
— Udała mi się! — uśmiechnął się uradowany Ambrozik. — To do ołtarza, proszę pana, do Kapucynów, cały dębowy będzie, to słupek około cyborjum. Odpryskuje mi tylko, psia krew, dębina.
— A nie klnij, poganinie! — upomniała żona. A jeszcze o ołtarzu mówiąc.
Podała zydelek Andrzejowi, spojrzał nań uważnie. Był cały ślicznie, artystycznie rzeźbiony.
— I to wasza robota?
— A moja. To z tych czasów, kiedy tu jeszcze pani do nas nie wstąpiła; nie było chleba, ledwiem ze szpitala wyszedł, nuda i nędza żarła. Chłopcy coś nie coś zarabiali, ale nas tyle tu kalek. Ani się najeść, ani z głodu zdechnąć, a najgorzej nuda. Ja, panie, bez roboty — trup. Chory, słaby, kaleka, takiego ludzie zdrowe popchną, podepcą i tyle. Aż tu raz Kazik mi przynosi kawałek olszyny, drugi raz kawałek, trzy ino dłutka miałem, ni warsztatu, ni żadnego narzędzia, bo wszystko szpital zjadł, ani nie myśleli, że żyw zostanę. Nie śmiem pytać chłopca, skąd masz drzewo, rozumiem, że ukradł, jak przyzna się, trzeba go będzie sprać i kazać odnieść, a tu do tego drzewa ręce mi się trzęsą. Zacząłem robić, jakby mi zdrowie i życie wróciło, tenci zydelik jest. Żona mówi, że trzeba go do kościoła dać, bo grzeszny, ale jak na niego patrzę, to mi się zda, że prędzej rękę dam sobie uciąć.
— Ręki waszej szkoda ucinać, śliczne te wasze roboty — nie rzemieślnicze!
— Jeszcze ja nie tak umiem. Matko — pokażcie panu skrzynkę.
Kobieta dobyła z kuferka mały przedmiot i przez fartuch podała go, szepcąc:
— Inoby pani nie dojrzała, bo to dla niej on to dłubie nocami. Dla pani, co nam ją Bóg dał, jako swego Anioła Stróża. To pańska żona! Oj, łaskę pan ma u Pana Jezusa, musiała panu taką żonę matka wymodlić, wypościć. Musi ją też pan miłować, miłować jako duszę. Dajże wam Boże jasną dolę i zdrowie, i dziatki piękne i jako ona złociste! Józef — opowiedz panu, jako to było z nami.
— A no, jak pan widzi, tylko ja nie miał warsztatu, ojciec prasy, Julka i teść łóżek, Wicek butów, żeby na robotę iść, i codzień „pykawy“ kwakał i kukał, a ziąb był, a głód! Ot, co było, a ot temu trzy miesiące. Wicek bosy poszedł żebrać, co było robić, no — i patrzajcie: Wicek wrócił karetą z panią. Obejrzała nas, pogadała mało-wiele i w mig postawiła nas na nogi. Za czem od nas do innych poszła — takci Wicek dla całej posesji Opatrzność przywiózł. Karetą, bestja, przywiózł!
I zaśmiał się serdecznie Ambrozik i ze śmiechu tego oczy mu zwilgotniały, że je rękawem musiał obetrzeć.
Andrzej obejrzał się na Kazię. Siedziała na łóżku suchotnicy i rozmawiała z nią. Poczuła jego wzrok i powstała, zaczęła się żegnać. Tomaszowa zabrała książki oprawione i wyszli, żegnani błogosławieństwem.
— Nieprawda, że to niepospolity artysta i zdrowe, dobre dusze mają wszyscy! — rzekła, schodząc na dół. — Mój Boże, bogaci czuliby się najnieszczęśliwszymi, obarczeni tylu chorobami i kalectwami, bluźniliby i wyrzekali. Ja Ambrozików tak lubię serdecznie; im się zdaje, że ich wspieram, a to oni mnie krzepią i są mi dobroczyńcami.
I szli dalej, z piętra na piętro, od nędzy do nędzy, od starości bezsilnej do młodości bez opieki i kierunku, od choroby bez środków leczenia do nałogów, nabranych z rozpaczy, wśród bezrobocia i złych instynktów, zrodzonych z głodu i brudu, i buntu biedy, ocierającej się co chwila o zbytek, i apatji, i zezwierzęcenia, i cynizmu.
Gdy obeszli całą prawie posesję, Andrzejowi się zdało, że jak Dante piekło i czyściec zwiedził.
