Wspomnienia i przygody/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
W czasie przed ożenkiem, od czasu do czasu napisałem nowelkę, które redakcje pism przyjmowały za drobne sumy — przeciętnie czterech funtów — nie stały one jednak na poziomie, któryby usprawiedliwiał ich wydanie w książce. Są one rozrzucone po pismach takich, jak „London Society“, „All the Year Round“, „Temple Bar“, „The Boy’s Own Paper“ i t. p. i nie myślę nigdy o naruszaniu ich wiecznego odpoczynku. Spełniły one swoje zadanie, przynosząc mi drobną ulgę materjalną w ciężkich czasach. Co prawda nie przyniosły mi one więcej, jak jakieś dziesięć lub piętnaście funtów na rok, tak, że nie było ni mowy ni myśli o zarabianiu na życie tą drogą. Lecz chodź nie wiele produkowałem, zato wiele korzystałem umysłowo. Do dziś posiadam notatniki z tych czasów, pełne wiadomości z wszelkich dziedzin, które nabywałem w owym czasie. Jest to wielki błąd wydawać z siebie przed uprzedniem nagromadzeniem zapasów. Moja powolna metoda i moje naturalne ograniczenia pozwoliły mi uniknąć tego niebezpieczeństwa.
Lecz po ożenieniu się, umysł mój się ożywił, moja wyobraźnia i moje zdolności wyrażenia się wzmogły się wyraźnie. Przeważna część nowel, zawartych w tomie p. t. „Kapitan Gwiazdy Północnej“ powstała w tych latach między rokiem 1885 i 1890. Niektóre z nich należą do moich najlepszych prac. Największą przyjemność sprawiła mi jednak świadomość, że przestaję być dyletantem i że wchodzę w towarzystwo pisarzy z zawodu i tę świadomość dało mi przyjęcie mej noweli p. t. „Habakuk Jephson’s Statement“ przez James’a Payn‘a do miesięcznika „Cornhill“. Miałem ogromny szacunek dla tego pisma z jego świeżą tradycją Thakeray’a i Stevenson’a, toteż fakt wejścia w szeregi jego współpracowników radował mnie więcej, niż czek na 30 funtów. Oczywiście utwór ukazał się bezimiennie, gdy, taka była zasada tego miesięcznika, który odmawia autorowi sławy, wzamian za obronę przed ewentualną napaścią. Po ukazaniu się tej noweli jeden z dzienników rozpoczął recenzję od słów: „Nowy numer pisma Cornhil drukuje na wstępie nowelę, która mogłaby poruszyć Thackeray’a nawet w grobie“. Pewien znajomy staruszek z naprzeciwka, który znał mój sekret, przybiegł do mnie, by mi pokazać to dwuznacznej wartości zdanie. Inne pismo oświadczyło wprost: „Noworoczny numer pisma „Cornhill“ przynosi na wstępie utwór potężny, noszący wyraźne ślady wytrawnej dłoni autora „Nowych Nocy Arabskich“ (L. R. Stevenson. Przyp. tłum.). Była to wielka pochwała, lecz wyznaję, że mniejsza chwalba skierowana wprost do mnie, sprawiłaby mi była większą przyjemność.
Wkrótce potem to samo pismo umieściło dwie inne moje nowele „John Huxford’s Hiatus“ i „The Ring of Thoth“. Dostałem się także na łamy trudno dostępnego „Blackwood Magazine“, który przyjął nowelę p. t. „The Physiologist’s Wife“, pisaną pod wpływem Henry James’a. Mimo to, były to wszystko rzeczy na małą skalę, a moja duma autorska nie musiała być wielką, skoro pozwoliła mi na przyjęcie czterech funtów, za napisanie noweli na temat wyrażony w dołączonym do czeku drzeworycie. Drzeworyt był bez wartości a nowela na pewno stała na jego poziomie. Pamiętam także, że napisałem powiastkę, której akcja działa się w Nowej Zelandji. Dlaczego pisałem o miejscowości, o której nie miałem najmniejszego pojęcia, na to nie umiem odpowiedzieć. Jakiś krytyk z Nowej Zelandji wykazał, że umieściłem opisywaną farmę o 90 mil na wschód czy na zachód od miasteczka Nelson, że zatem musiała się znajdować na dnie Pacyfiku, w odległości dwudziestu mil od brzegu. Te omyłki się zdarzają. Czasem dokładność jest koniecznie potrzebna, czasem zaś gdy treść jest ideowa, szczegół geograficzny jest bez znaczenia.
