Wspólny przyjaciel/Część czwarta/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
W matni.

Piekielne tortury, jakie Bradley przechodził od czasu, gdy popełnił zbrodnię i poznał jej skutki nie dadzą się opisać. A i on sam nie potrafiłby ich opowiedzieć, bo takie rzeczy mogą być tylko odczute. Uginał się pod ciężarem stokroć gorszym, niż gdyby był niewolnikiem przeciążonym pracą, lub bezlitośnie objuczonem zwierzęciem, a żył w atmosferze tych męczarń bez najmniejszej nadziei pozornej nawet ulgi. Dręczyła go między innemi bezpłodność jego występku, bo niedość, że usłyszał na dworcu wiadomość o ślubie Lizy, musiał jeszcze odczytać szczegółowy jego opis w gazetach, które rozpisywały się szeroko o tem zdarzeniu. Zrozumiał też, że on to sam złączył nieodwołalnie tych dwoje ludzi, których chciał rozdzielić i że Eugeniusz przez wzgląd tylko na Lizę nie ściga go sądownie. Po to więc rzucił się w otchłań, po to zniszczył na zawsze swój spokój, aby dojść do takiego wyniku? Prócz tego Bradley mimo wszystko bał się, aby go nie pociągnięto do odpowiedzialności, bał się spotkania z Riderhoodem, który sam jeden domyślał się prawdy i był prawie jego powiernikiem. To też prócz godzin szkolnych nie wychodził z domu inaczej, jak późną nocą, błąkał się, jak potępieniec... Z czasem jednak obawa, aby Riderhod go nie zdradził, zmniejszyła się. Wiedział, że śluzarz nie zna jego nazwiska, że nie umie czytać i pisać i nie potrafi go wydać w ręce policyi, nie wiedząc, z kim miał do czynienia. Nie spotkał go zresztą ani razu i miał nadzieję, że to nie nastąpi jeszcze prędko, a może nawet nigdy. Nie przyniosło mu to wprawdzie żadnej ulgi — a tylko przestał myśleć o jedynym człowieku, który znał jego tajemnicę. Nadeszła tymczasem zima. Bradley spełniał automatycznie swe obowiązki. Był więc dnia pewnego w szkole i stał właśnie przy tablicy, mając rozpocząć wykład, gdy na progu ukazał się Riderhood.
— Bardzo przepraszam, żem tu wszedł — rzekł, rozglądając się po sali i śmiejąc się głupkowato — ale co to za miejsce?
Dzieci, zawsze rade niespodzianej przerwie w lekcyach, spojrzały na nauczyciela, a widząc, że ten osunął się na krzesło, jakby odkładał na później chwilę zaczęcia wykładu, odpowiedziały chórem, że miejsce to jest szkołą.
— A to bardzo ładnie — rzekł, kiwając głową człowiek, pracujący w pocie czoła — tu więc uczy się młodzież, co trzeba robić, a czego unikać i innych mądrych rzeczy. A co to za czarna deska? — badał dalej uczniów.
— Tablica do pisania — odpowiedzieli chłopcy.
— Doprawdy? więc się na tem pisze? nie byłbym się tego domyślił.
Bradley siedział zdrętwiały, czekając, jak się to skończy, czuł, że powinien się rozmówić na osobności z Riderhoodem, ale nie miał na to siły. Jakaś słaba szalona nadzieja kołatała się w nim, że może pozbędzie się go i tym razem, nie zdradzając swego incognito. Ale godny śluzarz miał już swój mały planik, który postanowił wykonać. Zapytał więc z miodową słodyczą, czy taki biedny człowiek, jak on, może zadawać dzieciom jakie pytanie, lub być świadkiem lekcyi. Bradley przyzwolił skinieniem głowy, a on wówczas poprosił jednego z uczniów, aby napisał na tablicy imię i nazwisko nauczyciela.
— Nie umie przecie czytać — myślał jak przez mgłę Bradley, podczas, gdy jeden z malców przystąpił do tablicy i kreślił na niej kredą duże litery.
— A teraz — rzekł jeszcze Riderhood, — powiedzcie mi, moje baranki, co tam napisano. Ja nie jestem uczony, ale lubię patrzeć, jak inni się uczą.
Chłopcy bawili się tem wybornie, zaczęli też jeden po drugim podnosić ręce, wołając po kolei: Bradley Headstone — Bradley Headstone. Nauczyciel siedział bez ruchu, wiedząc już teraz, że Riderhood może go w każdej chwili oskarżyć, i że wydali go temu człowiekowi jego właśni uczniowie.
— Przepraszam bardzo — mówił tymczasem śluzarz — przepraszam, że przeszkodziłem. Ale ja znam jednego pana, co się akurat tak samo nazywa, to zapewne krewny pański?
— Czy się panu zdawało, że go tu znajdziesz? — rzekł głucho Bradley, obiegając oczyma salę szkolną.
