Wspólny przyjaciel/Część czwarta/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Szach i mat.

W dniu, w którym John Harmon odzyskał prawdziwe swe nazwisko, a Rokesmith przestał istnieć, wywożono ostatnią taczkę ziemi z dawnej willi jego ojca. Pagórki znikły, a Silas Wegg, który doglądał tej pracy z własnej zresztą gorliwości, odetchnął z ulgą. Śledził on chciwem okiem wywożenie śmieci, zawsze w nadziei, że znajduje się tam jakiś zapomniany skarb i ta myśl spędzała mu sen z powiek. A tu jak na złość podmajstrzy, który prowadził roboty w imieniu towarzystwa, które nabyło pagórki, był jakimś człowiekiem z żelaza, nie potrzebującym wcale spoczynku. Robotnicy zmieniali się, ale on nie sypiał chyba nigdy, a dzięki niemu i Silas oka nie zmrużył. Czasem zawieszano na chwilę robotę, a wtedy literat próbował wsunąć się pod kołdrę, ale zaledwie usnął, budził go znów turkot nadjeżdżających wozów i Wegg wyskakiwał jak oparzony i leciał na miejsce, gdzie kopano, trawiony śmiertelną trwogą, czy nie odkryto tam czego w czasie jego snu. Jeszcze parę takich dni, a byłby je przypłacił życiem, że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i ta natężona praca — a Wegg uznał, że nadszedł odpowiedni moment dla zrealizowania zysków, na jakie liczył.
Udał się więc do swego wspólnika, dla odbycia stanowczej z nim narady, której wynikiem miało być zgolenie do nitki pana Boffen.
— Co tu pachnie? — spytał, wchodząc do sklepu, który wydał mu się jakimś innym, niż zwykle, — jakiś bardziej miły zapach.
— Tak panie, to wyborny zapach — odparł anatom.
— Czy pan pijesz herbatę z cytryną?
— Nie panie, to jest szewski poncz.
— Co pan nazywasz szewskim ponczem?
— Trudnoby mi było dać panu przepis, a zresztą toby się na nic nie zdało. Do tego, panie, trzeba mieć talent wrodzony, a nawet natchnienie. Ale może pan chcesz skosztować szklaneczkę?
— Czy ja chcę? ależ naturalnie. Ciekawy jestem, dlaczego człowiek, który, jak ja, mordował się dzień i noc przez całe trzy tygodnie, miałby sobie odmówić szklanki ponczu, czy czego bądź innego.
— Nie unoś się pan, panie Wegg, jak widzę, nie jesteś pan w swoim sosie.
— A pan, jak widzę, nabrałeś nagle humoru i ostrzygłeś sobie włosy, zauważył kwaśno Wegg.
— Tak, panie.
— I w dodatku tyjesz pan, słowo daję, że przybyło panu ciała.
— Ach panie Wegg — odrzekł z ciepłym uśmiechem anatom — pan się nie domyśla?
— Nie mam zamiaru trudzić się żadnymi domysłami. Łatwo się panu cieszyć, skoro pan obrał sobie łatwą cząstkę i wysypiałeś się po całych nocach, podczas gdy ja oka nie zmrużyłem.
— W samej rzeczy sypiam teraz doskonale. Za to pan, jak widzę, spadłeś bardzo z tuszy — zauważył anatom, oglądając go okiem znawcy — szkielet pański obciągnięty jest tak suchą i żółtą skórą, jakby należał do francuskiego dżentlmena.
Wegg zwrócił machinalnie wzrok na wymieniony szkielet i zauważył wtedy dopiero zmiany, które go tak zdziwiły, że włożył na nos okulary i rozglądać się zaczął po sklepie.
— Ależ tu ktoś porządkował!
— Tak, panie, ręka gracyi zaprowadziła tu nowy ład.
— Rozumiem już teraz, pan się chce żenić.
— Zgadłeś pan.
Wegg, rozdrażniony wesołością wspólnika, zdjął z nosa okulary, pytając:
— Więc to z tą starą?
— Panie Wegg — odparł Wenus, czerwieniejąc z gniewu — ta dama jest młoda.
— Chciałem tylko spytać, — poprawił się Wegg, — czy młoda osoba, z którą się pan teraz żenisz, jest tą samą, która panu wprzód odmówiła?
