<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IX
PODNIESIENIE KOTWICY
Studja psychiczne. — Doświadczenia w dziedzinie telepatji. — Moje pierwsze seanse. — Dziwny dowód. — Generał Drayson. — Pogląd na teozofję. — A. P. Sinnett. — W. T. Stead. — Podróż do Berlina. — Metoda Kocha. — Brutalność Bergmanna. — Malcoln Morris. — Towarzystwo literackie. — Praca polityczna. — Arthur Balfour. — Nasz wyjazd z Portsmouth.

W tych pierwszych latach po ożenieniu się, zanim opuściłem Southsea, stawiałem również pierwsze kroki w dziedzinie studjów psychicznych, które z czasem miały zrewolucjonizować moje poglądy i pochłonąć całą energję mego życia. W owym czasie posiadałem zwyczajną pogardę młodego, wykształconego człowieka dla całej tej dziedziny, która nosi nic nie mówiące miano spirytualizmu. Czytałem o medjach, skazanych za oszustwa, słyszałem o fenomenach, stojących w sprzeczności z każdem znanem prawem, ustalonem przez naukę i ubolewałem nad prostactwem i łatwowiernością poczciwców, którzy mogli się dać nakłonić do wierzenia, że zjawiska tego rodzaju dowodziły istnienia inteligencji poza naszym własnym bytem. Otrzymawszy za młodu wykształcenie w szkole materjalizmu medyczno-przyrodniczego, przejęty negatywną postawą mych najlepszych nauczycieli, nie mogłem się pogodzić z teorjami, które przekreślały zupełnie każde moje przekonanie, zdobyte z takim trudem. Byłem oczywiście w błędzie i moi nauczyciele byli w błędzie, lecz mimo tej świadomości utrzymuję w dalszym ciągu, że ich wiktorjański agnostycyzm był z pożytkiem dla ludzkości, gdyż podważył nierozsądną ewangelicką podstawę, tak nieporuszoną do ich czasów. Dla dokonania jakiejś przebudowy, trzeba przygotować najpierw parcelę. Dwa były kierunki w epoce Wiktorjańskiej, zdążające oddzielnie ku zmianie; jeden usiłował umocnić i ulepszyć starą budowlę, tak, aby przedłużyć jej byt — jak tego dowodzi ruch Oxfordzki i Anglo-Katolicki; drugi chciał zwalić ruiny, by nowy gmach mógł powstać na ich miejscu. Jak już wspominałem, moja postawa była materjalistyczna, lecz pełna szacunku i uznania dla wielkiej, centralnej, świadomej przyczyny, bez możności jej zdefiniowania i bez odpowiedzi na pytania, dlaczego musi ona używać tak tajemniczych i strasznych środków dla urzeczywistnienia swych planów.
Z mojego punktu widzenia umysł (który dla mnie był równoznaczny z duszą) był emanacją mózgu, zupełnie fizyczną w swej istocie. Jako student medycyny i jako lekarz patrzyłem i widziałem, jak nacisk odłupanej kości lub nowotworu na mózg, powodował zmianę w przejawach duszy. Widziałem, jak alkohol lub trutka wywoływały czasowe przejawy zbrodni lub cnoty. Te fizyczne dowody były niezaprzeczalne. Nie przyszło mi nigdy na myśl, że bieg zjawisk mógł być odwrotnym i że wyższe zdolności mogły się przejawiać tylko niedoskonale dzięki niedoskonałości narzędzi. Rozbite skrzypce, lecz skrzypek jest tem, czem był.
