Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z wygnania 1865-1874 |
Wydawca | Zygmunt Wielhorski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Ludwik Morzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy przyjechałem do Solwyczegodska, było nas w tém mieście wygnańców 28, jeżeli mnie pamięć nie myli, wszyscy z rodzin szlacheckich, połowa najmniéj pozbawiona wszelkich praw stanu i szlachectwa. Było téż kilku duchownych. Szlachta i duchowni otrzymywali od rządu na utrzymanie sześć rubli miesięcznie, pozbawieni zaś praw po dwa ruble i to tylko wtenczas, gdy doktor rządowy wystawił im świadectwo, że są niezdatni do żadnéj pracy; świadectwo jednak można było bardzo łatwo sobie wyjednać. Wszyscy zaś inni Polacy nieszlacheckiego pochodzenia zasyłani byli na wieś; tam dawano im gruntu na jednę duszę, ze trzy morgi mniéj więcéj i nic oprócz tego; mieszkanie musieli oni najmować, albo téż swoim kosztem domy sobie budować. Jeżeli jednak niektórzy, niesposobni do uprawy roli, zrzekali jéj się, to rząd dawał im jednorazowe wsparcie pięćdziesiąt pięć rubli i więcéj nie chciał o nich słyszeć. Po kilku latach, jeżeli taki posileniec ze wsi, prowadził się dobrze i niebył ani razu przez policyą notowany, to otrzymywał bilet (paszport) do swobodnego przejazdu po całym powiecie. Nie wiem dokładnie, ilu mogło ich być wszystkich, ale w każdym razie z paręset; u policyi się nie dowiadywałem, a sam powiat był taki ogromny, — pewno większy, niż całe nasze dzisiejsze Królestwo, — że trudno stanowczo liczbę ich oznaczyć.
Nam mieszkającym w mieście, jak już mówiłem, zabronioném było wydalać się z niego więcéj jak na wiorstę, ale isprawnik nie bardzo przestrzegał téj formalności, przez szpary patrzał, jeżeliśmy chodzili na polowanie lub na ryby, byle tylko nieobecność nasza nie za długo trwała, jedną noc można było nie wrócić do miasta, lecz na drugi dzień trzeba było się w niém pokazać choć na chwilkę, a potém znowu iść sobie, gdzie się podobało.
Inne przepisy nas się tyczące, o wiele ściśléj były wykonywane, i tak: nie wolno nam było uczyć dzieci, ani żadnych dawać lekcyi, co stanowiło wielką dla nas krzywdę, bo to byłby jedyny sposób utrzymania dla biedniejszych a wykształconych. Nie wolno téż było zostać pisarzem w żadném biurze rządowém, ani u żadnego urzędnika, nawet u takich n. p. jak leśniczy, akcyzny nadziratel (nadzorca wódczany), których czynność nie miała nie wspólnego z manipulacyą rządową. Nie można było również otrzymać patentu na żaden handel, bo jako ludzie miebezpieczni moglibyśmy oszukiwać Moskali.
Pozostawili nam tylko wołność oddawania się, grubéj ręcznéj robocie, jak rąbaniu drzewa, ładowaniu lub wyładowywaniu statków, noszeniu wody i t. p.
Z początku czas dość znosie przechodził. Mieliśmy kilka dzienników warszawskich, a dzień ich przybycia był prawdziwą uroczystością; powtarzało się to raz na tydzień, bo tylko co siedm dni poczta przychodziła.
Nadchodząca wiosna wróżyła nam nowe zajęcia i przyjemności. Na głównym planie stały ogrody, których uprawą zajmowaliśmy się bardzo gorliwie. Daliśmy téż poznać tamtejszym mieszkańcom jarzyny, o których nigdy pierwéj nie słyszeli, jako to: pietruszkę, selery, galarepę, fasolę, rzodkiewkę. Ogórki czasami się rodziły, ale nie każdego roku. Inne warzywa mieliśmy dobre, ale trzeba było wielkiego starania i bardzo obfitego polewania wodą, bo tam od razu nastają upały, i gdyby nie polewać, to spaliłyby wschodzące rośliny. Wegetacya w tych okolicach jest tak szybka, że kartofle n. p. sadzone pod koniec maja, można już podbierać ku końcowi lipca. Kapusta udaje się pięknie i jest bardzo smaczna, ale tylko biała. Niektóre okolice są sławne z kapusty. W Solwyczegodzku, miasteczku leżącém nieco wyżéj, nie udawała się. W początkach września przywożą ją do miasta; za sto główek, jeżeli duże i twarde, trzeba płacić od 3—4 rubli.
