Wspomnienia i przygody/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Codzienne sprzątanie w domu, otwieranie drzwi, robienie niezbędnych zakupów, udoskonalanie z dnia na dzień mego gospodarstwa domowego, jednem słowem ciągłe zajęcie od rana do nocy sprawiało, że mi się czas nie dłużył. Jest to nieoceniona rzecz posiadać dom własny, choćby najbardziej skromny. Największą troską otaczałem pokój frontowy, by go uczynić jak najprzyjemniejszym dla pacjentów, Umeblowanie pokoju tylnego stanowił duży kufer i stołek. Wnętrze kufra służyło za spiżarnię, a jego wieko za stół. Dom był zaopatrzony w instalację gazową, tak, że mogłem nad płomykiem gazowym usmażyć na patelni kawałek wędzonki, którą krajałem na bardzo cienkie plasterki. Chleb, wędzonka, herbata a czasem kiełbaski — stanowiły dość urozmaicone pożywienie, które kosztowało mniej niż szylinga dziennie. Pokaźną ilość narkotyków i innych środków leczniczych otrzymałem na kredyt z hurtowni; te ustawiłem w słoikach i flaszeczkach wzdłuż ścian tylnego pokoju. Od samego początku poczęła mnie odwiedzać pewna ilość pacjentów, ludzi z najuboższej klasy; jedni przychodzili wiedzeni prostą ciekawością, drudzy wskutek niezadowolenia ze swych dotychczasowych lekarzy, jeszcze inni wskutek niemożności spłacenia zaległych należności. Sprzedane lekarstwa dawały mi dość na moje własne życie, tak, że schowane funty leżały nietknięte, czekając na termin płacenia komornego. Zdarzały się dni, w których napisane listy musiały czekać na znaczki pocztowe, lecz nawet wtedy nie ważyłem się tknąć odłożonych dziesięciu funtów. Dom mój znajdował się na rogu bardzo ludnej ulicy; z jednej strony sąsiadował z kościołem, z drugiej z dużym hotelem. Dnie upływały wcale miło, gdyż jesień była ciepła i pogodna, tak, że mogłem siedzieć w oknie skryty za firanką, już to śledząc ruch uliczny, już też oddany lekturze, gdyż mimo skromnych środków, zapisałem się do miejscowej wypożyczalni.
Mimo mego skromnego odżywiania się, lub może dzięki niemu, czułem się rzeźkim i zdrowym jak nigdy, tak, że późnym wieczorem, kiedy już nie było nadziei, aby się jakiś pacjent pokazał, zamykałem dom na klucz i udawałem się na kilkumilowy spacer dla wyładowania tym sposobem nadmiaru energji. Portsmouth, miasto tak pełne assocjacji z całem imperjum, jest jednem z najpiękniejszych w Anglji i nawet dziś jeszcze nie zawahałbym się szukać rezydencji w jego najpiękniejszej dzielnicy, Southsea, gdybym był zmuszony mieszkać w mieście, poza Londynem. Dzieje przeszłości zlewają się tu z dziejami teraźniejszości w nieprzerwaną, organiczną jedność; nowa łódź torpedowa przemyka się pod blokiem starego statku „Victory“, pod tym samym białym sztandarem, zaś stare Elżbietańskie armatki spoczywają w sąsiedztwie dzisiejszych olbrzymich dział. Stąd miasto to posiada ogromny urok dla każdego, kto ma jakie takie poczucie historji, poczucie, które ja wyssałem z macierzyńskiem mlekiem.
Jakkolwiek nie myślałem jeszcze o tem na serjo, że literatura może być polem mojej karjery, lub, że wogóle może mi przynieść coś więcej, jak trochę przygodnego zarobku, to jednak stawała się ona czynnikiem decydującym w mem życiu, gdyż bez owych dziesięciu funtów, przysłanych przez redaktora Hogg’a, musiałbym był albo przymierać głodem albo zarzucić myśl o samodzielnej praktyce. Kiedy czasem przenoszę się myślą w te czasy, zdejmuje mnie zdziwienie, żem nie zachorował na szkorbut, gdyż żywiłem się przeważnie konserwami, nie mając możności gotowania jarzyn. Lecz w owym czasie nie miałem żalu do nikogo, metody swego życia nie uważałem za niezwykłą i nie miałem żadnych obaw co do przyszłości. Wszystko w tych latach wydaje się zajmującą przygodą, nie mówiąc już o tem, że posiadanie domu było źródłem coraz to nowych przyjemności.