Pierwszą kwestją, która mnie zastanowiła i skłoniła do zbadania na nowo mej postawy, była kwestja telepatji, którą roztrząsał wtedy William Barret i inni, jeszcze przed ukazaniem się monumentalnego dzieła Myers'a p. t. „Human Personality“; była to pierwsza książka, która traktowała przedmioty psychiczne poważnie, z nakładem studjów i pracy odpowiednich wadze tematu. Mojem zdaniem, książka ta zajmie tak trwałe stanowisko jak „Novum Organum“, „The Descent of Man“, lub inne dzieło podstawowe, stanowiące epokę w rozwoju myśli ludzkiej. Przeczytawszy kilka sprawozdań, począłem eksperymentować w dziedzinie przenoszenia myśli i znalazłem towarzysza do tych doświadczeń w osobie pana Balla, znanego architekta w Portsmouth. Wielokrotnie, siedząc poza nim, rysowałem diagramy, a on z kolei wykonywał mniej więcej te same figury. Wykazałem ponad wszelką wątpliwość, że mogłem komunikować swe myśli bez słów.
Jeśli jednak mogłem sprawdzić te rzeczy na odległość sześciu stóp, trudno było wątpić w dowody, że te same wyniki można osiągnąć na wielką odległość. Przy odpowiednim przedmiocie i pewnej nieokreślonej sympatji dwóch jednostek, rzecz była niezależną od przestrzeni. Tak przynajmniej dowody zdały się stwierdzać. Zawsze byłem za wiedzą ścisłą i potrzebą nieustraszonej pogoni za prawdą, bez względu na to gdzie się taiła. Teraz zobaczyłem jasno, że postawa moja była zbyt dogmatyczna i sztywna. Porównywałem myśl płynącą z mózgu z wydzielinami wątroby. To oczywiście było niedorzecznością. Jeśli myśl mogła wędrować tysiące mil i wytwarzać jawny skutek, przeto musiała się różnić nie tylko co do stopnia, lecz i co do rodzaju od każdej materji fizycznej. To zdało się rzeczą pewną i musiało pociągnąć za sobą pewną modyfikację mych poglądów.
W tym czasie (1886) rodzina generała, który był moim pacjentem, poczęła się interesować ruchomymi stolikami i zaprosiła mnie dla notowania wyników ich doświadczeń. Członkowie jej usadowili się dokoła stołu w jadalni, który po pewnej chwili, począł się chwiać i ostatecznie wprawił się w ruch, wystarczający do uderzania jedną nogą o podłogę. Z kolei siedzący, których dłonie spoczywały na stole, poczęli zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi, mniej lub więcej dorzeczne. Otrzymywano je nudną metodą cytowania alfabetu i notowania liter, wskazanych uderzeniem. Mnie się wydawało, żeśmy zbiorowo popychali stół i że nasza własna wola działała przy wskazywaniu liter. Byłem zainteresowany i sceptyczny zarazem. Niektóre z otrzymanych odpowiedzi nie były ogólnikowemi banalnościami, lecz wiadomościami bardzo określonemi, pochodzącemi rzekomo od zmarłych przyjaciół rodziny, co oczywiście czyniło większe wrażenie na obecnych, niż na mnie. W chwili, gdy piszę te słowa, mam przed sobą zanotowane wówczas odpowiedzi. „Nie mów dziewczętom jak je zobaczysz, bo mnie zaczną obgadywać. Pocałuj ode mnie moje maleństwo. Zawsze nad nią czuwam. Franciszka“. Oto typowa odpowiedź, oczyszczona z różnych ogólnikowych domieszek. Odbyliśmy przeszło dwadzieścia takich posiedzeń, podczas których ja nie otrzymałem ani jednej dorzecznej odpowiedzi, tak, że cały ten proces utrzymał mnie w bardzo krytycznem usposobieniu.
