Wspólny przyjaciel/Część czwarta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Rokesmith szyła w swoim pokoju, mając przy sobie kosz pełen przyborów do roboty i pełno małych, uszytych już sztuk ubrań, wykonanych z taką doskonałością, jakgdyby Bella zamierzała robić konkurencyę modniarce lalek. Tym razem nie uciekała się do wyroczni rodzin angielskich, zwanej „Wyborną gospodynią“, a jednak musiała chyba brać u kogoś lekcye, bo inaczej nie wykonywałaby swych miniaturowych arcydzieł z taką biegłością i precyzyą. Profesorem jej musiał być prawdopodobnie Amor we własnej osobie, który na ten raz wyłamał się z pod przepisów mody, domagającej się od niego nagości, ze względów malowniczych i, włożywszy na paluszek naparstek, wtajemniczył ją sam w tę obcą jej dotąd gałąź pracy. Młoda pani szyła z twarzą pogodną i spokojnie z rytmicznym ruchem ręki i główki, który przywodził na myśl wspomnienia stylowej figurynki z saskiej porcelany, zdobiącej również stylowy zegarek, zrobiony ręką najlepszego artysty.
Nadchodziła właśnie godzina powrotu Johna, ale Bella nie wyszła tym razem na jego spotkanie, chcąc wprzód wykończyć malutką, niezwykle strojną koszulkę, która miała być tryumfem jej i chlubą.
Nagle ktoś zadzwonił, nie John, bo na niego było zawcześnie, a różowa służąca wpadła zadyszana, zwiastując przybycie obcego pana, który dał jej do wręczenia swój bilet. Był to Mortimer Lightwood. Balla dostrzegła natychmiast, że jest bardzo blady i poważny.
Opowiedział wzruszonym głosem, że przybywa tu ze strony Lizy Hexham, pragnącej żywo mieć panią Rokesmith na swym ślubie, który odbyć się ma w tak smutnych i niezwykłych okolicznościach.
Wszystko to było takie dziwne i wzruszające, że Bella czuła się do głębi przejęta. Na szczęście, mąż jej zadzwonił w tej chwili, zechce też zapewne pojechać z nią. Wybiegła, by mu sama otworzyć, ale skoro tylko John usłyszał nazwisko Mortimera Lightwood, oświadczył żonie, że go nie chce widzieć, i że wcale jechać nie może.
— Ależ pan Lightwood czeka.
— To nic, pojedziesz sama.
Bella była bardzo zdziwiona. Wiedziała przecież, jak John lubił i cenił Lizę, jak interesował się jej losem.
— Chodź ze mną na górę, mój skarbie.
— Więc nie chcesz jechać ze mną?
— Pojedziesz z panem Lightwood.
— Nie jesteś o niego zazdrosny?
— Dlaczegobym miał być zazdrosny?
— Bo przecież podobałam mu się dawniej, ale to nie z mojej winy.
— Owszem, z twojej; ja także zakochałem się w tobie z twojej winy, ale gdybym miał zazdrosny być o wszystkich, którzy cię podziwiają, musiałbym odrazu rozum stracić.
— Bardzo to wszystko ładnie, — odparła nawpół ze śmiechem, nawpół z dąsem — ale poco te tajemnice, co ci zrobił pan Lightwood?
— Nic, mój aniołku, a jednak nie chcę go widzieć, również jak i pana Wrayburne.
— Podwójna zagadka, Johnie! Czy wiesz, że nie jest to wcale przyjemnie mieć męża, który jest sfinksem?
— Spójrz mi w oczy, Bello, czy chcesz, abym ci powiedział...
— O sekretnym pokoju, jak sinobrody?
— Nie, nie to, ale czy pamiętasz, jak mówiłaś, że pragniesz jakiej próby, aby mi dowieść swej miłości?
— Pamiętam — odparła Bella. — Już dobrze, nie pytam cię o nic.
— Czas próby zbliża się naprawdę, a wyjdę z niej zwycięsko w takim razie tylko, jeśli mi zupełnie zaufasz.
— Z mej strony, Johnie, możesz być zupełnie spokojny. Mogę sobie kaprysić w małych rzeczach, ale nigdy tam, gdzie chodzi o ważne. To zupełnie co innego.