W jakiś rok po ożenieniu się, doszedłem do przekonania, że pisanie krótkich nowel nie doprowadza do niczego. Nazwisko autora na okładce, oto co jest potrzebne do powodzenia. Tylko tą drogą można zapewnić sobie uznanie swej indywidualności, uznanie ujemne lub dodatnie. Od roku 1884 pracowałem od czasu do czasu nad dłuższą historją, pełną sensacyjnych przygód p. t. „The Firm of Girdlestone“, która była moją pierwszą próbą dłuższej opowieści. Pomijając kilka krótkich ustępów, jest to rzecz bez wartości i jak każda pierwsza książka — wyjąwszy utwory wielkich i oryginalnych genjuszów — jest zbyt oczywistem naśladownictwem innych. Miałem już wtedy świadomość tego, zaś ta samowiedza rosła z postępem czasu. Kiedy wydawcy odrzucili ją, pogodziłem się z ich wyrokiem i schowałem dość pomięty rękopis do najniższej szuflady.
Równocześnie czułem, że stać mnie na pracę bardziej świeżą, tęższą i artystycznie lepszą. Pociągał mnie wtedy Gaboriau przez swą umiejętność rozwiązywania intrygi, zaś Dupin, detektyw z powieści Poëgo, był moim umiłowanym bohaterem od wczesnej młodości. Czy zdołam jednak stworzyć w tej dziedzinie coś własnego? To pytanie nie dawało mi spokoju. Na myśl przychodziła mi postać mego starego profesora Joe Bell’a, z jego orlą twarzą, jego dziwacznymi nałogami, z jego bajecznym zmysłem wydobywania szczegółów. Gdyby on był detektywem, na pewno podniósłby on z czasem ten wysoce zajmujący sposób do wyżyn ścisłego, prawie naukowego systemu. Trzeba spróbować, czy się nie uda osiągnąć ten wynik. Jeśli była taka możliwość w życiu rzeczywistem, czemużby nie można stworzyć jej wiarygodnego obrazu fikcyjnego? Nie dość jest powiedzieć, że ktoś jest zdolny; czytelnik żąda dowodów i przejawów tej zdolności, takich przejawów na przykład, jakie profesor Bell składał codziennie w sali wykładowej. Ta myśl mnie bawiła. Ale jak nazwać takiego jegomościa? Do dziś dnia zachowałem kartkę z notatnika, zapełnioną różnymi nazwiskami proponowanemi. Pospolita metoda, która nazwiskiem zaznacza charakter i daje w rezultacie różnych Bystroniów lub Szperalskich, nie pociągała mnie zupełnie. Początkowo chciałem go nazwać Sherringford Holmes, ostatecznie miał się nazywać Sherlock Holmes. Oczywiście nie może on opowiadać sam o swych przygodach; musi mieć towarzysza, człowieka wykształconego, któryby mógł brać udział w przygodach i umiał je opowiedzieć. Zwykłe, pospolite nazwisko dla takiego zausznika; niech się nazywa Watson. Tak oto powstały moje figury książki, której dałem tytuł: „Study in Scarlet”.
Miałem wrażenie, że utwór jest napisany tak, iż nie pozostawia nic do życzenia, stąd przywiązywałem doń wielkie nadzieje. Kiedy rękopis „Girdlestone“ wracał za każdym razem do punktu wyjścia, jak gołąb pocztowy, robiło mi się przykro, lecz nie byłem zdziwiony; kiedy jednak ta mała książeczka o Holmes’ie zaczęła podobnie krążyć między mną i wydawcami, czułem się skrzywdzonym, gdyż wiedziałem, że rzecz zasługuje na coś więcej niż odprawę. James Payn uznał jej zalety, lecz ze słusznością oświadczył, że jako nowela, rzecz jest za długa a jako powieść za krótka. Wydawca Arrowsmith, który otrzymał ją w maju r. 1886, odesłał ją nie czytając w lipcu. Podobnie postąpiło kilku innych. W końcu postanowiłem posłać do firmy „Ward, Lock and Co“, wiedząc, że specjalnością jej jest tania i sensacyjna powieść. Istotnie dnia 30 października 1886 otrzymałem list, treści następującej:
„Szanowny Panie!