Lecz mimo to czułem, że w tej dziedzinie jest problem do rozwiązania i kontynuowałem studja, celem jego rozwiązania, czytając wszystkie „za“ i „przeciw“, prosząc o radę ludzi doświadczonych, zwłaszcza generała Draysona, bardzo wybitnego myśliciela i pioniera wiedzy psychicznej, który mieszkał wtedy w Southsea. Znałem go najpierw jako astronoma, który pracował nad systemem, mającym zrewolucjonizować nasze obecne, według niego błędne, pojęcia o kole, które zakreśla na niebiosach przedłużenie osi naszej kuli ziemskiej. Koło to jest podobno większe i ma inny środek; to nowe koło wyjaśnia rzekomo szereg zjawisk dotąd niemożliwych do wyjaśnienia i zmienia astronomję na wiedzę bardziej ścisłą, związaną więcej niż się to dotąd przypuszcza z geologją i powrotnemi epokami lodowemi, których daty możnaby podobno ustalić. Poglądy generała Draysona wywarły wtedy na mnie głębokie wrażenie; od czasu jego śmierci ukazało się kilka dzieł, potwierdzających jego poglądy, zwłaszcza książka admirała De Horsey p. t. „Draysoniana“. Imię Drayson'a może się stać jeszcze sławnem, o ile myśli jego okażą się trafnemi. W każdym razie sądu jego nie można było lekceważyć; toteż kiedy opowiedział mi o swoich eksperymentach w dziedzinie spirytualizmu, wywarły one na mnie wrażenie, mimo całej solidności mojej ówczesnej filozofji. Na opłacanie medjum zawodowego byłem za ubogi, zaś pracować w tej dziedzinie bez medjum, to tak, jak odbywać studja astronomiczne bez teleskopu. Raz tylko sprowadziłem do domu starego jegomościa, obdarzonego rzekomo niezwykłą siłą psychiczną, który podjął się złożyć nam jej dowody za skromnem wynagrodzeniem. Wprowadził się on w trans przy pomocy głośnego oddychania, co zaniepokoiło niektórych z obecnych, poczem począł demonstrować. Zdanie, które skierował do mnie, brzmiało: „Niech pan nie czyta książki Leigh Hunt‘a “. Była to istotnie niezwykła rada, gdyż w onym czasie zastanawiałem się nad tem, czy mam czytać rzecz p. t. „Comic Dramatists of the Restoration“ tego autora. Pociągała mnie ona jako temat, lecz sposób jego traktowania mnie odstręczał. O ile chodziło o sprawę telepatji, rzeczona odpowiedź była dla mnie dowodem decydującym, lecz na tem znaczenie jej dla mnie się kończyło. Mimo to, wrażenie moje było tak silne, że posłałem opis tego seansu do tygodnika „Light“, poświęconego sprawom psychicznym. W ten sposób w r. 1887 wpisałem się publicznie na listę ludzi, studjujących zagadnienia spirytualizmu; że zaś do tej chwili upłynęło lat 37, przeto jestem jednym ze starszych badaczy tej dziedziny. Od tego czasu kontynuowałem moje studja i badania, lecz dopiero w późniejszym okresie mego życia zdałem sobie sprawę z istotnego celu tych wszystkich zachodów.
