Wskazania żołnierskie/Męstwo
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wskazania żołnierskie |
Pochodzenie | Bibljoteka „Żołnierza Polskiego“ |
Wydawca | Wydawnictwo Redakcji „Żołnierza Polskiego“ |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Śmierć chodzi za człowiekiem i nikt nie jest pewny dnia ani godziny.
A mimo to ludzie żyją, pracują, weselą się, żenią, kłócą, godzą, zabiegają o rzeczy drobne i wielkie, rozpoczynają wieloletnie roboty, sadzą drzewa, których owoców nie będą spożywać… Słowem, zachowują się tak, jak gdyby śmierć nie istniała.
I tak być powinno. Biada temu, kto zaczyna myśleć nie o życiu, lecz o śmierci!
Duszę jego natychmiast ogarnia zmierzch, tętno ciała słabnie, siły wątleją, prześladują go niepowodzenia, których przezwyciężyć nie umie i nie chce, bo wszystko jest przecież niczem wobec śmierci!
Osłabłe ciało i zdrętwiała, posępna myśl zatruwają mu i te krótkie chwile radości, jakiemi darzy najuboższe istnienie…
Śmierć i zguba wszelka zwyciężają takich nieszczęśników wcześniej od innych. Giną bezradośni, zrozpaczeni, udręczeni, dręcząc i odpychając od siebie otaczających swym usposobieniem mrocznem i zgryźliwem. Dla tego słuszną jest rzeczą, że cenimy ludzi odważnych, to jest takich, którzy nie myślą wciąż o śmierci i zgubie, lub powodujących je niebezpieczeństwach, którzy w chwilach istotnie ciężkich i groźnych nie myślą o tem, że oto za chwilę zginą, lecz starają się przedewszystkiem niebezpieczeństwo przezwyciężyć i usunąć. Tacy ludzie są zdolniejsi do życia, łatwiej zwyciężają wszelkie niepowodzenia i przeszkody. Są lepszymi towarzyszami i współpracownikami, są wyrozumialsi i sprawiedliwsi dla innych, gdyż strach z byle powodu nie pozbawia ich rozsądku i spokoju. Brak małostkowej obawy o swoją osobę czyni ich zdolniejszymi do przyjaźni, do wspaniałomyślności, do uczuć serdecznych i szlachetnych.
Dlatego, zupełnie słusznie, wszędzie i na każdym miejscu, cenimy ludzi odważnych, a niedowierzamy i gardzimy tchórzami.
Tchórz ze strachu może otoczeniu zgotować rozmaite niespodzianki istotnie niebezpieczne, jest dla współpracowników i współmieszkańców groźny.
Jeżeli uwagi te są słuszne w życiu zwykłem, dla ludności cywilnej, to o wiele są słuszniejsze dla żołnierza i na wojnie.
Za żołnierzem śmierć chodzi bliżej, niż za kimkolwiek. Żołnierz powołany jest na to, aby być gotowym narazić się w każdej chwili na niebezpieczeństwo i jeżeli trzeba — umrzeć za Ojczyznę.
Niebezpieczeństwo jest naturalnym stanem żołnierza, a wrazie boju śmierć polata nad nim tak blizko, że trąca go wciąż swemi czarnemi skrzydłami. I główną sztuką dobrego żołnierza jest nie czuć tych dotknięć i nie myśleć o nich.
Są ludzie odważni z urodzenia, to jest tacy, którzy nie umieją myśleć o śmierci; ale można się również nauczyć być odważnym. Widziałem żołnierzy, którzy w pierwszej bitwie, usłyszawszy gwizd kuli, padali plackiem na ziemię. Ci sami jednak, po niejakim czasie, umieli często śmiać się w czasie bitwy wesoło, żartować i gawędzić, jeść, pić, palić papierosy, słowem zachowywać się tak, jak gdyby nic szczególnego dookoła się nie działo.
I tak być powinno, bo bitwa jest żywiołem żołnierza.
Jeżeli ten, co chce rzetelnie użyć życia, nie powinien myśleć o śmierci, to nie powinien o niej myśleć tembardziej żołnierz, który pragnie zwyciężyć. Pamiętać również należy, że przy zwycięstwie ginie mniej, niż przy pogromie i niebezpieczniejszym jest uciekający w popłochu towarzysz, niż atakujący ostro nieprzyjaciel.