Przeczytaliśmy utwór pański i przyjmiemy go z przyjemnością. Nie możemy jednak wydać go w tym roku z powodu nadmiaru materjału. Jeśli Pan się zgodzi na wstrzymanie wydania do następnego roku, jesteśmy gotowi nabyć prawa autorskie za sumę 25 funtów.
Z poważaniem
Ward, Lock and Co.“
Propozycja ta nie była zbyt kusząca, tak, że nawet ja, nie opływający w dostatki, wahałem się z jej przyjęciem. Chodziło nie tylko o bardzo małą sumę, lecz także o zwłokę. Lecz ciągłe odmowy i zawody znudziły mnie; sądziłem przytem, że lepiej jest dać się poznać późno niż wcale nie. Dlatego się zgodziłem i książka ukazała się w r. 1887. Nie otrzymałem za nią nigdy ani grosza więcej.
Mając przed sobą spory kawał czasu do ukazania się książki, czując równocześnie dziwny napływ myśli, postanowiłem spróbować swych sił na większą skalę; w tym celu wybrałem formę powieści historycznej, gdyż zdawało mi się, że forma ta odpowie najlepiej mym pojęciom, kojarzącym wysoką godność literatury z duchem awanturniczych przygód. Miałem zawsze wiele sympatji dla Purytanów, którzy przy całej swej skłonności do dziwactw, odznaczali się zawsze poszanowaniem wolności politycznej i głęboką religijnością. Zarówno powieść jak i sztuka skarykaturowała ich niejednokrotnie. Nawet Walter Scott nie dał ich wiernego obrazu. Macaulay, który był zawsze jednem ze źródeł mych natchnień, przedstawił ich w najbardziej prawdziwem świetle, odtwarzając ich jako poważnych bojowników, zbrojnych w biblje i szerokie miecze. Pamiętam zwłaszcza jeden jego ustęp — choć nie umiem go dosłownie, — w którym mówi, że po epoce Restauracji, każdy bardziej inteligentny woźnica lub wieśniak, był jednym z żołnierzy Cromwell’a. Ten ustęp natchnął mnie do napisania powieści p. t. „Micah Clarke“, w której puściłem wodze swej fantazji. Jakkolwiek oczytany w historji, spędziłem kilka miesięcy na studjowaniu szczegółów, poczem napisałem całą rzecz dość szybko. Są w niej ustępy, jak np. obraz gospodarstwa purytańskiego lub szkic sędziego Jeffreys, których nie mógłbym napisać lepiej. Kiedy ją skończyłem w początkach r. 1888, byłem z siebie bardzo zadowolony i z tem uczuciem wyprawiłem rękopis w drogę do wydawców.
Lecz niestety, jakkolwiek moja książeczka o Holmesie już się była ukazała i wywołała dość żywe zainteresowanie, stukanie do drzwi wydawców pozostawało bez odpowiedzi. Pierwszym, który otrzyma rękopis był James Payn, który swą odpowiedź odmowną zaczął od słów: „Jak pan, jak pan może tracić czas i zdolności na pisanie powieści historycznych!“ Taki rezultat po roku pracy mógł oddziałać przygnębiająco. Z kolei nadszedł wyrok Bentley’a, który brzmiał: „Mojem zdaniem brak tej rzeczy czynnika decydującego w powieści, to jest zainteresowania; wobec tego nie sądzimy, aby powieść ta mogła zyskać popularność szerokiej publiczności“. Z kolei przemówił Blackwood: „Są w tej pracy niedoskonałości, które nie rokują jej powodzenia; brak poważnej rękojmi w tym kierunku nie pozwala nam na jej wydanie“. Inne odpowiedzi były jeszcze gorsze. Miałem już zamiar umieścić rękopis obok pierwszego nieudałego tworu „Girdlestone“, kiedy postanowiłem spróbować raz jeszcze i posłałem go do firmy Longmans, której doradcą literackim był znany literat Andrew Lang. Nadspodziewanie powieść mu się podobała, tak, że polecił jej przyjęcie. W ten sposób pierwszy sukces literacki zawdzięczam Lang'owi, którego Stevenson nazywał „Andrzejem Kędzierzawym“. Książka ukazała się w lutym 1889 roku i jakkolwiek nie miała szalonego powodzenia, doczekała się jednak całego szeregu bardzo pochlebnych recenzyj, między nimi zaś specjalnego artykułu w „Nineteenth Century“ pióra znanego krytyka Prothero. Księgarsko stanowiła dobry artykuł zbytu od początku po dziś dzień, tak, że mogę ją uważać za pierwszy solidny fundament mej literackiej sławy.