U Tomaszowej, żony dorożkarza, zakończyli. Tam też Wierzbicki otrzymał swą listę z notatkami Kazi i pieniądze.
Wytrząsnęła całą sakiewkę, zliczyła, zmieszała się i rzekła do męża po francusku.
— Pożyczy mi pan piętnaście rubli do jutra?
Prenez tout! — rzekł, wysypując garść złota.
— O la Boga — ile tego! — splasnęła rękami Tomaszowa.
— Cóż? Teraz uwierzycie, żem mąż pani! — zaśmiał się.
— A właśnie, że nie. Dałby ci ta mąż żonie tak zaraz! Oho, prawda, obżera się to o każdy grosz, a na hulankę to go zawsze stać!
Kazia porachowała złoto, schowała je i pożegnała Wierzbickiego.
— Pa, pa-padam! — goniło za nimi.
Wsiedli do karety, torba była pusta, konie ruszyły ostro, znudzone czekaniem.
— Przeklina pan w duchu swoją ofiarność. Niebyło ani szczególnej przykrości, ani przyjemności, nuda, zaduch, brud, przymus!
— I to w ten sposób spędza pani dnie całe?
— Mniej więcej. W tej mojej kamienicy bywam raz na tydzień, resztę pracuję z Ramszycową. Ona ma szwalnię, ochronę, lecznicę, przytułek dla dziewcząt upadłych i rekonwalescentów, codzień rano zgłasza się do niej rzesza biedaków, których potrzeby należy sprawdzać, jest co robić!
— A wczoraj wieczór omal ci biedacy i protegowani nie zostali bez opieki. Chciała pani wszystko rzucić.
— Nie rzuciłabym ich dla fantazji lub zniechęcenia. Mój Boże, żeby nie oni, czy byłabym tu dotychczas? Dali mi cel, pracę, myśl, zajęcie, wszystko, co zdrowe i silne.
Wjechali na Marszałkowską.
— Oni to mój świat, a to jest, było i pozostanie mi cudze i najcięższym obowiązkiem.
Spojrzała na zegarek i zatrzymała Walentego.
— Ja tu wysiądę. Mam sprawunki dla domu na dzisiejsze przyjęcie. Dziękuję panu!
Wyskoczyła, skinęła mu głową i weszła do sklepu, powóz ruszył.
Przed ich domem ujrzał Andrzej Radlicza, który na niego czekał.
— Co to? Nie w Grodzisku? — spytał po przywitaniu.
— Downar mnie nastraszył. Kazał się szanować.
— I gadają ludzie, że cię widziano z żoną na mieście.
— Czy mi nie wolno?
— Ano, nie, bo nie wiedzą, co to znaczy.
— Znaczy, żem był z wizytą u teścia. Mam dość hec z ojcem i kwasów domowych. Chodź na górę, ale cię uprzedzam, że swego „Wrzosu“ nie będziesz oglądał: chyba zostaniesz na obiad.
— To zostanę, jeśli zaprosisz.
— Takeś stęskniony jej widoku! — zaśmiał się Andrzej.
— No, wolałbym więcej jak widok, ale uczę się małem zadawalniać.
Weszli do gabinetu Andrzeja, rozłożyli się wygodnie, zapalili papierosy.
— Barańska leci na ciebie! — rzekł. — Dowiaduje się, kiedy do niej przyjdziesz. Co, ładna bestja?
— Ładna, tylko ordynarna i głupia jak karp. Nie lubię takich.
— To trudno. Takiej Celiny nie łatwo znajdziesz. Było się nie żenić, miałbyś dotąd.
— Myślisz? Ja wątpię, dowiedziałem się wczoraj wielu rzeczy od Markhama. Maks już tam był od roku, tylko ja byłem ślepy. Ostatecznie powiem ci szczerze, odpadła mnie chęć zmywania jednego szału drugim, odurzania się, by zapomnieć. Żałuję swej rozpaczy, bólu, żalu dla takiej podłości i fałszu. Chcę odpocząć i zapomnieć. Zmęczony jestem.
Radlicz spojrzał nań uważnie. Wydał mu się zmieniony, zamyślony, poważny i spokojny.
— Wyglądasz na kandydata do rekolekcyj i spowiedzi — roześmiał się.
— Może znasz amatora na mieszkanie Celiny?
— Młody Goldmark je weźmie dla Klary. Co chcesz za całe urządzenie?
— Dwa tysiące, byle się pozbyć.
— Chodźmy po obiedzie do teatru, spotkamy Goldmarka.
— Dziś u nas fix! Nie mogę.
