<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VI
PIERWSZE DOŚWIADCZENIA PRAKTYKI LEKARSKIEJ
Dziwny człowiek. — Jego miesiąc miodowy. — Praktyka w Bristolu. — Telegram z Plymouth. — Sześć zabawnych tygodni. — Intryga. — Pobyt w Southsea. — Tanie meble. — Intryga wychodzi na jaw.

Zakończywszy pierwszy okres mych wędrówek, stanąłem wobec zadania rozpoczęcia mej praktyki lekarskiej. W książce, napisanej w kilka lat później, pod tytułem „The Stark Munro Letters“, opisałem dość szczegółowo wypadki kilku lat następnych; to też do niej odsyłam ciekawego czytelnika, zaznaczając jedynie na wypadek, gdyby któryś z czytelników chciał sobie wytworzyć obraz osoby lub karjery na podstawie tej książki, że cały szereg wypadków w niej opisanych jest wytworem wyobraźni, że zwłaszcza wypadek z obłąkanym i Lordem Saltire w rozdziale czwartym, zdarzył się nie mnie, lecz mojemu przyjacielowi. Poza tem mój cały stosunek z człowiekiem noszącym w książce nazwisko Cullingworth, jego niezwykły charakter, nasze rozstanie się i jego zamiar zrujnowania mnie — wszystko to zdarzyło się zgodnie z opisem. Tu ograniczę się do podania najważniejszej treści, zachowując nazwisko wprowadzone do książki.
Zawarłem przyjaźń z tym niezwykłym studentem medycyny w czasie ostatniego roku mych studjów w Edynburgu. Pochodził on z rodziny, która wydała kilku słynnych lekarzy; ojciec jego był znanym specjalistą chorób infekcyjnych. Członkowie tej rodziny odznaczali się także w dziedzinie sportu i mój przyjaciel był wybitnym przodownikiem znanego klubu piłki nożnej (Rugby); jedyną jego wadą było to, że wpadał w szał podczas gry. Starał się on o międzynarodowe przodownictwo, a jego młodszy brat uznawany był powszechnie za jednego z najlepszych przodowników angielskich.
Jego zdolności umysłowe szły w parze z jego siłą fizyczną. Był on doskonale zbudowany, wzrostu pięciu stóp i dziewięciu cali, ze szczęką buldoga, głęboko osadzonemi, zawsze przekrwionemi oczyma, ocienionemi brwiami krzaczastemi i z czupryną jasno-żółtego koloru, jeżącą się jak szczotka. Człowiek ten nie mógł żyć bez przygód i awantur; snuł wiecznie jakieś niezwykłe plany, w których wykonywaniu okazywał wiele energji i dużo woli, słowem, człowiek czynu i dużej inteligencji. Umarł on stosunkowo wcześnie; pośmiertne oględziny lekarskie wykazały pewne patologiczne cechy jego mózgu. Nie wiem dlaczego przywiązywał on pewną wagę do mych rad i opinji.
Kiedym go spotkał po raz pierwszy, był on właśnie w trakcie jednej ze swych przygód, które zazwyczaj kończyły się ucieczką, lub chwilowym aresztem; w odnośnym wypadku konsekwencje okazały się bardziej trwałemi. Krótko i węzłowato, przygoda polegała na tem, że przyjaciel mój porwał nieletnią, wielkiej urody panienkę z pod dachu jej opiekunów i zawarł z nią potajemnie ślub. Wobec dokonanego faktu, którego żaden prawnik nie mógł zmienić, nie miał on się czego obawiać, chociaż prawo nakłada w tym wypadku kary. Opowiadał mi później, że wziąwszy ślub, udali się do jakiejś nieznanej sobie małej miejscowości i że dla zmylenia pościgu ufarbował swe włosy na czarno, przyczem barwik przyjął się w jedynych miejscach mniej, w drugich więcej; z tą pstrokatą czupryną musiał wyglądać jak osobnik z cyrku Barnuma. Trudno wymyśleć lepszą drogę do rozgłosu niż ta, którą Cullingworth wybrał dla jego uniknięcia. Gdyby się był udał do Londynu, niktby go nie zauważył. Pamiętam, że włosy jego zachowały ten pstrokaty wygląd przez szereg lat.
Po spędzeniu miodowego miesiąca we wspomnianej zapadłej dziurze, do której się schronił, przywiózł on swą żonę do Edynburga, wynajął małe mieszkanie i wprowadził się doń prawie bez mebli. Pamiętam, że obiad, na który mnie raz zaprosił, składał się ze strudla z jabłkami, zaś w braku krzesła musiałem siedzieć na kilku grubych tomach. Zaznajomiliśmy oboje z przyjaciółmi naszej rodziny, uczyniliśmy, cośmy mogli, by młodą żonę jakoś rozerwać, lecz po pewnym czasie małżeństwo to się rozeszło i na jakiś czas wszystko ucichło.