Literatura angielska cieszyła się w owych czasach wielką popularnością w Stanach Zjednoczonych, choćby z tej prostej przyczyny, że wskutek braku ochrony praw autorskich, księgarze amerykańscy mogli uprawiać bezkarnie korsarstwo. Działo się to z wielką szkodą autorów brytyjskich, lecz jeszcze więcej cierpieli na tem autorzy amerykańscy, którzy nie mogli w tych warunkach współzawodniczyć. Jak każdy grzech społeczny, ten niemoralny stan rzeczy przygotował sobie sam karę, gdyż odbił się ujemnie nie tylko na niewinnych autorach, lecz także na wydawcach, gdyż to, co należy do każdego, jest równocześnie własnością niczyją; stąd każdy wydawca, który chciał sporządzić przyzwoite wydanie spotykał się w tej chwili z gorszem, lecz tańszem wydaniem. Widziałem niektóre z moich pierwszych wydań amerykańskich na papierze mało co lepszym od tego, jakiego używają w sklepach do pakowania. Jedynym dodatnim momentem tych stosunków był fakt, że każdy autor brytyjski, który był coś wart, szybko zyskiwał tam uznanie a później, kiedy wprowadzono ustawę Ochrony Praw Autorskich, miał tam wyrobioną publiczność. Moja książeczka o Holmesie spotkała się w Ameryce z pewnem powodzeniem, a wkrótce potem zawiadomiono mnie, że przedstawiciel firmy Lippincott jest w Londynie i pragnie się ze mną widzieć, celem zawarcia umowy co do wydania książki. Nie potrzebuję dodawać, że udzieliłem pacjentom jednodniowego odpoczynku i udałem się do Londynu.
Raz tylko poprzednio otarłem się o wielki świat literacki. Było to przy sposobności zamiany czasopisma „Cornhill“ na wielki dziennik ilustrowany; pomysł ten okazał się niepraktycznym, tak, że rychło wrócono do pierwotnej formy miesięcznika. Rzeczona zmiana dała okazję do obiadu, na który redakcja zaprosiła wszystkich współpracowników. Uroczystość ta odbyła się w Greenwich, w gospodzie „Pod Okrętem“. Zebrało się tam sporo artystów i pisarzy a ja do dziś pamiętam szacunek, z jakim się zbliżałem do osoby James‘a Payn‘a, który dla mnie był klucznikiem złotych podwoi sławy i powodzenia. Przybyłem jako jeden z pierwszych, powitany przez pana Smith’a, głównego dyrektora firmy, który mnie przedstawił Payn’owi. Lubiłem bardzo i ceniłem wysoko jego pisma, więc z nabożnem zaciekawieniem czekałem na pierwszą uwagę z jego ust. W istocie stwierdzała ona fakt, że jedna z szyb w oknie była pęknięta i że djabli wiedzą, jak się to stało. Muszę jednak dodać zaraz, że później mogłem się przekonać wielokrotnie, że był to jeden z najdowcipniejszych i najmilszych ludzi. Podczas obiadu siedziałem obok Anstey’a, którego świeża książka „Vice Versa“ święciła wtedy zasłużony triumf; poznałem też wiele innych znakomitości, tak, że wracałem do domu z głową w obłokach.