Przez jakiś rok lub dwa interesowałem się bardzo teozofją; o ile bowiem spirytualizm przedstawiał się wówczas zupełnie chaotycznie, teozofja była ujęta w dobrze obmyślany i rozsądny system, którego części takie jak Kharma i reinkarnacja, zdawały się wyjaśniać ostatecznie niektóre z anomalji życia. Poznałem wtedy dzieło Sinnett’a „Occult World“, a później czytałem jeszcze z większym podziwem jego świetną ekspozycję teozofji w dziele p. t. „Esoterie Buddhism“. Poznałem nawet samego autora, gdyż był on bliskim przyjacielem Drayson'a; rozmowy z Sinnett’em wywarły na mnie wielkie wrażenie. Niestety straciłem do niego częściowo zaufanie po ukazaniu się raportu D-ra Hodgson’a, o śledztwie prowadzonem przez Sinnett’a w Adyar w sprawie pani Bławatskiej. Prawda, że pani Besaut wydała od tego czasu bardzo przekonywującą obronę, dowodząc, że Hodgson padł ofiarą oszustwa, lecz następna książka p. t. „A Priestess of Izis“, zawierająca wiele z jej listów, daje nieprzyjemne wrażenie, co więcej, wydane po śmierci Sinnett’a ostatnie jego dzieło, zdaje się wykazywać, że i on stracił zaufanie. Z drugiej strony pułkownik Olcott wykazuje, że kobieta ta posiadała istotnie niezwykłe władze psychiczne, pozostawiając na boku kwestję ich pochodzenia. Co do spirytualizmu interesowała się ona tylko jego niższemi przejawami. Dzieła jej wykazują niezwykłą erudycję i ogromną pracowitość, mimo faktu, że zawierają one konkluzje wielu innych badaczy. Trudno też potępiać w czambuł tę starodawną wiedzę dlatego, że wskrzesiła ją osoba tak niezwykłego i wulkanicznego temperamentu. I w naszej gałęzi wiedzy okultystycznej mieliśmy sporo oszukańczych medjów, lecz przy pierwszej sposobności zdzieraliśmy z nich maski; zdaje mi się też, że teozofja znajdzie się w lepszem położeniu, gdy weźmie zupełny rozbrat z panią Bławatską. W żadnym razie nie mogłaby ta wiedza zaspokoić mnie, gdyż wymagania moje są bardzo surowe, gdybym zaś miał się zgodzić na wiarę, która wyklucza pytanie i badanie, znalazłbym się z powrotem w tej owczarni, z której wyszedłem.
Życie moje upływało mi bardzo mile, podzielone między zajęcie literackie, przynoszące coraz większe powodzenie, praktykę lekarską stale rosnącą choć zawsze skromną, i gry sportowe. Nagle jednak zaszło zdarzenie, które wytrąciło mnie z tej ustalonej drożyny i wywołało zupełną zmianę w mem życiu i zamierzeniach. Gdyby nie ten epizod, byłbym prawdopodobnie pozostał w Southsea, pędząc pogodny i szczęśliwy żywot z żoną i córeczką Marją. Rzeczony epizod nastąpił w r. 1890, kiedy Koch ogłosił, że odkrył sposób leczenia suchot i że metodę tę będzie demonstrował w oznaczonym terminie w Berlinie.
Nagle przyszła mi nieodparta myśl, że powinienem pojechać i zobaczyć tę demonstrację. Nie mogłem podać żadnej racji tej nagłej myśli, lecz postanowiłem ją wykonać. Gdybym był sławnym lekarzem, lub specjalistą od chorób piersiowych, rzecz byłaby zrozumiałą, lecz ja nie byłem zbyt zainteresowany wcale w rozwoju mego zawodu, przeciwnie, miałem przekonanie, że t. zw. postęp był w dużej mierze złudzeniem. Mimo to spakowałem się i w kilka godzin po powzięcia decyzji wyruszyłem sam w drogę. Ponieważ byłem poprzednio w komunikacji listownej ze słynnym dziennikarzem W. T. Stead’em, wydawcą „Review of Reviews“, odwiedziłem go w Londynie i zapytałem, czy nie mógłby mi dać listu polecającego do Kocha albo D-ra Bergmanna, który miał zapowiedzianą demonstrację przeprowadzić. Pan Stead okazał się bardzo życzliwym i dał mi polecenie do Sir Edwarda Malet’a, ambasadora brytyjskiego w Berlinie, tudzież do p. Love, korespondenta Times‘a, Prosił mnie również o napisanie szkicu o osobie Koch‘a dla jego miesięcznika, dodając, że w najbliższym numerze umieści szkic o hrabim Mattei a w następnym o Kochu. — W takim razie — wtrąciłem żartobliwie — na łamach pańskiego pisma spotka się największy naukowiec z największym znachorem. Stead spojrzał na mnie z gniewem, gdyż jak się dowiedziałem metoda Mattei pociągała go wtedy niezmiernie. Rozstaliśmy się jednak w zgodzie, a później utrzymywaliśmy stosunki życzliwej znajomości, jakkolwiek podczas wojny Boerskiej poróżniliśmy się na dobre. Był to dzielny i uczciwy człowiek przy całej swej nieobliczalnej gwałtowności. W dziedzinie wiedzy psychicznej wyprzedzał on swój czas o całe pokolenie, mimo niejednokrotnej przesady, jaką popełniał w swych przemówieniach.