Ze sposobu już, w jaki go objęła za szyję, mógł poznać, że mówi prawdę i gdyby posiadał milionowy majątek, oddałby go do ostatniego szeląga, jako zakład wierności tego szczerego, kochającego serduszka.
— No! jadę więc, — rzekła Bella, wstając — to trzeba się śpieszyć. Wiem, że nie masz pojęcia o pakowaniu, ale na ten raz zapakuj mi to, co potrzebne, podczas, gdy się będę przebierała.
John usłuchał wesoło, ona zaś włożyła płaszczyk, kapelusz i rękawiczki, a uściskawszy męża na pożegnanie, zbiegła na dół, gdzie Mortimer mocno już zniecierpliwiony, uspokoił się, widząc ją golową do drogi.
— Mąż pani jedzie z nami? — spytał, rzucając okiem ku drzwiom.
— Ach, zapomniałam, mąż mój przeprasza stokrotnie, że nie mógł wyjść do pana, ale twarz ma okropnie spuchniętą. Dostał nagle fluksyi, czy też wrzodu i czeka na chirurga, który go ma opatrzyć, a może i lancet będzie w robocie.
— Ciekawa rzecz! — zauważył Lightwood — żem nie spotkał dotąd pana Rokesmitha, mimo, żeśmy pracowali obaj dla pana Boffena.
— Doprawdy, pan go dotąd nie widział? — zawołała Bella, z doskonale udanem zdziwieniem.
— Zaczynam wątpić, czy się wogóle kiedy spotkamy.
— Zdarza się czasem taki dziwny zbieg okoliczności — prawiła dalej, — ale chodźmy już, panie Lightwood.
Pojechali na dworzec, gdzie powinni już byli zastać pastora Milwey z żoną, którego Mortimer uprzedził wcześniej jeszcze. Zacny pastor opóźnił się, zatrzymany przez owieczkę płci żeńskiej, jedną z tych, które stanowią plagę ludzi jego zawodu.
Owieczka ta, już dość podeszła, poczytywała sobie za obowiązek wyróżnić się z grona wiernych zawziętem uwielbieniem, jakie okazywała pastorowi Milwey. Stawała też w kościele naprzeciw ambony i ilekroć pastor Milwey kazał, szlochała ostentacyjnie, chociażby temat poruszony w kazaniu miał charakter pogodny i raczej pocieszający. Stosowała do siebie najtragiczniejsze ustępy z psalmów Dawida, opowiadając o wrogu, który oplątał ją w sidła, aby ją następnie obalić i smagać żelaznemi rózgami. Recytowała na głos modlitwy tonem, jakimby składała skargę przed sądem, a co było najbardziej uciążliwe dla wielebnego pastora, to rodzaj manii, jaka ogarniała ją dość często, zwykle o bardzo rannej godzinie. Oto nieraz zdarzało się pastorowi, wstawszy o świcie, zastać w sieni posła od wdowy Sprodkin, wzywającej go nagląco do siebie. Pastor wiedział z góry, że będzie to jakieś urojenie, podobne do wielu innych, które już słyszał z jej ust; najczęściej jednak poddawał się bez szemrania żądaniom wymagającej owieczki, która zresztą inaczej ukazałaby się natychmiast w jego mieszkaniu i nie dałaby się tak łatwo wyprawić. Tak się też stało i dziś, bo wdowa Sprodkin posiadała najwidoczniej szósty zmysł, który sprowadzał ją zawsze wtedy, gdy pastor miał do załatwienia jakąś naprawdę pilną sprawę.
Pani pastorowa, chcąc ją przejednać, posłała jej przez służącą paczkę herbaty, cukru i bułek. Wdowa przyjęła te dary, ale postanowiła czekać w bramie na pastora, by mu podziękować osobiście. Skoro zaś ten zapytał jej nierozważnie o zdrowie, wywołało to nieskończenie długą oracyę, w której otrzymane dary porównane zostały do mirry, kadzidła, miodu i szarańczy leśnej. Ledwie też udało się pastorstwu wyrwać z jej rąk i pośpieszyć na dworzec, gdzie przybyli oboje zlani potem. Wszystko, co powyżej przytoczyłem, przynosi zaszczyt zacnej parze i wielu innym im podobnym, które, rozsiane po kraju naszym, spędzają życie na usługach innych. Ludzie ci zapominają o drobiazgach uciążliwych swego powołania, zapatrzeni w wielki cel, któremu służą i nie mają sobie za uchybienie oddawać czas swój istotom często niedorzecznym, kapryśnym i wymagającym, których znajdują sporo wśród swych owieczek.
