Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Państwo Weneering byli najnowszymi mieszkańcami najnowszego domu, położonego w najnowszej dzielnicy Londynu. Wszystko też u nich było nowe: srebro, naczynia stołowe, meble, obrazy, powóz, konie i uprząż. Oni sami byli ludźmi nowymi, a przytem nowożeńcami, o ile można tak nazwać małżeństwo posiadające własne nowonarodzone niemowlę. Gdyby państwo Weneering, mogli sprowadzić sobie z przeszłości jakiego dziadka, lub pradziadka, to osobnik ten przybyłby niezawodnie do ich domu, owinięty w nowiutki papier, jako sprawunek z pierwszorzędnego magazynu, a wydobyty z opakowania, ukazałby się niezawodnie oczom ludzkim od stóp do głów odlakierowany i błyszczący. Bo też wszystko w ich domu, począwszy od krzeseł, stojących w przedpokoju i nowiutkiego herbu, zdobiącego wszystkie sprzęty, aż do długiego fortepianu i szczypiec do ognia najnowszego systemu, było gładkie, nowe, polerowane i błyszczące. Sami też państwo Weneering posiadali wszystkie wyżej wymienione cechy, a powierzchowność ich tak gładka i błyszcząca, że prawie śliska, nasuwała z konieczności myśl o przedmiotach nowozakupionych w sklepie. W tej samej dzielnicy, w małym apartamencie nad stajnią, mieszkał pewien dżentelman, dla którego małżeństwo Weneering było źródłem nieustannego niepokoju. Dżentelman ów nazywał się Twemlow i był stryjecznym bratem lorda, a ta ostatnia okoliczność sprowadzała mu nieustanne zaprosiny na obiady, Twemlow był, można powiedzieć, normalnem jądrem jadalnego stołu swoich znajomych. Państwo Weneering naprzykład wydawali obiady, biorąc za punkt wyjścia Twemlowa — i dodawali do niego innych gości. Był więc Twemlow i dwie osoby, Twemlow i 8 osób, Twemlow i 20 osób. W miarę tych przystawek do osoby Twemlowa, stół jadalny był zsuwany lub rozsuwany, tak, że Twemlow znajdował się niekiedy pośrodku stołu, to znów odlatywał daleko w jedną lub drugą stronę w kierunku bufetu lub okna. Nie to jednak było przyczyną stałej niepewności duchowej, jakiej doznawał Twemlow, znajdując się na obiedzie u państwa Weneering. Niewinny ów dżentelman zadawał sobie wówczas następujące pytanie:
— Czy jestem najdawniejszym, czy najnowszym przyjacielem państwa Weneering?
Próżno jednak łamał sobie głowę, kwestya ta pozostała zawsze dla niego ciemną, mimo, iż poświęcał rozwiązaniu jej długie godziny medytacyi.
Twemlow poznał po raz pierwszy Weneeringa w klubie, gdzie wspólnie spożyta pieczeń cielęca (przyrządzona, mówiąc nawiasem, przez kucharza klubowego ze zbrodniczem partactwem), postawiła ich odrazu na stopie poufałej zażyłości.
Weneering zaprosił z punktu Twemlowa na obiad do siebie, a Twemlow przyjął zaprosiny. Następnie obiadowali obaj u członka klubu, który ich z sobą zapoznał, gdzie spotkali liczniejsze koło biesiadników. Znajdował się tam pewien członek parlamentu, pewien inżynier, pewien poeta, pewien urzędnik i t. p.
Ludzie ci byli zupełnie nieznani panu Weneering, który jednak zaprosił ich do siebie. Przy następnym obiedzie stanowili już oni przystawki do Twemlowa, który zauważył ze zdziwieniem, że pan Weneering uważa ich za swych najlepszych przyjaciół.
Wtedy to stryjeczny brat lorda Snigeworth zadał sobie po raz pierwszy owo nierozwiązalne pytanie, które trapić go odtąd miało bez przerwy.
Otóż pewnego dnia państwo Weneering dawali jeden ze swych obiadów, na którym znajdować się miał Twemlow i jedenaście osób, dodawszy zaś przytem gospodarza i gospodynię, ogółem 14 osób. Czterech lokai z wydętymi gorsami koszul stróżowało w przedpokoju, piąty wszedł do sali jadalnej, anonsując gościa.