Odważnych z urodzenia, ludzi pełnych wesołości i beztroski, jest mało, ale, powtarzam, że stać się odważnym może każdy. W tym celu należy w chwilach niebezpieczeństwa swoją myśl i uwagę zająć tem, co się wokoło dzieje, śledzeniem nieprzyjaciela, spełnianiem obowiązków, nasłuchiwaniem głosów komendy. Piechur, leżący w tyraljerce, gotujący się do skoku, niech uważnie rozpatruje teren, po którym musi przebiec; strzelec, stojący w rowie z palcem na cynglu, niech oczu nie spuszcza z okopu przeciwnika. Obsługa działowa ma w boju tyle pracy, że nie ma czasu się bać. U starego żołnierza wszystko to staje się przyzwyczajeniem. Świst kul, krzyki atakującego wroga nie pozbawiają go już przytomności; on wie, że nie każda kula zabija, nie każdy granat pęka tam, gdzieby powinien, nie każdy atak dochodzi przeznaczonego celu. Nie trzeba się spieszyć i gorączkować, ale należy być gotowym spełnić niezwłocznie wszelki rozkaz, — bo w nim ogólne zbawienie.
Bywają jednak w bojach chwile grozy i szczególnego napięcia, które wymagają wyższej odmiany odwagi, zwanej męstwem.
Odwaga jest zaletą, męstwo już jest cnotą. Historja wojen podaje nieskończoną ilość przykładów tej cnoty. Wysoki przykład męstwa daje nam hetman Żółkiewski pod Cecorą, oraz ta garść jego towarzyszy, która nie dała się porwać powszechnemu popłochowi i zginęła nie w ucieczce, lecz w walce. Mężnym był Karliński, własnoręcznie strzelający z działa w obronie powierzonej mu twierdzy do swego syna, którego austrjacy Rokoczego prowadzili, jako zakładnika, przed sobą w czasie ataku. Mężna była obrona Częstochowy przed stokroć przeważającym nieprzyjacielem, mężnym był bój w Grochowskiej Olszynce… Tysiące przykładów z naszych walk o niepodległość ciśnie się pod pióro.
Z ostatnich bojów za przykład męstwa może służyć obrona Lwowa, a w początkach wojny bitwa pod Łowczówkiem, prowadzona przez gen. Sosnkowskiego, gdzie trzeba było odeprzeć w trudnych warunkach jedenaście ataków na bagnety, wielekroć razy liczniejszego wroga, oraz w roku 1916 obrona „reduty Piłsudskiego“, kiedy to moskale po raz pierwszy użyli ognia huraganowego o bardzo wysokim napięciu, oraz truli wojska nasze gazami.
„Reduta Piłsudskiego“ była daleko wysuniętym klinem na froncie Wołyńskim, w okolicy między Kołodziejami a Optową. Moskale wiele razy usiłowali ją nadaremnie zdobyć i zwali „przeklętem polskiem gniazdem“, albo „gniazdem orlem“. W pamiętnym dniu 4 lipca 1916 r., kiedy przełamany został front austrjacki i „reduta Piłsudskiego“ atakowana była ze szczególną wściekłością, żołnierze musieli walczyć w okropnej spiekocie, w obłokach kurzu i zjadliwych oparach. Wśród lasu sieczonego przez ulewę pocisków… dokuczało im pragnienie i głód, dusił straszliwy zaduch gazowy, przyprawiał o mdłości odór krwi i woń nieznośna poszarpanych trzewi poległych towarzyszy. Od strzałów artylerji i wybuchów granatów niebo tętniało jednym nieustającym, obłąkańczym rykiem, w którym ginął bez śladu głos ludzki i gwizdki komendy…
Żołnierze jednak musieli trwać na posterunkach, gdyż ich przedwczesne ustąpienie wydałoby na rzeź straszliwą całą brygadę… Czuli to i obowiązek swój spełniali godnie; obecność Komendanta Piłsudskiego podtrzymywała ich męstwo. Reduty bronił kapitan Olszyna i w wykazie służbowym przytacza on kilka przykładów skromnego żołnierskiego męstwa i poświęcenia.
W czasie ognia huraganowego szczególnie ważną rolę odgrywają placówki czołowe. Jeżeli one się cofają przedwcześnie, lub wystraszone przestaną czuwać i zakopią się głęboko w swe podziemne kryjówki, to nieprzyjaciel, ukryty w dymie i kurzu, podkrada się niepostrzeżenie do głównych okopów i wykłuwa bagnetami całą załogę, bez żadnych dla siebie strat. Tak było w tym boju z austrjakami.