— Nie możesz opuścić fixu u siebie. Człowieku, ty dążysz do samobójstwa, ty gotoweś się zakochać w żonie.
— W czyjej?
— No w swojej!
Andrzej ramionami ruszył.
— Wszystkich po sobie sądzisz! — odparł i zadzwonił.
— Pani wróciła? — spytał lokaja.
— Wróciła.
— Powiedz, że pan Radlicz będzie na obiedzie.
Rozmawiali dalej i po chwili Andrzej spytał:
— Jakże się skończyło z tym twoim „Wrzosem“. Sprzedałeś Kołockiemu?
— Nie. Przestał mnie napastować, zapomniał.
— Zrobił swoje. Dużo hałasu, skandalik, kompromitacja kobiety i poszedł dalej. Wyobrażał sobie, że mnie dokuczy. Źle trafił!
Radlicz pomyślał, że i jemu się nie udało. Andrzej nie był na żonę zbuntowany, nie odgrażał się, do domu przyróść był jakby gotów. Czemże go zjednała?
Lokaj oznajmił obiad. Radlicz zajął miejsce obok Kazi i badawczo jej się przyglądał. Ale twarz jej była, jak zwykle, pogodna i spokojna, zachowanie swobodne.
— Czy ta kobieta jest z lodu, czy z gutaperki? — pomyślał z głuchą złością i chęcią, by jej dokuczyć, wyprowadzić z tego spokoju.
— Słyszałem, że z zakładu protegowanych Ramszycowej uciekło siedem panienek — rzekł. — Będą panie miały nielada kłopot z odnalezieniem tych zbłąkanych owieczek.
— Wcale sobie tego kłopotu nie zadamy. Gwałtem się nie rekrutuje i gwałtem się nie zatrzymuje.
— Więc to jest zakład istotnie filantropijny. Biedaczki tam restaurują siły i mają utrzymanie w razie stagnacji w interesie.
— Chociażby! — odparła spokojnie. — Chore psy i konie mają też przytułek. Zresztą co do ucieczki owych siedmiu, musiał to pan słyszeć od Wolskich, bo to nieprawda. Kto się z piekła chciał wydostać i wydostał, ten nie wraca.
— Wolskie dziś pewnie będą z narzeczonym! — mruknął prezes.
— Niechno on mnie spyta o posag, odpłacę im za wszystko! — rzekł zajadle Andrzej.
— Czyś oszalał! — zaśmiał się Radlicz, — gotów zerwać, a wtedy nie osy będą, ale szerszenie. Ten człowiek wart pomnika obok Zygmunta. Urwie jeden łeb hydrze!
— Żeby tak jeszcze kto tobie łeb urwał! — zaśmiał się prezes.
— To jednak dziwno! — ozwała się Kazia. — Niema dwóch zdań o Wolskich. Każdy je ma za plotkarki i oburza się, ale każdy słucha ich plotek, powtarza i każdy ich się boi i każdy ich przyjmuje.
— Ciekawym, co innego zrobić, kiedy ich nie można powywieszać! — odparł Andrzej.
— Zgotować duży kociół wrzątku, nająć nad niemi mieszkanie i zalać! — zdecydował z całą powagą Radlicz. — Ręczę, że taki wypadek nie ma paragrafu w karnym kodeksie.
— Ale niema też paragrafu na plotki i fałszywe nowinki.
— Nie, to jest kunszt. Szekspir powiada: „farbiarska sztuka niczem jest wobec sztuki czernienia cnoty“ — dodała Kazia poważnie.
Obiad się skończył, przeszli do salonu na kawę.
— Dużo osób się spodziewasz? — spytał prezes.
— Około trzydziestu.
— Wyobrażam sobie, coby to był gdzie indziej za rejwach. A ty ani dbasz, ani się kłopoczesz.
— Ale zato kłopocze się za mnie ciocia Dąbrowska. Co tydzień w przeddzień wpada i biada godzinę: jak ty dasz rady! A ja właśnie daję radę, bo mi nikt w zarządzie nie pomaga ani się wtrąca. Was dwóch, to jakby jeszcze dwóch gości, ani mnie musztrujecie przedtem, ani krytykujecie potem.
— No, ja Bogu dziękuję, że sam nic nie obrywam — rzekł Andrzej z uśmiechem.
— Co prawda, czasem nawet warto! — uśmiechnęła się i wyszła do jadalni. Radlicz wstał także.
— Zostań! — rzekł Andrzej. — Niech cię Wolskie tu zobaczą i niech się wściekną.
— Albo jeszcze więcej rozplotą — mruknął prezes. — Dałem za dwa tysiące prezentów i co to pomogło.