— Za pozwoleniem — przerwał Riderhood — jakżebym go mógł tu szukać, skoro widzę, tylko pana i te jagniątka, z którymi pan czytasz lekcyę? — ale tamten pan musi przyjść do mnie, de mojej śluzy nad rzeką, inaczej ja sam do niego przyjdę.
— Powtórzę mu to — rzekł Bradley.
— A on przyjdzie chyba do mnie, skoro się dowie.
— O czem?
— Bo widzi pan, ten krewny pański, kąpał się u nas w lecie i zatopił swoje ubranie, a ja wyłowiłem je, chciałbym też dostać coś w nagrodę, a będzie to uczciwy zarobek — nieprawdaż? A teraz kłaniam się pięknie i dziękuję za przyjęcie panu i tym barankom.
Z temi słowy Riderhood wyszedł, zostawiając nauczyciela z chłopcami. Bradley próbował dokończyć lekcyi, ale przechodziło to jego siły. Dostał ataku takiego samego, jaki przebył już kiedyś na dworcu, dowiedziawszy się o ślubie Lizy. Nie pierwszy to zresztą raz powracała mu ta dziwna choroba, której nabył niespodzianie, on, silny dawniej i zdrów, z nerwami, jak stal, dziś rozstrojony, jak chorowita kobieta. Uczniowie jego znali już te ataki i bali się ich potrosze, dziś stały się one hasłem do przerwania lekcyi. Nazajutrz była sobota, dzień wolny od lekcyi i Bradley skorzystać postanowił z niego, by udać się do śluzy. Noc te spędził bezsennie, a gdy zaczęło świtać, zrobił imały pakiecik, do którego włożył zegarek swój z dewizką i zaadresował go do miss Peecher.
Śluza odległa była od jego szkoły o trzy mile, postanowił jednak iść do niej piechotą. Działał zresztą wogóle automatycznie, pod wpływem jakiejś ukrytej myśli, może jeszcze nie całkiem jasnej dla niego samego. Pod wieczór zabłysło mu zdaleka światełko z domostwa Riderhooda, jedynego tu nad rzeką, bo przedmieścia zostały już dawno za nim. Bradley zatrzymał się. Zmęczony był, nogi miał poranione, ale nie czuł tego wcale. Raz jeszcze przesunęła mu się przed oczyma dzika historya jego miłości i poronionej zemsty, Tam za śluzą było miejsce, gdzie napadł na swego rywala, nie zdoławszy mu zadać śmiertelnego ciosu, a dalej oberża, w której przebywał wciąż jeszcze Eugeniusz, otoczony najtkliwszemi staraniami żony i przyjaciół. Tu przed nim widniało światełko, przy którem czuwał jedyny świadek jego zbrodni. W tych granicach zamykało się dziś wszystko, co składało się na jego udręczoną egzystencyę. Przyśpieszył kroku i wszedł do mieszkania Riderhooda, który siedział przy ogniu i palił fajkę. Bradley usiadł, również nie przemówiwszy słowa. Siedzieli tak czas jakiś, wreszcie Bradley rzekł:
— Kto pierwszy zacznie?
— Ja, — odrzekł kwaśno Riderhood — skoro wypalę fajkę,
— Czego chcesz odemnie?
— Bądź pan spokojny, powiem wszystko, ale najpierw gdzie to pański zegarek?
— Zastawiłem go.
— To nic, będzie czas pójść po niego, chcę go mieć.
Bradley zaśmiał się.
— Mówię panu, że chcę go mieć — krzyknął Riderhood.
— I co jeszcze? — spytał zimno Bradley.
— Chcę mieć wszystko, — ryknął ślusarz — pieniądze i resztę.
Bradley nic na to nie odrzekł, tylko spojrzał mu wprost w oczy, co zmieszało jego przeciwnika, ale i rozwściekliło go jeszcze bardziej.
— Nie patrz pan tak na mnie, bo rozwalę panu łeb — wrzasnął grubiańsko Riderhood.
— Mów dalej, — odparł szeptem prawie Bradley, zwilżając sobie wargi.
— Nie bój się pan, powiem! pewnie że powiem. Niema strachu, żebym co przemilczał. Żeś pan chciał rozetrzeć na miazgę tego tam adwokata, to mi wszystko jedno, ale dlaczego to sprawiłeś sobie pan przyodziewkę, całkiem jak moja, i halsztuk czerwony, taki jak ja nosiłem, dlaczego dźgnąłeś się pan umyślnie nożem, aby mnie krwią pokropić? Myślisz, bratku, żem nie pojął, coś sobie umyślił, chciałeś wszystko na mnie zwalić, skoroby ci policya nadeptała na pięty — i tego nie daruję panu nigdy, panie Headstone. Patrzcie tylko, co za filut, jaka dyabelska chytrość. Myślałeś pan sobie, że twoje ubranie będzie czyste, a moje krwią poplamione. Ho! ho! nie znałeś mnie, panie Headstone. Byłeś pan jeszcze pędrakiem i liter nie znałeś, kiedy ja już robiłem w takich interesach. Mnie chciałeś wziąć na kawał? No! ale ja ci za to zapłacę, wycisnę pana do ostatniej kropelki krwi.