— Spóźniliśmy się trochę — rzekł pastor Milwey do Mortimera — ale zatrzymała nas w ostatniej chwili osoba, mająca prawo udać się do mnie po radę.
— „W ostatniej chwili” to prawda, ale co się tyczy prawa, to pan za dobry i za przystępny, nadużywają też tej jego dobroci.
Bella, z którą witała się pani pastorowa, musiała raz jeszcze powtórzyć bajkę o fluksyi drogiego Johna, co tym razem poszło jej mniej gładko, bo nie nawykła do kłamstwa.
— Co za szkoda! — zawołała pani Milwey — pan Rokesmith był tak dobry dla Lizy Hexham.
Zaledwie wyrzekła te słowa, zbliżył się do nich dżentlmen, ubrany poprawnie w popielaty, czarno nakrapiany garnitur i stał w postawie wyczekującej. Wyraz jego oczu uderzył panią pastorową — tak był niezwykły.
— Mój drogi! — rzekła, zwracając się do męża — ten pan ma, zdaje się, do ciebie interes.
Ten pan robił wrażenie człowieka tak zmieszanego, że pastor ze zwykłą dobrocią starał się go ośmielić i przemówił do niego pierwszy.
— Zdaje mi się, żeśmy się już spotykali, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć.
— Bradley Headstone! — rzekł ten, cofając się nieco w cień.
— Ach tak, tak, pamiętam już — pan jesteś nauczycielem.
— Państwo wymówiliście przed chwilą nazwisko osoby, którą znam. Jest to siostra jednego z mych uczniów, miss Hexham.
— Tak panie! właśnie jedziemy do niej — objaśnił go pastor.
— Tak, o niej właśnie mówię. Spodziewam się, że nie zdarzyło się jej nic złego. Czy może straciła kogo ze swojej rodziny?
Pastor Milwey zrobił w duchu uwagę, że nauczyciel zachowuje się dziwnie i ma szczególny ton mowy, odpowiedział jednak uprzejmie.
— Miss Hexham nie straciła dotąd nikogo. Czy pan przypuszczał, że jedziemy na pogrzeb?
— Tak sądziłem — odparł Bradley — to jest może mimowolne skojarzenie wyobrażeń nasunęło mi to przypuszczenie. A więc państwo nie na pogrzeb?
— Całkiem przeciwnie, panie, i skoro pan, jak widzę, życzliwy jesteś pannie Hexham, szczęśliwy jestem, mogąc uwiadomić pana, że jedziemy właśnie na jej ślub.
Bradley pobladł i prawie zsiniał, chwytając się konwulsyjnie słupa, który podtrzymywał sklepienie peronu. Przy świetle latarni gazowych, które właśnie zapalano, twarz jego wyglądała upiornie.
— Pan chory — rzekł ze współczuciem pastor.
— Nie, nie, nic mi nie jest — wybełkotał nauczyciel, podtrzymując się ostatkami woli. — Proszę, niech się pan o mnie nie troszczy. Bardzo jestem wdzięczny, bardzo obowiązany za udzieloną mi chwilkę rozmowy.
Pastor nie miał i tak czasu do stracenia, bo pociąg odchodził. Odwrócił się wszakże raz jeszcze, po to, by ujrzeć, jak Bradley, wciąż jeszcze oparty o słup, rozdzierał sobie krawatkę i zrywał kołnierzyk.
— Panie! — rzekł w drodze do urzędnika stacyjnego, wskazując na nauczyciela — ten pan zasłabł nagle, dostał, jak się zdaje, ataku. — Był to w samej rzeczy atak nerwowy i to w najostrzejszej formie. Bradley patrzył nieprzytomnie i toczył z ust pianę. Uspokoił się jednak w końcu, i wypadek ten nie miał żadnych innych następstw.
Pociąg ruszył z łoskotem, a wydobywszy się z pod sklepienia peronu, pędził ponad ulicami ludnego miasta, zapuścił się w tunel, przeleciał przez most na Tamizie, a, minąwszy rzekę, powrócił do niej raz jeszcze i toczył się równolegle z jej falami, dążąc wytrwale do swego celu, obojętny zresztą na wszystko inne, podobnie jak czas, który nie troszczy się o fale życia i obrazy, jakie odzwierciedlają, zanim utoną wszystkie w bezmiarach przedwiecznego oceanu.