Obecnie po raz drugi bawiłem w Londynie dla spraw literackich. Amerykanin, Stoddart, okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem; oprócz mnie zaprosił on na obiad niejakiego Gilla, bardzo wesołego członka parlamentu z grupy irlandzkiej i Oscara Wilde‘a, wsławionego już przywódcę kierunku estetycznego. Dla mnie był to cudowny wieczór. Wilde czytał — ku mojemu wielkiemu zdziwieniu — moją powieść „Micah Clarke“ i wyrażał się o niej z entuzjazmem, tak, że nie czułem się zupełnym intruzem. Rozmowa z nim wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Górował on nad nami wszystkimi a równocześnie okazywał szczere zainteresowanie dla wszystkiego, co słyszał od nas. Zdradzał on wielką subtelność uczuć i takt towarzyski, tak, że umiał „brać i dawać“, lecz to, co dawał, było jedynem w swoim rodzaju. Posiadał on dar dziwnego precyzjowania tego, co mówił, delikatność humoru, tudzież szczególnie subtelną gestykulację dla ilustrowania znaczenia swych słów. Trudno mi odtworzyć gest, lecz nigdy nie zapomnę tego, co powiedział w ciągu naszej dyskusji o przyszłych wojnach: „Z każdej strony zbliżać się będzie do granicy chemik z butelką...“ w tym momencie wzniesiona dłoń i wyraz twarzy uzupełniały te słowa groteskowym obrazem. Niezwykłemi były jego anegdoty. Rozmawialiśmy na temat cynicznej zasady, że powodzenie przyjaciół wywołuje w nas niezadowolenie. „Szedł raz djabeł przez pustynię Libijską“, wtrącił Wilde, „i doszedł do miejsca, gdzie pewna ilość djablików męczyła pustelnika świętego. Święty ten z łatwością otrząsał z siebie ich niecne namowy. Djabeł patrzył przez chwilę na bezskuteczność ich usiłowań, a potem zbliżył się ku nim dla dania im lekcji.
„To, co czynicie — oświadczył — jest zbyt grube i niesmaczne. Pozwólcie mi na chwilkę...“ Rzekłszy to, zbliżył się do świętego i szepnął mu do ucha: „Twój brat został właśnie biskupem Aleksandryi“. Złośliwy wyraz zazdrości stanął w tej chwili w oczach pustelnika i zmroczył jego pogodną twarz. „To — rzekł djabeł do swych sług — jest metoda, którą wam polecam“.
Wynikiem tego wieczoru było przyrzeczenie dane przez Wilde’a i mnie napisania dłuższych utworów dla „Lippincott’s Magazine“. Wilde napisał „Portret Dorjana Grey’a“, książkę wysokiej wartości moralnej, zaś ja napisałem powieść „The Sign of Four“, w której Holmes ukazał się po raz drugi na widowni. Muszę dodać, że ani razu nie dostrzegłem w rozmowie Wilde’a bodaj cienia jakiejś niskiej myśli; nikt w owym czasie nie podejrzywałby go nawet o coś podobnego. Raz tylko jeszcze widziałem go w latach późniejszych; wtedy odniosłem wrażenie, że jest to człowiek umysłowo chory. Pamiętam, że mnie zapytał, czym był na którejś z jego sztuk podówczas granych. Odpowiedziałem, że nie byłem. „Ach, niechże pan idzie!“ zawołał, „Toż-to rzecz cudowna, genjalna!“ Wszystko to z najzupełniejszą powagą. Trudno było o większą sprzeczność z wrażeniem, które czynił, gdym go widział po raz pierwszy. Pomyślałem wtedy i dziś jeszcze jestem tego zdania, że ta potworność, która się stała przyczyną jego zguby, była objawem patologicznym i że szpital był miejscem właściwszem dla jej rozważania, niż sala sądowa.