Tego samego dnia opuściłem Londyn i w wagonie ekspressu Berlińskiego znalazłem się w towarzystwie bardzo przystojnego i uprzejmego lekarza londyńskiego, który jechał do Berlina w tym samym celu co ja. Spędziliśmy noc na pogawędce, podczas której dowiedziałem się, że się nazywa Malcolm Morris, że był lekarzem na prowincji, lecz przeniósł się do Londynu, gdzie był jednym ze specjalistów chorób skórnych, w słynnej dzielnicy lekarzy przy Harley Street, Zawiązana tym sposobem znajomość zmieniła się później na zażyłą przyjaźń.
Po przybyciu do Berlina znalazłem się wobec trudnego zadania dostania się na pokaz Bergmanna, który miał się odbyć następnego dnia o dwunastej w południe. Udałem się najpierw do naszego ambasadora, od którego po długiem czekaniu i chłodnem przyjęciu wyszedłem bez rezultatu. Z kolei próbowałem szczęścia z korespondentem Times’a; lecz i on nie mógł mi pomódz. Oboje z żoną okazali mi jednak wiele uprzejmości i zaprosili mnie tego wieczoru na obiad. Biletów nie można było dostać w żaden sposób. Powziąłem dziką myśl udania się do samego Kocha, który jednak nie przyjmował nikogo. Wyczerpawszy wszystkie drogi, nie wiedziałem co począć.
Następnego dnia udałem się do gmachu, w którym miał się odbyć wykład i pokaz. Przekupiwszy portjera, wślizgnąłem się do wielkiej hali; lecz cerber, strzegący wejścia do sali, nie dał się przekupić. Fala ludzka płynęła obok mnie, czekającego napróżno. Nareszcie sala się wypełniła i w hali ukazał się sam Bergmann, ogromny, brodaty, otoczony gromadą lekarzy i satelitów. Zagrodziłem im drogę. — Może mnie pan wpuści — zawołałem. Bergmann spojrzał na mnie wyniośle przez swe szkła. — Odbyłem daleką podróż, by tu na czas stanąć — dodałem. — W takim razie proszę zająć moje miejsce — zaryczał Bergmann brutalnie, — bo tylko to jedno miejsce jest wolne. Proszę, proszę, na moim kursie jest dość Anglików! — To ostatnie słowo poprostu wypluł, gdyż jak się później dowiedziałem, świeża polemika z Morel’em Mac Kenzie, na temat choroby cesarza Fryderyka, uprzedziła go do Anglików. Muszę wyznać, że się zachowałem spokojnie i odparłem: — Nie myślę się cisnąć, skoro naprawdę niema miejsca. Popatrzył na mnie jeszcze wśród uśmiechów otoczenia i ruszył naprzód bez słowa. Lecz jeden z jego towarzyszy, amerykanin, pozostał nieco w tyle i zwróciwszy się do mnie, rzekł uprzejmie: — Prosty brak wychowania. Niech pan posłucha. Jeśli pan przyjdzie tu o czwartej po południu, pokażę panu tekst całego wykładu; zaś co do pokazu, znam wszystkich pacjentów, którzy mają być jego przedmiotem, więc będziemy mogli oglądać ich jutro razem. Z temi słowy udał się do sali.