Miałem raz chwilę słabości, kiedy odpowiedziałem na ogłoszenie posady lekarza w Chinach. Przez kilka dni czekałem na odpowiedź, lecz kiedy nie nadeszła, przestałem myśleć o dalszem szukaniu przygód. Innym razem musiałem zwalczyć pokusę, która obiecywała łatwe powodzenie. Moi katoliccy krewni przysłali mi list polecający do miejscowego biskupa katolickiego, informując mnie równocześnie, że w całem mieście niema ani jednego lekarza katolika. W tym kierunku nie miałem jednak złudzeń co do faktu, że mnie już prawie nic nie łączy z tem wyznaniem; lecz sumienie nie pozwoliło mi wyzyskiwać formalnej przynależności dla celów materjalnych; dlatego spaliłem list polecający.
W miarę jak czas upływał, zaczęła mi się dawać we znaki samotność i przyszło mi na myśl, dlaczego ktoś z licznego kółka rodzinnego w Edynburgu nie miałby dzielić ze mną mej ośmiopokojowej samotni. Siostry były wprawdzie na posadach, lecz matka miałaby ulgę, a ja wielką pomoc, gdyby mój dziesięcioletni brat Innes zamieszkał u mnie. Od myśli do czynu nie było daleko i pewnego wieczoru młodzieniaszek zjawił się na moim progu. Trudno byłoby znaleźć milszego i weselszego towarzysza. W ciągu kilku tygodni urządziliśmy sobie wygodną rutynę życia, według której dzień schodził nam na pracy; gdy ja zajęty byłem pacjentami, brat był w szkole. Największą jego radością byli żołnierze, których w Portsmouth zawsze można widzieć. To zamiłowanie odpowiadało, jak się okazało później z jego karjery, jego naturze, gdyż był on urodzonym na wodza i administratora. Nie przewidywałem oczywiście wtedy, że ten chłopak odznaczy się w największej wojnie świata i zginie śmiercią przedwczesną, lecz ze świadomością zwycięstwa. Lecz nawet wtedy był w nas obydwóch jakiś duch żołnierski, gdyż pamiętam, jak niecierpliwie wyglądaliśmy obaj pod drzwiami redakcji dziennika miejscowego wiadomości o wyniku bombardowania Aleksandrji.
Już po napisaniu ustępu powyższego przerzucałem jakieś stare papiery i wśród nich znalazłem list zapisany nieudolnem pismem mego dziesięcioletniego towarzysza, adresowany do domu. List ten rzuca swoiste światło na sposób naszego życia. Nosi on datę 16 sierpnia 1882 i zawiera taki ustęp:
„Pacjenci gromadzą się tłumnie. W tym tygodniu zarobiliśmy trzy szylingi. Zaszczepiliśmy dziecko i dostaliśmy w swoje ręce suchotnika, zaś dzisiaj zaczął dzwonić do drzwi cygan z wózkiem pełnym koszyków i krzesełek na sprzedaż. Kiedy zadzwonił dwa razy, Arthur zawołał z góry na cały głos: „Ruszaj z Bogiem!“, lecz cygan dzwonił znowu, więc ja zbiegłem na dół i przez otwór skrzynki do listów zawołałem „Ruszaj z Bogiem!“ Cygan zaczął mnie przezywać i powiedział, że chce widzieć Arthura, który cały ten czas myślał, że drzwi otwarte i wołał: „Zamknij te drzwi!“ Więc poszedłem na górę i powiedziałem Arthurowi, co cygan powiedział i Arthur poszedł na dół i otworzył drzwi i wtedy dowiedzieliśmy się, że dziecko cygana ma odrę... Nakoniec dostaliśmy od niego sześć pensów, a i to coś znaczy“.