— Pojmuje pan — odparł anatom, — że w tak delikatnej materyi, chcę wiedzieć dokładnie, jakie znaczenie przywiązujesz pan do swoich słów. Nie należy, panie, dotykać ręką niewprawną niektórych strun, które brzmieć muszą harmonijnie. A z takich właśnie melodyjnych strun składa się mój stosunek do Placencyi Riderhood.
— Tak się więc nazywa ta młoda dama?
— Tak jest — odparł z godnością Wenus — tak właśnie brzmi imię i nazwisko tej młodej lady.
— I kiedyż to się ułożyło?
— Zabraniam panu stanowczo, panie Wegg, wyrażać się o moich uczuciach takim tonem, jakby tu chodziło o jakiś interes handlowy.
Wegg wściekał się w duszy, ale nie śmiał wybuchnąć ze względu na spólnika, który miał w ręku wiadomy dokument.
— I kiedyż więc — spytał, tłumiąc gniew — ta młoda lady oddała rękę temu, który posiada już jej serce?
— Na pytanie, postawione w tej formie, odpowiem z największą przyjemnością, że stanie się to w przyszły wtorek.
— A więc ta dama nie ma już żadnego uprzedzenia do pańskiego fachu?
— Uprzedzenia te zostały usunięte przez jednego z moich przyjaciół, który oświadczył się w mojem imieniu pannie Riderhood i przyrzekł jej także w mojem imieniu, że od dziś nie będę preparował szkieletów kobiecych, tylko męskie. A to ze względu na miss Placencyę, która jest kobietą. W ten sposób przyjaciel ten rozstrzygnął wątpliwości, które dzieliły mnie dotąd od mej ukochanej.
— Pan masz, jak widzę, możnych przyjaciół? — spytał podejrzliwie Wegg.
— O! bardzo możnych — odparł tajemniczo anatom.
— W każdym razie życzę panu szczęścia, każdy układa sobie życie, jak chce. Zdobyliśmy bogactwo, które pan chce zużyć w małżeństwie, a ja wolę podróżować.
— Doprawdy?
— Naturalnie! należy mi się przecie wytchnienie po tych przeklętych tygodniach, które spędziłem przy wywożonych śmieciach. Towarzystwo, które je zakupiło, przysłało jakiegoś waryata podmajstrzego, który miotał się dzień i noc — choć miał widocznie fluksyę, bo był wiecznie obwiązany, tak, że nie mogłem nawet dojrzeć jego twarzy. Bogu dzięki, koniec już tej pańszczyźnie, to też jutro o 10-tej zrana idę wykurzyć Boffena z jego legowiska, liczę też, że i pan tam będzie.
— Widuję go codziennie — zauważył Wenus, — a nawet i dziś będę u niego.
— W takim razie rozkaz mu pan odemnie całkiem stanowczo, aby gotów był jutro na 10-tą z papierami i rachunkami, a zwłaszcza z pieniędzmi, bo ze mną niema żartów, a teraz nie zdziwisz się pan, gdy poproszę cię o pokazanie mi naszego dokumentu.
Wenus przystał na wszystko i stawił się na zajutrz o umówionej godzinie przed domem państwa Boffen. Dzień był słotny, to też Silas pozwolił sobie przyjechać dorożką, eskontując już z góry przyszłe swe bogactwo. Zadzwonił do drzwi z wielką pewnością siebie i zażądał widzenia się z Boffenem. W prowadzony do przedpokoju, Silas nie zdjął z głowy kapelusza i zaczął coś majstrować z zegarem ściennym, posuwając wskazówki i nakręcając go, aby dzwonił. Lokaj przerwał mu tę zabawkę, prosząc go, by wszedł do gabinetu pana Boffen wraz z panem Wenus. Literat, wierny obranemu systemowi, wszedł z głową nakrytą i usiadł, nieproszony, obok gospodarza. Nagle uczuł, że coś mu zrywa kapelusz, który wyleciał przez okno otwarte, jak się zdaje w tym celu.
— Zachowaj się pan przyzwoicie, inaczej znajdziesz się wnet tam, gdzie twój kapelusz, — zabrzmiał mu nad uchem znany, nienawistny głos. Wegg odwrócił się i osłupiał na widok sekretarza.
Silas poklepał się odruchowato po łysinie i siedział czas jakiś z otwartemi usty, ale wnet odzyskał spokój.