Wysiadłszy z pociągu, małe gronko wsiadła do oczekujących dorożek, a w miarę, jak się zbliżało do domu, w którym leżał Eugeniusz, zapytywano się wzajemnie z trwogą, czy zastanie się go jeszcze przy życiu. Bella tylko, pogrążona w myślach, próbowała napróżno dociec, dlaczego mąż jej nie chciał widzieć Lightwooda i co to będzie za próba, którą jej zapowiadał.
Eugeniusz spał w chwili, gdy weszli jego goście weselni, czekano prawie do świtu na jego przebudzenie. Skoro otworzył oczy, Lightwood oznajmił mu, że wszystko gotowe do obrzędu.
— Dziękuję ci, mój drogi, dziękujemy ci oboje, ja i Liza.
— Czujesz się pan lepiej, panie Wrayburne? — zapytał pastor.
— Czuję się szczęśliwy, wielebny ojcze.
Wielebny pochylił się nad nim i począł wymawiać słowa uświęcone, słowa, z któremi wiąże się zazwyczaj tyle nadziei, pogody i szczęścia, tak dziwnie brzmiące w tym pokoju człowieka, konającego prawie. Bella i pastorowa odczuwały ten bolesny kontrast i płakały rzewnie, choć cicho.
Pastor spełnił swoje czynności kapłańskie z należną powagą i prostotą. Wobec okaleczenia chorega, dotknął tylko ręki jego obrączką ślubną, którą włożył na palec narzeczonej. Po skończonym obrzędzie wszyscy wyszli, a nowożeńcy zostali sami.
— Odsuń firanki Lizo! — rzekł Eugeniusz. Obaczmy, jak wygląda nasz ślubny ranek.
Słońce wschodziło i pierwsze jego promienie padały na twarz chorego w chwili, gdy Liza dotknęła ustami jego ust.
— Błogosławiony niech będzie ten dzień — wyszeptał ranny.
— Błogosławię go — powtórzyła Liza.
— Ty moja biedna, marną zrobiłaś partyę. Ten ślub zostawi ci wkrótce okaleczałe ciało, po którem nie zostanie nic nawet dla ciebie, biedna wdowo.
— Życie bym oddała za samą nadzieję tego ślubu.
— Poszłaś za sercem swojem, to jedno usprawiedliwia mię we własnych oczach.
— Serce moje tobie oddałam.
— To jakbyś je na wiatr rzuciła.
— Nie, nie, a zresztą dosyć, już nie mów, nie wolno.
Prosiła go, by starał się zasnąć, ale on nie chciał oczu zamykać.
— Daj mi patrzeć na ciebie, póki mogę — a gdy będę odchodził, zawołaj mię po imieniu, a powrócę.
Nadmierna słabość tego zbiedzonego ciała budziła najwyższy niepokój, dziś wszakże Eugeniusz czuł się odrobinę silniejszym.
— Co będzie? jeśli jednak wyzdrowieję — rzekł nagle. — Czem odwdzięczę ci się za wszystko, co dla ranie zrobiłaś?
— Będziesz żył długo, długo, a jeśli nie będziesz się mnie wstydził, zapłacisz mi hojniej, niż na to zasługuję. Będę się tak uczyła, tak pracowała, że zobaczysz Eugeniuszu, nie będziesz się potrzebował rumienić za moją ciemnotę.
— A jednak, najdroższa, najlepiejby może było, gdybym teraz umarł.
— Aby mi złamać serce?
— Nie, tylko widzisz, moja droga, ty w bezmiernej litości swej dla rannego, kochałaś mnie tak tkliwie, myślałaś o mnie tak dobrze.
— Bóg jeden wie, jak cię kocham!
— Gdy tymczasem skoro wyzdrowieję, zobaczysz mnie takim, jak jestem.
— Zobaczę mego Eugeniusza takim, jak jest, to jest ze wszystkiemi zaletami, które da poznać wszystkim.
— Nie jestem tak próżnym, abym w to uwierzył, sumienie mi mówi, że rozczarowałbym cię wnet, zawiódłbym twoje i moje nadzieje. Widzisz sama, że najlepiej będzie, jeśli umrę.