— Kaziu! — zawołał Andrzej — czy Radlicz ma zostać, czy nie?
— Naturalnie zostać, jeśli chce — odpowiedziała swobodnie.
— A będę miał z kim flirtować?
— Wśród kilkunastu pań chyba znaleźć kogo nie trudno.
Radlicz został. O ósmej sakramentalnie pierwszy dzwonek się odezwał, a w półgodziny potem salon i gabinet były pełne. Nikt nie skrewił. Za wiele mówiono o młodych Sanickich ostatniemi czasy, aby ktokolwiek nie przyszedł osobiście się przekonać, co się stało.
Ale ciekawość nie miała pastwy. Andrzej nie wyglądał na desperata. Przeciwnie, był jak rzadko wesół i uprzejmy, prezes promieniał, Kazia, w bardzo ładnej eleganckiej toalecie, bawiła gości, uśmiechała się, opowiadała o chorobie macochy, wypytywała o brukowe nowinki.
Ostatnia, jak zwykle, przyszła Dąbska. Spytała z przyzwyczajenia: „niema tu Julka?“ i nie czekając odpowiedzi, wpadła do salonu, zaczęła witać na prawo i na lewo i dożeglowawszy wreszcie do wolnego fotelu, zawołała:
— Wiecie pewnie od Kazi ostatnią nowinę?
— Ode mnie?
— No, przecie to się stało nad tobą, na drugiem piętrze. — Downarowie się rozeszli.
— Et, brednie. Zaraz tu będą oboje.
— Nie będą! Ona jest u Orzelskich. To fakt!
— To było do przewidzenia! — zdecydowała tajemniczo mama Wolska.
— Żeby kobiety miały charakter, każda powinna to uczynić! — zawołała profesorowa Kęcka, sławna z tego, że mężowi zostawiła władzę i głos tylko na wykładach.
— Ach, jakby to dobrze było! — westchnął Radlicz.
— A pan co o tem może decydować — oburzyła się Dąbska.
— Jakto? Mogę! Czy jest istota bardziej zawadzająca jak mąż.
Dzwonek. Po chwili do salonu wszedł Downar.
— Aha! Sam! — szepnęła Tunia triumfująco.
— Idealnie, tylko ja Downarową ustąpię innemu! — dodał szyderczo Radlicz.
Wszystkie panie utkwiły wzrok w nowoprzybyłym, a on się witał powoli, zatrzymywany wciąż.
— A gdzież pani? — spytała Tunia nareszcie.
— Trochę niezdrowa! — odparł obojętnie i poszedł dalej.
— Jak ten niedźwiedź umie jednakże blagować.
— I pomyśleć, że w jego wieku i na jego stanowisku jeszcze sobie pozwala! — dorzuciła Wolska.
— Co chcieć! Wiadomy ateusz! — westchnęła stara Markhamowa.
Towarzystwo było w komplecie. Starsze panie skupiły się około kanapy, panowie młodsi bawili młode mężatki i panny, w gabinecie prezesa już wint kwitł. Kazia przesuwała się od grupy do grupy, a ciocia Dąbrowska, patrząc na nią tak swobodną, drżała z niepokoju o kolację.
Rozmowy były rozbite, swoboda zupełna, gwar rósł, mieszał się z dźwiękami fortepianu, wybuchał niekiedy kaskadą śmiechów, sprzeczką graczów przy wintowych stolikach.
W jednym kącie zebrała się gromadka mężczyzn niewinciarzy. Był tam Szpanowski, Feliks Sanicki, Downar, profesor Kęcki, ci debatowali nad społecznemi kwestjami, reszta towarzystwa bawiła się kosztem bliźnich lub flirtem.
Kazia, której obowiązki gospodyni nie pozwalały zająć się czemś lub kimś wyłącznie, spoglądała tylko czasami ku ojcu i uśmiechała się doń zdaleka, a on był pełen zadowolenia i szczęścia, że ją widzi wesołą, panią tych zbytków i przepychu, kochaną i szanowaną.
Ani przeczuwał poczciwiec, ile pod tym blaskiem i świetnością było goryczy, ile w jej pogodzie i spokoju było przymusu i męki.
Radlicz flirtował zawzięcie i obserwował Andrzeja, który był w świetnym humorze, bawił panie, śmiał się i dowcipkował, i wodził oczami za żoną.
I Kazia spotkała go też w jadalni, gdzie wyszła na chwilę z jakiemś poleceniem do służby.