Lecz niedługo przed moją podróżą do Afryki, otrzymałem od Cullingworth’a telegram, w którym błagał mnie o odwiedzenie go w Bristolu, dodając, że potrzebuje mej rady. Ja byłem wtedy w Birmingham, więc uczyniłem zadość jego prośbie bez zwłoki. Przybywszy do Bristolu, znalazłem go w wielkim i pięknym domu i zaraz musiałem wysłuchać jego żałosnej historji; rozpoczął on praktykę na wielką skalę w nadziei, że pacjenci jego ojca będą korzystać z jego usług. Okazało się jednak inaczej; pacjentów nie było, pieniądze się rozeszły, a wierzyciele oblęgali go ze wszech stron. Co robić? Przez dwa dni podejmował mnie iście po królewsku, gdyż nawet w największych kłopotach człowiek ten musiał się bawić i żyć szeroko. Jedyna rada, jaką mu mogłem dać, był układ z wierzycielami. Jak się później dowiedziałem, zebrał on wszystkich wierzycieli razem, wygłosił do nich długą mowę pełną uczucia, wzruszył ich niemal do łez wymownym opisem swej niezasłużonej doli i swej walki z przeciwnościami i uzyskał od nich jednomyślną zgodę na spłacenie długów wtedy, kiedy będzie mógł. To był jego sposób postępowania, który nikogo więcej nie bawił tak, jak jego samego.
W parę miesięcy po powrocie z Afryki, otrzymałem znowu telegram — człowiek ten prawie nigdy nie pisał, zawsze telegrafował — który brzmiał mniej więcej tak: „Zacząłem tu praktykę w czerwcu zeszłego roku. Powodzenie kolosalne. Przyjedź najbliższym pociągiem. Dość miejsca na dwóch. Świetne warunki“. Telegram był z Plymouth. Drugi z kolei telegram zwymyślał mnie za zwłokę i gwarantował trzysta funtów w pierwszym roku. Ponieważ to brzmiało zachęcająco, więc pojechałem.
Wypadki następnych sześciu tygodni późnej wiosny i wczesnego lata 1882 roku, nadają się bardziej do jakiejś humorystycznej powieści, niż do poważnej, prawdomównej kroniki. Warunki jakie zastałem w Plymouth były niewiarogodne. W krótkim czasie człowiek ten, pół-genjusz i pół-znachor, zdołał wyrobić sobie praktykę, która mu przynosiła dobrych kilka tysięcy funtów w gotówce. „Bezpłatne porady — lekarstwa na miejscu“ — to było jego hasło, że zaś kazał sobie dobrze płacić za lekarstwa, więc w rezultacie bezpłatne porady się opłacały. Używał on narkotyków w sposób nadmierny i ryzykowny, lecz z bardzo dodatniemi wynikami. Pamiętam wypadek, w którym wodna puchlina ustąpiła zupełnie pod wpływem sporej dozy jakiegoś olejku; wieść o tem rozeszła się z szybkością błyskawicy. Ludzie przybywali z odległości 20 i 30 mil, tak, że nie tylko jego pokój przyjęć, lecz schody i korytarze były pełne pacjentów. Jego stosunek do nich był nadzwyczajny. Krzyczał on i wrzeszczał, ryczał ze śmiechu, beształ, żartował, popychał, czasem wypędzał na ulicę, czasem przemawiał do wszystkich ze szczytu klatki schodowej. Pół dnia spędzone z nim wśród pacjentów, bawiło więcej niż najlepsza pantomina, tak, że człowiek czuł się osłabionym ze śmiechu. Miał on pod ręką stary, zniszczony tom Prawa Medycznego, które podawał jako Biblję i na tę księgę kazał przysięgać starym kobiecinom, że nie będą pić więcej herbaty. Nie wątpię, że zdziałał on wiele dobrego, gdyż kierował się on zarówno wiedzą, jak i rozsądkiem, lecz sposób jego postępowania był krańcowo niekonwencjonalny. W drugim końcu korytarza siedziała jego żona, która wykonywała recepty i przyjmowała pieniądze, zgodnie z ceną wyrażoną na kartce, którą zbadany pacjent przynosił. Wieczorem Cullingworth wracał do swej wspaniałej rezydencji poza miastem z workiem srebra pod pachą, z ogromnym, rozwianym płaszczem, zarzuconym na ramiona, z kapeluszem na bakier, szczerząc zęby do każdego lekarza, którego zgorszona twarz ukazywała się w oknie mijanego domu.
