Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z wygnania 1865-1874 |
Wydawca | Zygmunt Wielhorski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Ludwik Morzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nudno było w naszym Solwyczegodzku, a szczególniéj zimą. Towarzystwo rosyjskie nie mogło nas ani pociągnąć, ani zaspokoić. My zaś pono i sprzykrzyliśmy się jedni drugim, bo każdy wyciągnął z towarzyszy, co było można.
Było to właśnie przed samemi świętami Bożego Narodzenia, jeden z naszych wygnańcow, mieszkających na wsi, Girkont, przyjechał do miasta i jak zwykle, zatrzymał się u mnie. Zesłańcy nasi, mieszkający na wsi, mieli wiele więcéj swobody od nas, mieszkających w mieście, im dozwalano przyjeżdżać do miasta na dni kilka a nawet kilkanaście. Girkont wybrał się do miasta dla sprawunków, potrzebnych na święta. Chociaż nie szlachcic, był to człowiek wykształcony, wesoły, przyjemny w obejściu, a przytém miał jeszcze wielką zaletę, był czémś nowém, bo rzadko do miasta zaglądał. Gdym w wigilią jego wyjazdu skarzył się na śmiertelne nudy, rzekł do mnie:
— Niech pan przyjedzie do mnie na święta, to się może pan rozerwie.
— Przecież panu wiadomo, że nam wyjeżdżać nie wolno daléj, jak wiorstę za miasto.
— Alboż to potrzeba koniecznie, żeby isprawnik wiedział, panowie i po parę dni bawią na polowaniu, a nikt im nie nie mówi, to i teraz nic nie powiedzą, prócz tego Nikołka w domu zostanie i powie, że pan chory, on potrafi ich w pole wywieść.
— W samem dielie, pojeżdżajte baryń (w saméj rzeczy jedźcie panie), rzekł Nikołka, który, nabijając papierosy w drugim pokoju, słyszał naszą rozmowę, a po polsku doskonale rozumiał i mówił nawet trochę, choć się zwykle mówić wstydził.
— Niech pan jedzie, rzekł Wysoki, którego nazywali Wysokim z powodu wielkiego wzrostu, młody chłopak, wielki myśliwy, wielki rybak i wielki śpiewak, który tylko co był przyszedł i słyszał, o czemeśmy mówili.
— A ty Wysoki pojedziesz? zapytałem.
— I owszem, ja nie od tego, żeby się nie zabawić, kiedy się zdarza sposobność.
— Ale cóż my będziemy u Girkonta robili?
— Zawsze będzie jakaś rozmaitość, — rzekł Wysoki. Może doznamy głodu, albo kilka razy w drodze wywrócimy, może nas konie poniosą.
— Że głodni nie będziecie, że to zaręczam, rzekł Gircont.
— Szkoda, odpowiedział Wysoki, bo trzeba wszystkiego doświadczyć.
— Kiedy tak, to jedźmy.
Do Girkonta było mil przeszło dziesięć, ale tam taka odległość jest, uważana za nic. Ułożyliśmy się, że wyjedziemy tego samego wieczora; koło godziny 10. Przygotowania były nie wielkie; nie chciałem Girkonta narażać na wydatki, bo był to człowiek biedny, więc prawie wszystkie zapasy wzięliśmy z miasta. Posłałem po mego znajomego chłopa Siemiona, który niebawem przyszedł, bo niedaleko mieszkał, i nakazałem, żeby miał trójkę koni i dobre sanki gotowe na 10 godzinę pod największym sekretem. Z Solwyczegodzku bałem się wyjechać pocztą, byłoby to zaraz zwróciło uwagę, przeto do pierwszéj stacyi miał mnie odwieść Siemion. Siemion, jak wszyscy inni chłopi, posiadał tylko jednego konia, ale łatwo przyszło wynająć więcéj od krewnych lub sąsiadów, więc na niego złożyłem cały kłopot.
Poprosiłem jednego z naszych, żeby podczas mojéj nieobecności przychodził nocować w mojém mieszkaniu, bo Nikołka na mnie o to napierał — a ten, do któregom się udał, chętnie się na to zgodził.