— Bardzo dobrze! — rzekł. — Poleciłem ci przecie wydalić tego gagatka, ale ty nie zrobiłeś tego, obaczymy, co z tego wyniknie.
— Ja także nie odszedłem — odezwał się ktoś z kąta — a Wegg, obróciwszy się w tamtą stronę, dostrzegł tego samego podmajstrzego, który mordował go przez tyle dni. Miał jeszcze twarz podwiązaną, ale gdy odjął od niej chustkę, ukazało się z po za niej oblicze Salopa, który ryknął ogromnym śmiechem. — Nie poznał mnie ten dżentlmen, nie wiedział, że ja umiem spać, stojąc — wołał — to też wytrzymałem go na nogach przez całe trzy tygodnie, a on myślał, że jestem podmajstrzym.
— Bardzo dobrze! — powtórzył Wegg, patrząc surowo na pana Boffen, — a teraz zapytuję, na czyich usługach był ten truteń i kto mu dostarczył przebrania.
— Ja! — odparł z całym spokojem pan Boffen.
— Czy tak? A no dobrze. A teraz, panie Wenus, przypomnij temu człowiekowi jego zobowiązania i pokaż mu testament.
— Bardzo chętnie — odparł z wyszukaną grzecznością anatom, — a tylko wpierw pozwól mi pan wypowiedzieć pewną uwagę, która nie zawiera nic nowego. Będzie to moja opinia o pańskim charakterze. Jesteś pan wstrętnym łotrem, Wegg.
Silas, który spodziewał się komplimentu ze strony swego wspólnika, nie był prawie w stanie zrozumieć.
— Tak jest, mój panie; od początku już pozwoliłem sobie oświecić pana Boffen i stanąłem po jego stronie.
— Nic mu to nie pomoże — mruknął literat.
— Ale mnie pomogło — odrzekł anatom — bo pan Boffen i tu obecny pan John Harmon, byli łaskawi pośredniczyć w mej sprawie sercowej u panny Placencyi Riderhood.
Rzekłszy to, anatom zwrócił się w stronę Johna i złożył mu głęboki ukłon.
Usłyszawszy nazwisko Harmona, Silas nastawił uszu, a twarz jego przybrała na chwilę wyraz uniżony, potem wszakże uśmiechnął się domyślnie i rzucił pogardliwe spojrzenie na swego byłego wspólnika.
— Powtarzam jeszcze raz, że uważam pana za wstrętnego łotra — rzekł z powagą anatom.
— A ja pana za głupca — syknął Wegg. — Wyrzekasz się swej części, tem lepiej dla mnie; jest to postępowanie, godne preparatora szkieletów, lecz nie prawdziwego mężczyzny. Co się tyczy pana Harmona, to inna historya. Czytałem w gazetach wzmiankę o jego powrocie, ale nie wierzyłem temu. Jeśli zaś jest on naprawdę Harmonem, to...
— Na ile oszacowałeś ten papier? — rzekł — przymykając figlarnie jedno oko.
— Nie dam za niego ani szeląga — odparł z najwyższą obojętnością John.
— Chyba pan nie wiesz...
— Że to testament mego ojca, zapisujący cały majątek koronie.
— Aha, zaczynasz pan rozumieć?
Ale tu stało się coś dziwnego.
Godny Silas uczuł się pochwyconym za krawatkę i rzuconym o ścianę, a głowa jego stuknęła parę razy o coś twardego.
— Pan rozbijasz mury moją głową — jęknął Wegg.
— Wiem o tem, — zgodził się John — i żałuję tylko, że nie mogę tego robić, aż do skutku. A teraz słuchaj, podły intrygancie. Myślałeś, żeś zrobił ważne odkrycie, znajdując testament, o którym nie wiedzieliśmy w samej rzeczy... Mój ojciec miał niestety manię pisania testamentów i zostawił ich kilka... Nie znaliśmy istotnie treści znalezionego przez ciebie papieru, ale za to pan Boffen, twój dobroczyńca, miał w posiadaniu inny jeszcze testament, późniejszej daty, jedynie ważny. Testament ten był schowany w butelce.
— W butelce? — zawołał Silas.
— Tak jest, a był to dokument, który wydziedziczał mnie i moją siostrę i oddawał cały majątek panu Boffen. Ale ten zacny człowiek, nie chciał go nigdy ujawnić, nawet po mej śmierci, dlatego tylko, że zawierał on obelżywe wyrazy, pod adresem moim i mej siostry. Zakopał go więc w swoim pagórku.
