Wycieczki pana Brouczka/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Świętopełk Czech.
WYCIECZKI PANA BROUCZKA.
I.
WYCIECZKA NA KSIĘŻYC.
Z drugiego wydania oryginału czeskiego przełożył
J. Nitowski.
WARSZAWA.
NAKŁAD „BIBLIOTEKI ROMANSÓW I POWIEŚCI.”
41. Nowy-Świat 41.
1890.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 1 Октября 1890 года.
Drukiem Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna № 26.
|
Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i, nim zdołałem zawołać: „Proszę!“ — wszedł do pokoju człowiek mniéj niż średniego wzrostu, o dość wypukłym żołądku, na którym, przy pluszowéj kamizelce, kołysał się ciężki złoty łańcuszek od zegarka, ozdobiony licznemi świecidełkami w kształcie półksiężyców. Odzież jego wogóle zdradzała zamożnego mieszkańca Pragi, a okrągłe, starannie wygolone oblicze, pełne było téj godności i powagi, któréj użycza ludziom li-tylko posiadanie trzypiętrowéj kamienicy.
— Mam zaszczyt rozmawiać z panem redaktorem? — począł przybyły wprawdzie słowy grzecznemi, ale tonem, który nic dobrego nie obiecywał. Oznaką prawdopodobieństwa burzy były także ruchy tłustych czerwonych rąk ze złotemi pierścieniami na palcach, ponieważ prawica migała szybko przed memi oczyma, a lewica podrzucała tymczasem niecierpliwie łańcuszkiem zegarka tak mocno, że srebrne półksiężyce głośno dźwięczały.
— Czego pan żądasz? — zapytałem spokojnie.
— Jestem pan Brouczek, Maciéj Brouczek, mieszkaniec praski i właściciel domu trzypiętrowego, domu bez grosza długu. Mam dwunastu lokatorów, wszyscy bardzo porządni ludzie, oprócz jednego malarza; zresztą wszyscy bardzo porządni, wyżsi urzędnicy sądu krajowego. Cieszę się powszechnym szacunkiem i nie mogę ścierpiéć, aby jakiś tam wisielec szarpał moją sławę, któréj przecież nie znalazłem na ulicy i nie ukradłem nikomu; aby nazywał mię jakimś masty... misty... mistyfi... hm... hm... aby mię stawił pod pręgierzem śmieszności przez głupie opowiadania o księżycu, w których niéma ani słowa prawdy.
— Brouczek, Brouczek... — mruczałem pod nosem, szukając w pamięci, azali to nazwisko nie jest mi zkąd znaném, aż przypomniałem sobie nareszcie „Wycieczkę pana Brouczka na księżyc“ przez B. Rouska, opis fantastycznéj podróży, który roku zeszłego przyjąłem był do „Kwiatów.“[1]
Byłem, niestety, z owym Rouskiem poniekąd w stosunkach przyjaznych, skutkiem tego miałem z nim trochę kłopotów wobec đość chwiejnéj jego pozycyi materyalnéj. Mógł on bowiem znaléźć sobie dość nawet korzystne posady i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa, ale dyabli mu nadali wziąć się do pisania wierszy i nowelek; niewybredni recenzenci i przyjaciele pochwalili go kiedyś i los biedaka był od tego czasu zwichniętym. Dopiero gdy już włos mu siwiał, poznał, że głupstwo zrobił, ale już było zapóźno. Nieraz nawet w stosownéj chwili mówiłem mu po przyjacielsku: „Mój kochany Rousku, daj pokój z tém pisaniem! Widzisz sam, że nigdy znakomitością nie byłeś, a teraz, pod starość, brak ci nawet téj okruszyny dowcipu i fantazyi, którą posiadałeś przedtém. Patrz, są tu wokoło literaci, którym się kłaniasz z szacunkiem, a czytaj-no tylko, co się o nich pisze: „Cała nasza literatura to wielkie nic, arlekinada, wydęta bańka, którą zachwycaliśmy się, jak zjawiskiem tęczowém, a która nam naraz pękła i zamieniła się na odrobinę mydlin.“ Tak się oto pisze i do tego dodaje się rada: „Rzućcie swe bańki dziecinne, zostawcie to mydło, a weźcie się do rzeczy użyteczniejszych! Jeśli literatura jest potrzebą narodu, wystarczają na to przekłady z literatury obcéj.“ Widzisz więc, kochany Rousku, jak to mówią o naszém piśmiennictwie, czegóż więc chcesz ty, który sam zresztą uznajesz, że gwiazdą nie byłeś i nie będziesz? Mój przyjacielu, słuchaj méj rady; zaniechaj bezużytecznéj bazgraniny, a lepiéj weź się do czegoś innego. Jesteś już wprawdzie dobrze podstarzały, ale mimo to możesz jeszcze w ostateczności wyszperać gdzieś jaki ciepły kątek. Nie zwlekaj, weź się do tego zaraz. Pożyczę ci nawet własnego garnituru czarnego — jesteśmy jednego wzrostu, — rękawiczek, a gdy zechcesz, dodam i krawat biały. Uniżonych ukłonów nie żałuj, wskazuj swe zasługi skromne — (są one w istocie bardzo skromne), — zrób minę płaczliwą, przygnębioną, a wówczas ludzie przypomną sobie przecież wakujące gdzieś w jakiéjś instytucyi państwowéj krzesło, na którém mogliby posadzić twoją niepozorną osobę.“
Tak przemawiałem nieraz do biedaka. On zaś wtedy kręcił się zwykle na krześle w milczeniu, gryzł paznokcie, myśląc w duchu, jakim sposobem mógłby mnie obdarzyć nową elukubracyą.
W roku zeszłym właśnie udało mu się podejść mnie wcale zręcznie.
Pewnego dnia przyleciał z okiem rozpłomienioném i począł pleść niestworzone rzeczy o jakiéjś pracy, która zamierza napisać. Takim bywa zawsze, gdy mu się w mózgu wylęgnie idea nowego utworu. Patrząc na jego oblicze rozpromienione, słuchając jego słów, wypowiadanych z zapałem, uwierzyć można, że istotnie ma w głowie znakomity pomysł, który wszakże, przelany na papier, natychmiast straci wszelki ślad nieśmiertelności.
Tym razem prawił mi o „świetnéj humoresce,“ „ znakomitéj satyrze,“ lub „komicznéj fantazyi,“ czy czémś podobném, a tymczasem przyniósł pierwszy rozdział, który mi natychmiast przeczytał. Dowiedziałem się z niego, że bohaterem nowéj pracy Rouska był jakiś Maciéj Brouczek, właściciel domu w Pradze, który z piwiarni „na wikarce“ na Hradczanach[2] dostał się niepojętym sposobem na księżyc. Co tam widział i czego doświadczył, miało być opowiedziane w następnych rozdziałach.
Nikt nie zaprzeczy, że z tego wstępu mogła się rozwinąć rzecz istotnie dobra; Rousek mówił o tém z takim zapałem, mrugając przytém oczyma tak obiecująco, że w końcu naprawdę począłem przypuszczać, iż w nim znajduje się ukryty Swift z Cervantes’em i Rabelais’em. Obałamucił mię nawet do tego stopnia, żem ów fatalny pierwszy rozdział oddał natychmiast do drukarni. Przysięgał na wszystko, że resztę rękopisu wręczy mi najniezawodniéj w ciągu dni ośmiu.
Ale co znaczą przysięgi Rouska! Wszystko zawiodło, jak zwykle. Zamiast całego rękopisu otrzymałem ledwie po miesiącu drugi rozdział, każdy zaś następny zmuszony byłem od niego wyżebrać, wymodlić, wymęczyć. Z treścią przedmiotu było jeszcze gorzéj.
Świetna praca oryginalna, tryskająca humorem, pozostała u Rouska w głowie, a na papierze ukazała się jakaś mdła, niedorzeczna kompilacya najniefortunniéj powybieranych i niezręcznie zesztukowanych wyjątków z ksiąg naukowych (Rousek i nauka!), budzących politowanie dowcipów i nędznych naśladowań obcéj humorystyki. Niefortunny autor przyznał się przede mną dopiero po wręczeniu trzeciego rozdziału, że cała ta rzecz już mu obrzydła na dobre.
Mnie dopiero wtedy kamień spadł z piersi, gdy nakoniec swéj miernéj nad wyraz pracy skręcił kark przez nagłe zakończenie, gdzie z nieudanym dowcipem oznajmił, że cała wycieczka na księżyc jest wprost mistyfikacyą, którą mu pan Brouczek gwałtownie narzucił. Pocieszałem się, że wyrozumiali czytelnicy zamkną oczy i cała ta rzecz utonie w zapomnieniu, jak na to zasłużyła.
Aż tu tymczasem stoi przede mną żywe, jakby wyrzut sumienia, wspomnienie tego grzechu!
Pomimo wszystko nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu na widok wzburzonego pana Brouczka.
— Ach, przychodzisz pan zatém w kwestyi téj nieszczęsnéj historyi księżycowéj?
— A tak, w kwestyi tego ględzenia, które mi się teraz dopiero do rąk dostało. Gazeciarskie bibuły wcale mię nie obchodzą, nie wiedziałem nawet, że istnieje pańskie czasopismo; ale wczoraj właśnie przyniósł pan radca pod „koguta“ całą tę rzecz...
— Uspokój się pan dobrodziéj! Zmartwienie pańskie nie ma wcale podstawy. Przypadkiem zowiesz się pan także Brouczek, nawet i Maciéj Brouczek, przypadkiem również jesteś także...
— Przypadkiem, przypadkiem! — przerwał mi pan Brouczek w niepohamowanym gniewie. — Przecież nie chcesz pan wmówić we mnie, że istnieje jakiś inny Maciéj Brouczek, który ma także trzypiętrową kamienicę na Starém mieście, jest również szlachcicem, uczęszcza, jak ja, na „wikarkę“ do Würfla i pod „koguta“ i że kupił sobie również książkę o księżycu... He?
Tak dziwne zestawienie rzeczy poruszyło mię do żywego. Przeklęty Rousek! Jak na złość, wziął swego bohatera z téj saméj piwiarni i nadał mu podobiznę mego gościa...
— Ależ, drogi przyjacielu — uspakajałem rozgniewanego interesanta, — gdyby nawet w istocie autor użył szanownéj osoby pańskiéj, cóż w tém złego? Byłby to tylko wprost żarcik niewinny. Nikt przecież nie będzie przypuszczał, żebyś pan chciał naprawdę wmówić w ludzi, żeś był na księżycu.
— Ale jam był naprawdę na księżycu! — odrzekł stanowczo pan Brouczek, wystawiając naprzód piersi i podnosząc głowę.
Możecie sobie wyobrazić, jakim na niego spojrzałem wzrokiem. Upatrywałem w jego twarzy śladów żartu, a nie znalazłszy ich, byłem przekonany, że mam przed sobą waryata, który dostał obłąkania skutkiem czytania elukubracyj Rouska o księżycu, co zresztą nie byłoby wcale zadziwiającém.
Kto jednak zdoła opisać moje osłupienie, gdy pan Brouczek wystąpił z niezbitemi dowodami swego pobytu na księżycu. (Dowody te znajdzie łaskawy czytelnik na ostatnich stronicach téj książki). Długo nie mogłem uwierzyć rzeczy tak nieprawdopodobnéj, jednakże w końcu fakty jaśniejsze niż słońce, rozproszyły wszelkie cienie wątpliwości.
Uznałem więc za święty obowiązek dać panu Brouczkowi nietylko należne zadosyćuczynienie, ale ogłosić przed światem prawdziwe sprawozdanie z jego przygód księżycowych, które tak się mają do głupich wymysłów i mistyfikacyj Rouska, jak dzieło nieśmiertelne do karykatury dziecinnéj.
Już widzę w duchu, jaki rozruch uczyni książka ta w społeczeństwie czeskiém, jaką zawiścią napełni przeciwników naszych. Nakoniec, udało się wreszcie ludzkości przełamać przeszkody, dzielące nas przez tyle wieków od reszty obywateli wszechświata, i tam, gdzie dotychczas ledwie przenikał wzrok badających astronomów, stanęła po raz pierwszy stopa ludzka i to stopa zwyczajnego obywatela czeskiego, który przez ten fakt o wiele przewyższył sławę samego Kolumba.
W końcu dodaję, żem dziełko to napisał wspólnie z panem Brouczkiem podczas licznych konferencyj, dla których nam pan Würfel z niezwykłą gotowością miejsca u siebie udzielił. Jest to owoc długich, bezsennych nocy, któreśmy ofiarowali wspaniałomyślnie na korzyść człowieczeństwa i sławę imienia czeskiego.
karce, w dniu św. Michała Archanioła.
Ś. Cz.
Była jasna noc letnia. Wspaniały kolos świątyni ś-go Wita kąpał w srebrnym blasku księżyca wysmukłe swoje kolumny, pilastry, lekkie pół-łuki, ozdobione wypukłą rzeźbą w kamieniu, odbijając na oświetlonych swych ścianach fantastyczne cienie granitowych posągów tak, że się wydawał jakimś bajecznym przybytkiem duchów, ozdobionym czarodziejską grą nadziemskich świateł i cieni.
W téj to tajemniczéj ciszy drzemał wśród martwego otoczenia zaklęty w granit hymn przeszłości.
Z dwóch tylko okien starego budynku, położonego przy wązkiéj uliczce, ciągnącéj się za kościołem, wzdłuż okopów Jelenich[3], błyszczało jeszcze światełko i dawały się słyszéć głosy. Naraz zaskrzypiały drzwi, wychodzące na ulicę, a z wnętrza ozwało się:
— Zostańcie z Bogiem, panie Würfel!
— Dobranoc, panie gospodarzu. A racz pan niebawem znowu nas odwiedzić — odpowiedział głos drugi.
Na ulicy ukazała się tajemnicza postać mężczyzny, krocząca nieco chwiejnie... Może zamaskowana? Wcale nie. Widzę, żem ze wstępu poetycznego i trochę romantycznego bezwiednie przeszedł do trzeźwéj prozy, przeto mogę wprost powiedziéć, że pan Brouczek opuścił znaną gospodę na Hradczanach, „wikarkę,“ i zwolna powracał do swego mieszkania, znajdującego się na Starém mieście.