O 10 byliśmy gotowi; niebawem wjechał Siemion we wrota otwarte na dziedziniec, żeby na ulicy nie było śladu, że wyjeżdżamy. Siemion wszedł do pokoju, skłonił się trzy razy w stronę jednego z kątów pokoju i trzy razy się przeżegnał, chociaż obrazów u mnie w kącie nie było — i on o tém doskonale wiedział, bo gdym dawniéj zwracał mu na to uwagę, to mówił: „przyzwyczajenie baryń.“ Od téj pory uwag mu więcéj nie czyniłem. Wszedł więc Siemion i oznajmił, że nie trójką, ale czterema końmi przyjechał.
— Ja ci kazałem wziąść tylko trzy.
— Ty[1] baryń tylko za trzy zapłacisz, a ja swojego darmo ci zaprzągłem.
Nie było co mówić, jednakże to wcale nie miało przyspieszyć naszéj podróży, bo tam w zimie drogi są tak wązkie, że konie zaprzęga się jeden przed drugiego, gęsiego, a ten długi szereg tylko opóźnia jazdę.
Wyszedłszy do przedpokoju, ujrzałem tam trzech chłopów i dwóch małych chłopców, od 10 do 12 lat.
— A wy czego tu chcecie?
— Przyszliśmy cię baryń pożegnać; Siemion nam mówił, że już od nas odjeżdżasz do swéj rodziny.
Chłopi byli z téj saméj wsi, co Siemion i właściciele wynajętych koni, wszyscy mnie znali, choć nie tak dobrze, jak Siemion.
— Czyście wy powaryowali, czy co? Jadę tylko ztąd niedaleko do Girkonta.
— Ty tak mówisz, baryń, ale my wiemy, że ty na zawsze od nas odjeżdżasz; — szczęść ci Boże!
Nie mógłem ich przekonać, że się mylą, — Skończyło się na tém, że musiałem im dać na wódkę, a wtedy we wszystko uwierzyli. Chłopcy mieli być forysiami, bo inaczéj tam nie jeżdżą.
Ruszyliśmy koło 11 ze zwykłym w Rosyi hałasem. Siemion z bata trzaskał, forysie krzyczeli ma swoje konie: „Eh, wy sokoły! szeweliś!“ (ruszaj się). Mój pies Durak nie przyzwyczajony do takiego zgiełku i do tego, żebym ja wyjeżdżał — szczekał przeraźliwie i skakał do pyska przedniego konia; dzwon ogromny pod dugą i mnóstwo małych dzwoneczków, pouczepianych do chomąt, dzwoniły w najlepsze; jedném słowem, powstała wrzawa niesłychana.
Wyjechaliśmy przecież z miasta szczęśliwie, niespostrzeżeni od nikogo, ile że mój domek stał na uboczu i było już późno. Z początku wszystko szło dobrze. Pędziliśmy, co tylko konie wyskoczyć mogły, tak szybko jak gdyby nas co goniło. Ujechawszy z milę, przy wrzasku: „Stój, stój!“ wywróciliśmy. Nam samym nic się nie stało, bo śnieg był bardzo głęboki, i wpadliśmy, jak w puch, ale w saniach coś trzasło i gdyśmy manatki nasze zbierali, pokazało się, że lufa od strzelby Wysokiego zgięła się, jak obręcz u koła.
— Oto pierwsza przygoda, rzekł śmiejąc się Wysoki. Pan Bóg łaskaw, nie zapomina o nas — miejmy nadzieję, że — i nie ostatnia.
— A czy sanie nie uszkodzone? zapytałem Siemiona.
— Nic zgoła, baryń. Moje sanki do Pitiera (Petersburga) by zaszły.
— Jedziemy daléj, i przybywamy na pocztową stacyą, dla zmiany koni; sanki mieliśmy zachować te same aż do miejsca i niemi powrócić. Konie wnet przeprzężono, ale daléj jechaliśmy już tylko trójką, Sanki Wysoki obejrzał i znalazł, że im się istotnie nic nie stało. Stacya była niewielka, konie wyborne, więc wkrótce dojechaliśmy do następnéj. Ledwośmy się zatrzymali i wysiedli z sanek, aż tu wychodzi do nas z izby na spotkanie stanowoj pristaw. Stanowoj pristaw jest to urzędnik policyjny, pod którego zarządem zostaje jakaś część powiatu; takich stanowych bywa w powiecie dwóch, trzech, stósownie do potrzeby,
Noc była miesięczna, jasna, zaraz nas téż poznał i z miłym uśmiechem podszedł przywitać się. Znałem go dobrze, bo mieszkał w mieście i do wyższego towarzystwa należał.