Przeciwnie, nasze placówki czuwały wciąż w okropnym zamęcie i huku walki, pod ulewą żelaza, wśród drzew wyrywanych z korzeniami i wyrzucanych w powietrze wybuchem „waliz“, jak małe wiórki, które spadały następnie na głowy naszych żołnierzy.
Oto co pisze o tem świadek naoczny:
„Bój wrzał dalej. Po stronie polskiej nie było już żadnych rezerw. Armaty pękały od dziesięciokrotnie wzmożonej pracy, kawalerja poszła z koni do okopów… Można z czystem sumieniem powiedzieć, że nie było oficera, nie było żołnierza, nie było kuchty, nie było jednego ciury obozowego, któryby w tym boju poprostu ze skóry nie wychodził, aby dorównać najtęższym przodownikom. Piłsudski sam, bez bluzy, w szerokich szarawarach, w rozchłestanej koszuli, stał w najcięższym ogniu i gadał spokojnie z żołnierzami, jakby to było gdzieś na odpoczynku. Bogobojny ksiądz Żytkiewicz, niepomny kul, w czarnej sutannie, która tak przecież odbijała, od złotych piasków wołyńskich, w odległości trzydziestu kroków od tyraljerów rosyjskich, udzielał pociechy, dodawał męstwa i rozgrzeszał. Już nie mówię o wojsku, o tych oficerach znakomitych, jak Wyrwa, Fleszar, Sław, Jagmin-Sadowski, Zulauf, Deschu… Już nie mówię o tych sierżantach, kapralach i szeregowcach, z których każdy stawał jak bohater! W boju tym pracowali i szli do ognia doktorzy, jak najtężsi oficerowie, sanitarjusze opatrywali rannych, przeważnie życiem własnem przypłacając swe cnoty samarytańskie, a kuchciki wlekli gary z jedzeniem wśród gradu ziejących ogniem karabinów maszynowych“. („Kołodzieje“. „Żołnierz Polski“ № 28, 1919 r.)
Przypominam sobie zanotowane przezemnie opowiadanie telefonisty z tej samej bitwy:
…„Siedziałem, jak mysz pod miotłą, w mej norze z słuchawką przy uchu. A tu dokoła: bach… bach!… raz za razem to z tyłu, to z przodu, to z boku i coraz bliżej i coraz gęściej…
Ziemia drży, piasek z dyli sypie się na głowę… Przez otwarte drzwi włazi dym, siwy, kwaśny jak zepsute piwo… Gryzie usta, gryzie oczy, gryzie myśli… Mózg boli i trzęsie się w czaszce, jak galareta za każdym strzałem… Znowu: bach-bach!… Ziemia jękła i we mnie wszystko jękło i pociemniało w oczach. Myślałem, że już po wszystkiem. Ale nie!… Tylko pęd powietrza drzwi — zatrzasnął. Siedzę w ciemnościach…
Granaty biją już jeden za drugim… Jakby kto ogromną pięścią tłukł i macał po piaskach…
Powała nademną dygoce i piach ciurkiem sypie się ze szpar… Mam go pełną gębę, duszę się… Chciałbym wyskoczyć nazewnątrz, żeby choć zobaczyć, żeby nie zdechnąć tu jak zgnieciona żaba, ale nie można, bo tam wciąż gadają… Halo!… Halo!… Łączników? Niema łączników… A co?… Przerwa!… Halo!… Halo!… Jak tylko nie zniszczono naszych drutów dotychczas? Cud!…
Prawda, już dwa razy posyłaliśmy nawiązywać… Nawiązaliśmy, lecz ci, co to zrobili, już nie wrócili!… Acha!… Halo!… Halo!… Tak!… Tak!… Dobrze!… Jak tylko kto przyjdzie, poślę zaraz… Jestem sam!… Halo!… Halo!… Boże, co się stało, lecę w przepaść!… Jakiś ciężar przygniata mi piersi… Nad głową błyska niespodzianie światło dnia… Piasek już nie sypie się, ale leży grubą warstwą na twarzy… Ściskam mocno usta i powieki. Trzeba się odkopać: Poruszam ręką, próbuję zrzucić z piersi koniec belki. Niepodobna: trzeba się odkopać!… Zaczynam pracować dłońmi jak kret… Acha, jest!… Żyję… Wysuwam się, przyklękam… nademną jakiś straszny, ołowiany, ryczący dzień!… Czarne obłoki biją z ziemi ku niebu… Świszcząc, przelatują odłamki żelaza, sypią się wokoło… Lepiej przykucnę tu we wgłębieniu… Nie, nie! Trzeba iść, trzeba powiedzieć!… W tem tuż przedemną zjawia się ciemna figura… Pewnie moskal!… Nie, to nasz… Oficer!… Podnoszę się na kolana, bo jedną nogę jeszcze mam w ziemi… „Melduję posłusznie“… Co ty tu robisz?… — pyta, chyląc się nademną. „Telefonista… Melduję posłusznie, że z trzeciej zawiadamiają, iż tam… kawalerja..“ „Dobrze, dobrze!.. Wiemy, zmykaj!…“ odpowiada, a sam idzie dalej w stronę dymu i strzałów“…
Tak było w tej największej, najbardziej bohaterskiej bitwie Legjonów Polskich. Dały one w niej niezwykły dowód powszechnego męstwa. Czuły, rozumiały, że moskal, w razie zwycięstwa, znowu zaleje i zniszczy ogniem i żelazem, już uwolnione odeń, pola i wioski ojczyste!