— Nie dobywa się krwi z kamienia — mruknął Bradley.
— Być może! ale za to można wycisnąć trochę grosza z nauczyciela, zwłaszcza tak czcigodnego, jak pan — szydził Riderhood — i nie puszczę pana, dopóki nie oddasz mi wszystkiego, co masz, do ostatniej nitki.
— Nie puścisz mnie?
— Tak, od dzisiejszego wieczora rzucam moją śluzę i chodzić będę za panem, jak cień, dopóki pana nie oskubię do żywego mięsa.
Bradley oparł łokcie na kolanach i siedział czas jakiś milcząc, potem wydobył z kieszeni portfel z pieniędzmi i położył go na stole.
— Weź to — rzekł — to wszystko, co zdołałem dotąd odłożyć, i niech się to skończy.
— O nie! — zaprzeczył Riderhood — musisz mi pan dać więcej, a jeśli pan nie masz, to możesz pan pożyczyć od przyjaciół.
— Nie mam przyjaciół.
— Co to, to nie. — Masz pan przyjaciółeczkę, tę małą miss, co uczy dzieci w sąsiedniej szkole. Ta panna musi coś mieć w kasie oszczędności, a z oczu jej patrzy, że gotowa panu oddać wszystko, co ma do ostatniej koszuli. Idź pan do niej i to najlepiej zaraz jutro, zabezpieczysz pan jej pieniądze i przyniesiesz mi je tutaj.
Bradley siedział sztywno, zacisnąwszy pięści w ten sposób, że prawa obejmowała lewą.
— Masz pan pod ręką tę jaskółeczkę, możesz się pan z nią w mig załatwić. Wpadłem do niej przypadkiem, gdym pana szukał. Wzięła mnie na stronę, skorom o pana zapytał, i zaraz do mnie, a co? a jak? czy nie zdarzyło się panu jakie nieszczęście — widać odrazu, że ginie za panem. Zresztą możecie się pobrać, skoro mi wszystko oddacie.
Bradley nie wyrzekł już ani słowa, nie odpowiadał na żadne uwagi swego prześladowcy, siedział ze wzrokiem, wlepionym w ogień, na pozór nieczuły, a tylko twarz jego żłobiła się w coraz to głębsze zmarszczki i przybrała szarą barwę, jakby ją kto przysypał popiołem, oczy straciły blask, jakgdyby dokonywał się w nim nagle proces rozkładowy, który w ciągu kilku godzin miał zrobić z niego starca. Tak zeszła im noc, bo i Riderhood nie kładł się, chcąc mieć oko na swego gościa. Dopiero, gdy świt zaczął szarzeć, Headstone powstał ciężko i skierował się ku drzwiom, nie zwracając żadnej uwagi na swego gospodarza.
— Czekaj pan, przedtem coś przekąsimy — zatrzymał go Riderhood, ale widząc, że Bradley nie zważa na niego, uchwycił kawał chleba i wsunął go za pazuchę, poczem ruszył za swoją ofiarą. Uszli razem kilkaset kroków, ale Bradley zawrócił nagle i ruszył w stronę śluzy. Zatrzymali się chwilę nad rzeką, która właśnie zaczynała krzepnąć. Tu i owdzie widać już było kry, skutkiem czego żegluga ustała, a rzeka robiła wrażenie biało-żóltej pustyni. Bradley wstąpił na kładkę, prowadzącą do śluzy. Drzwi do niej były otwarte, a woda nie zamarznieta tu jeszcze, bulgotała, pieniąc się i opadając nieustannie.
— Gdzie pan idziesz — wołał Riderhood — będziesz pan musiał i tak zawrócić, i po co?
— Cóż to znowu, puść mnie pan!
Bradley zarzucił mu nagle obie ręce, ujmując go w pół ciała i trzymając w żelaznym uścisku.
— Puść mnie pan, bo wezmę się do noża, cóż to za żarty.
Bradley ciągnął go na kładkę, Riderhood opierał się, chcąc się utrzymać na brzegu.
— Nie utopisz mnie i tak — wołał z przekonaniem — raz mnie już z wody wyłowiono, a taki człowiek nie może utonąć.
— Ale ja mogę utonąć — rzekł głucho Bradley.
— Nie chciałeś mnie puścić, teraz ja cię trzymam. No! dalej, skoczymy obaj.
Szarpnął go tak, że Riderhood stał teraz zwrócony plecami do rzeki. Znajdowali się obaj w połowie długości kładki. Jeszcze jeden ruch... Skoro ich później znaleziono zarytych w muł rzeczny pod spienioną falą, Riderhood leżał z rękami opuszczonemi i rozwartymi oczyma, opasany wciąż jeszcze żelaznym uściskiem ramion, które go nie puściły i po zgonie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.