Powracał nadzwyczaj późno; pomimo to nie kłopotał się wcale: w domu oczekiwała go tylko poduszka, któréj, naprzekór poetom, nigdy nie „zlewał gorzkiemi łzami.“
Pan Maciéj Brouczek jest wprawdzie właścicielem domu, ale ostatecznie nie należy do rzędu tych nadętych, pustych pęcherzy, do których mrący z głodu literaci porównywają przez zazdrość wszystkich właścicieli kamienic. Ma on wrodzony rozsądek i sporo czasu, aby mógł swa wiedzę w najróżnorodniejszych kierunkach krzewić. Robi to bez jakiegoś wytkniętego jasno celu, wprost z chwilowego zamiłowania do téj lub owéj rzeczy. Skutkiem tego panuje w jego bibliotece wielka różnorodność. Znajdziesz tam książkę o hodowli kanarków obok mysteryj wolno-mularskich, sennik egipski obok pracy o najnowszym systemacie kanalizacyi, sposób przyrządzania domowego likieru i wykład prawa podatkowego obok dziejów inkwizycyi hiszpańskiéj i t. d. Również pstra mieszanina wiadomości tłoczy się w głowie pana Brouczka; ma on jednak przytém dość zdrowy i pogodny pogląd na życie, który rzadko bywa zabarwiony cieniem pesymizmu. Dość racyonalnie, często z pewną dozą sarkazmu, wydaje sądy o zwyczajnych, codziennych wypadkach życia, o brakach w różnych instytucyach, prawach i wogóle o stosunkach społecznych. Zresztą jego pesymizm tém łatwiéj ustępuje miejsca poglądom dodatnim, im częściéj napełniany bywa wysoki z błyszczącą cynowa nakrywką kufel, przy którym prowadzi najczęściéj swoje naukowe dysputy.
Dziś nasz bohater przyszedł do pana Würfla w usposobieniu niezwykle kwaśném, czego powodem był jeden z jego lokatorów–malarz; szczegóły téj sprawy prawdopodobnie nie zajęłyby wcale czytelnika, przeto pomijam je milczeniem. Ponieważ tym razem nie znalazł pan gospodarz w piwiarni Würfla nikogo z towarzystwa odpowiedniego, przeto zasiadł w milczeniu w kącie, jak fakir, i z kieszeni wyciągnął książeczkę popularną o księżycu, którą kupił sobie po drodze na Hradczany. Zabrał się więc do wertowania tego dzieła a po każdym rozdziale, który kończył stereotypową odezwą: „Jeszcze jeden kufelek, panie Würfel!“ — spadała z owych sfer nadziemskich nowa kropla balsamu do jego duszy wrażliwéj.
Gdy wreszcie przeczytał całą książkę, spostrzegł, że był sam na sam z gospodarzem w piwiarni. Poleciwszy dać sobie nowy kufelek, zawiązał z panem Würflem żywą rozmowę o składzie materyi księżycowéj i w końcu wygłosił stanowczo, że na księżycu wbrew domysłom uczonych znajdują się żywe istoty, co pan Würfel ze znaczącém spojrzeniem na zegarek również stanowczo potwierdził. Pan Brouczek począł wyszukiwać dowody na poparcie zdania swego, ale spojrzenia właściciela piwiarni na zegarek były tak częste i wymowne, że gość w końcu nie mógł nie poznać ich celu. Zakończył tedy swoją prelekcyę potężnym haustem i wyszedł na świeże powietrze.
Tu zatrzymał się przed kościołem. Widocznie był zachwycony jego wspaniałością przy owém magiczném oświetleniu księżycowém. Pan Brouczek, stojąc przed gmachem, pochylał się to na prawo, to na lewo, jakby opatrując pojedyńcze części wspaniałéj budowy z różnych stron; czasami przechylał się daleko wstecz, jakby pragnął dokładnie się przyjrzéć rzeźbom kopuły, umieszczonéj na szczycie kamiennego olbrzyma — chwilami zaś nachylał się nizko naprzód, jakby dopełniał aktu pokory przed dumnym majestatem całości gmachu.
Naraz jednak całą uwagę naszego bohatera zwróciło niezwykłe zjawisko. Zauważył mianowicie, że w jednéj chwili linie proste kształtów świątyni zakołysały się, zafalowały, linie krzywe bardziéj się załamały, filary zaczęły się przybliżać do siebie, to znowu rozchodzić, jak szczyty drzew wysokich w lesie podczas wichru. Nawet wieża brała udział w ogólném kołysaniu się części świątyni, co można było sobie wytłumaczyć tylko przez nagłe trzęsienie ziemi. Sam pan Brouczek uczuł na sobie podobne objawy i ze strachem zemknął czémprędzéj ku domowi.
Szybko się jednak uspokoił. Zjawisko to było widocznie prostém złudzeniem. Zwolna kroczył daléj obok kościoła ś-go Jerzego, między ponuremi budowlami, w kierunku starego przejścia zamkowego, przedłużając sobie tę przechadzkę nocną częstemi zboczeniami z jednéj strony ulicy na drugą.
Wzrok jego, błąkając się bezwiednie, spoczął na błękicie nieba gwiaździstego, na pięknéj pełni księżyca. Spokojnie, niby sennie patrzyła z góry ta srebrna twarz o rysach nieokreślonych, które się słabo zarysowywały na tarczy, niby odciśnięte na opłatku rysunki hostyi. Dla pana Brouczka, który stał się przed chwilą dyletantem w astronomii, miały one obecnie wcale inne znaczenie. Wyobrażał on sobie w tych rysach i plamach ogromne góry, rozległe doliny, wystygłe wulkany, rozpadliny ziejące ogniem; wkrótce atoli naukowe rozmyślania ustąpiły miejsca poetycznym wrażeniom, z któremi mieszało się także lekkie uczucie bojaźni. Pan Brouczek miewał czasami pewne uprzedzenia, do których zaliczyć wypada także mniemanie, że należy do rzędu ludzi, poddanych tajemniczemu wpływowi księżyca. Na poparcie tego nie miał wprawdzie żadnego innego dowodu nad ten, że kilka razy w życiu budził się zrana nie na łóżku, lecz obok niego na ziemi. Dlatego więc starannie zamykał na noc okiennice, aby do łoża jego nie przeniknął najmniejszy promyczek księżyca, który śpiącego mógłby wyciągnąć gdzieś na dachy domów i wodzić po wązkich gzemsach nad straszną przepaścią.
I teraz właśnie owładnęła nim ta bojaźń; przypomniał sobie wszakże, że czuwa, że dowolnie z zupełną świadomością włada swemi członkami, — a więc nie jest w tym strasznym stanie, w którym figlarz niebieski działa na swoje ofiary.
Uspokoiwszy się, popatrzył śmiało w twarz mniemanemu nieprzyjacielowi i pogodził się z nim o tyle nawet, że w spoglądaniu na niego znajdował istotne zadowolenie, co zdradzał w uwagach, półgłosem po drodze wypowiadanych:
— Zdaje się, że nie wyglądasz na złego, blady kamracie tam w górze. Uśmiechasz się tak łagodnie i spokojnie, jakbyś nie miał pojęcia o kłopotach i zmartwieniach, których ojczyzną jest ziemia nasza. Twoi obywatele są bezwątpienia szczęśliwsi, niż my, biedni ziemianie. Na tobie prawdopodobnie niéma domów, któreby swym właścicielom przynosiły więcéj zmartwień niż pociechy; niéma utrapionych malarzy-bazgraczy, którym najstosowniéj byłoby siedziéć u czubków lub w kryminale, nie zaś mieszkać w domu porządnym, którego właściciel nie ujrzy od nich ani grosza komornego, a natomiast musi się nairytować aż do ostateczności. Ty nie znasz pewnie ani adwokatów, ani podatków; twoi obywatele nie zatruwają sobie wzajemnie życia obmową, złodziejstwem, oszustwem i wogóle łotrowstwem wszelkiego rodzaju. Na tobie nie wychodzą czasopisma, któreby czytelnikowi codziennie obrzydzały śniadanie, psuły żółć politycznemi jeremiadami i polemikami, wiadomościami o złodziejach zbiegłych i zabójcach niewykrytych, o bankructwach i posiedzeniach rady państwa. Ostatecznie, jakkolwiek tam jest na tobie, gorzéj niż u nas być żadną miarą nie może. Na ziemi już nieledwie rozpacz ludzi ogarnia: wszędzie zaciekła walka o kawałek chleba, walka stanu jednego z drugim, wspólna zawiść narodów, wojna wszystkiego z wszystkiém. Codzień jakieś nowe nieszczęście na równéj drodze lub jakieś nowe uciemiężające prawo. Człowiek, zaprawdę, najlepiéjby zrobił, gdyby tę kule ohydną, która mu za mieszkanie służy, rzucił do wszystkich dyabłów.
Kończąc to ostatnie pesymistyczne zdanie, doszedł pan Brouczek do starych schodów zamkowych. Przez nizki mur popatrzył na dół, gdzie zarysowywał się cały szereg domów ze sterczącemi w świetle księżyca wieżami i wieżyczkami różnych kształtów. Chwilkę tylko patrzał na to i wkrótce znowu podniósł wzrok na księżyc, posiadający w téj chwili istotnie jakąś czarodziejską siłę przyciągania.
Aż mróz po mnie przechodzi na myśl o tém, co nastąpiło, a co mam właśnie opisać!
Wiem, że są przesądy naukowe zbyt silne, aby kto uwierzył memu opowiadaniu i nie nazwał go bajką bezmyślną. Nie mogę wszakże malować rzeczy inaczéj, niż tak, jak w istocie były.
Pan Brouczek wdrapał się na szczyt muru i szedł po nim powoli, z oczyma wciąż podniesionemi na księżyc. Wzdłuż tego muru ciągnie się obszerny ogród, w górnéj części spuszczający się tarasem i w jedném miejscu mający podwójne schody kamienne, które prowadzą do małego domku ogrodowego, pobudowanego tuż przy samym murze.
Może opis mój nie jest zupełnie dokładny — ale nie jestem przecież zolistą, abym dla doskonałéj wierności opisu odłożył pióro, a biegł pierwéj na Hradczany obejrzéć owe schody i ów domek.
Pan Brouczek tedy kroczył po murze ku domkowi. Nie wiem, czy dach tego budynku tak mało ponad mur wystaje, że człowiek może na niego się dostać bez trudności, czy inna jaka przyczyna działała, dość, że pan Brouczek znalazł się nagle na nim. Wgramolił się na sam grzbiet, a siadłszy na nim jak na koniu, objął rękoma żelazną chorągiewkę, tamże umocowaną. Wzrok jego wciąż był zwrócony na księżyc, którego moc tajemniczą poczynał wkrótce uczuwać. Mimowoli nogi naszego bohatera poczęły się schodzić z sobą tak, że ich właściciel coraz bardziéj naprzód się pochylał, aż legł piersiami na szczycie dachu, trzymając się mocno oburącz chorągiewki. Nogi, znalazłszy się w jednéj linii z ciałem, poczęły zwolna podnosić się w górę, wreszcie cała figura przyjęła postawę pionową z głową u dołu, a nogami wzniesionemi do góry; tylko wyciągnięte ręce kurczowo ściskały jeszcze osadę chorągiewki. Atoli moc ich zasłabą była wobec tajemniczéj siły — opadły, i teorya Newtona zdruzgotaną została w téj chwili w drobne kawałki!
Pan Brouczek mknął z niesłychaną szybkością, wcale nie na ziemię, lecz w kierunku odwrotnym: w niezmierzoną przestrzeń wszechświatów. Szybko znikała z przed oczu jego Praga, jak gdyby zapadając się w przepaść, znikała razem z całą okolicą, która coraz bardziéj stawała się rozległą. Pan Brouczek nie już nie widział, pociemniało mu w oczach, przedmioty zlały się w jednę całość — omdlał.
Z tytułu téj książki domyśla się już czytelnik, dokąd pan Brouczek zaleciał. Tak — szanowny właściciel trzypiętrowéj kamienicy ocknął się ze swego omdlenia na... księżycu.
Gdy szanowny obywatel Pragi przyszedł do siebie, ujrzał, że leży na dnie jakiéjś rozpadliny skalnéj. Nad sobą zobaczył pogodne niebo, usiane jasnemi gwiazdami z księżycem w kształcie sierpa. Ale sierp ten był olbrzymich rozmiarów i tak niezwykłego blasku, że pan Brouczek własnym oczom nie wierzył. Gdy je chciał nieco przetrzéć, uderzył o nie ręką dziwnie mocno; a gdy potém usiadł, zdziwił się, z jaką niezwyczajną lekkością podniosła się górna część jego ciała.
— Co się ze mną dzieje? — pomyślał ze strachem i znów obejrzał się wokoło. Nie mylił się przedtém: siedział istotnie w okrągłéj rozpadlinie, któréj dno było cokolwiek wypukłe w kształcie ostrokręgu.
Noc osłoniła przestrzeń, dającą się widziéć z rozpadliny, swoim ciemnym płaszczem; tysiące gwiazd błyszczały czarowném światłem, jak brylanty drgające rozsiane po żałobnym całunie, a między niemi rozlewał potoki światła ów dziwny półksiężyc. Pan Brouczek, jak żyje, jeszcze nie widział tak wielkiego księżyca, który prócz tego nie był ani srebrny, ani złoty, tylko — nad wszelkie spodziewanie — pstry, nadto wyglądał zupełnie tak jak globus, do połowy zasłonięty. Bohater nasz poruszył głową mimowoli a tak energicznie, że ledwie szyi nie wykręcił.
— O Boże, co się ze mną dzieje? — mówił do siebie zmieszany. — Jestem dziś jakby w innéj skórze, jakbym tysiąc dyabłów miał w ciele. Ale gdzież jestem? Niebo pełne gwiazd, a tu w téj kotlinie biały dzień... Jakże to być może? Albo i ten księżyc: kto widział kiedy tak ogromny a taki pstrokaty księżyc? Może mi się to wszystko śni tylko, a może utraciłem rozum?