Pamiętam dobrze to zdarzenie i nie wątpię, że moje nagłe przejście od tonu właściciela domu, trapionego przez włóczęgę, do tonu lekarza, dbałego o zarobek, musiało być zabawne. Tylko o ile mnie pamięć nie myli, cygan dostał od nas sześć pensów, a nie my od niego.
Przez jakiś czas żyliśmy zupełnie sami, gospodarując pospołu i spędzając wieczory na długich przechadzkach. Nagle przyszło mi na myśl, że mogę odnająć część mieszkania na dole, wzamian za obsługę domową i gotowanie. Zrobiłem odpowiednie ogłoszenie i z pośród mnogich kandydatek wybrałem dwie starsze kobieciny, które oświadczyły, że są siostrami. Ich późniejszy stosunek nie dowodził wcale siostrzanych uczuć. Kiedy się wprowadziły, dom mój zaczął mieć wygląd bardziej normalny. Niedługo jednak powstały swary i kłótnie, tak, że jedna z gospodyń się wyprowadziła, a wkrótce i druga poszła jej śladem. Ponieważ pierwsza z nich wydała mi się sprawniejszą, postanowiłem ją odszukać i przekonałem się niedługo, że założyła ona maleńki sklepik. Ponieważ płaciła komorne tygodniowo, przeto kwestja wypowiedzenia nie przedstawiała trudności. Lecz sprawa zapasu sklepowego niepokoiła babinę. „Ja wykupię cały ten zapas“, oświadczyłem wspaniałomyślnie. Kosztowało mnie to wprawdzie siedemnaście i pół szylinga, lecz za to byłem zaopatrzony w zapałki, czernidło do butów i tym podobne rzeczy na długi czas. Od tego czasu spożywaliśmy gotowane obiady i rozpoczęliśmy życie normalne pod każdym względem.
Z miesiąca na miesiąc pacjentów przybywało, tak, że wytworzyło się coś w rodzaju niewielkiej praktyki. Czasem pomagał w tem przypadek, czasem nagła choroba, czasem nowy przybysz do miasta, lub ktoś, kto się poróżnił ze swym lekarzem. O ile mogłem robiłem znajomości, gdyż przekonałem się, że sama tabliczka nie wystarcza, że ludzie chcą wiedzieć, kto się za nią ukrywa. Niektórzy kupcy, którzy mieli we mnie stałego odbiorcę, zostali moimi pacjentami; tak np. właściciel sklepu, w którym nabywałem masło i herbatę, cierpiał na epilepsję. Biedak napewno nigdy nie zdawał sobie sprawy z tej mieszaniny uczuć, które wywoływała we mnie wiadomość o nowym ataku. Pamiętam również bardzo wysoką damę, z twarzą końską i wielką godnością manier towarzyskich. Miała zwyczaj siedzieć w oknie swego małego domku, czyniąc wrażenie obrazu jakiejś „grande dame“ w ramach. Od czasu do czasu miała ona napad furji, podczas którego rzucała z okna talerze na przechodniów. Byłem jedynym człowiekiem, który w takich chwilach miał na nią wpływ, gdyż naogół była ona wyniosłą i niedostępną. Raz zamierzyła się talerzem i na mnie, lecz ułagodziłem ją przybraniem postawy nie mniej godnej niż jej. Posiadała ona wiele cennych zabytków sztuki, którymi mnie obdarzała podczas choroby i które odbierała po wyzdrowieniu, Raz, kiedy sprawiła mi więcej kłopotu niż zwykle, otrzymałem dzbanek z lawy, bardzo pięknej roboty, który zachowałem mimo jej późniejszych protestów do dziś dnia.
