Wycieczki pana Brouczka/Tom I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Zatkawszy sobie uszy, pędził pan Brouczek ku schodom, ale naraz opadły mu ręce i nogi zesztywniały... Ujrzał przed sobą Etereę, która, dowiedziawszy się widocznie o jego pobycie w Świątyni sztuk pięknych, przy jedyném wyjściu wytrwale nań oczekiwała.
Otworzyła przed nim pajęczynowe objęcia swoje i zaśpiewała:
Istoto, któréj rodzicą jest Gea,
Tyś mój na wieki, o, tyś mój, jedyny!
Powtarzam, jak swe „Allah“ muezziny.
Twym cieniem wiecznie będzie Eterea.
Tyś kwiat mi droższy, niż chińczykom thea[1];
Głosić to będę, o ty mój jedyny.
Do himalajskiéj lodowéj wyżyny!
Ach, wzleci z tobą twoja Eterea.
Chcę unieść ciebie do Alhambry Maurów
I tam miłością opleść cię jak boa;
Uwieńczyć ciebie liściem moich laurów.
Miłość upoi cię, jak winne grona,
Albo jak arak, wyrabiany w Goa.
Czyż dusza twoja onéj nie spragniona?
Pan Brouczek odzyskał przytomność podczas dwóch pierwszych zwrotek, odtrącił Etereę i pędził po schodach na dół. Jednakże słyszał i zakończenie sonetu, którego autorka leciała tuż za nim.
Gdy nasz bohater wyskoczył z bramy pałacowéj, ujrzał kopiącego niecierpliwie kopytem pegaza, którego Błękitny do słupa przywiązał. W mgnieniu oka wskoczył na skrzydlatego konia, uderzył go w boki nogami i krzyknął:
— W górę, pegazie!
Pegaz natychmiast rozwinął skrzydła i wzniósł się z jeźdźcem wysoko w powietrze.
Patrząc na dół, widział pan Brouczek Etereę, która właśnie wybiegła z pałacu i na swych skrzydłach motylich już zamierzała puścić się w pogoń za nim, ale w téj chwili spadł jak śnieg wielki pęk białych włosów i brody, a z niego ukazała się wyciągnięta ręka z długą tyką, do któréj przy końcu przytwierdzona była duża zielona siatka. Ukryta we włosach ręka podniosła tykę z siatką do góry i w jednéj chwili schwycony eteryczny motyl trzepotał się pod delikatną tkaniną.
Widocznie ścigał i jeszcze w porę dogonił ojciec-filozof wzorowo wychowaną córkę, któréj awanturnicza ucieczka byłaby go pozbawiła jedynéj pociechy i jedynéj słuchaczki jego estetycznych odczytów.
Tak więc pan Brouczek szczęśliwie umknął przed Etereą.
Jednocześnie zaświtała mu nadzieja radosna: zauważył, że księżyc coraz bardziéj zapada w głąb’, a pegaz ustawicznie leci wyżéj i wyżéj. Bezwątpienia przywykł, jak i jego ziemscy bracia bez skrzydeł, słuchać różnych wykrzykników, wskazujących kierunek, jak naprzykład: „heta“ „k’sobie;“ dlatego więc okrzyk: „W górę, pegazie!“ wskazał mu kierunek wprost w górę, którego się téż trzymał.
Ma się rozumiéć, że w tym kierunku gorliwie go podtrzymywał pan Brouczek ciągłém powtarzaniem tego okrzyku, uderzaniem nogami i innemi środkami często zbyt drastycznemi.
Była to szalona jazda. Za nim coraz zmniejszający się w okropnéj przepaści księżyc, przed nim niezmierzona przestrzeń niebieska z gwiazdami, słońcem i rosnącym sierpem ziemi, a on sam pędzi w szalonym galopie na skrzydlatym rumaku, lecącym jak lawina w przepaść bezdenną i muskającym jego skronie rozwiniętemi skrzydłami białemi, jak płachtami śniegu.
Strach i przerażenie opanowały naszego bohatera tak, że zaczął tracić przytomność. Zapamiętał tylko, że naraz jakaś kula ognista, widocznie meteor, straszliwie zaszumiała w powietrzu: i przelatując obok, złamała w biegu jedno skrzydło pegaza; koń zarżał boleśnie, zwiesił po chwili drugie skrzydło i zaczął z niesłychaną szybkością spadać wprost na ziemię. Doleciał wreszcie do niéj i spadł jak piorun, a silne uderzenie skutkiem upadku ostatecznie pozbawiło pana Brouczka przytomności.