Istotnie, pan Brouczek był jak w malignie. Ostatecznie wszystkie swe myśli skupił na rozwiązanie pytania: co z nim się stało, nim stracił przytomność, czy téż zapadł w sen, który się skończył takiém straszném przebudzeniem? Natężył pamięć i wkrótce uchwycił nić przewodnią: przypomniał sobie rozmowę z panem Würflem o księżycu i zatrzymanie się przed kościołem ś-go Wita. Dalsze wypadki zarysowywały się w jego umyśle bardzo niejasno i chwiejnie, jednakże udało mu się przypomniéć drogę do starych schodów zamkowych, apostrofę do księżyca, spacer po murze, spoczynek na dachu domku ogrodowego i to, co nastąpiło, nim straszny, dziwny prąd, który go porwał i uniósł w nieznane sfery eteru, pozbawił go przytomności umysłu. Teraz dopiero myśl okropna przyszła mu do głowy: czy nie był czasem mocą siły magicznéj, któréj się zawsze obawiał, przeniesiony aż na księżyc, tak uwielbiany przez niego naprzekór ziemi podczas nocnéj przechadzki?
Zbijał w duchu to dziwne przypuszczenie, témbardziéj, że nigdy nie słyszał, ani czytał, iżby księżyc podniósł kogo wyżéj nad zwykłą wysokość dachów. Zresztą, w coby się obróciła w takim razie teorya i prawo ciążenia?
— Nie, nie! — uspakajał się — to są obawy dziecinne. Wszystkiemu winno dyabelskie piwo u Würfla. Czekajcie, spojrzę na mankiety... hm, dziesięć kresek! No, tak, teraz to już wszystko jasne[4].
Jednakże położenie się nie wyjaśniało. To, co pan Brouczek miał przed oczyma, mogło być w sferze ziemskiéj wytworem chorobliwie podrażnionéj wyobraźni lub złudzenia wzrokowego; wszakże szanowny obywatel Pragi czuł, że ma głowę i zmysły zupełnie w porządku, że jest trzeźwy, że nawet, naprzekór tym dziesięciu kreskom nie doświadcza w głowie żadnego zawrotu.
— E! — zawołał i palnął się dłonią w czoło z całéj siły, jakkolwiek chciał tylko zlekka się uderzyć — to mnie objaśnić musi...
Tu sięgnął do kieszeni po książkę o księżycu, którą czytał u Würfla, ale ręka bezwiednie wpadła tam z taką werwą, że przerwała podszewkę i książka przez dziurę wyleciała na zewnątrz.
— Co, u dyabła! — zaburczał — czy mi kto do żył żywego srebra napuścił? Muszę się ciągle miéć na baczności.
Pomimo tego postanowienia palnął się zaraz w nos otwartą książką, którą chciał tylko podnieść, aby módz czytać. Gdy chciał ją odjąć, znalazła się natychmiast na kolanach — i tak na ciągłém wahaniu się książki upłynęło sporo czasu, nim zdołał umieścić ją w stosownéj do czytania odległości. Zabrał się więc znowu do czytania, ponieważ na ziemi czytał ją bardzo pobieżnie. Wkrótce dowiedział się z niéj, że na firmamencie księżycowym gwiazdy i kula lub sierp ziemi świecą i we dnie obok słońca.
Spojrzał w górę i natychmiast ujrzał na niebie i słońce, przed którém w téj chwili musiał zamknąć oczy, ponieważ blask jego był tak oślepiający, jak najmocniejsze światło elektryczne.
Nie było więc najmniejszéj wątpliwości, że pan Brouczek dostał się rzeczywiście na księżyc.
— O Boże, Boże, jakżeś mnie ukarał! — zawołał w rozpaczy. — Na księżycu! To straszne! To wszelkie wyobrażenie przechodzi. A przecież nie mogę już powątpiewać o tém. Ta więc kotlina jest widocznie jednym z tych małych kraterów, któremi tak obficie pokryta powierzchnia księżyca. A ten półksiężyc jest właśnie ziemią. Ach, Boże! ktoby mógł pomyśléć, że będę na nią patrzył z księżyca, że ona dla mnie stanie się księżycem i z wysokości będzie się niegodziwie urągała z mego nieszczęścia.
Znów począł czytać, szukając w książce jakiéj pociechy, ale gdy przeczytał, że dośrodkowa siła księżyca równa się zaledwie szóstéj części dośrodkowéj siły ziemi, że więc sześć naszych kilogramów waży na księżycu tylko jeden kilogram, odłożył książkę z głębokiém westchnieniem:
— Teraz rozumiem, đlaczegom się książką w nos uderzył — rzekł. — Podnosiłem ją z jakąż siłą, jak i na ziemi, a tymczasem jest ona tu na księżycu sześć razy lżejszą.
Nie będę daléj wyliczał całego szeregu różnych smutnych myśli i uczuć, które się w naszym bohaterze rodziły, a podam tylko epilog jego rozmowy z sobą samym:
— Siedzisz więc tu, biedaku, opuszczony i samotny, na obcym, nieznanym świecie, więcéj niż na 50,000 mil oddalony od ziemi, na którą już się nigdy w życiu nie dostaniesz! Patrz, tam daleko, daleko, w niezmierzonéj przestrzeni niebieskiéj, na tym półksiężycu dziwacznym, który jest właściwie ziemią, leży gdzieś Praga, stoi dom twój, a może w téj chwili właśnie gospodyni stuka z ranną kawą do twéj sypialni... Nie dostuka się... nie dowoła się... każe drzwi wyłamać: aż tu pościel nietknięta, po panu ani śladu... Rozpoczną się poszukiwania po mieście, domysły, śledzenia, a może i na Würfla padnie podejrzenie, że mnie zabił i wyrzucił gdzieś na okopy Jelenie... Ostatecznie przygoda moja będzie zaliczona do długiego regestru niewyjaśnionych zbrodni. W pięknym domu moim będą sobie gospodarzyli kochani krewni, od których byłem na ziemi zawsze jaknajdaléj. Pieniądze, na wspaniały mój pogrzeb przeznaczone, Bóg wie kto weźmie. Nikt mnie nie uczci nawet prostym krzyżykiem na ziemi; pamięć o mnie zaginie bez śladu! Czasem tylko może starzy przyjaciele, wracając w nocy z pod „koguta“ lub od Würfla, rzekną do siebie: „Co, tęgie dziś było piwo, prawda? Nawet i nieboszczyk Brouczek nie miałby mu nic do zarzucenia.“ I na myśl im nie przyjdzie, że biedny Brouczek skacze po kraterach księżyca, na który czasem spoglądają wzrokiem rozmarzonym...
Tu pan Brouczek zapłakał i cały poddał się rozpaczy. Po chwili jednak obudziło się w nim inne uczucie: okropny głód.
— Kamieni przecież jeść nie podobna — mówił do siebie.-— Przedewszystkiém potrzeba wyléźć z téj przeklętéj jamy i rozpatrzyć się wokoło po księżycu.
Wstał; ba, pięknie wstał! Wyskoczył, wyleciał, jak piłka gumowa, wysoko w górę. A chcąc się zbliżyć do krańca krateru, szedł takiemi szybkiemi krokami i takie śmiałe czynił piruety, jakich nie powstydziłby się nawet i Moszna[5]. Jego przyjaciele ziemscy byliby zdumieni niesłychanie, gdyby ujrzeli otyłą, przysadzistą postać poważnego właściciela trzypiętrowéj kamienicy, tańczącą zapamiętale kankana paryzkiego.
— Uf! uf! szelmowska lekkość księżycowa! — mówił nasz tancerz z musu, gdy cokolwiek okiełznał rozpasane ruchy swéj osoby. Przypomniał sobie przytém książkę; podniósł ją z ziemi i włożył do prawéj kieszeni bocznéj, gdyż lewa, jak wiemy, była rozdarta; ale w chwili, gdy ją kładł, namacał w niéj jakiś przedmiot; wyciągnął go i krzyknął z radości.
Podczas ostatniéj swéj wizyty fatalnéj u Würfla zjadł dwie pary kiełbasek wiedeńskich z chrzanem; ponieważ były doskonałe, kazał więc da capo jeszcze cztery pary zawinąć w papier, aby skonsumować je w domu. Te właśnie cztery pary kiełbasek trzymał przed rozpromienionemi oczyma. Szybko zrewidował wszystkie pozostałe kieszenie, lecz nic już w nich nie znalazł; jednakże przekonał się, że podczas straszliwéj swéj podróży nic nie stracił z rzeczy przy nim będących. Sakiewka, zegarek z łańcuszkiem, scyzoryk z korkociągiem, piwomiar i pasek gumowy z porcelanowym guzikiem do oznaczania wielkości kufla, wogóle wszystko było na swojém miejscu.
Nasz bohater z apetytem zabrał się do kiełbasek. Ponieważ zaś lekkie nogi ciągle mu się chwiały, a jedzenie podczas tańca jest niezupełnie wygodne, przeto usiadł znów na ziemi, czy téż na księżycu, lecz już z należną ostrożnością, aby zbyt szybkiém siadaniem nie uszkodził sobie najważniejszéj w takiéj pozycyi części ciała.
Pan Brouczek w oka mgnieniu pochłonął trzy pary kiełbasek; przy czwartéj nagle się zatrzymał. Przyszło mu na myśl, czy istotnie uczeni nie mają słuszności twierdząc, że na księżycu niéma żadnych zwierząt ani roślin.
— Czémżebym się tu żywił, o Boże! Musiałbym marnie zginąć z głodu i pragnienia, gdyż, jak się zdaje, niéma tu ani kropli wody, nie mówiąc już o piwie!
Na tę myśl dreszcz przebiegł po ciele nieszczęśliwego. Po chwili jednak nabrał otuchy:
— Nie, tak źle nie będzie! Uczeni mogą się mylić. Tak, naprawdę się mylą, szkaradnie się mylą. Wszak nieraz myślałem sobie: co mogą panowie profesorowie wiedziéć o księżycu, gdy noga żadnego z nich na nim nie postała. Zresztą mamy jasny dowód: mówią, że ziemia wszystko przyciąga, a tymczasem mnie na księżyc puściła. Mówią daléj, jakoby na księżycu nie było powietrza.... Gdyby to było prawdą, nie mógłbym oddychać, a przecież jestem, dzięki Bogu, dotychczas żywy i zdrów.
Ta ostatnia uwaga pocieszyła pana Brouczka nadspodziewanie.
— Nie napędzaj sobie przedwcześnie strachu, mój Macieju! — zawołał wesoło. — Tę ostatnią parę kiełbasek schowasz na późniéj. Skoro jest na księżycu powietrze, znajdzie się tedy i woda, a jeśli jest woda, muszą być także i rośliny, no i zwierzęta prawdopodobnie. Bo daję głowę, jeśli tu nie mieszkają jakieś stworzenia rozumne takie, jak na ziemi my, ludzie. Wszakże sam rozum dyktuje, że księżyc musi być zamieszkany! W przeciwnym razie po co miałby istniéć? Juści nie po to, aby zaglądał w okna ładnych dziewczątek, lub przyświecał podpiłym kolegom, wracającym z knajpy. A skoro są na księżycu mieszkańcy rozumni, muszą przecież czémkolwiek się żywić i coś pić. A że znów istoty rozumne nie pijają wody tylko, to rzecz oczywista!
Ten logiczny circulus vitiosus tak rozradował pana Brouczka, że podskoczywszy nieopatrznie z radości, na kilka łokci w górę wyleciał. A gdy napowrót upadł na grunt twardy, nagle pociemniało wokoło niego i usłyszał nad sobą przeraźliwy szelest...
Pan Brouczek spojrzał do góry i zobaczył dziwną postać, niby ludzką, unoszącą się nad nim w powietrzu na koniu skrzydlatym. Srebrne podkowy i białość skrzydeł potężnego rumaka, szlachetne oblicze wysmukłego jeźdzca z wieńcem wawrzynowym na głowie o gęstych rozpuszczonych włosach i z jakimś podobnym do harfy instrumentem o strunach srebrnych na ramieniu — to wszystko składało się na obraz bardzo piękny, ale jednocześnie zupełnie odmienny od tego wszystkiego, co spotykamy na ziemi. Jeździec i koń podobni byli raczéj do owych fantastycznych miraży, na złudzeniu optyczném polegających, niż do stworzeń z krwi i mięsa — tak powietrzną, wiotką, niemal przezroczystą była ich postać, o któréj śmiało możnaby z poetą powiedziéć, że utworzyły ją lekkie obłoki i promienie księżyca.
Jeździec także musiał spostrzedz pana Brouczka, gdyż spuścił się na dół i zsiadł ze skrzydlatego rumaka. Tak stali obaj naprzeciw siebie: Brouczek na dnie krateru, zaś dziwne zjawisko na jego krawędzi, — a ponieważ nie dzieliła ich zbyt rozległa przestrzeń, mogli więc przypatrzéć się sobie wybornie. Brouczek wogóle doznawał przyjemnego uczucia, rozpatrując sympatyczną, bladą, lśniącą płeć twarzy nieznajomego, na któréj spoczywało coś nakształt srebrnego blasku. Postać odwróciła nieco głowę i wyciągnęła ku naszemu bohaterowi ręce zupełnie tak, jak aktor na scenie, gdy cofa się przed groźném zjawiskiem, poczém poruszyła struny swéj harfy i zawołała śpiewnym głosem:
— Ha, cóż to za poczwara przeraża dziś mój wzrok?
Czy złuda cię spłodziła, czy wiecznéj nocy mrok?
Ma się rozumiéć, że takie powitanie bardzo się panu Brouczkowi nie podobało; ale położenie krytyczne kazało mu stłumić swe oburzenie.
— Jestem obywatelem ziemi — odpowiedział spokojnie, — którego złe losy wyrzuciły aż tu na ten daleki świat. Mam prawdopodobnie przyjemność mówić z obywatelem księżyca?
Selenita otrząsł się z przestrachu i w twarzy jego malowało się teraz tylko wielkie zadziwienie:
— Tyś twór ziemi... co słyszę? Nie myli-ż mnie mój słuch?!
O, powiedz, w nasze kraje jaki cię przeniósł duch?