Jest to wielkie szczęście, że praktyka lekarska ma swoją stronę humorystyczną, gdyż naogół przygnębia ona niemało. Przeważna część ludzi nie rezonuje na temat religji, gdyby jednak tak czynili, przyszłoby im często z trudnością pogodzić rzeczy, na które lekarz musi patrzeć z ideą miłosiernej opatrzności. Ten, kto nie wierzy więcej w wyjaśnienie, że życie ziemskie jest duchowem oczyszczeniem, przygotowaniem do życia zaziemskiego, kto wierzy, że wszystko się kończy ze śmiercią i że życie tutaj jest naszem jedynem doświadczeniem, ten nie może zachować wiary w dobroć i wszechmoc Boga. Tak czułem w owym czasie i to poczucie uczyniło ze mnie materjalistę, lecz dziś wiem, że sąd mój był jednostronny.
Przytoczę tu przykład. Jakaś biedna kobieta wezwała mnie raz do swej córki. Wszedłszy do bardzo ubogiej izdebki, zauważyłem małą sofkę z jednej strony; gest matki dał mi do poznania, że tam się chora znajduje. Podjąłem świecę i zbliżyłem się do łóżeczka, będąc pewnym, że zobaczę dziecko. Wszystko, co zobaczyłem, to była para szarych oczu, pełnych bólu i odrazy, które spojrzały na mnie z niechęcią. Trudno było oznaczyć wiek tej istoty. Długie, cienkie członki zwinięte były w kłębek na małej sofce. Twarz była normalna, lecz zła, złowieszcza.
— Co to jest? — zapytałem matki, oddaliwszy się od chorej.
— Ot, dziewczyna dziewiętnastoletnia, — odparła biedna kobieta, dodając: — Żeby się Bóg zmiłował i zabrał do siebie! — Co za życie dla obojga! A jak trudno pogodzić się z powszechnie przyjętemi poglądami na naszą egzystencję, wobec takich wypadków!
Życie lekarza jest pełne niebezpieczeństw i zasadzek, a t. zw. szczęście odgrywa poważną rolę w jego karjerze. Wielu uczciwych ludzi przyprawiło o zgubę proste niepowodzenie.
Pewnego razu wezwano mnie do chorej, która cierpiała na ciężką niestrawność. Nie można było dostrzedz żadnego objawu, któryby wskazywał na coś innego. Uspokoiłem zatem rodzinę. O chorobie wyrażałem się prawie z lekceważeniem i udałem się z powrotem do domu dla przygotowania odpowiedniego lekarstwa, wstępując po drodze dla odwiedzenia dwu innych pacjentów. Kiedym przybył do domu, zastałem posłańca z wiadomością, że owa chora umarła. To jest wypadek, na który każdy lekarz powinien być przygotowany w każdej chwili. Nie zrujnował on mnie, gdyż nie miałem jeszcze zbyt wyrobionej reputacji. Co do chorej, pokazało się przy oględzinach pośmiertnych, że cierpiała na wrzód w żołądku, którego żadna djagnoza nie może wykryć. Wrzód ten trawił oponę żołądkową i w czasie po mojem odejściu musiał przegryźć arterję, co wywołało śmiertelny krwotok. Oczywiście na to nie było ratunku i rodzina zrozumiała to doskonale.
O ile chodzi o moje dochody, wynosiły one w pierwszym roku 154 funtów, a w drugim 250 funtów; suma ta powoli wzrosła do 300 funtów, których w ciągu najbliższych ośmiu lat nie przekroczyłem, niezależnie, rzecz prosta, od dochodów z innych źródeł. Zaraz w pierwszym roku otrzymałem do wypełnienia formę z urzędu podatkowego, którą wypełniłem jak najsumienniej, wykazując, że dochód mój jest poniżej minimalnej skali. Otrzymałem ją z powrotem ze słowami: „Zupełnie niezadawalające“ wypisanemi na przełaj arkusza. Pod tymi słowami dopisałem: „Zgadzam się najzupełniej“ i odesłałem znowu. Za ten żart kazano mi się stawić w urzędzie, dokąd się udałem uzbrojony moją książką rachunkową, wykazującą każdy zarobiony grosz. Wobec tych dowodów urzędnicy nie mogli mi nic zrobić i rozstaliśmy się wśród śmiechu i obopólnych komplementów.