Dużo wtedy poległo, gdyż mężni prawie zawsze giną. Męstwo zjawia się w chwili, gdy następuje pewność śmierci. Hektor, wódz Trojański, godnie żegna się z żoną i synem przed ostatnią bitwą, ale męstwo jego ujawnia się w chwili, gdy, ścigany przez Achillesa, o którym wie, że ma go zabić, zwraca się ku niemu twarzą i uderza nań pierwszy.
Są ludzie nieszczęśliwi, którzy niezdolni są do męstwa. Są tacy, co byli mężni raz w życiu i przez krótką chwilkę. Są wreszcie tacy, co byli mężni zawsze, w każdej okoliczności i potrzebie. Do takich należeli Herwin, Kula-Lis, Pększyc-Grudziński, Wyrwa-Furgalski, i wiele pięknych, rycerskich postaci czasów ostatnich, które niebawem historja wymieni…
Wielu jednak mężnych zeszło ze świata bezimiennie, wiele czynów mężnych nie miało świadków i najmniejszej nadziei rozgłosu.
W bitwie pod Tarłowem widziałem trupy naszych młodzieńców, zabitych tuż przy drutach nieprzyjacielskich okopów. Leżeli wyciągnięci, z karabinami jeszcze przy twarzach, a obok błyszczały kupki porządnie ułożonych gilz, gdyż rozkaz pułkowy kazał: „zwracać wystrzelone gilzy“. Przypełzli tu w nocy na ochotnika. Przed nimi jeżyły się straszne „zasieki“, dookoła czyhały wilcze doły, splątana sieć ostrych drutów dzieliła ich od wrogów. Pozycja niezmiernie obronna, przezwana przez austrjaków „ruskim Gibraltarem“ była istotnie nie do zdobycia we wstępnym boju. Wiedzieli o tem wszyscy do ostatniego żołnierza. Co więc przypędziło tutaj naszych śmiałków? Dlaczego nie ukryli się gdzieś po drodze w bezpiecznych wgłębieniach? Ktoby sprawdził gdzie byli?… Dlaczego wykonali swe zobowiązanie do końca, płacąc za nie życiem?…
Nie pragnienie rozgłosu powodowało nimi, gdyż wiedzieli, że co najwyżej wspomni o nich w raporcie kompanijny dowódca. Nie nadzieja nagrody, bo z tych wypraw rzadko kto wracał, a nagroda była bardzo mała, nie było jej nawet w istocie. Nie drapieżna miłość walki zwycięskiej, gdyż walkę tę zobaczyć i przeprowadzić mieli inni!
Cóż więc wiodło ich w tej nocnej, samotnej wyprawie?…
Wiódł ich cudowny instynkt odziedziczony z głębi wieków, od dawno zmarłych pokoleń, boska mieszanina dumy i ofiarności, za którą, jak za stalowym puklerzem, wyrósł ze zwierzęcia człowiek. Bo, aby człowiek mógł istnieć i rozwijać się, musi być mężny, musi mężnie patrzeć w oczy śmierci nietylko na wojnie, ale w walkach częstszych i powszechniejszych o swój byt, we wnętrzach ziemi, w kopalniach, w górach pełnych lawin i przepaści, w odmętach oceanów, w burzach, brzemiennych piorunami i wichrami… Wszędzie musi sięgać po istnienie swe poprzez śmierć! Dusze mężne wytrzymują i zwyciężają, dusze słabe cofają się i, zachowując życie na chwilę, giną na wieczność… Gdyż każda walka jest walką dusz, a wojna człowieka z człowiekiem jest walką dusz, przedewszystkiem.