Przygotował on i urządził dla mnie pokój, wyposażając go w stół operacyjny i dwa krzesła, gdzie miałem leczyć pacjentów, których leczenia sam się nie chciał podjąć. Mam przekonanie, że moja metoda zawodowa musiała być nudną w porównaniu z jego, której nie umiałbym naśladować nawet gdybym był chciał. Mimo to, na brak pacjentów skarżyć się nie mogłem, tak, że miałem wrażenie, iż mogę zdobyć sobie praktykę. Raz udałem się na wieś, gdzie dokonałem operacji bardzo trudnej; polegała ona na wycięciu raka, który się wywiązał w nosie człowieka, przywykłego do trzymania krótkiej glinianej fajki tuż pod nosem. Udanie się tej operacji, która nie zdeformowała nosa, zdało się być dobrą wróżbą na przyszłość.
Lecz nad nićmi mego losu pracowały jeszcze inne wpływy. Matka moja była bardzo niezadowoloną z mojej przyjaźni z Cullingworth’em. Jej duma rodzinna była dotkniętą, być może słusznie, chociaż moje wędrówki po świecie wytworzyły we mnie pewne cygaństwo obyczajowe, tak, że nie odczuwałem wtedy tych spraw. Przeciwnie, lubiłem Cullingworth’a, co więcej, dziś jeszcze wspominam o nim z przyjemnością; podziwiałem jego zalety i znajdowałem upodobanie w jego kawałach. Ta moja postawa, która skłaniała mnie nawet do występowania w obronie mego przyjaciela, tem więcej irytowała moją matkę; napisała ona do mnie kilka listów z wyrzutami, w których nie obwijała wcale w bawełnę swej opinji o Cullingworth’ie i jego charakterze. Ponieważ miałem zwyczaj zostawiania mej korespondencji na stole, listy te — jak się później dowiedziałem — przeczytał zarówno Cullingworth, jak i jego żona. Nie sądzę, że wyrządzam mu jakąś krzywdę tem oświadczeniem, gdyż ostatecznie sami się przyznali do tego dobrowolnie. Wynik był ten, że Cullingworth, który ciągle węszył jakąś intrygę przeciw sobie, doszedł do przekonania, że opinja mej matki musiała być odbiciem mojej, chociaż w rzeczywistości wywołała ją moja obrona jego charakteru. Zauważyłem, że w stosunku do mnie się zmienił, a nawet kilka razy dostrzegłszy jego ukradkowe, wyraźnie nieprzyjazne spojrzenia, zapytałem go wprost o powód tej zmiany. Oczywiście odpowiedzi nie otrzymałem, lecz nie przychodziło mi wcale na myśl, że człowiek ten dążył do zrujnowania mnie, co oczywiście materjalnie byłoby bez znaczenia, gdyż nie posiadałem żadnego mienia, lecz moralnie mogło być wielką krzywdą zarówno dla mnie, jak i dla mojej matki.
Pewnego dnia przyszedł on do mnie i oświadczył mi, że obecność moja komplikuje jego praktykę, że zatem lepiejby było, gdybyśmy się rozstali. Zgodziłem się na to bez najmniejszej obrazy, zapewniając go, że nie przybyłem wcale, aby mu szkodzić, że jestem mu wdzięczny za wszystko, co dla mnie uczynił, niezależnie od faktu, że uczynność jego nie wydała spodziewanych wyników. Z kolei zaczął mi doradzać bardzo mocno, abym rozpoczął praktykę na własną rękę. Odpowiedziałem, że mi brak kapitału. Na to odparł, że mi będzie pożyczał funta tygodniowo do czasu, dopóki nie stanę na własnych nogach, tudzież, że zwrócę dług tylko w miarę możności. Podziękowałem mu bardzo serdecznie i rozejrzawszy się po okolicy, postanowiłem spróbować szczęścia w Portsmouth; nie znałem wprawdzie tej miejscowości, lecz wnioskowałem, że stosunki tam muszą być analogiczne do tych, jakie poznałem w Plymouth. Spakowawszy całe moje mienie ziemskie w jeden kuferek, wsiadłem na irlandzki parostatek w lipcu 1882 i udałem się do Portsmouth, gdzie nie miałem żywej duszy znajomej. Gotówka moja wynosiła niecałe dziesięć funtów; miała ona nie tylko pokryć bieżące wydatki, lecz starczyć na wynajem i umeblowanie domu. Co do życia z tygodnia na tydzień, nie troszczyłem się zbytnio, gdyż przyrzeczony funt tygodniowo wystarczał zupełnie na potrzeby osobiste; resztę kapitału tworzyły wrodzony optymizm i młodość.
