Wycieczki pana Brouczka/Tom I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Sala koncertowa. — Chwalebny zwyczaj na koncertach księżycowych. — Samobójcze myśli pana Brouczka. — Poeta ostatniego rzędu. — Muzyka księżycowa. — Odrębny ustrój uszu selenitów. — „Burza.“ — Choroba morska. — Pan Brouczek znowu ucieka.

Nasz bohater wleciał do pierwszych drzwi otwartych i natychmiast zamknął je za sobą. Poznał, że wbiegł na parter sali koncertowéj, napełnionéj już licznymi słuchaczami. Skoro upadł na jedyne niezajęte jeszcze krzesło w ostatnim rzędzie, podszedł do niego selenita w jakiéjś fantastycznéj liberyi i wyciągnął rękę.
— Sprzedający bilety — pomyślał pan Brouczek, — bezwątpienia żąda zapłaty za wejście.
Niepotrzebne pieniądze papierowe podczas jazdy powietrznéj wyrzucił był w gniewie za zegarkiem. Wyjął tedy z kieszeni jedyny srebrny pieniądz i podał go selenicie, który, wziąwszy monetę, przyglądał się jéj, kręcąc głową.
— Może tu na księżycu i srebro nie ma znaczenia? Czy téż płaca za wejście większa? — pytał się ziemianin.
— Wejście na nasze koncerty jest bezpłatne — odparł selenita. — Przeciwnie, my sami płacimy wchodzącym na koncert.
I wcisnął naszemu bohaterowi do rąk dużą złotą monetę, którą trzymał w prawéj ręce. Chciał mu zwrócić i jego pieniądz srebrny, ale Brouczek machnął ręką.
— Zatrzymaj to przy sobie na pamiątkę!
Ostatnie słowo wymówił z naciskiem.
— Po co mi pieniądze, gdy za nie nic zgoła nie dostanę, czém mógłbym głód zaspokoić! — wzdychał.
Wiadomość o pokarmie księżycowym pogrążyła go w czarnéj rozpaczy. Groźna ta nowina zajęła wszystkie jego myśli. Już nawet nie zauważył nowego chwalebnego zwyczaju na księżycu i nie myślał nad tém, czyby na ziemi nie można było wprowadzić tegoż systemu płacenia dukatami publiczności, idącéj na koncert. Ze zgrozą oczekiwał blizkiéj śmierci.
— Korzonkami lub drzewem słodkiém nie podtrzymam życia — skarżył się niebu, a wolę głową na dół wpaść do jakiego krateru księżycowego, niżbym miał pić rosę.
Te myśli samobójcze przerwał mu sąsiad, selenita, wyglądający bardzo niepozornie.
— Czy to ty jesteś tym okazem ziemskim, którym Czarolśniący chwali się każdemu, kogo spotka? — pytał. — Nie wyglądasz coś tak, jakby ci bardzo podobało się na księżycu. Zaprawdę, są tu okropne, rozpaczliwe stosunki. Wszystko wszędzie trąci zgnilizną. Weźmy naprzykład literaturę: ja jestem poetą... (był to właśnie poeta ostatniego rzędu, gdyż nie miał na sobie habitu, a natomiast jakąś starą, wynoszoną komżę kościelną) jestem poetą i mogę cię najlepiéj objaśnić o naszych okropnych stosunkach literackich. Piśmiennictwo nasze najuboższe w świecie; znajdziesz w niém jedynie głupstwa dziecinne i poprostu banialuki. Na szczycie naszego Parnasu tylko inwalidzi lub niedorostki stoją. Czasem wszakże znajdzie się tu i owdzie jaki talent — poeta podniósł głowę, — talent, któremu ci przez nikczemną krytykę chwaleni olbrzymi nie są godni rzemyka u nóg rozwiązać; atoli bywa on zwykle nieznany, więc milknie, zabija się i cieleśnie i moralnie. Nie dla niego tłuste synekury i prebendy, jak naprzykład w téj Świątyni sztuk niepięknych naszego naiwnego pyszałka mecenasa...
— To prawda, że mecenas jest bardzo naiwny, jeżeli u stołu daje tylko kwiaty do wąchania pomyślał w duchu pan Brouczek. — Takim mecenasem i ja bym potrafił zostać.