— Zakopał!
— Tak jest, zakopał.
— Nieraz też przechodziłeś obok niego w czasie twych szpiegowskich ekskursyi, aleś go nie znalazł, Skoro pan Boffen poznał mnie, mimo, że ukrywałem swoje prawdziwe nazwisko, chciał zniszczyć ów testament, jako mnie krzywdzący, ale ja mu to odradziłem. Dziś więc ten, który ty znalazłeś, ma tyle ważności, co czerep szklany, lub korek od butelki — rozumiesz, łotrze!
Silas rozumiał wybornie. Zrozumiał, że miał możność zniszczenia prawdziwego testamentu, którego przecież nie odszukał. Pobity został na własnym gruncie.
— Poznałem się na tobie odrazu — dodał jeszcze John — i miałem cię na oku, a skoro się przekonałem, jak haniebny spisek uknułeś przeciw swemu dobroczyńcy, kazałem Salopowi pilnować cię zbliska. Sam też nie rozumiem, skąd wziąłem cierpliwość, aby cię na miejscu nie udusić.
Mówiąc to, John chwycił za krawat literata i szarpnął nim w sposób niepokojący, równocześnie Salop czołgał się pod ścianą, w postawie tragarza, który zamierza zarzucić sobie worek na plecy.
— Słuchaj Wegg! — rzekł wtedy pan Boffen — żałujemy oboje, ja i moja lady, żeśmy się na tobie zawiedli, ale mimo to, nie chcę cię zostawić w gorszem położeniu, niż to, w jakiem znajdowałeś się przed poznaniem się ze mną. Dlatego też zapytuję cię, ile potrzebujesz, aby założyć sobie nowy stragan.
— Byle nie pod tym domem — rzekł John Harmon.
— Przepraszam pana — rzekł z pokorą Wegg, rzucając jadowite spojrzenie sekretarzowi — miałem wpierw zbiór piosnek, mogę powiedzieć, bezcenny.
— W takim razie nie można ich opłacić.
— Miałem właśnie świeżo zakupiony zapas pierników, nie wspominam o reszcie przez dyskrecyę.
— Trudno to oszacować — odrzekł mister Boffen, wkładając ręce do kieszeni. — Nie chciałbym ci dać więcej, niż należy, bo naprawdę okazałeś się niedobrym i niewdzięcznym człowiekiem.
— Miałem także — ciągnął dalej literat — bardzo porządny stołek drewniany i kobylicę, za którą pewien Irlandczyk, wielki znawca, dawał mi trzy i pół szylinga, których ja nie przyjąłem, bo byłoby to nawpół darmo. Miałem duży płócienny parasol, deskę i dwa kosze.
Pan Boffen słuchał tego wyliczania z wielkim namysłem, jakby chciał dokładnie oszacować wartość wymienionych przedmiotów.
— To nie dosyć — mówił dalej Wegg. — Miałem jeszcze protekcyę miss Elżbiety i wuja Parkera, a przytem co warta krzywda moralna, jaką mi pan wyrządziłeś, każąc mi czytać te historye o skąpcach. Od tego czasu inteligencya moja upadała. Co warta jest inteligencya takiego, jak ja, człowieka?
— Parę funtów, jak myślę, które mogę ci ofiarować — odrzekł pan Boffen.
— Nie! na to nie mogę przystać przez szacunek dla samego siebie.
Zaledwie wyrzekł te słowa, John Harmon dał znak Salopowi, który przyczołgał się był już do Wegga. Pochwycił też obu rękoma literata za kołnierz z tyłu i zarzucił go sobie bardzo sprawnie na plecy, mimo pewnych trudności, jakie sprawiała w tym wypadku drewniana noga literata.
Wegg przyjął ten wypadek z twarzą zdziwioną i bardzo niezadowoloną, której jednak nie oglądano już długo w gabinecie pana Boffena, ponieważ Salop wyniósł swój ciężar, poprzedzany przez pana Wenus, otwierającego mu drzwi i nie zatrzymał się aż na ulicy. Miał on tylko polecenie zostawienia Wegga na chodniku, ale, ujrzawszy stojący nieopodal wóz ze śmieciem, poczciwy Salop nie mógł oprzeć się nastręczającej się pokusie i tam ulokował powierzony sobie depozyt.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.