— Pan Twemlow.
Słowa te wymówił ów służący tonem tak rozpaczliwym, jakby chciał rzec:
— Patrzcie! oto jeszcze jeden biedak, który będzie tu obiadował, ale takiem jest życie.
Pani Weneering ujęła pod ramię swego drogiego Twemlowa i oznajmiła mu z wdziękiem, że, jakkolwiek wie dobrze, że małe dzieci są to błahe stworzenia, nie budzące w nikim zajęcia, to przecież tak stary przyjaciel, jak on, zechce zapewne zobaczyć ich maleństwo.
Pan Weneering, stanąwszy wraz z nimi przed kołyską niemowlęcego swego potomka, pokiwał uroczyście głową i rzekł z rozrzewnieniem:
— Skoro wyrośniesz dziecię moje, poznasz lepiej najlepszego przyjaciela twojej rodziny.
Powróciwszy do salonu, pan Weneering przedstawił Twemlowa panu Boots i panu Brewer, przestawiając ich nazwiska, gdyż nie wiedział dokładnie, który jest Bootsem, a który Brewerem.
— Państwo Podsnap — zaanonsował żałobny lokaj.
— Moja droga — rzekł pan Weneering do żony — Podsnapowie przyszli.
— Pan Podsnap, człowiek otyły, z twarzą uśmiechniętą i cerą apoplektyka, rzucił się na Twemlowa, biorąc go za gospodarza domu.
— Jak się pan ma? jakże mi miło pana widzieć, czy nie spóźniliśmy się? Śliczne pan ma mieszkanie, co za przyjemność dla mnie,
Napróżno Twemlow wykonał kilka skoków w tył, jakgdyby miał zamiar wskoczyć na kanapę, stojącą za nim. Otyły Podsnap przyparł go do owej kanapy i trzymał go dalej pod ogniem swych uprzejmości, — Pozwól pan, że zapoznam go z moją żoną — powtarzał, oglądając się za panią Podsnap, która na szczęście nie mogła popełnić takiej omyłki, jak mąż w stosunku do pani domu, z powodu, iż pani Weneering była jedyną kobietą, znajdującą się w salonie. Za to w chwili, gdy wniesiono do salonu maleństwo państwa Weneering, pani Podsnap oświadczyła swej sąsiadce, że dziecko jest zdumiewająco podobne do ojca, który właśnie rozmawia z jej mężem. Usłyszawszy to, pan Weneering, uczuł się dotknięty. Nikt prawie nie jest rad, gdy biorą go za innego, a w tym wypadku pan Weneering, który w stroju wieczorowym, w koszuli z batystowym gorsem wyglądał, jak Antinous, nie mógł wziąć za dobrą monetę, gdy brano za niego chudego, o pergaminowej twarzy dżentelmana, starszego od niego o lat 30. Chcąc też położyć koniec nieporozumieniu, przecisnął się energicznie do otyłego pana Podsnapa, a, wstrząsnąwszy kilkakrotnie jego ręką, rzekł z mocą:
— Bardzo mi miło pana widzieć.
Na co jednak niepoprawny ów jegomość odparł bez zająknienia.
— Nie przypominam sobie doprawdy, gdzie miałem zaszczyt pana poznać, ale w każdym razie jest mi bardzo przyjemnie.
Następnie ujął pod rękę pana Twemlowa i ciągnął go przemocą do swojej żony, chcąc go przedstawić jej jako gospodarza domu. Twemlow, któremu nie podobała się ta komedya omyłek, z powodu iż czuł się bez porównania lepiej urodzonym od pana Weneeringa, protestował, jak mógł i orzekł w duchu, że otyły pan Podsnap jest nieokrzesanym osłem.