Zaiste, tyś syn ziemi, albowiem byt nasz sam
Potworę taka tworząc, zadałby sobie kłam!
Nasz bohater rzekł na to z westchnieniem:
Nie dziwię się wcale, że wyglądam w waszych oczach dość oryginalnie; przecież i wy dla mnie nawzajem jesteście... hm... hm...
Pan Brouczek połknął zgryźliwe słowo odwetu i ciągnął daléj spokojnie:
— Zresztą, zapewniam pana, żem dobrowolnie na księżyc nie przybył i że powrócić na ziemię pragnę z całego serca, tylko nie wiem, jaką drogą. Jakaś niepojęta siła oderwała mię najwyraźniéj od ziemi i to z taką szybkością, żem stracił przytomność. Gdym przyszedł do siebie, już byłem tu. Może to Bóg mię ukarał za jakie grzechy, albo może i dyabeł zrobił sobie ze mnie piekielną igraszkę.
Selenita zamyślił się, tymczasem pan Brouczek zbierał i uporządkowywał swe myśli. Zdziwiła go najpierw ta niezwykła postać, a teraz znowu uderzył go niesłychanie fakt, że mieszkaniec księżyca mówił po czesku. Księżyc zatém jest zamieszkanym przez czechów! Zdumiewająca rzecz! Jaka to radość dla biednego narodu naszego! Powierzchnia księżyca wynosi niemal trzynastą część powierzchni ziemi, a wedle spostrzeżeń Brouczka można wnioskować, że jest zaludnioną dość gęsto. Napewno można twierdzić, że ilość ludności księżycowéj wynosi trzynastą część ludności ziemi; mamy więc tedy około stu milionów selenitów — a owe miliony to są nasi rodzeni bracia!
Odrazu więc stajemy się największym narodem europejskim i możemy już z pogardą spoglądać na niemców, francuzów i zresztą wszystkie ludy ziemi. Któryż bowiem z narodów może się pochlubić tém, że ma braci na księżycu, że język jego aż do gwiaździstych sfer sięga? Z jaką dumą powiększymy nasz hymn narodowy zwrotką:
Gdzie Kraterów ziemia żyzna,
Gdzie nie sięga ludzkie oko,
I tam czesi są wysoko,
Na księżycu — ich ojczyzna.
Teraz dopiero będziemy mogli bezpiecznie odpocząć sobie po strasznych zapasach o zachowanie swéj narodowości. Możemy założyć ręce na piersi i spokojnie się przyglądać, jak ukryci i jawni germanizatorzy na wyścigi usiłują nas wytępić; ba, nawet sami skutkiem rozsądnego umiarkowania możemy niemczyźnie naoścież otwierać wszystkie drzwi naszego życia narodowego, bo przecież, gdyby pewnego pięknego poranku ostatni czech zniknął z powierzchni ziemi, naród czeski przez to nie zaginie: będzie żył daléj na księżycu, dokąd nie przenikną nigdy, da Bóg, ani agenci Schulvereinu, ani krzewiciele języka urzędowego, ani nawet sam Moltke ze swemi działami.
Zresztą zkądinąd stosunki z księżycem przyniosłyby nam wielkie korzyści. Wystawcie sobie tylko, gdyby np. teraz, po wizycie gości z za oceanu, zawitał do nas jeszcze balon z księżyca! Jakiby to wówczas ogarnął zachwyt nasz naród i jakaby wściekłość opanowała naszych przeciwników! A gdyby władza zabroniła téj księżycowéj demonstracyi, samibyśmy urządzili wycieczkę na księżyc, gdzie moglibyśmy urządzać pochody, z pochodniami, odbywać posiedzenia, przemawiać i ucztować do woli. Sądzę, że nasi przywódzcy wymogliby łatwo na przyjaznéj nam władzy, abyśmy na księżycu mogli korzystać ze wszystkich praw, które nam państwo zaręczyło, a których urzeczywistnienie tu na ziemi jest zgoła niemożliwe.
Selenita, ocknąwszy się z zamyślenia, wyciągnął z zanadrza jakąś cienką materyę w kształcie i wielkości dużego prześcieradła, do niewiadomego użytku służącą, poczém mówił:
— O zaślepienie ziemskie! Mówisz o karze, zamiast wielbić moc tajemniczą, co cię tu do nas zaniosła! Wiedz, że wśród tworów, zamieszkujących wszechświat, my, selenici, stoimy na stopniu o wiele wyższym, niż wy, ziemianie; jesteśmy o wiele bliżsi wiecznego ducha wszechświata. Tworzymy, że tak powiem, przejście od bytu cielesnego do czysto duchowego. Nasze ciało nie jest nieociosanym bałwanem materyalnym, przygniatającym i trzymającym ducha na uwięzi, jak ciężka kula żelazna u nóg spętanego więźnia; nasze ciało jest tylko lekką osłoną eteryczną, nieprzeszkadzającą duchowi do zupełnéj niemal wolności. Porównaj, biedny ziemianinie, ten niezgrabny mięsisty kadłub, w którym siedzisz wtłoczony, z mojém powiewném okryciem cielesném.
To mówiąc, selenita zgrabnie pochylił się naprzód, podniósłszy nieco w górę ręce, jak skoczek chodzący po linie, gdy chce dać poznać publiczności giętkość i zgrabność swych członków.
Pan Brouczek nie zdumiony był powiewnością wysmukłéj postaci, która poruszała się z lekkością piórka i, zdawało się, pogardza wszelkim oporem, jakby się podnosiła zwolna w powietrze.
Tak tedy stanowczo rozstrzygnięty jest dawny spór uczonych o życiu na księżycu, a na miejsce fantastycznych, dowolnych, a często i śmiesznych domysłów mamy obecnie czystą prawdę. Księżyc nie jest ani martwą bryłą, jak głosili jedni, ani nie utrzymuje jakiegoś wątpliwego życia tylko na dnie swych kraterów, jak przypuszczali inni, — lecz, będąc okryty, jak to zobaczymy, na całéj powierzchni bajecznie bogatą wegetacyą, posiada doskonale uorganizowanych, myślących i czujących obywateli, którzy nie są ani olbrzymami Pytagorejskimi, ani potwornymi karłami, wymyślonymi przez nowszych badaczy, lecz mają wzrost i kształty ludzkie, różnią się zaś od nas tylko szlachetniejszą postawą i mniéj skupioną, lżejszą materyą swego ciała.
— Ta własność cielesna — ciągnął daléj selenita — wymaga od nas bardzo mało i dlatego niemal całe życie swoje możemy poświęcać podnioślejszéj, wewnętrznéj istocie, używając tylko czystych rozkoszy duchowych, służąc wyłącznie swym ideałom szlachetnym. Jakże wobec tego jest trywialném i mizerném życie wasze! Znamy je dobrze. Skutkiem większego nierównie rozmiaru ziemi, naszych lepszych teleskopów i bystrzejszego wzroku, możemy znakomitsze wytwory obywateli ziemskich, a bezwątpienia większéj ich części, rozpatrywać dość dokładnie; przyrodzona nam intuicya pozwala na tych danych odtworzyć sobie całkowity obraz waszego życia, poświęconego przeważnie codziennym drobnostkom lub zaspakajaniu chuci zmysłowych, a rzadko tylko opromienionego przebłyskami dążeń idealnych. Nie pojmuję, jaka siła przeniosła cię na księżyc, to tylko pewna, o czém fakt ten świadczy, żeś wyróżniony i wywyższony nad innych. Widocznie duch wszechświata wybrał cię dla wielkiego posłannictwa, abyś poznał podniosły żywot selenitów i po swoim powrocie stał się na ziemi prorokiem i krzewicielem szlachetniejszych pragnień. A choćbyś nawet i nie wrócił, błogosław losy, które ci dozwoliły samemu przynajmniéj uzacnić swoją istotę ziemską na jasnych promieniach dobra i piękna.
Pan Brouczek nie był zbyt zachwycony takim poglądem na rzeczy. Na ziemi prowadził zupełnie spokojne życie i wcale nie tęsknił do przedmiotów, wznoszących się nad zwykły poziom jego potrzeb. Dobry obiad, orzeźwiający napój i odpowiednie wygody wystarczały mu najzupełniéj. Biblioteka jego składała się tylko z takich dzieł, które mógł sobie czytywać spokojnie dla zabicia czasu bez żadnego wzruszenia. O poetach mówił zawsze z uśmiechem sarkastycznym, a w teatrze, do którego raz na rok uczęszczał, zajmowały go tylko tłuste farsy lub operetki z pyszną wystawa i baletem. Był epikurejczykiem, niepojmującym, jak się można unosić nad rzeczami, niedostępnemi dla zmysłów — i mróz mu przebiegał po ciele na samo wspomnienie, żeby kiedybądź miał życie ziemskie zamienić na jakieś idealne rozkosze czysto duchowe.
Selenita tłumaczył sobie milczenie naszego bohatera silném wzruszeniem z radości i tak kończył rzecz swoją:
— Jestem, jak widzę, pierwszym selenitą, który się spotkał z tobą, i uważam to jako znak najwyższego ducha, abym się stał twym przewodnikiem na księżycu i twym nauczycielem na drodze do życia idealnego. Twoje oblicze surowe odstręcza mnie od ciebie, ale cierpliwość moja i wyrozumiałość jest wielka, o istoto biedna! I na najnędzniejszego z tworów zlewa się ze współczuciem miłość wieczna, litość bez granic.
Tu mowę jego przerwało łkanie i strumienie łez popłynęły mu po twarzy, którą wkrótce ukrył w owe zagadkowe prześcieradło.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł z rozrzewnieniem nasz bohater, a w duszy pomyślał: — Widocznie ów selenita ma serce niezwykle czułe i miękkie.
— No, ziemianinie, wdrap się na górę i chodź ze mną! — zawołał selenita.
Gdy pan Brouczek wyszedł z krateru, był oczarowany pięknym widokiem, który się roztaczał wokoło. Znalazł się w okolicy istotnie czarującéj piękności.
Jakżeby się zawstydzili uczeni, gdyby zobaczyli istotny krajobraz księżycowy, który nam przedstawiają jako wypalona pustynię kamienną, bez powietrza, bez śladu wegetacyi, pokrytą jedynie niezliczoną ilością kraterów wygasłych wulkanów!
Okolica, przez którą przechodził nasz bohater z selenitą, była oświetlona jakiémś niezwyczajném, niepospolicie piękném światłem, przechodzącém siłą wszelkie oświetlenie, na jakie zdobyli się dotychczas w swych obrazach mistrze nieśmiertelni. To samo światło już wystarczało, aby najzwyklejszéj nawet okolicy nadać czarodziejski powab. Tu zaś obok tego ukazywały się co chwila tak piękne twory natury, tak cudne barwy, że najrozkoszniejszy nawet klimat podzwrotnikowy nicby podobnego wytworzyć nie mógł. Ogromne srebrne drzewa z koroną szmaragdowych liści u góry, kwiaty podobne do olbrzymich motylów, a motyle niby kwiaty, wielkie fioletowe lub pomarańczowe cienie lasów, gdzie spostrzegać się dawały grzyby rubinowe wielkości chalup; opalowe wód tonie z różami ametystowemi po brzegach, para bursztynowa, przechodząca w oddaleniu w mgłę ultramarynowa z odcieniem topazu...
Nie! Odkładam mizerny pędzel. Spostrzegam, żem nakreślił tylko zwykły krajobraz ziemski. Czytajcie jeno naszych poetów, a zobaczycie, że upatrują oni rajskie powietrze, opalową wodę i niebo topazowe w najzwyklejszéj czeskiéj okolicy.
— A, a, to pięknie! — zawołał zachwycony pan Brouczek.
— O boska naturo! — przerwał w natchnieniu selenita. — Korzę się w proch przed tobą, ty, źródło wiecznego piękna! O matko wszelkiego życia, w łzach nieskończonéj wdzięczności całuję rąbek królewskiéj szaty twojéj!
Upadłszy na kolana, całował trawę z konwulsyjném łkaniem, w takim zachwycie, że go pan Brouczek wziął na chwilę za waryata i odetchnął swobodniéj, gdy ów zachwyt szczęśliwie minął.
Szli społem daléj przez rozkoszną okolicę. O chodzeniu w znaczeniu naszém właściwie nie można mówić. Selenita ujął za lutnię i, dobywając ze strun srebrnych rozkoszną melodye, podskakiwał w lekkim tańcu, podobny do króla Dawida, gdy tańczył przed arką przymierza. I koń skrzydlaty, którego wiódł za srebrną uzdę, wierzgał z nim razem do taktu, co wychodziło wcale harmonijnie. Pan Brouczek skakał z nimi mimo chęci, jednakże bez żadnego taktu; taniec jego nie zawierał w sobie ani trochy téj gracyi, z jaką się poruszał jego przewodnik.
— Piękno przenika wszystkie, najpowszedniejsze nawet czynności naszego życia — objaśniał selenita. — Wszystkie nasze ruchy wymierzone są wedle praw estetyki. Dlatego chód nasz nawet zamienia się w taniec rytmiczny, któremu i muzyka towarzyszy.
Wkrótce dostali się obaj na szeroką aleję, przy któréj po obu stronach stał rząd posągów, ciągnący się bez przerwy aż w dal nieskończoną.
Selenita objaśniał Brouczka, że na księżycu wzdłuż drogi nie sadzą drzew, lecz natomiast wznoszą pomniki znakomitych poetów, filozofów, malarzy, kompozytorów i innych znakomitości, aby przechodnie na każdym kroku otrzymywali pokarm duchowy, bądź przez widok artystycznie wykonanych posągów, bądź przypominając sobie zacne czyny i piękne utwory uwiecznionych w kamieniu mistrzów.
Ależ zkąd panowie bierzecie tylu sławnych mężów? — zapytał zdziwiony Brouczek.