W roku 1885 brat mój udał się do szkoły średniej w Jorkshire, zaś ja wkrótce potem ożeniłem się. Niejaka pani Hawkins, wdowa z Gloucestershire, przybyła do Southsea z synem i bardzo miłą córką. Poznałem ją wskutek choroby syna; była to choroba nagła i gwałtowna, która się wywiązała na tle meningitis. Ponieważ mieszkanie w pokojach umeblowanych było połączone z wielu niewygodami, zaproponowałem przeniesienie chorego chłopca do jednego z moich niezajętych pokoi. Lecz wszystkie moje zabiegi nie przydały się na nic i biedny chłopak umarł w kilka dni później. Śmierć chorego pod moim dachem narażała mnie oczywiście na wiele kłopotów i nieprzyjemności, i gdyby nie fakt, że na parę dni przed śmiercią wezwałem na konsultację innego lekarza, władze mogły mi były czynić poważne trudności. Pogrzeb odbył się z mego domu. Matka i córka ubolewały szczerze nad faktem, że wbrew woli własnej spowodowały tyle nieprzyjemności i dzięki temu stosunek nasz stopniowo tak się zacieśnił, że córka zgodziła się dzielić mój los. Ślub nasz odbył się 6 sierpnia 1885. Trudnoby było znaleźć lepszą towarzyszkę życia i pracy; niestety związek nasz, po kilku latach jasnych i szczęśliwych, zamroczyła nieuleczalna słabość żony; jedyną moją pociechą jest myśl, że przez cały czas naszego pożycia nic nie zamąciło naszej zgody i przywiązania wzajemnego, oczywiście głównie dzięki zaletom jej charakteru, które pozwoliły jej nie tylko znosić z cierpliwym uśmiechem jej chroniczną dolegliwość, lecz i wszystkie inne życiowe przykrości. Radość sprawia mi także myśl, że choć wyszła ona za ubogiego lekarza, dożyła czasów, w których miała wszystkie wygody, jakie moje stopniowe powodzenie materjalne mogło jej zapewnić. Posiadała ona także swój własny skromny kapitalik, z którego dochód pozwolił nam urządzić dom wygodniej, niż za moich czasów kawalerskich.
Pod wielu względami małżeństwo oznaczało punkt zwrotny w mojem życiu. Życie kawalerskie bardzo często wiedzie do cyganerji i ja pod tym względem nie byłem wyjątkiem. Kiedy spoglądam wstecz na te lata, nie czuję wielkiego zadowolenia ducha, gdyż było to brodzenie w dolinie ciemności. Był to czas, w którym przestałem zupełnie trykać głową w to, co się zdało murem nieprzebitym i pogodziłem się z brakiem odpowiedzi na najważniejszą kwestję w życiu, nie bacząc na to, że bezcelową jest każda podróż, gdy podróżnik nie ma pojęcia do jakiej płynie przystani. Stare, zużyte wskaźniki odłożyłem na bok i straciłem zupełnie nadzieję znalezienia nowego, któryby mi pozwolił sterować moją łódź bez zatracenia się w tej mgle, którą wszyscy moi sternicy z Huxley’em, Mill‘em i Spencerem na czele, ukazywali jako granicę horyzontu. Moja postawa umysłowa tych czasów znalazła swój wierny wyraz w książce p. t. „The Stark Munro Letters“. Lecz niedługo potem miałem dojrzeć mdłe światełko, które z czasem miało się rozszerzyć i urość w ognisko jasności.
Dotąd głównem mojem zainteresowaniem była moja karjera literacka. Lecz życie bardziej regularne i większe poczucie odpowiedzialności wpłynęło na rozwój umysłu, który się przejawił potęgowaniem we mnie żyłki literackiej, rosnącej stale, aż wreszcie zajęcie literaturą usunęło na drugi plan mój zawód lekarski. Teraz zaczęła się faza na-pół medyczna, na-pół literacka, częściowo zaś filozoficzna, której muszę poświęcić nowy rozdział.