Nadejście nowych gości położyło na szczęście koniec tej scenie. Twemlow usunął się na stronę i był kilkakrotnie świadkiem przemiany Bootsa na Brewera i Brewera na Bootsa. Prócz tego zauważył, że kilku ostrożniejszych gości nie witało się z nikim, dopóki sam pan Weneering nie odszukał ich dla przedstawienia się im, jako gospodarz domu. Wtedy to stryjeczny brat lorda doszedł do wniosku, że on jednak jest najstarszym przyjacielem rodziny Weneeringów. Przeświadczenie to nie utrwaliło się jednak w jego umyśle, bo po paru już minutach słyszał z własnych ust pani Weneerinśg, że pan Podsnap będzie ojcem chrzestnym niemowlęcia i widział na własne oczy otyłego jegomościa, przyklejonego do osoby Weneeringa, jakdyby był jego bliźnim bratem.
— Podano do stołu.
Słowa te wymówił pogrzebowy lokaj tak ponurym głosem, jakby chciał rzec:
— Idźcie się truć, skoro wam życie obrzydło!
Twemlow, nie mając pary, szedł sam do stołu, przesuwając ręką po czole.
Boots i Brewer, którzy szli za nim, wywnio skowali stąd, że jest chory.
— Zrobiło mu się słabo, — szepnęli do siebie — musiał nic nie jeść od rana.
Ale Boots i Brewer byli w błędzie — pan Twemlow był zupełnie zdrów, a tylko rozbierał w myśli zwykłą dręczącą go zagadkę. Przy zupie jednak odzyskał swobodę i rozmawiać zaczął z panami Boots i Brewer o bieżących wypadkach. Przy drugiej potrawie, gospodarz domu zapytał go podniesionym głosem:
— Czy pański brat stryjeczny, lord Snigsworth, jest jeszcze w Londynie?
— Nie, wyjechał na wieś.
— Do swego majątku Snigsworthy-Park?
— Tak, do Snigsworthy — odparł Twemlow.
Krótki ten dyalog nie chybił zamierzonego celu. Panowie Boots i Brewer spojrzeli zupełnie innemi oczami na swego sąsiada i postanowili uprawiać z nim znajomość, a amfitryon zebrania stwierdził raz jeszcze w duchu, że ugaszczanie stryjecznego brata lorda opłaca mu się.
W międzyczasie grobowy lokaj obchodził stół dokoła i dolewał gościom wina Chablis, z miną ponurego chemika, który wie dobrze, jakie substancye wchodzą w skład owego nektaru — a oczy jego zdawały się mówić:
— Gdybyście wiedzieli z czego to wino jest zrobione, nie tknęlibyście go.
Zwierciadło, wiszące nad kredensem, odbijało stół i wszystkie znajdujące się na nim przedmioty; srebra cyzelowane, wytłaczane, oksydowane, polerowane — i powtarzające się na nich w nieskończoność wielbłądy. Wielbłąd królował na stole państwa Weneeringów, a to z przyczyny, że kolegium heraldyczne odkryło pewnego przodka pana Weneeringa, który za czasów wojen krzyżowych, miał czy też mógł mieć wielbłąda w herbie. Skutkiem tego azyatyckie to zwierzę, wyobrażone było na wszystkich kloszach, wazach, flakonach i świecznikach; prócz tego kilka klęczących wielbłądów służyło za podstawy do solniczek — a oprócz zastawy zwierciadła odbijało także twarze biesiadników, które przedstawiały się, jak następuje: Pan Weneering lat 40, włosy ciemne, rozwiane, skłonność do otyłości, wyraz twarzy przebiegły, tajemniczy, nieco zamyślony, twarz proroka, wyglądającego czerstwo i zachowującego dla siebie wyniki swego jasnowidzenia,
Pani Weneering, blondynka nie dość jasnowłosa, nos i palce spiczaste, twarz rozjaśniona, suknia jaskrawa, dużo klejnotów; wie o tem, że ona jedna uchylić może rąbek zasłony, przysłaniającej fizyognomię duchową pana Weneering. Pan Podsnap: Otyłość w rozkwicie, dwie kępki żółtych, twardych jak szczotka włosów po obu stronach zupełnie łysej głowy, czoło pryszczowate, kołnierzyk obszerny, bardzo zgnieciony z tyłu. Pani Podsnap, doskonały okaz osteologiczny, szyja i nozdrza drewnianego konia, twarz surowa i nieużyta, uczesanie majestatyczne, przeplatane złotemi ozdobami, złożonemi jej zapewne w ofierze przez pana Podsnapa.