— O mój drogi! — odparł z dumą selenita — mamy ich podostatkiem nietylko dla wszystkich traktów, dróg i ścieżek, ale nawet tylu, że poczynamy ich posągami puste przestrzenie zapełniać. My, selenici, jesteśmy niemal wszyscy sławni. Jedni unieśmiertelniają się piórem, pędzlem, dłutem, śpiewem, muzyką; drudzy zaś wynalazkami nowych kierunków artystycznych, sądzeniem i nauczaniem artystów, czcią i względami dla olbrzymów twórczych (przez co wydaje się, jakoby oni sami dopomogli tym olbrzymom wznieść się tak wysoko), lub czasem potępianiem wszystkiego i wszędzie, a to dlatego, aby dać poznać, że sami stoją duchem wyżéj nad całe swe otoczenie; krótko mówiąc, stają się głośnymi krytykami i estetykami; a jeśli kto najlichszego artykuliku nawet skleić nie może, stara się być sławnym jako mecenas i przyjaciel sztuki.
Pan Brouczek mógł sobie pomyśléć, jakiby to skarbiec niewyczerpany na księżycu otworzył się dla naszych czasopism ilustrowanych, którym poczyna już powoli braknąć ziemskich znakomitości czeskich. Jednakże nie pomyślał tego, ponieważ czasopisma wcale go nie obchodziły, a tylko rzekł do siebie:
— No, no, dziękuję za łaskę... sami artyści! Dokąd się to dostałem! Nie zazdroszczę wcale tutejszym właścicielom domów. Miałem na ziemi jednego tylko malarza, który był lokatorem z pod ciemnéj gwiazdy!
— Ja sam jestem poetą — mówił mu daléj selenita, — a imię moje, Gwiazdomir Błękitny, znane jest chlubnie, mówiąc nawiasem, na całym księżycu.
Jeśli selenita sądził, że swą poezyą zaimponował mieszkańcowi ziemi, mylił się bardzo. Pan Brouczek uśmiechnął się pogardliwie i tylko mruknął:
— Gwiazdomir Błękitny! Także nazwisko!
— Dziwisz się? Przecież to nazwisko zupełnie zwyczajne. Jakże się ty nazywasz?
— Tak górnolotnie, jak waćpan, nie — odparł Brouczek z naciskiem na tém grzeczném słowie waćpan. — Zowię się tylko Maciéj Brouczek.
— Brouczek! Więc i nazwiska swoje, biedni ziemianie, zbieracie w nikczemnym prochu. Wypożyczacie je od nędznych owadów[6]. A jakie jest twoje zajęcie?
— Jestem właścicielem domu.
Zawiódł się nasz bohater, sądząc, że swą odpowiedzią uczyni na selenicie niemałe wrażenie.
Błękitny, jakby nie rozumiejąc, spytał:
— Właściciel domu? Co to jest?
— Tak, a to mi pięknie dopiero! Nie wiedzą tu, co to jest właściciel domu! — zamruczał pocichu pan Brouczek, następnie począł objaśniać: — Mam kamienicę, trzypiętrową kamienicę w Pradze, bez grosza długu.
— O dom się ciebie nie pytam; chcę wiedziéć, coś robił na ziemi.
— Dziwne pytanie! Com robił? Jakby właściciel domu nie miał pracy i kłopotów od rana do wieczora! Tu przylecą do ciebie ze skargą, że piec się dymi; tu znowu, że wodociąg się popsuł; tam musisz pilnować malarza przeklętego, lub pędzić do magistratu.
— Nie mów mi o takich wstrętnych rzeczach; powiedz raczéj, jak służyłeś ideałom powszechnym, w jakim zakresie państwo piękna rozszerzałeś.
— Piękna? — rzekł pan Brouczek, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. — Pytanie jeszcze dziwniejsze! Piękno zbyt mnie nie obchodzi; czasem tylko kazałem pomalować front domu, gdy magistrat przysłał rozkaz.
— Pomalować! I to nazywasz służeniem pięknu! O, widzę, że nie macie, wy biedni ziemianie, najmniejszego pojęcia o pięknie. Ach, jakże was żałuję, jakże nieszczęśliwi jesteście!
Tu selenita, rozwinąwszy znów ów ogromny kawał płótna, począł głośno płakać.
To pana Brouczka rozgniewało.
— Ależ to nie człowiek, to błazen jakiś! Beczy dlatego, że ja każę swój dom bielić. Teraz rozumiem, po co bierze z sobą zamiast chustki całe prześcieradło!
Selenita, wypłakawszy się, zadał nowe pytanie:
— A może wy, ziemianie, nie wiecie nawet, co to jest miłość?
— Ho, ho! Tegobyśmy nie wiedzieli? Nie myślicie przecież, że jesteśmy święci? Ja sam za młodu niejedno głupstewko zrobiłem.
— Przestań, nieszczęsny, przestań! Nie kalaj tego uczucia boskiego swém zmysłowém tchnieniem! Nie, tyś nigdy nie kochał, nigdy! Niezdolnyś nawet czuć miłości.
— Mów sobie, waćpan, co chcesz; ale jeśli pod owém uczuciem boskiém rozumiecie to, co my na ziemi wprost miłostką zowiemy, mógłbym ci jeszcze to i owo powiedziéć z historyi moich lat młodszych. Zresztą i dziś nawet, mówię szczerą prawdę, gdy ujrzę gładką buzię, rzadko wstrzymam się od tego, abym jéj choć nie pogłaskał pod brodę, lub w policzki nie uszczypnął.
— Milcz, potworze! Ani słowa więcéj! Tylko wyuzdana nikczemność szydzić może ze świętego stanowiska kobiety!
— Aj, aj! Widocznie macie tu na księżycu same księżniczki, do których się dotknąć nie można. Święte stanowisko kobiety! Cha, cha! A może wy się jeszcze modlicie do swych piękności?
— Nieinaczéj. Modlimy się do swych aniołów, do bogiń. Wiedz, że tym koronom stworzeń dajemy najwznioślejsze imiona. Widzę, że muszę cię przedewszystkiém nauczyć, jak się należy zachować wobec tych postaci niebiańskich. Jeśli się która z tych pereł stworzeń wszechświata ukaże, musisz upaść na kolana i ucałować rąbek jéj szaty. Jeśli wzrok swój na nią podniesiesz, musisz nieskończony podziw wyrażać, a przemawiać do niéj możesz tylko natchnionemi hymnami.
— Piękne macie tu zwyczaje, ani słowa! Dyabli by mi nadali klękać przed pierwszą lepszą spódniczką...
— Zamilknij, języku wstrętny! Jeśliś niezdolny pojąć naszych zwyczajów szlachetnych, przynajmniéj nie bluźnij ideałom, które czcimy. Wiedz, że nie ścierpię cię ani chwili przy sobie, jeśli nie przyrzekniesz postępować wedle moich wskazówek.
— Ha, skoro koniecznie tak trzeba, to dobrze. Kto wlazł między wrony, musi krakać jak i one. Ale czy przynajmniéj wasze selenitki są do czegobądź?....
— Seraf, którego ujrzysz za chwilę, jest rajskich wdzięków odbiciem. Już piętnaście lat pałam gorącą miłością do téj gwiazdy wspaniałéj. Jutrzence i wieczornéj gwieździe szepczę wciąż ukochane imię: Etherea!
— Piętnaście lat! Sługa uniżony! Na pańskiém miejscu byłbym już dawno téj pannie o kamienném sercu zaśpiewał: „Dla jednego kwiatka nie świeci słoneczko“ i t. d.
— Kamienne serce! Etherea ma kamienne serce?! O, ten cherub jest ucieleśnioném uczuciem i pochlebiam sobie, że i ona skłania ku mnie liliowy kielich miłości swojéj.
— Więc wam ojciec zapewne bruździ? Widocznie jest człowiekiem zamożnym i sądzi, że jakiś umierający z głodu wierszokleta, to jest waćpan, nie jest stosowną partyą wcale na męża jego córki.
— O, ten mąż podniosłych uczuć bardzo czci poezyę i oddałby mi swój klejnot z radością. Jest on przyjacielem mojego ojca, nie ścierpię więc, abyś bez szacunku odzywał się o tym szanownym starcu, który duchem swym zbadawszy wszystkie tajemnice wszechświata, teraz w ukryciu, zdala od ruchu księżycowego, żyje tylko szczęściem swéj córy anielskiéj.
— Aha, więc jest emerytem, może byłym profesorem?
— Profesor! Nieporównany mędrzec, mówię ci, najprzedniejszy z naszych filozofów.
— Niech i tak będzie. Ale powiedz mi waćpan, jeśli ona cię kocha i jeśli ojciec nie jest przeciwny temu, dlaczego, u dyabła, nie żenisz się z nią?
— O święta prostoto ziemska! Więc przez prozaiczne małżeństwo mam się pozbawić téj słodkiéj tęsknoty, téj nieskończonéj poezyi czystéj, idealnéj miłości? Czyż nie wiesz, że przez małżeństwo utracamy najpiękniejsze sny swego życia?
— Nie gram tu roli swata, ale słuchaj pan: jeśli u was wszystkich jest taka miłość we zwyczaju, zkądże się więc tu biorą?...
Błękitny odwrócił się szybko od pana Brouczka ze wstrętem i zatkał sobie uszy rękoma. Poczém wziął harfę i począł przy wtórze jéj dźwięków nucić pieśń natchnioną. Pan Brouczek tymczasem, podskakując (wyraźnie: podskakując) obok niego, czynił daléj swe prozaiczne uwagi.
Selenita śpiewał:
— Duch mój dziwnym urokiem natchniony,
Drżą zachwytem lutni srebrnéj tony...
Przed mym wzrokiem cień jéj przemknął blady,
By meteor cudny wśród kaskady!
Pan Brouczek zaś pomrukiwał:
— Biedny Macieju! Ot, gdzie się dostałeś na swoje stare lata! I że téż Bóg cierpi na swych planetach takie dziwotwory! Wszak to my na ziemi jesteśmy olbrzymami w porównaniu do tych straszydeł księżycowych, co to ani kęsa ciała uczciwego na sobie nie mają. Ciekawy jestem, jakie są zwierzęta obok tych ludzi? Czekaj, podejdę do téj szkapy skrzydlatéj, która na pierwszy rzut oka wcale pięknie się przedstawia. Dalipan, wszak to pajęczynę czujesz pod ręką zamiast mięsa! Jeśli tu woły i barany księżycowe są takiéj saméj rasy, to padam do nóg!
Selenita tymczasem śpiewał:
— Jutrzenko ranna, rozjaśnij mi oczy!
O, czarodziejko, o któréj duch marzy
Nie szczędź mi, błagam, widoku swéj twarzy!
Ku tobie, cudna, śpiew ten szlę uroczy...
Pan Brouczek, słuchając, gderał daléj:
— Powiada, że stary rad go widzi i córka także. Powinniby więc nas czém potraktować, gdy do nich pójdziemy; ale czém, to pytanie. Czy czasem ci eteryczni selenici nie karmią się cukierkami i limoniadą? Za takie śniadanie piękniebym podziękował.
W końcu selenita podniósł rękę do góry i zawołał:
— Patrz, tam cel mych westchnień i kres naszéj drogi!
— Co, ten gołębnik? — zapytał zdziwiony pan Brouczek.
Istotnie, była to dziwnéj konstrukcyi budowa.
Na wysokim słupie, podobnym do nogi bociana, wznosił się wysoko w powietrzu budynek, niewielki wprawdzie, ale przedstawiający ogromną mieszaninę najróżnorodniejszych stylów. Było to fantastyczne połączenie płaskorzeźb, wyobrażających smoki i inne dziwadła, z galeryjkami, okienkami, z dachem w kształcie dzwonu, z okrągłemi wieżyczkami, spiralnie się wznoszącemi lub pozaginanemi u góry nakształt lasek pasterskich, — krótko mówiąc, mieszanina najniemożliwszych kształtów.
— Szanowny Lunobor wybudował sobie naumyślnie mieszkanie swoje na takiéj wysokości, aby wzniesiony ponad tłumy księżycowe mógł w nieprzerwanym spokoju zanurzać wzrok swój w gwiaździstych światach — objaśniał Błękitny.
— Więc to jak w baśni: chałupka na kurzéj łapce! A jaka architektura, aj! aj! aj! Pięknie tu budujecie, he-he-he!
Tu pan Brouczek, oparłszy ręce na kolanach, roześmiał się serdecznie.
— Barbarzyńco ziemski, śmiesz śmiać się z wytworów naszego budownictwa! — oburzył się selenita. — Ty, coś na ziemi mieszkał zapewne w jakiéj jamie wilczéj!
— Ostrożnie z temi przekąsami, panie Błękitny! Nasze domy mieszkalne są sto razy piękniejsze od waszych. Wprawdzie niepodobne do bud waryackich, natomiast mają cztery równe ściany i uczciwy dach, jak przystoi na każdy dom budowany rozumnie.
— Spodziewałem się tego. Więc tylko na kwadraty i sześciany wysiliła się wasza architektura! O, jak nieskończenie mizerne i nędzne jest budownictwo wasze wobec naszego, które martwe kamienie w harmonijne przystraja kształty, a wolnym polotem fantazyi tworzy z nich wspaniały przepych form, przypominających kwiaty lasów bajecznych!
— Ciekaw tylko jestem bardzo, jak się tam dostaniemy na górę.
— Od czegóż dzielny mój Pegaz? Siadaj za mną!
Selenita wskoczył na skrzydlatego rumaka, a Brouczek po pewném wahaniu usadowił się z tyłu.
Koń, rozpuściwszy skrzydła na głos: „W górę, Pegazie!“ w mgnieniu oka podniósł ich do progu budynku, a gdy tam zsiedli, opuścił się napowrót na dół.
Przez krużganek kroczył na ich spotkanie poważny starzec, w ciemnéj szacie, któréj wszakże niewiele było widać, gdyż całą przednią część ciała zakrywała długa i szeroka broda śnieżnéj białości, zaś z tyłu kędzierzawe włosy spływały mu aż do stóp, jak srebrna, falująca struga wód. Z pod tego okrycia białego przeglądało tylko szlachetne oblicze, którego płeć była również delikatna i przezroczysta, jak ciało Błękitnego. Czyniło ono wrażenie, jakby księżyc srebrny wyzierał z liliowych obłoków. Pod brwiami, podobnemi do śnieżnego puchu, pałały dwie źrenice, jasne jak gwiazdy, a głowę pokrywała wysoka czapka, mająca kształt buta, zwróconego podeszwą do góry i nosem na przód.