— Służę dziś jak pocztowy koń! — rzekł z uśmiechem, szukając syfonu na bufecie. — Rana mnie piecze, pić mi się chce, głowa boli, ludzie mnie zanudzają — pytam, poco to wszystko?
— Dla bóstwa, które się światem nazywa — odparła, podając mu szklankę i syfon.
— No, nie, dla światabym się tyle nie fatygował. Chciałem dziś pani dogodzić.
— I dogodził pan. Dziękuję. Ojciec taki szczęśliwy.
— Zawsze ojciec, tylko ojciec. A pani?
— Ja dziękuję!
— Nie wiele pani zużywa zapału na wdzięczność.
Odwróciła oczy, zmieszana.
— Nie mogę, nie umiem inaczej! — szepnęła.
— Względem mnie szczególnie — żachnął się.
— Kaziu, rozległ się za nimi głos Dąbskiej. — Zaproponuj śpiew Jadzi Wolskiej. Mama Wolska aż kipi, żeby się dziewczę zaprodukowało. Co, to ty tu z mężem flirtujesz? Winszuję.
— A pani ją posądzała o kogo?
— No, chociażby o Bukowieckiego! Ale, panie Andrzeju, czy ten rejent Iwicki przyrósł do winta?
— Przeflancować go do panny Zofji? Zaraz.
— Przepraszam, że wam przeszkodziłam.
Kazia wyszła do salonu, więc Dąbska dodała:
— Zaczynam mieć nadzieję, że będzie jeszcze z pana porządny człowiek. Nawraca się pan, to dobrze. Ma pan szczęście, że pan na taką kobietę natrafił, inna dawnoby pana porzuciła.
— Tak, inna, któraby umiała kochać lub nienawidzieć, któraby miała krew i nerwy. Ale ta! — Ruszył ramionami.
— Nie kocha pana, nie szaleje! Dziwna rzecz, tyle pan uczynił, by ją zjednać i zdobyć — zaśmiała się ironicznie.
Z salonu rozległ się śpiew. Jadzia Wolska męczyła „Asrę“ Rubinsteina. Dąbska zatkała uszy.
— Rany Boskie! Czemu to dziewczę nie haftuje, nie maluje, nie robi koronek! — syknęła rozpacznie.
— Dla Bukowieckiego i to dobre! — zaśmiał się.
— Kazia ślicznie to śpiewa — słyszał pan?
— Kazia śpiewa? Nie wiem nawet, zdziwił się.
Wyszli do towarzystwa, przyłączyli się do oklasków i do próśb o „jeszcze cośkolwiek“.
— Doprawdy nie mogę! Nie jestem przy głosie. Fatalna akustyka w tym salonie! — broniło się dość miękko „dziewczę“.
— Oj, co tam! Dobrze i tak! Niech pani rznie! — zdecydował Bukowiecki. — Toć kupę nut pani przyniosła.
— Nie mogę sama akompanjować!
— To ja służę! — ofiarowała się Kazia.
— I jabym mógł! — mruknął Radlicz złośliwie.
Przyniesiono nuty. Za grzechy żywota pokutował zkolei Moniuszko: odśpiewało dziewczę „Pieśń wieczorną“.
— I ciekawość, poco to się drze? — rzekł Downar do Szpanowskiego. — A córka pana jak skowronek śpiewa i musi temu akompanjować.
Po kątach drwiono i krytykowano, ale przy fortepianie rozlegały się pochwały i podziękowania, czem podniecona artystka wykonała jeszcze jakąś włoską barkarolę i oznajmiła, że jest wyczerpana i że za wiele dymu jest w pokoju, co fatalnie na głos wpływa.
Kazia wstała od fortepianu, gwar powstał i nikt oprócz niej nie słyszał mruczenia Radlicza:
— Jeśli dym na ten głos szkodzi, powiesić ją co rychlej w wędzarni. I jak pani może tym fałszom wtórować! To kunszt dopiero!
— Fałsze słyszę od rana do nocy. Można do tego tu nawyknąć.
Lokaje oznajmili kolację, powstał ruch ogólny, zamieszanie chwilowe, szukanie dam do par i przejście do jadalni. Ciocia Dąbrowska ożyła!
Stół był zastawiony elegancko, pełno kwiatów, i kryształów, mnóstwo apetycznych zakąsek.
— Co za śliwki! I o tej porze. Ciekawam, co kosztują. Torty za skromne: Muszę Kazi zrobić uwagę na drugi raz! Ale co będzie z bażantami, i ona zawsze lekceważy majonez! Tylko ma talent służbę wymusztrować. Co prawda, to prawda.