Wezmę znów dla przykładu tę bitwę Tarłowską.
Pozycje rosyjskie pod Tarłowem były warownym przyczółkiem, broniącym przeprawy przez Wisłę. Generałowie austrjaccy, specjaliści, uznali go za niezdobyty bez pomocy ciężkiej artylerji i postanowili czekać na jej przybycie, lub na obejście pozycji stroną, na co potrzeba było czasu dwuch tygodni. Nie podobał się ten plan Komendantowi Piłsudskiemu. Rozumiał, że, przez dwa tygodnie czasu, rozbita, cofająca się w popłochu armja rosyjska opamięta się, zorganizuje i stworzy front bojowy wzdłuż Wisły, a nie na rubieżach Rzeczypospolitej, jak to było pożądanem. Wtedy Lubelskie i część Podlasia uległyby niesłychanemu zniszczeniu, pożodze i rabunkom, jakie już na lewym brzegu Wisły zaczęli moskale czynić. Nie miało to znaczenia dla austrjaków i niemców, ale dla nas było rzeczą pierwszorzędnej wagi. Postanowił więc Komendant Piłsudski tę redutę co rychlej zdobyć. W tym celu kazał swojej piechocie w ciągu paru dni pełznąć ku reducie przez przylegające ku jej wyniosłości, pola i zarośla. Wolniuchno posuwały się sine szeregi strzeleckie poprzez otwarte łany obstrzałów, ledwie, ledwie kryjąc się w rzadkim zbożu oraz nizkich krzewach. Gdy dotarli do schronisk, znowu ukradkiem wracali na dawne pozycje i znowu pełzli pod strzałami, w spiekocie słonecznej, ku ziejącej ogniem reducie. Od czasu do czasu pędem przelatywały oddziały kawalerji. Moskalom musiało się wydawać, że tych sinych wojsk jest krocie. A w nocy na przedpolu podejrzane szmery i tu i tam przejmujący zgrzyt drutów przecinanych nożycami. Gorączkowe, ciągłe salwy karabinów były odpowiedzią rosjan na te groźne szmery, lecz głosy nie milkły: przeciwnie, ostatniej nocy rozpoczęła się strzelanina tak blizko rosyjskich okopów, że wydało się im, jak opowiadali jeńcy, iż wróg jest już w samych okopach… To były strzały tych kilkunastu śmiałków, których trupy widziałem tegoż dnia nad ranem. Rosjanie uciekli — nie wytrzymało ich męstwo naporu naszego męstwa.
Nic dziwnego: oni bronili tylko reduty, my broniliśmy tysięcy wsi, miljonów mieszkańców od zatraty, pożogi, mordów i poniewierki!…
Takich przykładów męstwa i obowiązkowości naszego żołnierza wojna obecna dostarcza dziesiątki tysięcy. Ma to wielkie znaczenie nietylko dla armji, ale i dla narodu.
Krzepią one w nim poczucie godności, siły i żywotności, bez czego istnieć nie może ani człowiek, ani naród.
Człowiek, aby mógł siebie szanować, musi wierzyć, że jest zdolny do poświęcenia, naród musi wiedzieć, że takich ludzi posiada. Poświęcenie i męstwo są od siebie nieodłączne, gdyż w każdem poświęceniu jest wyrzeczenie się czegoś, śmierć czegoś, a w męstwie tkwi pogarda śmierci. Człowiek, który nie boi się śmierci, jest panem życia. Człowiek taki powinien być dobrym, ponieważ jest silnym.
Silni budują życie, a dobrzy je utrwalają, gdyż zdobywają serca.
Nie można trwać, pracować, wysilać się, wojować bez ukochania.
Nie można miłować tych, którym nie jesteśmy potrzebni.
Ojczyzna potrzebuje żołnierza i pracownika, potrzebuje miłości i poświęcenia…
Błogosławieni więc niech będą dobrotliwi i mężni, albowiem do nich należy przyszłość!
Błogosławione niech będzie męstwo, stalowy puklerz Narodu!