— O śpiewaku natchniony, witam cię radośnie; lotem mewy się przybliż tu, do mego łona! — zaśpiewał czcigodny starzec pięknym basem.
A gdy poeta ukląkł przed nim na kolana, starzec, nachyliwszy się, objął go tak, że Błękitny znikł zupełnie w białych falach jego brody, niby wędrowiec wśród śnieżnéj zamieci.
— A któż ten twój towarzysz? proszę, powiedz mi! W nim, zda się, niéma naszéj księżycowéj krwi! — zadeklamował znowu, patrząc z rodzajem obawy na pana Brouczka.
Poeta, wydobywszy się z włosistéj lawiny, opowiedział starcowi, co wiedział o naszym przyjacielu.
Lunobor zdziwiony kręcił głową i poprosił grzecznie obu gości do siebie.
Przejście przez krużganek było dość trudne, ponieważ stało tam tyle posągów, waz pięknych i innych artystycznych przedmiotów, że pan Brouczek musiał dobrze uważać, aby czego nie potrącił, lub nie zdeptał.
Pokój, do którego gospodarz ich wprowadził, był niemniéj przepełniony skarbami sztuki. Na wstępie zwrócił uwagę nasz bohater na piękny, rozesłany na podłodze kobierzec, ozdobiony malowidłem sławnego mistrza. Ostrożnie przeszli obok, aby nie uszkodzić arcydzieła. Musieli uważnie iść daléj na palcach, gdyż robota mozajkowa podłogi była wielce cenna. Ma się rozumiéć, że posągów wszędzie było pełno, a na ścianach mnóstwo malowideł pięknych. Nawet meble zaliczały się do dzieł artystycznych: szafy wyobrażały misternie wyrzeźbione świątynie, piec był zbudowany w kształcie jakiegoś apokaliptycznego dziwotworu, a mała alabastrowa spluwaczka z piaskiem, stojąca w kącie na podłodze i ukryta za rzędem posągów, łudziła oko kształtem pięknéj muszli.
Lunobor przywiódł swych gości do rzeźbionego stołu i wskazał Brouczkowi krzesło — arcydzieło sztuki rzeźbiarskiéj, wyobrażające dwie prześliczne postacie kobiece, trzymające w ręku miękką poduszkę do siedzenia. Filozof zwrócił uwagę gościa na mnóstwo rozkosznych amorków i gracyj pełnych poezyi, które pedzel wielkiego mistrza osadził na poszewce poduszki.
Z trwogą usiadł pan Brouczek na tém arcydziele; ale ledwie to uczynił, zerwał się natychmiast, wystraszony odgłosem muzyki, która się pod nim odezwała.
Selenici się rozśmieli, a pan Brouczek przypomniał sobie w téj chwili podobne ziemskie figle muzyczne.
— I my na ziemi mamy takie same sztuczki — rzekł zmieszany.
— Sztuczki? — powtórzył, chmurząc czoło, stary selenita. — U nas to nie nazywa się sztuczką. My ze swych sprzętów domowych tworzymy mały przybytek piękna, gdzie wszystkie kształty i barwy w harmonijném połączeniu służą do podnoszenia i uszlachetniania myśli naszych. Ja właściwie mam jeszcze bardzo skromne umeblowanie, jak na filozofa przystoi. Gdzieindziéj dopiero poznasz artystyczny przepych mieszkań księżycowych. Pozwólcie jednak teraz, drodzy goście, abym się postarał dla was o jaki posiłek. Zapewne potrzebujecie go po długiéj podróży. Tymczasem zajrzyjcie do méj biblioteki, jeśli wola. Pan Brouczek z wielką radością patrzył na odchodzącego gospodarza, ponieważ czuł głód niemały, a obiecany posiłek usposobił go bardzo dobrze. Usiadł bez ceremonii na grającém krzesełku i nawet daleko przed siebie wyciągnął nogi, a zanurzywszy się w artystyczną poduszkę, słuchał z uwagą muzyki swego siedzenia. Odgłosy melodyi wgłębi jego duszy wzniecały najrozmaitsze pragnienia i uczucia.
Błękitny wybrał wprawdzie jakąś książkę z biblioteki, ale wzrok jego tęskny ciągle się zwracał ku drzwiom, a głębokie westchnienia świadczyły, że cała dusza jego jest przy blizkiéj a niewidzialnéj kochance.
Po chwili starzec wrócił i zaprowadził gości do drugiego pokoju, urządzonego z jeszcze większym przepychem artystycznym, gdzie stał stół, nakryty przepyszném malowidłem historyczném na płótnie, służącém za obrus. Na nim umieszczono trzy śliczne wazony kryształowe z czarująco pięknemi kwiatami, jakich pan Brouczek nigdy w życiu nie widział.
Mędrzec wskazał gościom siedzenie i prosił pana Brouczka, aby powąchał kwiaty przed nim stojące.
— Istotnie, przyjemny zapach! — pochwalił nasz bohater.
— Jest to wybór najwonniejszych kwiatów księżycowych — objaśnił gospodarz.
— Aaaaa! — zachwycał się grzecznie Brouczek, wciągając w nozdrza eteryczne zapachy nieznanéj sobie flory księżycowéj. Zaś w duchu myślał: — Po dyabła mi te kwiaty! Wolałbym powąchać raczéj jakiéj dobréj pieczeni.
— Prawdziwy filozof nie gardzi nigdy darami życia — mówił starzec, wąchając swoje kwiaty. — Wszak niedługo już będę ich używał. Pociechą dla mnie niemałą jest przeświadczenie, żem całe życie swoje poświęcił badaniom najwznioślejszych tajemnic wszechświata i że zostawiam po sobie drogocenną latorośl, którą ozdobiłem wszystkiemi cnotami księżycowemi i w którą wlałem całą szlachetną istotę mego ducha. Jest to córa moja, którą wychowałem na wzór dla dziew księżycowych. Aleś ty dotąd nie powąchał, poeto!
Zakochany wieszcz nachylił się w roztargnieniu ku kielichom kwiatów i wzdychał daléj.
— Teraz przeczytam wam jeden rozdział mojéj „Estetyki“ — oznajmił selenita, wyjmując z pod swéj szaty gruby rękopis.
— Ślicznie dziękuję! — westchnął w duchu pan Brouczek. — Drogo okupię śniadanie u tego waryata księżycowego! Dziwny tu mają zwyczaj czytania jakichś banialuk przed śniadaniem gościowi głodnemu.
Tymczasem Lunobor począł objaśniać swą definicyę piękna, a nasz bohater kręcił się na krześle, żałując, że nie miało w sobie grającego instrumentu, jak poprzednie.
Okres za okresem płynął bez końca z ust filozofa księżycowego, który czasami tylko przerywał czytanie uwagą: „Ale nic nie wąchasz, ziemianinie; wąchajże bez ceremonii!“ Na to pan Brouczek przytykał nos do kwiatu, mrucząc do siebie: „Skończony waryat!“
Bohater nasz zapewnia, że czytania mędrca słuchał z uwagą, jednakże nie udało mu się w tym nawale słów upatrzéć najmniejszego sensu, — czemu wierzymy najzupełniéj, gdyż filozofia księżycowa o wiele jest głębszą niż ziemska, a tę ostatnią ledwie chyba sam dyabeł pojmie.
Pana Brouczka rychło zmęczyły owe kombinacye myśli wzniosłych; starał się odgadnąć, co téż potém nastąpi. Kuglarz Fantazus przesuwał w jego wyobraźni przed nim cały szereg talerzy z dość ponętną zawartością. Naraz kuglarz ów przemienił się na lokaja z serwetą w jednéj, a talerzem w drugiéj ręce. Dało się słyszéć znajome: „Waza na stole!“ — a pan Brouczek wiązał sobie spokojnie serwetę około szyi. Powoli znikły wazony z kwiatami, a na ich miejscu stała na stole, obok dymiącéj się zupy, porcya pieczeni i szklanka zielonawozłotego napoju z wysoką śnieżną warstwą piany u góry. Chciwie chwycił talerz, aż naraz:
— Biada! Na powiekach twoich bożek snu się rozgościł i pozbawił cię możności poznania najważniejszéj części mego dowodzenia! —zabrzmiał głos Lunobora, przerywając Brouczkowi tak miły sen.
— Aha! — zabełkotał, przecierając oczy i patrząc z niechęcią na kwiaty, stojące przed nim — uśpiła mnie woń tych przekl... tych czarownych kwiatów!
— Zapewne — odrzekł starzec, — widocznie zasilny był dla ciebie ich zapach; jednakże szybko przywykniesz. W każdym razie nie chcę, abyś utracił najcenniejszą część mego dzieła; przeczytam ci cały rozdział jeszcze raz od początku.
— Nie, nie, szanowny Lunoborze, dziękuję, dziękuje po tysiąc razy! — wymawiał się z przestrachem pan Brouczek.
— Z przyjemnością przeczytam ci te dziesięć arkuszy na nowo, nie zrobi mi to żadnéj przykrości — upierał się gościnny gospodarz.
— O! nie, nigdy! Nie mogę tego wymagać od pana; zresztą jest mi tak... jakoś ciężko na piersiach.
Na szczęście, wybawił pana Brouczka Błękitny, który naraz podskoczył ku drzwiom i, upadłszy na kolana, z otwartemi rękoma, zawołał:
— Muzyką twojéj sukni uszy me się pieszczą —
Twoje skrzydła anielskie już blizko szeleszczą!
Motylu mój rajski, płyń do mnie, ach, płyń!
W objęciach mych lekkie skrzydełka swe zwiń!
Grająco urządzone drzwi wydały kilka miłych akordów i do komnaty wpłynęła (nie mam właściwszego wyrazu dla określenia nieskończenie lekkiego chodu) najpowabniejsza pod słońcem istota, podobna do téj, która z promienia księżyca w noc majową zsuwa się w objęcia poetycznych marzycieli ziemi — naturalnie w ich fantazyi. Szerząc dokoła woń fijołków i jaśminów, zbliżała się do obecnych eteryczna postać dziewicy z rozpuszczonemi około jasnéj główki włosami, którą przykrywał błękitny dzwonek kwiatu... Odziana była w przezroczystą niemal szatę, tkaną niby z pajęczéj przędzy, parę motylich skrzydeł miała u ramion, a zamiast trzewików — złociste kwiatki na nóżkach. Była to postać tak niepochwytna, że mimowoli zatrzymywałeś oddech, aby pod jego tchnieniem nie rozpłynęła się w powietrzu; tak leciuchna, że...
Patrzcie! Pióro moje, chcąc oddać ową eteryczną niepochwytność, poczęło tak eteryczne kreślić litery, że dla wzroku cielesnego nie pozostało z nich ani śladu na papierze.
Eterea, trzymając w idealnie drobnych rączkach łodygi wysmukłe dwóch śnieżnéj białości kwiatów, pozdrowiła gości głosem, podobnym do echa hymnu anielskiego:
— Piosenki wam niosę, piosenki te moje,
Błyszczące, jak słońca promienie w krysztale;
Ich dźwiękiem niebieskie otworzę podwoje,
A nędznych krytyków nie boję się wcale!
Piosenką sprowadzę czar na was ja słodki;
Pieśń moja tak wonna, jako kwiatek astru,
A miękka jak jedwab, lub jako sierść kotki —
A czysta, jak biała czara z alabastru.
I dźwięczy pieśń moja jak harfa Eola,
Jak dźwięki multanek przy tańcu wiosennym,
Gdy kwieciem i trawką zielenią się pola.
Jak pieśni cheruba w niebieskiéj krainie,
Gdy z lutnią swą stanie przed tronem promiennym —
Tak moja pieśń słodko i błogo wciąż płynie!
Błękitny klęczał przed nią, z rękoma na krzyż złożonemi w niemém zachwyceniu; a gdy mu podała jeden z dwóch trzymanych kwiatków białych, przycisnął go do ust namiętnie.
Eterea z drugim kwiatkiem zbliżyła się do pana Brouczka.
Bohater nasz przyznaje, że nie mógł wprawdzie oprzéć się wrażeniu, jakie na niego ta istota wywarła, ale chętniéj w tym razie byłby powitał nieeteryczną kucharkę z misą gorącego rosołu. Pomimo to, pomny nauk Błękitnego, ukląkł przed nią na jedno kolano i jako tako zdołał wypowiedziéć:
— Moje uszanowanie pani!
Eterea, trzymając nad nim wyciągnięte ręce miniaturowe, śpiewała:
— Od ciebie wieje czar, jak od Meduzy,
Pod wzrokiem twoim serce mi omdlewa,
A w piersi coś mi dziwnie słodko śpiewa;
Na ustach czuję pocałunek Muzy.
A w rysy twoje duch mój się zagłębia,
Jak nurek w morze po cenne korale.
Ja wzrokiem czystym białego gołębia
Będę w twarz twoją wpatrywać się stale.
Tak wzrok dziecięcia wabi piękny opal
Pięknym swym blaskiem — i tak duszę gwebra
Wciąż wabi płomień: „Skrzydła sobie popal!”
Tak dromaderów w stepie białe żebra
Nęcą ku sobie lwa — i tak w ramiona
Pustyni leci gnana wichrem zebra!
Pan Brouczek pobożnie słuchał tych wzniosłych wierszy i przyjął biały kwiat, który mu Eterea podała z uśmiechem. Trzymał go w ręce, nie wiedząc, co ma z tym fantem zrobić.
— Zdaje się, że ci selenici mają bzika na punkcie kwiatów — mówił do siebie.
— Bardzo piękny kwiatek — rzekł po chwili milczenia, aby jakkolwiek zawiązać rozmowę. — A jaki duży!.. To już nie jest dzwonek, ale dzwon, a pełen rosy aż po brzegi!
— Tak, najczystszéj rosy porannéj — przerwał starzec. — Prawdziwy nektar; tylko spróbuj!
Pan Brouczek popatrzył na staruszka z uśmiechem, uważając te słowa za żart z jego strony. Jednakże gospodarz mówił to zupełnie poważnie i zachęcał daléj:
— No, pij!