Do przyjemności należało polowanie, połów ryb, pływanie po rzece, zbieranie grzybów i jagód, tudzież podwieczorki za rzeką. Polowanie, jak mówiłem, władza tolerowała, strzelbę wolno było mieć każdemu, ile że to stanowi prawie jedyny sposób zarobkowania. Zdarzyło się raz, że nie dowieziono prochu do tamtejszéj prochowni; isprawnik zaraz przesłał urzędowy raport do gubernatora, że jeżeli natychmiast nam tego przedmiotu nie dostarczą, to nie ręczy za możność zebrania podatków w oznaczonym przez prawo terminie. Zawołanymi myśliwcami byli: Jan. Kl, Al.
i Wys.; przyłączyłem się téż do nich i razem wszyscy, albo partyami chodziliśmy.
Na wiosnę, przy wylewie rzeki, można setkami zabijać zające; biedne te stworzenia, nie spodziewając się tak znacznego wezbrania wody, nie chronią się w odleglejsze miejsca, tylko na pagórki jeszcze nie zalane uciekają. Woda, przybierając, zalewa i to ostatnie ich schronienie. Nie ma wtedy dla nich ratunku, bo wszędzie woda. My na łódkach przejeżdżaliśmy z jednéj wysepki na drugą i wszystko, co się na nich znajdowało, wpadało w nasze ręce. Nie można jednak obejść się bez psa, bo te wysepki są niekiedy dość rozległe. Nie trzeba tego brać za złe i uważać za barbarzyństwo, bo gdyby nie wystrzelano tych biednych kotów, wodaby je z sobą uniosła. Raz zdarzyło nam się złowić zajączka płynącego, ale temu nic złego nie zrobiliśmy; zabrałem go do domu i dość długo żył u mnie, następnie go puściłem na wolność z pamięci na to, że ja sam w niewoli.
Zabite zające rozdawaliśmy szczodrze. Kto tylko chciał, brał ile mu się podobało. Sobie małośmy zostawili, bo na wiosnę, wypościwszy się przez całą zimę, są chude i niesmaczne. Skórki ich téż nic nie warte, bo już szare i lenieją. Polowanie to trwa tylko kilkanaście dni, jest ono bardzo utrudzające, bo jeszcze wtedy zimno, a zamaczać się trzeba koniecznie; płynąc łódką, walczyć często wypada przeciw prądowi, który jest nadzwyczaj bystry, co nie mało trudu przysparza.
Aż do lipca poluje się tylko na kaczki, a jest ich mnóstwo wszelkiego rodzaju i koloru: są czarne, bure, białe, czerwone, srebrzyste, duże i małe; gęsi i łabędzie gnieżdżą się daléj, w niedostępnych błotach i jeziorach.
Polowanie byłoby bardzo przyjemną rozrywką, gdyby nie miało jednéj ważnéj i bolesnéj niedogodności. Miliony komarów i moszek czynią niekiedy z téj rozrywki męczarnią. Tak zwana moszka jest to malutka muszka, mniejsza niż łepek od szpilki, ale tak jadowita, że aby się przed nią zabezpieczyć, a jest tych muszek ogromna liczba, trzeba nosić kapturki z cienkiego muślinu i rękawiczki. Są to jednak bardzo niedogodne sprzęty dla strzelca i paraliżują jego swobodę. W dnie wietrzne moszka kryje się w trawy i wtenczas jest się od niéj wyswobodzonym, ale komary za to nie przebaczają.
Pod koniec lipca, zaczyna się polowanie na jarząbki, pardwy, cietrzewie i głuszce. Ptaki te nie są zbyt dzikie i dają się podejść. Trzeba tylko mieć z sobą psa wyuczonego do szczekania na nie. I tak jeżeli cietrzew lub jarząbek siedzi na drzewie, pies go zwietrzy i zaczyna szczekać. Ptak wtedy patrzy się na niego, a myśliwy śmiało może zbliżyć się i strzelić, bo jest on jedynie psem zajęty. Pardwy rzadko strzelaliśmy, bo te po ziemi chodzą i w bardzo gęstych kryją się krzakach. Chłopi łapią je w sidła, my zaś tego sposobu nie używaliśmy.