Umiała też Kazia dobrać pary, przyznały to jej matki panien na wydaniu, nawet Wolska, widząc obok córek dwóch dawnych kolegów Andrzeja i stara Zaleska, spostrzegłszy rejenta Iwickiego przy Zośce. Markhamowa stara dostała prałata Bełwickiego i siedziała na pierwszem miejscu. Dąbska miała Radlicza. Na szarym końcu, komenderując wzrokiem służbie, siedziała Kazia z Downarem.
— Otóż i nasze wtorki przepadną! — rzekł do niej.
— O, jak mi ich serdecznie żal.
— Bo czy taki tłok może być przyjemnością — mruknął. — Na biesiadzie, mawiali starożytni, nie powinno być ucztujących mniej jak gracyj i więcej jak muz. Gromadą ucztują tylko barbarzyńcy. Na te stracone wtorki przyjdę do pani, jeśli wolno. Zagra pani i zaśpiewa dla odyńca! — Sam będę jakiś czas zapewne.
— Żona pańska wyjechała?
— Uhm — wyjechała. Gadają już pewnie, że na zawsze, ale wróci!
Mówił to bez zapału i bez troski.
— Wróci, bo się zaturbuje o domy i kapitały. Wie, że ja tem nie będę się zajmował. Już parę razy wyjeżdżała! Głupstwo!
Umilkł na chwilę i dodał, jakby do siebie:
— Postawili Mickiewiczowi pomnik. A ja nie dałem grosza. Głupiec był! Litwin czysty — i napisał „Trzech Budrysów“. Za to, bodaj mu w piekle Laszki służyły!
— Profesor zatem i Jagiełły w sercu nie nosi.
— Jagiełło odpokutował za życia. Kolega! Zresztą może nie śmieli z niego w oczy drwić koroniarze, kupę Litwy za sobą miał. A że go żona niecierpiała i lekceważyła, za to ją świętą omal zrobili. Poświęciła się, Litwina poślubiła, żywcem na męki się dała, nieboraczka! Wiarę mu dała, koronę mu dała, furda przytem szczęście.
— Co to? Chirurg w historyka się bawi? — zagadnął opodal siedzący profesor Kęcki.
— Ot, coś się zgadało! — mruknął Downar i umilkł.
— Nie bawcie się, doktorzy, historją, bo podobno cholera jest w Warszawie! — rzekł stary Markham.
— Dlaczegoby nie była. Gdzie ośm dziesiątych ludności źle się odżywia, źle mieszka i źle się odziewa, tam musi być brud, głód i choroby.
— A jednak ta nędza miejska ma urok, bo gromadami zmykają ze wsi! — rzekł Szpanowski.
— Miljony dajemy na dobroczynność, a bieda się mnoży przerażająco! — westchnęła Markhamowa.
— Taka to i dobroczynność.
— Co? Pan twierdzi, że Warszawa mało robi dla ubogich i potrzebujących pomocy.
— Wiele robi, bo tworzy tych ubogich i potrzebujących. Gdzie jest żebrak, to dowód, że znajduje się taki, co za wiele ma. Zuchwały i silny kradnie, słaby i nikczemny żebrze i tak być musi, bo jest u kogo kraść i u kogo żebrać.
— Boże, jaki ten Downar nudny! — szepnęła Tunia do Radlicza. Na raucie jeszcze o chorobach prawi.
Tu się Bukowiecki odezwał.
— U nas, pod Kamieńcem, w cukrowni u Markusa Lewi, zbuntowali się robotnicy, zatłukli pisarza. A prowodyra widziałem na „wogzalu“ w kajdanach.
— O! A Wołodyjowskiego pan też pewnie widział — rzekł z miną naiwną Radlicz.
— Nie — nie znam tego! — odparł bałaguła.
— To pan kawał czasu przespał!
Niektórzy tłumili śmiech, narzeczona sponsowiała, mama Wolska spojrzała piorunująco na malarza, sekunda ciszy, którą przerwał głos panieński z drugiego końca stołu.
— Pan się na tem nie zna. Suknie „cloche“ już wychodzą z mody.
— Co? Kto ci mówił? — pochwyciła Dąbska.
— U Hersego! Mają już fasony nowe z Paryża.
Rozmowa rozbiła się znowu na pary, tematy, i zlała się w gwar i szum, coraz żywszy, w miarę spożytych delikatesów i spełnionych kieliszków.
Nareszcie ruszono od stołu! Panowie się ulotnili na cygara i papierosy, w salonie damy zabawiały się dość sennie, pozbawione męskiego elementu. Panienki spacerowały po kilka pod rękę lub udawały, że przeglądają ilustracje.