Nasz bohater zadość uczynił żądaniu i z uśmiechem nawpół rozpaczliwym napił się nieco z kwiecistego kielicha.
Była tam istotnie czysta rosa, ot — woda bez smaku. Rumieniec wtedy wystąpił mu na twarz, że się dał namówić do tak komicznego błazeństwa. Kwiatek zatknął z niechęcią w dziurkę od surduta, mrucząc pod nosem:
— Nie ulega wątpliwości: temu filozofowi brak kilku klepek we łbie!
Eterea pożegnała gości następującym sonetem:
— Już się rozpływam, jak kwiatka pięknego
Zapach na wiosnę; ale w blasku słońca
Wrócę, jak motyl, co skrzydełkiem trąca
Kwiatek i ciągle powraca do niego.
Wrócę i struny swéj lutni poruszę,
Będę dobywać z nich piosenki drżące.
A dźwiękiem lutni w menad pląs tchnę duszę,
W taniec indyanów, lub w Etnę dymiącą.
Czarownym głosem, co go słowik dał mi,
Z mych ust dobędę trel, jak piękna Irys;
Potém zatańczę lekką nóżką Almy.
Tragedyi złoty przypnę sobie kirys;
Z pod mego dłuta wyjdzie z ciałem palmy
Juno — bogini, Izys i Ozyrys!
Po téj obietnicy wypłynęła z pokoju na swych skrzydłach motylich.
Lunobor zwrócił się z dumą do Brouczka:
— No, cóż powiesz o mym klejnocie? Czyż nie jest ogładzony przez wykształcenie ze wszystkich stron? Jedynie gwoli tobie zniżyła się do wyrażenia myśli w obrazach ziemskich, które zresztą zna lepiéj, niż wszyscy nasi badacze ziemi razem. Gdybyś był posłuchał, jak w swych sonetach opiewa czar księżycowéj przyrody! Za chwilę wróci tu z harfą i fletem, z paletą i dłutem, z toporkiem rzeźbiarskim i z maską dramatyczną... a wówczas dopiero będziesz zdumiony wobec jéj wszechstronnego wykształcenia i na skrzydłach wszystkich sztuk pięknych wzniesiesz się do krain piękna. Ja zaś na zakończenie téj duchowéj uczty przyniosę drugi rozdział swéj „Estetyki.“
Po tych słowach czcigodny starzec opuścił izbę, a Brouczek załamał ręce.
— Jak widzę, nie dostanę tu ani nawet łyżki polewki! Ten stary brodacz zrobił sobie ze mnie prostą zabawkę. A tu jeszcze mam słuchać drugiego rozdziału i brząkania na harfie!... O! Boże! Żebym mógł się znaléźć o tysiąc mil ztąd w téj chwili!
Wtém wzrok jego padł na poetę księżycowego, co nabawiło go nowéj trwogi.
Selenita wił się po podłodze jak w kurczach śmiertelnych, rwał sobie włosy, drapał piersi i jak szalony tłukł głową o podłogę.
— Na miłość boską! co waćpan robisz, panie Błękitny! — zawołał przestraszony Brouczek. — Co się panu stało?
— I ty się pytasz jeszcze, wrogu szczęścia mego, coś moich snów królowę snom mym wydrzéć śmiał?! O! skończ już męki moje, męki Tantalowe; na mą głowę zrzuć ciężar wszystkich lądów skał!! — zaśpiewał selenita.
— A toż co? Nie, to już szczyt waryactwa! Jeślim dobrze zrozumiał twoje bełkotanie księżycowe, sądzisz, żem ci zbałamucił twoją Etereę! Upewniam waćpana, że mi się to ani śniło nawet; powiem zresztą otwarcie, że takie zefirowe powaby wcale nie przypadają do mego gustu. Wątpię także bardzo, abym i ja mógł odpowiedziéć choć w części jéj wymaganiom księżycowym! I co panu dało powód do takich myśli szalonych? Może te jéj wiersze, w których, o ile sobie przypominam, zdaje się, nazwała mnie dromaderem, lwem, zebrą, kotem i czémś jeszcze?... Nie sądź pan, aby zakochała się w człowieku, którego ledwie jeden raz w życiu widziała.
— O, jedno mgnienie starczy, jedna krótka chwila, by grot miłości przeszył piersi!.. Cha, cha, cha, cha!... Szał mnie porywa! Uchodźmy ztąd! Tu wieje czarnéj jéj zdrady prąd!
— Ztąd precz? A i owszem, jestem gotów umknąć chociażby na koniec świata z nory filozoficznéj, gdzie nawet suchara zapleśniałego niéma.
Selenita podbiegł do okna.
— Tędy? — zawołał pan Brouczek. — Aha! gwizdniesz zapewne na swego konia?
— Z takich miejsc i wobec takich okoliczności — objaśniał Błękitny — spuszczamy się zwykle na rycerskich szarfach lub na podwiązce ukochanéj istoty. Dla mnie w tym razie wystarczy od biedy i niemy świadek mych boleści.
To mówiąc, przywiązał koniec prześcieradła, które mu zamiast chustki do nosa służyło, do okna i spuścił się po niém na dół.
Pan Brouczek z początku wahał się pójść śladem towarzysza. Wtém zdało mu się, że za drzwiami słyszy kroki filozofa z rękopisem i miłe akordy harfy — to dodało mu bodźca i w jednéj chwili poszedł za przykładem Błękitnego. Aliści ręce spocone nie utrzymały prześcieradła, mocno przesiąkłego łzami, i nasz bohater w mgnieniu oka ześlizgnął się na dół — na szczęście wprost za plecy poety, na grzbiet konia skrzydlatego, który natychmiast wzniósł się wysoko w powietrze.
Podczas swéj jazdy powietrznéj rozmyślał pan Brouczek, siedząc za plecami zasępionego towarzysza, o niedawnéj przygodzie i o swém straszném położeniu.
— Ach, Brouczku, Brouczku! — utyskiwał w duchu — strasznie jesteś ukarany za to, żeś, mieszkając na ziemi, w chwili zaślepienia skarżył się na swój los. Ziemia wydawała ci się siedliskiem trosk i niewygód... Teraz siedzisz tu, na tym księżycu pięknym. Jesteś tu już Bóg wie odkąd, a dotychczas jeszcze nawet kawałka mięsa na oczy nie widziałeś; natomiast widziałeś i słyszałeś tyle głupstw, że ci się aż w głowie kołuje. Jeśli tak będzie daléj, w końcu i sam będziesz naśladował tutejszych mieszkańców. A z tą Etereą prawdziwa historya! Na ziemi kobiety nie wyprawiały ci breweryj, pozostawiały cię w spokoju; a tu owa mglista istota, która podobno i kawałka ciała uczciwego nie ma na sobie, dyabli wiedzą, czego od ciebie chce. Zresztą, kto wie, może ta pajęczyna istotnie zakochała się we mnie? Ci selenici mają uczucia tak samo pomieszane, jak rozum. A może téż selenitki same sobie wybierają mężów? Gdyby tak mnie, na stare lata ożeniono z jaką selenitką, mnie, com już na ziemi skwitował z ożenienia? No, taka Eterea niewieleby mnie kosztowała: wygląda tak, jak gdyby tylko żyła powietrzem, a trochę kwiatów na jéj toaletę dostałbym za byle co. Gdyby mi zbrzydła, rozwiałbym ją jedném tchnieniem na cztery wiatry.
Naraz jowialne usposobienie opuściło pana Brouczka. Spojrzał w górę i dostrzegł wielki, promienny sierp ziemi. Przypomniał sobie, jak nieraz, wracając do domu z piwiarni, w różowym humorze, lubił spoglądać na złoty, uśmiechający się księżyc, — jak jeszcze niedawno z Hradczan spoglądał na wspaniałą jego pełnię. W téj chwili straszna myśl przyszła mu do głowy. Zapamiętał jeden rozdział ze znanéj już nam książeczki, który opiewał, jak prawdopodobnie ziemia nasza wygląda obserwowana z księżyca. Było tam powiedziano, że doba księżycowa, od północy do północy, trwa ni mniéj ni więcéj, jak 29½ dni ziemskich, więc blizko cały miesiąc ziemski. Przez ten czas ziemia dla mieszkańców księżyca („jeśli oni istnieją“ — zauważył naiwny autor wymienionéj książki) przechodzi takież same cztery fazy, jakie ziemianie spostrzegają na księżycu. Gdy u selenitów jest północ, wówczas księżyc bywa niewidziany na ziemi, czyli jest w nowiu, — ale mieszkańcy księżyca widzą naszą ziemię w pełni; gdy u nich jest ranek, my widzimy księżyc w pierwszéj kwadrze, oni zaś ziemię w ostatniéj; podczas księżycowego południa mamy pełnię, zaś selenici nów. Po raz ostatni z ziemi widział pan Brouczek księżyc w pełni, na księżycu tedy było południe, a ziemia w nowiu; teraz zaś widzi z księżyca ziemię już w ostatniéj kwadrze, tu jest poranek, od tego więc czasu ubiegło trzy ćwierci dnia księżycowego, więc z górą trzy tygodnie ziemskie! A zatém na ziemi minął termin płacenia komornego!
Straszna ta myśl przeleciała w umyśle pana Brouczka niby piorun tak, że ledwie nie zleciał z pegaza. Starał się pocieszyć z początku, ale było to niepodobieństwem. Pamiętał doskonale to miejsce w książce i przypomniał sobie także olbrzymią odległość ziemi od księżyca. Pociąg pocztowy, wedle téj książki, pędziłby kilka lat; balon, gdyby przelatywał 50 mil dziennie, potrzebowałby trzech lat, a na skrzydłach wichru szybkiego przebylibyśmy tę drogę ledwie w ciągu pięciu miesięcy. Może więc nasz bohater podróżował na księżyc nie tygodnie, ale miesiące lub nawet lata. Straszna myśl!
— Termin minął — rozmyślał pan Brouczek, — a komorne nieodebrane! Pan sędzia może złożył je w urzędzie, przez co byłby kłopot tylko późniéj z odebraniem; a reszta? E, ci wprost nie płacą. Byliby głupi zresztą, gdyby płacili, skoro nie mają komu. Taka gratka nieprędko im się drugi raz nadarzy. Mieszkać darmo to kapitalny interes. Uh, wściekam się ze złości! A ci lokatorzy moi dopiero muszą być radzi, dopiero zacierają ręce z radości! Krawiec i szewc świętują pewno z tego powodu przez cały miesiąc. Chciałem im od miesiąca podnieść komorne, a tu masz, dyable, kaftan! A jaki to tam porządek! Można sobie wyobrazić, jak idzie gospodarstwo beze mnie. Czyż bowiem można przypuszczać, aby istnieli lokatorzy bez gospodarza? Wystawiam sobie, jak tam hałasują, trzaskają drzwiami, odrapują mury, jak pierzyny wieszają w oknach od ulicy, a dywany trzepie jeden drugiemu nad głową. A ten przeklęty, Boże odpuść, kudłaty malarz, com go chciał od kwartału wyrzucić z domu, co on porabia? Jeszcze mu się nigdy nie udało, aby bezkarnie mógł nie zapłacić komornego. Z radości nie będzie wiedział, co robić. Cały dom mi wysmarował swemi farbami; dyabli wiedzą, do czego się teraz weźmie; taki awanturnik do wszystkiego zdolny. Wszak i teraz on jest jedyną przyczyną mego nieszczęścia. Gdyby mnie był nie rozgniewał, nie byłbym u Würfla czytał téj książki przeklętéj, zamiast prowadzić uczciwą rozmowę; nie byłbym wyraził pragnienia porzucenia ziemi i teraz nie mieszkałbym na księżycu. Jeśli dostanę się napowrót na ziemię, przedewszystkiém wyrzucę przez okno tego łotra, razem z jego pędzlami i farbami, które stanowią, mówiąc prawdę, całe jego umeblowanie.
Rozgniewany Brouczek machnął pięścią tuż koło ucha selenity, który z przestrachem spojrzał na niego.
Głód, dający się naszemu bohaterowi silnie uczuwać, obudził, na szczęście, inne myśli. Zauważył, że jego podróż na księżyc nie mogła trwać lat, ani miesięcy, a nawet tygodni, ponieważ przez ten czas byłby już umarł z głodu. Są wprawdzie specyaliści od postów, tacy, co przez cały miesiąc prawie nic nie jedzą, no, ale zato jak wyglądają! Pan gospodarz atoli nie zauważył po sobie, aby choć trochę spadł z ciała. Głód mu dokuczał, to prawda, ale był to taki sam głód, jakiego nieraz doświadczał na ziemi np. rano, a który łatwo dawał się tłumaczyć nadzwyczajnym ruchem, ową tysiąc-milową podróżą. Można było przecież przypuścić, że dostał się na księżyc w ciągu dnia lub może i godziny; wszak światło np. nie potrzebuje nawet i dwóch sekund na przebycie téj drogi. Ale ta ziemia w ostatniéj kwadrze! E, co tam; cały ów wykład w książce o przemianach ziemi bezwątpienia mylny. Czyż mogą wiedziéć uczeni, jak się wydaje ziemia na księżycu, skoro na nim nigdy nie byli?
— Może więc i termin jeszcze nie minął — pocieszał się pan Brouczek.
Była to wszakże słaba pociecha, boć siedzi na księżycu, zkąd może nigdy już nie wróci na ziemię; a gdyby lokatorzy wiedzieli, gdzie się ich gospodarz znajduje, mogliby mu bezpiecznie język pokazywać.
Ach, ziemio, ziemio! Pan Brouczek wpatrzył się znowu w jéj tarczę i zdało mu się, że rozpoznaje zarysy Europy. Z wielkiém wzruszeniem szukał miejsca, gdzie leżą Czechy i Praga.