Pan Twemlow: Włosy siwe, człowiek suchy, grzeczny, draźliwy na przeciągi. Policzki tak zapadłe, jakgdyby właściciel ich wciągnął właśnie dech w siebie do ostatnich możliwych granic.
Obok niego panna bardzo dojrzała, włosy czarne, jak krucze pióra, cera bardzo biała z powodu pudru i szminki; ponosiła znaczne wysiłki celem usidlenia bardzo dojrzałego kawalera, siedzącego naprzeciw niej. Kawaler ów miał nos za duży, faworyty za rude, oczy, zęby i guziki nadzwyczaj błyszczące, podobnież i gors u koszuli.
Obok pani Weneering siedziała lady Tippins, stara, czarująca piękność. Twarz długa, jajowata, podobna do tych, jakie można widzieć odbite w łyżce. Na głowie aleja z kwiatów, prowadząca do gęstwiny przyprawianych włosów, upiętych na karku.
Roztaczała ona opiekę nad panią Weneering, która była tem zachwycona. Za nią siedział niejaki Mortimer, którego lady Tippins, stale roztrzpiotana, przyprowadziła z sobą.
Młodzieniec ten, zamiast ożywić rozmową cały stół, co miało być jego zadaniem, milczał uparcie. Przyjaciel owego Mortimera, Eugeniusz, zagrzebany był w bufiastych rękawach dojrzałej panny i stał się, dzięki temu, niewidzialnym dla reszty towarzystwa. Prócz wyżej wymienionych osób, znajdowało się jeszcze przy stole czterech dżentelmenów, z których dwaj nosili nazwiska Boots i Brewer.
Goście ci służyli głównie do zajęcia próżnych miejsc, dlatego pozwolimy sobie nazwać ich czterema tamponami.
Obiady Weneeringów musiały być smaczne, gdyż inaczej nie przychodziłoby na nie tylu przyjaciół. Lady Tippins, która karmiła swe podniebienie smakołykami wszystkich pięciu części świata, mogłaby coś o tem powiedzieć. Ale stara ta, lecz mocna fregata, korzystała z obiadów państwa Weneering bez szkody dla swej maszyneryi. Służba zabierała właśnie półmiski z lodami, gdy dama ta rzekła na głos:
— Mój drogi Weneering!
Usłyszawszy to, Twemlow przesunął ręką po czole, bo w tej chwili wydało mu się, że lady Tippins jest najlepszą przyjaciółką gospodarstwa.
— Mój drogi Weneering — powtórzyła lady Tippins, — mówię ci, że to szalenie ciekawa historya. Mortimer ci ją opowie.
Zainterpelowany w ten sposób młodzieniec otworzył oczy i usta, ale po chwili zamknął je znów z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Czy warto?.
— Mortimerze! — zawołała stara trzpiotka, uderzając go wachlarzem. — Opowiedzże państwu historyę tego człowieka z Jamajki.
— Na honor, nie znam żadnego mieszkańca tej wyspy.
— Więc może on jest z Tabago?
— Nie znam i takiego.
— Ależ i owszem — odezwał się nagle Eugeniusz, wynurzając się ku ogólnemu zdumieniu z poza epoletów dojrzałej panny. — Mieliśmy przecie przyjaciela stamtąd, który żywił się długo wyłącznie puddingiem z ryżu i rybią galaretą, aż dopóki doktór nie przepisał mu innej dyety.
— Powiedzcie tylko państwo, czy to nie okropne — mówiła lady Tippins, obrzucając zalotnem spojrzeniem całe towarzystwo. — Ten potwór, Mortimer, którego przyprowadziłam tu po to tylko, aby spełniał ślepo moje rozkazy, jak przystoi wzorowemu wielbicielowi, poważa się buntować przeciw mej władzy. Proś go ty, droga pani Weneering, skoro ja straciłam wpływ nad tym zdrajcą.
Mówiąc to, sędziwa piękność uderzyła zalotnie wachlarzem nieposłusznego młodzieńca. Wystąpienie jej poparte zostało przez resztę towarzystwa.