Kiedy się ukazał „Portret Dorjana Grey’a“, napisałem do Wilde’a, wyrażając mu moją opinję o tej książce. Warto tu przytoczyć jego odpowiedź, gdyż pokazuje ona prawdziwego Wilde’a. Opuszczam tu początek listu, w którym mowa o moim utworze w słowach naprawdę zbyt pochlebnych. Lecz oto ustęp odnośny:
„Między mną i życiem unosi się zawsze mgła słów. Dla frazesu gotów jestem wyrzucić za okno prawdopodobieństwo, a za sposobność stworzenia epigramu mogę się rozstać z prawdą. Przytem wszystkiem celem moim jest stworzenie dzieła sztuki i fakt, że pan uważa moją metodę za subtelną i artystycznie trafną sprawia mi wielką radość. Mam wrażenie, że to, co się pisze w dziennikach, wychodzi z pod pióra świętoszków i jest przeznaczone dla Filistynów. Nie pojmuję jak można uważać „Dorjana Grey‘a“ za utwór niemoralny. Moja trudność polegała na podporządkowaniu oczywistej idei moralnej efektom artystycznym i dramatycznym i mimo całego mego wysiłku idea moralna zdaje mi się jeszcze zbyt oczywistą“.
Zachęcony przyjęciem powieści „Micah Clarke“, powziąłem zamysł śmielszy i bardziej ambitny. Zawsze mi się zdawało, że czasy Edwarda III stanowiły największą epokę w dziejach Anglji — epokę, w której zarówno król francuski jak i szkocki byli więźniami w Londynie.
Fakt ten był dziełem przedewszystkiem tej grupy ludzi, którzy zasłynęli w całej Europie, lecz którym literatura brytyjska nie dała wyrazu artystycznego, gdyż jakkolwiek Walter Scott przedstawił na swój sposób angielskiego łucznika, ten ostatni figurował w jego dziełach raczej jako opryszek niż jako żołnierz. Miałem także swoje własne pojęcia o Wiekach Średnich, którym pragnąłem dać wyraz. Znałem dobrze Froissart’a i Chaucer’a i wiedziałem, że rycerze średniowieczni nie koniecznie byli bohaterami atletycznej budowy, jak ich przedstawiał Scott; wyrazem mojej postawy stały się dwie książki, jedna p. t. „The White Company“, napisana w r. 1889, a druga p. t. „Sir Nigel“ napisana w czternaście lat później. Osobiście uważam tę drugą za lepszą, lecz nie waham się twierdzić, że w tych dwóch książkach, wziętych razem, osiągnąłem cel zamierzony, że są one wiernym obrazem tej wielkiej epoki, i, że jako całość tworzą one najpełniejszą, najbardziej zadawalającą i najbardziej ambitną pracę, jakiej się podjąłem. Każda praca wytwarza swój własny poziom; otóż mam przekonanie, że gdybym był nie tknął tematu Sherlock‘a Holmes’a, który z czasem przesłonił moje utwory bardziej ambitne, moje stanowisko w literaturze byłoby obecnie wyższej miary. Praca nad rzeczoną epoką wymagała wielkich studjów i do dziś posiadam szereg notatników, zawierających mnóstwo materjału historycznego. Staram się zawsze o prosty styl i unikam długich słów w miarę możności, stąd zdarzyć się mogło, że czytelnik złudzony prostotą i łatwością słowa, nie zdołał zdać sobie sprawy z nakładu badań naukowych w mych powieściach historycznych. To mnie oczywiście nie martwi, gdyż zawsze wierzyłem, że rzetelna praca wkońcu musi się spotkać z uznaniem, że zatem prawdziwa wartość danego dzieła nie jest rzeczą straconą na zawsze.
Pamiętam, że, kiedy napisałem ostatnie, końcowe słowa „Białej Kompanji“, uczułem napływ radości i z okrzykiem „Skończone!“ rzuciłem pióro z takim rozmachem, że atrament opryskał tapetowaną ścianę przeciwległą. Miałem żywą świadomość, że ta książka żyć będzie i oświecać naszą tradycję narodową. Kiedy patrzę wstecz na jej pięćdziesiąt wydań, mogę oświadczyć z całą skromnością, że świadomość ta była uzasadnioną. Była to ostatnia książka, jaką napisałem w czasie mej praktyki lekarskiej w Southsea; z kolei mogę poświęcić kilka uwag innym stronom życia podczas ostatnich lat mego pobytu w „Bush Villa“. Dodam tu tylko, że powieść „The White Company“ drukował miesięcznik „Cornhill“ mimo ujemnej opinji James’a Payn’a o powieści historycznej i, że tym sposobem urzeczywistniła się jeszcze jedna ambicja mego życia, drukowania dużej powieści na łamach tego słynnego czasopisma.