— ...Naszego mecenasa — ciągnął daléj selenita, — który pod swoją opiekę bierze Bóg wie jakich włóczęgów, byleby mu umieli pochlebiać, kadzić i tańczyć, jak on zagra. Żaden szanujący się talent takiéj poniżającéj roli na siebie nie weźmie; ów mecenas wie to dobrze i dlatego takim poetom, jak ja naprzykład, nie zaproponuje swéj pomocy. Raz wprawdzie byłem zaproszony przez niego do stołu; a wiesz, cośmy mieli? Trochę wywietrzałych fijołków i naparstek przestałéj rosy.
Pan Brouczek kiwnął tylko głową ze smutnym uśmiechem.
— Wobec takich stosunków, pojmiesz, ziemianinie, dlaczego nic już nie piszę i dlaczego zamierzam swą lutnię na zawsze zawiesić na kołku. Prawdopodobnie zostanę krytykiem. Toż dopiero pokażę tym potworom nadętym! Czytać nie potrzebuję, gdyż u nas dość krytykowi spojrzéć na kartę tytułową. Zresztą nie czytuję naszych poetów z zasady; któżby tracił czas na takie jałowe rzeczy! Chętniéj posłucham czasem muzyki na koncercie, i to bardziéj dla owego dukata mizernego, który nam płacą za wejście — skończył pesymista z cierpkim uśmiechem.
Musiał skończyć, gdyż artyści poczęli stroić instrumenty i przez to taką wzniecili wrzawę, że słowa jednego usłyszéć nie było można. Sąsiad atoli zdołał uwiadomić naszego bohatera, że program zapowiada ogromną symfonię „Burza“ znakomitego muzyka, Harfobora Gromowego.
Pan Brouczek popatrzył na tłum muzyków i śpiewaków, którzy cisnęli się na estradzie. Nie wiedział, czemu się ma bardziéj dziwić: czy instrumentom muzycznym, jak naprzykład wiolonczelom, których rzeźbione rączki wyobrażały dziwaczne popiersia, jak przody łódek dawnych, — harfom w kształcie smoków apokaliptycznych, — olbrzymim trąbom, mającym kształty potworów z rozwartemi paszczami i t. p., — czy téż fantastycznym ubiorom, — czy wreszcie śmiesznym ruchom i elastyczności wykonawców.
Dziwaczny istotnie był to koncert: kapelmistrz dawał takt nietylko głową i rękoma, ale i nogami, i całém ciałem; fleciści wyciągali szyje, jakby je mieli z gumy; pianiści grali tak zawzięcie, że nieraz ręce znalazły się na pedałach, a nogi na klawiszach; skrzypkowie cięli od ucha, jak obłąkani; śpiewacy i śpiewaczki kiwali głowami, kręcili szyją i rzucali się całém ciałem, jak węże tańczące; wili się, wykrzywiali usta i zawracali oczy; wogóle były to jakieś ćwiczenia gimnastyczne, od których aż oczy bolały.
A cóż dopiero uszy! „Burza“ rozszalała i wszczął się wrzask, trzask, skrzypienie, huk, brzęk, hałas bez miary i końca, chwilami tak straszliwy, że pan Brouczek zatykał z przerażeniem swój organ słuchu.
Wobec tego był przekonany, że słuchowe narzędzia selenitów muszą być zupełnie inaczéj uorganizowane, niż nasze ziemskie, —ponieważ publiczność nietylko znosiła spokojnie tę wrzawę piekielną, lecz była tak zachwyconą, jakby anielskich chórów słuchała.
Pan Brouczek, widząc te twarze rozpromienione i łzy wzruszenia wokoło, daremnie usiłował w téj hałaśliwéj muzyce odnaléźć choć cząstkę piękna. Była to nieskończona, nużąca, jednostajna pustynia dźwięków, bez żadnéj zielonéj oazy.
— No, jeśli aniołowie w niebie takie tną symfonie — westchnął pan Brouczek, — to już wolę się smażyć na samém dnie piekła.
Owa „Burza“ wywołała na nim objawy choroby morskiéj. Kręcił się niecierpliwie, przeklinał kompozycyę i kompozytorów... a tu bezustanku, bez końca, waliły się nań jednostajne fale tego ogłuszającego potopu.
Dłużéj nie mógł wytrzymać: jakby sto dyabłów za nim pędziło, tak szybko wstał i wyleciał z koncertowéj sali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.