— Jesteśmy wszyscy zaciekawieni — rzekł pan Weneering.
— Bardzo zaciekawieni.
— Skądże jest ten człowiek?
Nie wiem — odparł Mortimer.
— A więc to człowiek znikąd — zauważył pan Weneering.
— Raczej człowiek skądś — poprawiła go jego żona.
— Tak, tak, człowiek skądś — potwierdziły cztery tampony.
— Słowo daję — rzekł leniwie Mortimer jestem w kłopocie, widząc oczy całej publiczności na siebie zwrócone. Będziecie państwo mieć żal do lady Tippins, skoro przekonacie się, jak mało interesującym jest ten człowiek skądś. Otóż przybył on z miejscowości, której imienia przypomnieć sobie nie mogę, wiem tylko, że tam wyrabiają wino przylądkowe.
— Firma Day i Martins — zauważył Eugeniusz, wynurzając się znów z poza rękawów swej sąsiadki.
— Ależ nie, tamci robią porter.
Przy stole państwa Weneeringów panował wogóle zwyczaj nie zwracania żadnej uwagi na gospodarstwo; goście rozmawiali zwykle między sobą. I teraz więc Mortimer opowiadać zaczął, zwracając się specyalnie do Eugeniusza.
— Mój człowiek skądś, jest synem okropnego łotra, który zrobił majątek na śmieciarstwie.
— Był więc gałganiarzem?
— Niezupełnie. Wywoził on śmiecie z miasta i usypał na swem terytoryum całe góry śmieci, w których taiły się grudki węgla, łupiny owoców, czerepy stłuczonych naczyń i inne szczątki.
W tym punkcie swego opowiadania Mortimer przypomniał sobie nagle panią Weneering i przemówił do niej kilka zdawkowych wyrazów. Następnie powiódł okiem po zgromadzeniu, szukając chętnych słuchaczy. Zatrzymał się chwilę przy bracie stryjecznym lorda, ale nie znalazł w nim dostatecznych kwalifikacyi i zwrócił się do czterech tamponów, które przyjęły to z zapałem.
— Śmieciarz ów, zrobiwszy duży majątek na swym przemyśle, nabrał dziwnego upodobania. Oto nie było dla niego większej rozkoszy nad wyklinanie swych najbliższych krewnych i wyrzucanie ich z domu. Wyklął więc najpierw żonę, potem córkę, a w końcu syna.
Ponury chemik, pełniący funkcye lokaja, nie miał, jak się zdaje, uznania dla opowiadanej historyi i, chcąc widocznie ulżyć słuchaczom, nalał czterem tamponom trochę czerwonego wina. Dżentelmanowie ci wychylili je duszkiem, a potem zawołali jednogłośnie:
— I cóż dalej?
— Co się tyczy córki — rzekł Mortimer — to poróżnienie jej z ojcem rozegrało się na tle dość banalnem. Stary śmieciarz chciał wybrać dla niej męża. Ale młoda osoba oświadczyła mu, z należnym zresztą szacunkiem, że przyrzekła już komuś swą rękę. Ten ktoś, wybrany przez nią, typ popularny we wszystkich romansach, pod ogólnikowem mianem „ten inny“, posiadł całkowicie jej serce — Usłyszawszy to, stary śmieciarz, wyklął niezwłocznie córkę i wyrzucił ją za drzwi, a działo się to, jak twierdzą, w mroźny dzień zimowy
Słuchacze byli wzruszeni, a tylko niepoprawna lady Tippins oświadczyła głośno, że gdyby „ten inny” był jeszcze przy życiu, zrobiłaby z niego swego wielbiciela.