— Jakie niespodziane spotkanie, rzekł podając nam rękę. Dokąd się panowie tak wybrali?
Wolałbym był mieć przed sobą głowę Meduzy, jak uśmiechniętą pełną twarz Worsonofia Elpitiforowicza Popowa.
— Jedziemy do Girkonta.
— Bardzo dobrze, doskonale! zapewne na święta? życzę panom jak najlepszéj zabawy.
— A wy Worsonofii Elpitiforowicz dokąd? zapytał Wysoki.
— Wracam do miasta.
— Bądźcie tak łaskawi Worsonofii Elpitiforowicz, nie mówić nic, żeście nas spotkali, wamby z tego nic nie przyszło, a isprawnik mógł by być nie kontent.
— Dobrze, dobrze, słowo honoru wam daję, że nic nie powiem. Wiem, że nie uciekniecie i że powrócicie. Gdybym miał jakąkolwiek wątpliwość, zaraz bym kazał was aresztować.
— Jeżeli chcecie, rzekłem, to gotowi jesteśmy z wami powrócić.
— Ale nie, jedźcie sobie z Bogiem.
Konie były zaprzężone, uścisnęliśmy mu rękę, serdecznie dziękując za jego grzeczność i ruszyliśmy daléj.
Ujechaliśmy już pół drogi; teraz wypadało nam przebyć las długi na trzy mile, tuż za lasem stała ostatnia stacya, z któréj do Girkonta było już nie daleko, tylko dwie milki.
Podczas wielkich śniegów — a w téj porze grubo leżały, w poprzek drogi tworzą się ogromie doły nazwane w Rosyi uchaby, te doły są czasem na łokieć głębokie, trzeba bardzo dobrych sanek, by wytrzymały te gwałtowne uderzenia, szezególniéj, jeżeli się prędko jedzie. I dla jadących te wstrząśnienia są nieznośne, ale ponieważ są nieuniknione, trzeba przeto je spokojnie znosić. W lesie uchaby są częstsze, co chwila zatém doznawaliśmy niemiłosiernych wstrząśnień, ale to nie wstrzymywało naszéj szalonéj jazdy, dodawało jakoby bodźca naszym jemszczykom, którzy po każdym dole, zacinali rącze konie krzycząc: „Eh wy sokoliki! Eh wy udałyje! (dzielne) Eh wy orły!“
Moje przewidywania spełniły się i modlitwa Wysokiego została wysłuchaną. Prawie w samym środku lasu, jak nasze, sanki nie uderzą w jeden uchab, jak nie zatrzeszczą, i oto połowa ich z końmi naprzód popędziła, a my z drugą zostaliśmy na drodze.
Miła rzecz, w nocy, o półtory mili od najbliższéj ludzkiéj siedziby, w mróz trzaskający, siedzieć w lesie.
Jemszczyk zaraz zatrzymał konie i powrócił z połową sanek. Pokazało się, że wszelka naprawa jest nie możliwą, i że trzeba koniecznie jechać po inne. Nie tracąc czasu, furman nasz wsiadł na przedniego konia i co prędzej popędził po sanki, oraz po człowieka, który by nasze do siebie zabrał i naprawił, bo nie mogliśmy sanek Siemiona na drodze zostawić, ile, że były kute i kołodziéj mógł jeszcze z nich coś zrobić.
Czekaliśmy ze dwie godziny, ja niecierpliwiłem się, Girkont uspokajał mnie, a Wysoki śmiał się na całe gardło i nieustannie śpiewał. Nareszcie przyjechało dwoje sanek, jedne, żeby nas zabrać, a drugie po kawałki połamanych.
Reszta drogi odbyła się szczęśliwie, las przejechaliśmy bez żadnego przypadku, na ostatniéj stacyi już konie były przygotowane (bo tam po sanki jeździł nasz jemszczyk). I kiedy świtać zaczęło, stanęliśmy przed domem Girkonta we wsi Bereznawłocku.
- ↑ W głębi Rosyi chłopi uważają za większe uszanowanie mówić ty, jak wy. Do gubernatora np. mówią: Ty Jaśnie Wielmożny......