Był to dla gospodyni najcięższy moment, toteż Kazia po chwili zajrzała do gabinetu i spojrzała błagalnie na męża.
Zrozumiał ją, rzucił papieros i jął wyciągać młodszych panów!
Ożywiła się atmosfera w salonie. Opadnięto Radlicza, prosząc o deklamację, po kątach flirtowano w przyśpieszonem tempie, starsze panie, syte nowin i wrażeń kulinarnych, marzyły o odwrocie, radcowie żwawiej kończyli robry.
Nareszcie około północy gremjalny odwrót, pożegnanie, uściski, trochę zamieszania w przedpokoju z kaloszami i damskiemi kapeluszami, „moje uszanowanie“, „do miłego widzenia“, „jakże nam było przyjemnie“, „prosimy o nas nie zapominać“, „całuję rączki“, „dobranoc“ — i za ostatnim gościem zamknęły się drzwi.
Na schodach jeszcze żywe rozmowy, w bramie chwila mitręgi ze stróżem i „dyskami“ i fala gości wylała się na ulicę do czekających karet, dorożek lub na piechotę do domu.
— Uf! — odsapnął Andrzej, rozpinając tużurek i rzucając się w fotel. — Jakbym cepem machał, takim zmęczony! To ci wynalazek idjotyczny.
— Trudno, kto bywa, musi przyjmować! — zdecydował prezes. — Ja miałem bardzo porządną partję, wygrałem siedemnaście rubli.
— Powinien je ojciec oddać Kazi za fatygę albo mnie za piękną reprezentację.
Mówił to umyślnie, bo znał dziwactwo starego, że o ile na wydatki był szeroki, o tyle wygrane w karty ruble dusił jak sknera.
Prezes udał, że nie słyszy.
— Ogromnie mi się pić chce! Córuś — dostanę filiżankę herbaty z cytryną?
— Kazia, zajęta porządkami w jadalni, odpowiedziała śpiesznie: dostanie tatko — i dalej gospodarzyła.
— Mogłabyś spocząć nareszcie! — zawołał niecierpliwie Andrzej. — Cała ta gromada gości krytykuje nas teraz i wiesza, a my mamy ich oszczędzać.
— Co mają krytykować. Przyjęcie było porządne, bawili się doskonale!
Kazia przyniosła mu sama herbatę, zatrzymał ją za rękę, spojrzał serdecznie.
— Takaś bledziutka i mizerna. Zmęczone dziecko. Siądź tu, przy starym, cały dzień gdzieś latasz, wcale cię nie widziałem dzisiaj. Masz — dam ci coś dla twej hołoty! Złóż rączki.
I wysypał jej na dłonie całych siedemnaście rubli, wygranych w winta.
Andrzej wybuchnął śmiechem.
— Świat się kończy, czy ojciec ma gorączkę?
Spojrzał zdziwiony pytająco.
— Jeszcze nikt, nigdy w życiu nie dostał od ojca tych pieniędzy.
— Bom nie miał w życiu prawdziwego dziecka, to jest córki! Tobie miałem dawać może? Miałeś i tak za wiele na gałgaństwa i głupstwa. No, usiądź, córuś, pogawędź ze starym. Dobry dziś dzień, mogłabyś się do mnie uśmiechnąć i nawet pocałować na podziękowanie.
— Wszystko, co tatuś chce! — uśmiechnęła się, objęła go za szyję, ucałowała. — Dziękuję za grosze, bardzo w porę przyszły, bo siedzę w długach.
— Pewnie u Salomona Pipermenta, na lichwie.
— Tak źle jeszcze nie, honorowy dług u męża.
— Ja żonie daję, a nie pożyczam!
— Widzisz, podziękuj i jemu. Twoje drapichrósty będą rychło rentę miały. A ty, Jędrek, nie chcesz herbaty?
— Herbaty? — powtórzył, budząc się z chwilowej zadumy Andrzej — nie, herbaty nie chcę.
— Myślę o tych ludziach, co tu dziś byli, śmieli się, dysputowali, bawili! Czy też który był szczery?
— Był z pewnością jeden. Doktór Downar.
Dlategoś go sobie wybrała do kolacji.
— Tak. To moja flamma jedyna, prawdziwa, o którą właśnie nikt mnie nie posądzi.
— Masz słabość do doktorów widocznie!
Zmarszczyła na sekundę brwi i nic nie odpowiedziała, zwróciła się do teścia.
— Tatuś jutro użyje mego towarzystwa, dziś zmykam, czeka mnie jeszcze po tej bitwie obrachunek potłuczonego szkła i porcelany, kwestja intendantury: Dobranoc!