Mortimer mówił dalej:
— Otóż, mówiąc stylem powieściopisarzy, powróćmy teraz do naszego bohatera. W chwili wyklęcia i wypędzenia z domu siostry, liczył on lat czternaście i umieszczony był w pensyonacie chłopców w Brukseli. Na wieść o okrutnym postępku rodzica, chłopak uciekł z tego pensyonatu i powrócił do Anglii, gdzie wpadł energicznie na ojca, biorąc stronę siostry. Były śmieciarz odpowiedział na to ponowną klątwą i wypędził z domu drugiego, tym razem ostatniego swego potomka. Chłopak był przedsiębiorczy, zaciągnął się więc, nie wiele myśląc, do służby okrętowej i odpłynął gdzieś tam w stronę przylądków, gdzie został po latach hodowcą, plantatorem, czy kolonistą,
W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu przyległym jakieś niepewne kroki i ktoś zastukał do drzwi jadalni. Chemik, pełniący funkcye lokaja, pośpieszył z kwaśną miną do natręta i rozmawiał z nim przyciszonym głosem, poczem wysunął się z pokoju.
— Dziś, po latach czternastu — mówił dalej Mortimer — człowiek ten powraca do kraju.
Jeden z tamponów zdobył się nagle na krok samoistny i, nie troszcząc się o swych towarzyszy, spytał dlaczego ten człowiek powraca,
— Dziękuję, żeś mi pan przypomniał — odparł Mortimer — zapomniałem właśnie dodać, że ojciec jego umarł.
Zachęcony powodzeniem, zuchwały tampon, zapytał jeszcze, z jakiej choroby umarł stary śmieciarz, na co nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Za to Mortimer przypomniał sobie nagle gospodarza domu i rzekł do pana Weneeringa:
— Ojciec jego umarł.
— Umarł? — powtórzył z zadowoleniem Weneering, krzyżując ręce na piersiach z miną człowieka, który zamierza wysłuchać urzędowych szczegółów, dotyczących owego zgonu; ale wzrok Mortimera przeniósł się już na otyłego pana Podsnap.
— Znaleziono w papierach zmarłego testament, którego wykonawcą miał być stary sługa śmieciarza, w zamian za co otrzymywał na własność kilka pagórków śmieci i dom, stojący u ich stóp. Resztę majątku, składającą się z bardzo znacznych kapitałów, otrzymać miał syn, niegdyś wyklęty. Poza tem testament zawierał jeszcze parę drobnych klauzuli, jako to, ostrożności, jakie mają zachować przy pogrzebie nieboszczyka, aby go nie pochować żywcem, a potem...
W tej chwili lokaj-chemik powrócił i wszyscy spojrzeli na niego nie dla tego, aby go chcieli widzieć, lecz na mocy owego szczególnego prawu, które skłania ludzi do patrzenia na wszystkich, byle nie na tego, który do nich mówi. Mortimer, mimo to, kończył swoje opowiadanie.
— Cóż ostatnia klauzula testamentu zalecała młodemu spadkobiercy pojęcie za żonę młodej dziewczyny, która w chwili powstania testamentu liczyła pięć czy sześć lat, a dziś ma ich osiemnaście.
— A jeśli spadkobierca nie ożeni się z nią? spytał pan Podsnap.
— W takim razie spadek zostaje własnością byłego służącego.
— Ale, ale! nie powiedziałeś pan nam dotąd nazwiska swego bohatera.
— Przepraszam, zapomniałem, nazywa się on John Harmon.
Lokaj-chemik, który powrócił tymczasem, stanął za krzesłem Mortimera i położył przed nim jakąś kartkę. Cały stół zobaczył ten papier, oprócz tego, dla którego był przeznaczony. Mortimer nie zauważył manewrów lokaja-chemika i sączył spokojnie swą maderę,
— Przeniewierco! zdradliwszy od Lon Juana — zawołała lady Tippins — dlaczego udajesz, że nie widzisz kartki, którą ci przysyła komandor.
Wtedy dopiero Mortimer zwrócił uwagę na lokaja i spytał go, co to znaczy. Chemik powiedział mu kilka słów do ucha.
Mortimer rozwinął kartkę i odczytał ją, poczem odwracał ją na różne strony i odczytał ją poraz drugi, pobladł następnie i czytał ją jeszcze trzeci raz.
— To szczególne — szepnął — szczególny zbieg okoliczności, oto właśnie zakończenie mojej historyi.
— Cóż więc? — pytano go ciekawie. — John Harmon ożenił się?
— Nie przyjmuje spadku?
— Jakiś kodycyl w testamencie?
— Nie, nie — odparł Mortimer — wypadek to jeszcze dziwniejszy, John Harmon utonął.