Poluje się także na cietrzewie w zimie, z tak zwaną ciuciułą albo bałwanem. Ciuciuła jest, to wypchany cietrzew, lub téż lalka z sukna, na jego podobieństwo sporządzona. Potrzeba na takie polowanie iść najmniéj we dwóch; każdy strzelec ma ciuciułę. Na łąkach, na których zwykle rosną duże brzozy, o kilka set kroków jeden od drugiego odlegli, powinien każdy swoją ciuciułę na brzozie tak umieścić, żeby się wydawało, iż tam siedzi cietrzew; czém wyżéj, tém lepiéj. Następnie trzeba się w pobliżu schować w wystawioną naprzód budkę z gałęzi. Cietrzewie, przelatując, widzą, że coś naksztełt cietrzewia siedzi na brzozie. Sądząc, że tam jest żer, zlatują się i także siadają. Jeżeli kto ma dubeltówkę, to powinien mierzyć w cietrzewia najniżej siedzącego i skoro go zabije, nie ociągając się, z drugiéj lufy strzelać do drugiego. Cietrzewie nie lękają się huku strzełu i nie ulatują; gdyby jednak strzelić do siedzącego nejwyżéj, to ten, spadając, spłoszyłby drugie. Spłoszone z jednego drzewa, siadają na drugiém, ma którém widzą swego towarzysza. Spędzone, wracają znowu na pierwsze i tak ciągle. Sposób ten polowania byłby bardzo dobry, gdyby nie mróz siarczysty, 30stopniowy. A zdarza się myśliwym, że często parę dni w budce muszą siedzieć, cietrzewie zaś nie przelatują;. Wtedy namarzną się straszliwie i na dobitkę, z pustą torbą wracają do domu.
Strzelby mieliśmy bardzo liche, po większéj części pojedynki. Niektóre, choć miały nędzną powierzchowność, strzelały dobrze.
W piątym roku mego wygnania miałem straszny wypadek, strzelając do kaczki fuzya rozerwała się w kamerszrubie i niegodziwie zostałem pokaleczony. Od tego czasu porzuciłem polowanie, zostawiając innym tę przyjemność.
Rybołówstwu częstośmy się z zapałem oddawali. Niewodów nie mieliśmy, a tylko zadawalnialiśmy mi wędką i miroszką. Miroszka jest to potrójna siatka, razem obsadzona, środkowa gęsta, dwie zaś boczne o bardz dużych okach, u spodu ma ciężaki, a w wierzchu pływaki; jest długa do 10 sążni. Miroszka nie potrzebuje dużo ludzi do ciągnięcia, jak włok albo niewód; można ją z łódki zarzucić blisko brzegu. Następnie ryby od brzegu się straszy, a te, uciekając, wpadają na miroszkę. Przez duże okna przedostają się i uderzają w gęstą siatkę, a ponieważ z tyłu jest druga siatka o dużych okach, więc razem z siatką wpadają w nią i tworzy się dla każdéj ryby jakby woreczek, ż którego już jéj wydobyć się niepodobna. Po tém miroszka do łódki się wciąga, ryby z niéj wydobywa i zarzuca na nowo w inném miejscu. Można nią okrążać także pniaki stare w jeziorach, przy których lubią przebywać okonie, a żaden się nie wymknie. Miroszką nie podobna łowić na bieżącéj wodzie, bo wodaby ją poniosła i pokręciła, ile że w niéj nie ma żadnego punktu stałego.
Zdarzało mi się, że przez dwie lub trzy godziny, łapałem na wędkę od 15 do 20 funtów okoni, a były pomiędzy niemi ważące po półtora i dwa funty. Szczęście jednak nie często tak mi sprzyjało; ryby są kapryśne, ani przewidzieć, kiedy będą skore iść na przynętę.
Łódki tam mają wyborne, nadzwyczaj lekkie, mocne, nie wywrotne i tanie; spód wygięty robią z osinowego drzewa, a boki z desek sosnowych. Jedno do drugiego przywiązane jest witkami, tak że w całéj łódce nie ma ani jednego gwoździa. Są one bardzo wygodne z powodu swéj lekkości, bo łatwo je przenosić z rzeki na jeziora, niedaleko od niéj położone, tak dla polowania jak dla rybołówstwa. Łódka n. p. na cztery osoby, może być bez żadnego wysilenia zaniesioną o wiorstę przez dwóch ludzi. Cena łódek jest niezmiernie niska; oblicza się według osób, które się w nich zmieścić mogą, po pół rubla za osobę, i tak za łódkę na dwie osoby płaci się rubla itd.
Każdy prawie z uas miał swoją łódkę i dla tego częste odbywaliśmy spacery i majówki w czerwcu i lipcu. Kiedy wiało przeciw prądowi, pod wodę płynęliśmy z żaglami, a nazad bystrość prądu niosła nas do domu.