Ostatecznie więc cel swój osiągnąłem, choć taką drogą pośrednią. Przestudjowałem tekst wykładu i obejrzałem odnośnych chorych; co więcej, miałem odwagę własnego zdania, które mnie postawiło w opozycji i doprowadziło do konkluzji, że cała ta sprawa nie wychodziła poza fazę eksperymentalną, że zatem wszelkie wnioski były przedwczesne. Szał jakiś ogarnął ludzi, którzy ze wszystkich stron świata, głównie jednak z Anglji, pędzili do Berlina w nadziei wyzdrowienia; niektórzy byli w tak daleko posuniętem stadjum choroby, że nie zdołali dojechać do miejsca przeznaczenia. Czułem się tak pewnym swego przekonania, że napisałem do „Daily Telegraph“ list z ostrzeżeniem i mam wrażenie, że list ten był pierwszym wyrazem krytycznej postawy. Nie potrzebuję dodawać, że rzeczywistość potwierdziła moje zdanie.
W dwa dni później byłem z powrotem w Southsea, lecz jakże zmieniony. Podróż ta była jak gdyby rozwinięciem skrzydeł i próbą własnych sił. Szczególny wpływ wywarła na mnie długa rozmowa z Malcolmem Morrisem, który starał się mnie przekonać, że nie powinienem marnować swej energji dla prowincjonalnej praktyki. Radził mi porzucić praktykę ogólną i jąć się jakiejś specjalności w Londynie. Odpowiedziałem na to, że nie jestem jeszcze pewien powodzenia w zawodzie literackim, że zatem nie mogę rzucać zawodu medycznego. Zapytał mnie, czym się specjalizował w jakiej gałęzi medycyny. Odpowiedziałem na to, że w ostatnich latach nabrałem zamiłowania do okulistyki i że dobrowolnie pomagałem w Portsmouth w szpitalu oftalmicznym. — Czemuż więc nie poświęcić się okulistyce? — zapytał Morris, dodając, że pół roku studjów we Wiedniu wystarczy na rozpoczęcie praktyki w Londynie. Tym sposobem — zakończył swą radę — zyska pan środki na wygodne życie i czas na zajęcia literackie. — Wróciłem do domu z głową nabitą tą myślą, że zaś żona nie miała nic przeciw niej a córeczka była dość duża, by ją zostawić na pieczy babki, przeto nic nie stało na przeszkodzie. Nie miałem trudności z pacjentami, gdyż nie było ich tak wielu.
Towarzystwo Naukowo-Literackie w Portsmouth wydało na moją cześć bankiet pożegnalny. Przez szereg lat byłem sekretarzem tego Towarzystwa, z którem wiążą mnie miłe a częściowo konieczne wspomnienia. W ciągu zimowych wieczorów odbywaliśmy na zebraniach długie dyskusje, zaś raz na tydzień ktoś wygłaszał odczyt. Na tych zebraniach nauczyłem się sztuki przemawiania publicznego, która przydała mi się bardzo w życiu późniejszem. Z usposobienia byłem nerwowy i niedowierzający sobie do tego stopnia, że jak mnie poinformowano, wszystkim siedzącym w pobliżu mnie udzielała się moja nerwowość, gdy się zbliżała chwila, w której miałem przemawiać. Lecz z czasem nauczyłem się opanowywać swoje wzruszenie, tak, że ze spokojem i swobodą myślałem nad doborem właściwych wyrazów. Wygłosiłem w tem Towarzystwie trzy większe odczyty, jeden o Oceanie Podbiegunowym, jeden o Carlyle’u, a jeden o Gibbonie. Pierwszy wyrobił mi niezasłużoną opinję myśliwego, gdyż podczas odczytu stół był zastawiony wypchanemi okazami fauny podbiegunowej, które w tym celu wypożyczyłem od miejscowego właściciela małego muzeum zoologicznego. Słuchacze nabrali przekonania, że to były moje trofea myśliwskie i patrzyli na mnie z wielkim szacunkiem. Wszystkie te okazy znalazły się drugiego dnia z powrotem w muzeum.