Po przybyciu do Portsmouth, wynająłem na tydzień pokój umeblowany. Zaraz pierwszego wieczoru zamieszałem się mimowoli w kłótnię, a raczej bójkę uliczną, w której stanąłem w obronie kobiety, bitej i kopanej przez jakiegoś opryszka. Niezbyt zachęcający początek, a tem dziwniejszy, że pierwszym pacjentem, który się zjawił u mnie po otwarciu praktyki, był właśnie ten opryszek. Przypuszczam, że mnie nie poznał, ja natomiast nie miałem co do niego najmniejszej wątpliwości. Z bójki tej wyszedłem prawie cało, rad, że się obeszło bez skandalu. Tak to już drugi raz oberwałem guza w obronie niewinności uciśnionej.
Tydzień cały upłynął mi na oglądaniu pustych domów, aż w końcu wynająłem dom pod nazwą „Bush Villa“, którego właściciel zmienił obecnie tę nazwę na „Doyle House“. Komorne roczne wynosiło czterdzieści funtów. Obawiałem się w duchu, że ajent może zażądać depozytu, lecz podanie nazwiska mego stryja jako „referencji“ wzbudziło dostateczne zaufanie. Zapewniwszy się co do domu i otrzymawszy klucz od niego, udałem się do Portsea, gdzie za sumę czterech funtów nabyłem sporo starych mebli, które zaspokoiły w zupełności moje najniezbędniejsze potrzeby. Na parterze urządziłem pokój do przyjęć, a na piętrze moją sypialnię. Następnie przybiłem tabliczkę z mojem nazwiskiem, nabytą jeszcze w Plymouth, kupiłem czerwoną lampkę na kredyt i tak przygotowałem się do rozpoczęcia zawodu z dwoma funtami w kieszeni, Ponieważ nie stać mnie było na służbę, przeto sam czyściłem mą tabliczkę mosiężną, zamiatałem i utrzymywałem czystość w domu. Przekonałem się, że mogłem wyżyć zupełnie przyzwoicie za niecałego szylinga dziennie, więc byłem zaopatrzony na dość długi czas.
W tym czasie posłałem kilka nowel do czasopisma „London Society“, które obecnie nie istnieje, lecz wtedy było w pełni powodzenia pod doskonałą redakcją niejakiego Hogg‘a. W kwietniowym numerze z roku 1882, wydrukowano tam nowelkę p. t. „Kości“, dziś na szczęście zapomnianą, zaś w numerze z poprzedniego grudnia powiastkę p. t. „The Gully of Bluemansdyke“; obie one powstały pod wpływem rozczytywania się w opowiadaniach Bret Harte’a. Wraz z wymienionemi poprzednio stanowiły one cały mój ówczesny dorobek. Napisałem do pana Hogg‘a, przedstawiając mu swoje położenie i posłałem mu dla grudniowego numeru nową powiastkę p. t. „My Friend the Murderer“. Hogg przysłał mi za nią dziesięć funtów, które odłożyłem na komorne za pierwszy kwartał. Sprawił mi on mniejszą przyjemność w szereg lat później, kiedy oświadczył, że wszystkie te pierwociny literackie nabył na własność i wydał następnie pod mojem nazwiskiem.
Dobrze się jednak stało, że miałem te dziesięć funtów, gdyż Cullingworth, dowiedziawszy się o moich zobowiązaniach, wymierzył mi cios, który jego zdaniem powinien był mnie zgnieść. Przysłał mi on krótki list — tym razem wyjątkowo nie telegram, — w którym przyznawszy się, że czytał listy mojej matki, wyrażał swe zdziwienie, jak mogłem był żywić wobec niego podobne uczucia, żyjąc pod jego dachem i oświadczał, że nie chce mieć więcej nic wspólnego ze mną. W rzeczywistości nie miał powodu do żadnego żalu, lecz gotów jestem przyznać, iż on wierzył naprawdę w istnienie takiego powodu. W każdym razie zemsta jego dowodziła nienormalności umysłu.
W pierwszej chwili byłem zupełnie oszołomiony. Lecz spaliwszy raz mosty za sobą, nie mogłem się cofać. Odpisałem Cullingworth’owi z wyraźną pogardą i przestałem o nim myśleć. Faktem jest, że ponownie usłyszałem o nim dopiero w jakieś pięć lat później, kiedy mnie doszła wieść o jego przedwczesnej śmierci. Był to człowiek niezwykły i mógł być naprawdę czemś wielkiem. Jego rozrzutne życie pozostawiło jego żonę prawie w biedzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.