Pocałowała go i wyszła do jadalni.
— Dzięki Bogu — wygraliśmy! — rzekł cicho prezes do syna. — Uspokoiła się i zostanie. W jakim ja strachu byłem wczoraj, wygląda cicha i słodka, ale to cicha woda. Byłem pewny, że wszystko przepadnie, że wyjedzie. Zlituj się, oszczędzaj ją.
Andrzej milczał.
— Jabym bez niej żyć nie potrafił. A żebyś wiedział, jak pomimo wszystko zazdroszczą jej nam.
— No, mnie nie mają czego, ani ja sam nie zachwycam się tak bardzo mym losem. Ano, mniejsza. Potrzebuję spokoju i dlatego ustępuję. Dobranoc ojcu!
A tymczasem goście, nakarmieni i zabawieni, wracali do domu i streszczali wrażenie wieczoru.
— Budujący wpływ ma Downar na Sanicką — mówiła Markhamowa do drzemiącego w karecie męża. — Toć podobno oboje należą do kliki tego manjaka Twardowskiego, co zakłada falanstery na Kaukazie i ona wcale prawie nie uczęszcza na nasze sesje, a polecone jej rodziny ubogie dotąd nie były u spowiedzi. A kto ją wie, może i sama nie bywa! Co człowiek znosić musi dla miłości bliźniego. Muszę ją oszczędzać, bo zupełnie zawojowała prezesa. Zaczepić ją, to stary zamknie kasę dla nas.
— Jaką on wynalazł gdańską szafę! — zamruczał sennie Markham.
— Suknia Sanickiej pewnie kosztowała paręset rubli! — mówiła zawistnie Mania Wolska.
— A co jej to szkodzi? Za swoje nie kupiła. Takie nędzarki, jak złapią bogatego męża, tracą i marnują tysiące jak plewy.
— Zresztą musi się ładnie ubrać do Radlicza. A ten Andrzej ślepy, głupi, bezeceństwo takie toleruje we własnym domu.
— No, i Radlicz skończony szubrawiec.
— Andrzej z nim hula, on nie cierpi tej klępy — rad, że jej nie potrzebuje pilnować. To plotki o tym pojedynku. Celina wróciła, tylko zmieniła mieszkanie, bo prezes tego wymagał.
— Kazia zeszkapiała! — mówiono w kompanji Dąbskiej. No, i Radlicz ją negliżuje już.
— Ona nigdy furory nie zrobi. Nikła jest, bez życia. Za parę lat świeżość straci i będzie kompletnie bez uroku i wdzięku.
— Ta dużo w życiu nie użyje. Nie ma temperamentu, nie będzie się podobać.
— No, jakoś stary pospędzał do kupy swą trzódkę, Andrzej był wyjątkowo uprzejmy, ciekawym, czy długo z nim będzie spokój! — mówił Feliks Sanicki do żony.
— Wątpię, ona dla niego za poważna i delikatna. Za młoda! Żeby mieli dziecko! — odparła pani.
— Wyśmienite były te karpy. Nie wiesz? Kupne? — pytał Dąbrowski, człapiąc piechotą na Chmielną.
— Nie miałam czasu spytać Kazi! Pewnie kupne. Ale majonez u nas lepszy! Bażanty trochę wysuszyli! I torty nie optyczne! Zresztą, udało się. Ale ja zawsze jedno powiem, ona za wiele rachuje na służbę, lekceważy i ryzykuje. Uda się sto razy, a potem może być nieszczęście. Dobrze, że oni bogaci, ale ona powinna bardziej serjo traktować swe obowiązki. Kiedyś pożałuje.
— Ten gałgan w niej się zakocha! Jest na tej drodze, a ona mu wszystko wybaczy, daruje. O, naturo, coś stworzyła kobietę, ileś na to zużyła skrawków kwiatów, gwiazd i piasku! A coś nam kazała to kochać, ileś nam w łby nakładła cielęcego mózgu! Kopnąłbym cię i plunął, żebyś nie siedziała we mnie! — monologował Radlicz, wyglądając, w której knajpie jeszcze się świeci.
Downar był już u siebie samowładnym władcą mieszkania, ten jeden nie krytykował ani myślał o raucie! Zapalił lampę w salonie, otworzył fortepian, uśmiechnął się sam do siebie i począł przebierać jedną ręką po klawiszach, potem zaśpiewał:
Lietuwninkaj mes esam gime“, jakby był na Smolnej. Mścił w ten sposób dolę Jagiełły i Budrysów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.