Rzeczone dyskusje obfitowały nieraz w dziwne szczegóły. Pamiętam raz bardzo uczoną rozprawę o przedhistorycznych szczątkach zwierzęcych i wielowiekowości epok geologicznych, którą zakończył jakiś trzęsący się ze starości wojskowy, wyznania ewangielickiego, który oświadczył głuchym głosem, że wszelkie spekulowanie na wspomniany temat było nie tylko puste lecz poprostu niezrozumiałe, skoro wiadomo ze źródła nie podlegającego żadnym kwestjom, że świat został stworzony przed tysiącem ośmiuset dziewięćdziesięciu laty. Oświadczenie to zamknęło dyskusję tak skutecznie, że wszyscy rozeszli się co rychlej do domów.
Mój udział w życiu politycznem nauczył mnie także przemawiać publicznie. Z przekonań byłem tak zwanym wtedy liberalnym unionistą, to znaczy liberałem, który nie godził się na politykę Gladstone’a co do Irlandji. Być może, żeśmy byli w błędzie. Lecz takie było wówczas moje przekonanie.
Zabawnem było moje pierwsze doświadczenie jako mówcy politycznego, w wielkim miejscowym amfiteatrze, kiedy wskutek spóźnienia się kandydata sir William’a Crossman’a, musiałem bez przygotowania stanąć na mównicy przed trzytysiączną rzeszą. Sam nie wiedziałem, co mówię, lecz moje pochodzenie irlandzkie przyszło mi widocznie z pomocą i obdarzyło mnie takim potokiem słów i porównań, iż zanim skończyłem całe audytorjum porwało się z nóg, przejęte zapałem i entuzjazmem. Kiedym odczytywał później tekst mego przemówienia, przekonałem się, że nie było w niem żadnej poważnej myśli politycznej. Lecz pokazało się, że audytorjum żąda frazeologji, w rodzaju zdania, którem zakończyłem tę mowę, a które brzmiało: „Anglja i Irlandja związane są ślubnym pierścieniem szafirowego morza, zaś co Bóg złączył, tego ludzie rozłączać nie powinni“. Nie było w tem, rzecz prosta, logiki, lecz czy to była wymowa czy gadanina, trudnoby mi było nawet dziś rozstrzygnąć.
Za czasów mego sekretarstwa, Arthur Balfour przybył raz dla przemówienia na wielkiem zebraniu natury politycznej. Ponieważ sala była pełna, czekałem na gościa na trotuarze, przed głównem wyjściem. Po chwili nadjechał powóz, z którego wysiadł Balfour, wysoki, szczupły, arystokratyczny. Zauważyłem, że w pobliżu stało dwóch znanych agitatorów przeciwnego stronnictwa politycznego, którzy na widok gościa zamierzali wszcząć burdę. Schwyciłem jednego z nich za kark i trzymając drugą dłoń na jego ustach, usiłowałem dać mu nauczkę, kiedy otrzymałem cios w głowę od jego towarzysza. W tej samej chwili jednak nadbiegli moi towarzysze i Balfour znalazł się w sali, nie zauważywszy, co się święci. Spotkałem obecnego lorda Balfour'a kilka razy w życiu późniejszem, lecz nigdy mu nie powiedziałem, żem raz dostał po głowie w jego obronie.
Oczywiście, że zarówno w szeregach Towarzystwa jak i klubu politycznego, została po mnie luka w Portsmouth; podobnie odczuto tam brak mej żony, którą powszechnie ceniono i lubiano dla wielkich zalet jej charakteru. Nie było nam też łatwem porzucić nagle tylu wypróbowanych przyjaciół. Lecz pod koniec roku 1890 decyzja zapadła i zamknęliśmy drzwi willi Bush za sobą po raz ostatni. Doznałem w tym domu w ciągu długich ośmiu lat pobytu chwil ciężkich, lecz naogół były to lata rosnącego powodzenia. Toteż wyruszyliśmy w drogę na spotkanie nowego okresu naszego życia z uczuciem swobody i radosnej ciekawości nowych przygód.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.