— Ach, złota Prago, Czechy drogie, ziemio miła! Teraz dopiero widzę, że powinniśmy za nią codziennie Bogu dziękować. Niech tam co chce się dzieje, zawsze człowiek czuje się między swoimi, między porządnymi ludźmi, a nie między waryatami, którzy zamiast ciała mają babie lato, a w głowie tylko sztuki piękne. I jeszcze nazywają się czechami. Co mi to, u licha, za czesi, skoro w ciągu pół dnia nie ujrzysz u nich ani jednego kufla piwa. A ich wykształcenie, którém się tak ciągle chlubią, także nie jest nic szczególnego; widać to już z tego nawet, że wszyscy mówią do siebie „ty,“ jak lokaje. Chciałem Błękitnemu odwzajemnić się tém jego „ty,“ ale człowiek dobrze wychowany nie odważy się na takie nieprzyzwoitości. Ach, ziemio moja, ziemio złota! Gdybym mógł, na kolanach przypełznąłbym do ciebie. Jeśli Bóg pozwoli mi wrócić do Pragi, będę obywatelem i gospodarzem domu wzorowym; krawcowi i szewcowi komornego nie podwyższę, nawet i tego... e, o nim lepiéj i nie wspominać! Będę wszystko znosił bez szemrania, nigdy nie wspomnę o magistracie, wszystkich rozporządzeń będę słuchał przykładnie, a nawet i politykę naszą będę chwalił! O Boże, pozwól mi tylko wrócić na tę naszą piękną, jedyną, złotą ziemię!
Wzruszenie pana Brouczka doszło do najwyższego stopnia tak, że głośno zapłakał.
Selenita zwrócił się do niego ze słowami:
— Proszę cię, ziemianinie, nie rozdzieraj mi serca swym płaczem. Wiesz przecież, żem powiernika łez moich zostawił tam na gzemsie okna. Jeśli tak bardzo kochasz Etereę, wyrzeknę się jéj dla ciebie, wyrwę z piersi swojéj jéj czarowny obraz!
— Daj mi pan spokój święty ze swą Etereą! — przerwał mu gniewnie nasz bohater. — Dziękuję Bogu, żeśmy szczęśliwie ztamtąd umknęli.
Poeta, nie zrozumiawszy snać słów tych, ciągnął daléj:
— Powiem ci otwarcie, że poniekąd rad jestem z téj rany nielitościwego losu. Spokojna i szczęśliwa miłość niezbyt sprzyja rozwojowi twórczości artystycznéj. W ciągu piętnastu lat téj miłości mojéj, niezamąconéj żadną przeciwnością, napisałem wprawdzie sporo udatnych wierszy, ale właściwie teraz dopiero poezya moja nabędzie prawdziwéj mocy i wdzięku, gdy krew zranionego serca rubinami opurpurzy ogniste treny.
Pan Brouczek tymczasem spojrzał na zegarek, aby zobaczyć, czy nadeszła już pora obiadowa. Zegarek stał, w czém zresztą nie było nic dziwnego wobec silnego upadku właściciela. Zwrócił się więc do Błękitnego:
— Panie Błękitny, daleko mamy do południa? Mój zegarek stanął.
— O, do południa jeszcze daleko — odparł selenita; — wszak dopiero mamy poranek. Nasz dzień księżycowy trwa niemal cały miesiąc ziemski, nasza godzina większa niż dzień na ziemi, a minuta stanowi niemal pół godziny waszéj.
— Prawda, zapomniałem, że u was i czas waryuje — pomyślał w duchu Brouczek, zaś głośno rzekł: — Więc tu mój zegarek na niewiele się przyda.
— Owszem, będzie wskazywał małe części godzin. Zresztą, mamy tu zegar publiczny, widzialny z całéj półkuli księżyca dla wszystkich; prawdziwy ideał zegarów wieżowych. Zawieszony jest na sklepieniu niebieskiém, a posiada tę znakomitą własność, że nakręcania i żadnych zgoła reparacyj nie potrzebuje i zawsze idzie z największą prawidłowością i ścisłością.
— Zegarek na niebie?
— Nieinaczéj. Wasza ziemia jest naszym zegarem. Jéj pełnia, nów, pierwsza i ostatnia kwadra wskazują nam północ, południe, wieczór i ranek, a ze stopniowego zakrywania się lub odsłaniania tarczy ziemskiéj możemy mniéj więcéj określać bieg naszych długich godzin. Ten zegar niebieski wskazuje nam nawet i minuty. Ponieważ w ciągu jednéj waszéj doby, czyli niezupełnéj naszéj godziny, ziemia raz się obróci około swéj osi, przeto w tym czasie ukazuje się nam cała jéj powierzchnia. Widzimy naprzykład w jednéj chwili na tarczy ziemskiéj jaśniejsze zarysy Europy, Azyi i Afryki, oblane ciemniejszém morzem; powoli kontury tego obrazu znikają, a natomiast wysuwają się inne, aż w końcu, po upływie dwunastu godzin ziemskich, stary kontynent zniknie zupełnie, na jego zaś miejsce ukazuje się Ameryka z licznemi wyspami oceanu Spokojnego. Te właśnie zmieniające się obrazy na tarczy ziemskiéj zamieniają nam minutowe, a w znaczeniu ziemskiém godzinne wyliczenia czasu i zgadzają się najzupełniéj z układem waszych zegarów.
— Ślicznie dziękuję za taki zegar, który ma czasem połowę tylko, a czasem i ćwierć ledwie cyferblatu, nie mówiąc już o nowiu!
— Prawda, o téj wadzie naszego zegaru zapomniałem. Podczas nowiu skazówka minutowa niknie zupełnie, ale podczas pierwszéj i ostatniéj kwadry, jakkolwiek widzimy sierp tylko, wszakże bystre oko nasze zdoła w téj części dopatrzéć zmiany na tarczy ziemskiéj.
Tu nowa myśl, przy któréj panu Brouczkowi włosy na głowie stanęły, przerwała te objaśnienia.
— Słuchaj pan, czy tu u was obiadują tylko w południe? A może w ciągu waszego czterotygodniowego dnia tylko trzy razy jadacie?
— Pojęcia jeść i obiadować nieznane są na księżycu — odparł Błękitny. — Sądząc atoli z twego materyalizmu ziemskiego, przypuszczam, że pytanie twe tyczy się czynności, zwanéj u nas odświeżaniem lub wzmacnianiem ciała. Czynność tę istotnie odbywamy w południe, a w mniejszéj mierze wieczorem i rankiem.
— To straszne, to straszne! — zawył pan Brouczek rozpaczliwie. — Tego jeszcze brakło! Będę więc obiadował za jaki tydzień dopiero, a na obiad następny czekać muszę aż miesiąc cały?! Niech piekło porwie ten wasz księżycowy tryb życia!
To rzekłszy, pan Brouczek cisnął z największą pasyą zegarek, który dotąd trzymał w ręku, na grunt księżycowy, aż się rozleciał w kawałki.
Uczyniwszy to, nieco ochłonął z gniewu. Żal mu się zrobiło ładnego zegarka, jednakże po chwili mruknął:
— Dyabli mi po nim, na co mi się teraz przyda?
Nową nadzieją napełnił pana Brouczka widok wielkiego miasta, którego wieże fantastyczne zarysowały się na widnokręgu.
— Gdzie jest miasto — rozważał, — muszą być i restauracye, w których goście mogą się posilić jakiém takiém śniadaniem, zanim pora obiadowa nadejdzie. Naturalnie za pieniądze.
Tak rozmyślając, sięgnął do kieszeni po sakiewkę. Nie miał zwyczaju brać z sobą wieczorem do piwiarni większéj kwoty, skutkiem téż czego po zapłaceniu panu Würflowi pozostało w niéj bardzo niewiele. Mogło starczyć zaledwie na jakie dwa dni.
— I to jest cały twój majątek! — bąknął smutnie nasz przyjaciel; — na ziemi, panie Brouczek, byłeś człowiekiem zamożnym, a teraz będziesz chyba z torbą żebraczą chodził. Na twój dom ziemski tu na księżycu nikt ani grosza nie pożyczy. A bezwątpienia i z tych pieniędzy wydam tylko srebrną monetę; bo na cóżby im się przydały bilety bankowe? Kto wie, czy pieniądz austryacki posiada tu jaką wartość? Zresztą, nie wiem, czy umieją oni... no, to się rozumie!...
Zwrócił się nagle do Błękitnego:
— Powiedz mi pan, czy wy tu umiecie po niemiecku?
— Po niemiecku? Co to jest?
— Na miłego Boga, wy nie wiecie, co to jest język niemiecki? Nie, to niemożliwe! Kpisz chyba ze mnie?
— Aha! wy na ziemi mówicie bezwątpienia kilku językami. My tu tylko po czesku mówimy.
— Po czesku? Tylko po czesku? I nie wiecie wcale, że jest język niemiecki na świecie?
Pan Brouczek osłupiał; było to dla niego całkiem niezrozumiałe. Błękitny musiał mu tę informacyę nieprawdopodobną po raz wtóry powtórzyć.
— Otom się dostał do pięknego kraju! — wyrzekał biedny ziemianin. — Co mi to za czesi, co żadnego pojęcia o niemczyźnie nie mają! I nie wstydzą się wobec tego mówić o swém wykształceniu! Tak, więc teraz moje banknoty śmiało mogę rzucić, jak zegarek. Jeśli nie umieją po niemiecku, to témbardziéj po węgiersku! Miał słuszność rąkawicznik Klapzęb, piorunując „pod kogutem“ na posłów, że nie wymogli czeskich napisów na banknotach.
Ta wiadomość tak zainteresowała Brouczka, że zapytał znowu:
— Zapewne więc na waszych uniwersytetach niéma zwyczaju egzaminować studentów po niemiecku? Nie rozmawiają u was po niemiecku ani panie na ulicach, ani aktorzy za kulisami, ani młodzi lekarze, którzy pragną otrzymać posady rządowe? A jakże u was mówią urzędnicy kolei żelaznych? W jakim języku drukowane są bilety, napisy stacyj, kwity, sprawozdania, stemple pocztowe?
— Nie znam tych rzeczy, ale upewniam cię, że u nas wszystko po czesku.
— Tylko po czesku! Przecież istnienia Czech bez niemczyzny nie podobna sobie wyobrazić! No, a jurysdykcye wasze?
— Nie mamy żadnych jurysdykcyj.
— Ża.... żadnych jurysdykcyj?... Jakżeż wy możecie obejść się bez jurysdykcyj?...
— Mamy tylko trybunały krytyczne, które wedle paragrafów różnych estetyk poprawiają utwory literackie.
— Ale musicie przecież miéć kasy podatkowe?
— Nie wiem, co to jest.
— O, szczęśliwy człowiecze! Nie mogę temu wierzyć! — zawołał pan Brouczek i dodał do siebie: — Jedyna mądra rzecz na księżycu, która mogłaby i na ziemi miéć zastosowanie.
Poczém pytał się daléj:
— Jakże z wojskiem? Komenda wojskowa? Aha! przecież nie będziesz mi chciał wmówić, że wojskowi mówią po czesku.
— Nie mamy żadnego wojska, ponieważ walczymy tylko piórem, a zamiast krwi atrament przelewamy.
— Nie jest to złe urządzenie — pomyślał sobie Brouczek. — Atrament i pióra są o wiele tańsze, niż repetyery i krew ludzka.
W téj chwili unosili się nad miastem.
Dziwił się niedawno pan Brouczek gołębnikowi filozofa księżycowego, teraz zakręciło mu się w głowie od tego, co zobaczył. Była to babilońska mieszanina najróżnorodniejszych form i stylów, prawdziwa orgia budowlana. Bohater nasz przypomniał sobie, że czasem, wracając w nocy od Würfla lub z „pod koguta,“ miewał specyalne jakieś złudzenia wzrokowe, skutkiem czego Praga wydawała mu się dziwnie zmienioną: wszystkie domy stały krzywo, jeden tu, drugi owdzie; okna były bezładnie pomieszane, jak karty po skończonéj robocie graczy; balkony składały sobie nawzajem wizyty przez ulice, dachy wydłużały się do niezmiernéj wysokości, dostając przytém garbów wielbłądzich, a kominy tańczyły po nich jak małpy; most kamienny kręcił się jak wąż, a posągi zdobiące go razwraz kłaniały się sobie. Ulica Karola zamieniała się na tunel i wydłużała się jak teleskop do nieskończoności; ratusz staromiejski zataczał się ze swą historyczną wieżą, jak opiły stróż nocny ze swą halabarda — ale to wszystko było tylko wytworem fantazyi pod wpływem światła księżycowego.
Obecnie zdawało mu się, że widzi tu dziwaczny jakiś gotyk z chaotyczną mieszaniną poczerniałych kolumn i łuków, dziwną ornamentacyę, jaką tylko bujna wyobraźnia wieków średnich spłodzić byłaby chyba zdolną; tam znów olśniewający przepych stylu maurytańskiego lub indyjskiéj architektury; w inném miejscu rokoko; tam znowu malowniczy zakątek staréj Wenecyi, owdzie kawał Carogrodu. W wielu miejscach ta księżycowa architektura nie nosiła na sobie śladu żadnego stylu i wydawała się wynikiem rozpasanéj wyobraźni, z jaką poeci wznoszą pałace w swych bajkach z zamiłowaniem tém większém, że nie potrzebują żadnych do tego studyów specyalnych w dziedzinie sztuki i w innych niewdzięcznych naukach. Każda wieża w tym chaosie strzelała do niedościgłéj wysokości, każdy łuk był niezmiernie śmiały, każda kopuła majestatyczną, każda galerya pełną tajemniczości, każda perspektywa czarującą; wszystko było przepyszném, olbrzymiém, bajeczném.
Jak sami selenici, tak i to ich miasto było jakiémś powietrzném, bardziéj podobném do złudnego mirażu, niż do rzeczywistego miasta z kamienia i cegły. Należy dodać jeszcze, że wszystko było przeplatane masą karyatyd, sfinksów, lwów skrzydlatych, gryfów, posągów, wazonów z kwiatami, fantastycznych chorągiewek powietrznych, a każdą piędź tynku pokrywały pstre freski; prócz tego cały ten Babel, zdawało się, szalenie wirował przy dźwiękach tajemniczéj jakiéjś muzyki. Można było nawet pomyśléć, że całe miasto było jednym olbrzymim instrumentem muzykalnym. Słyszałeś więc poważny dźwięk organów, jęk olbrzymich dzwonów, tu z okna dolatywał odgłos lutni, tam fletu, indziéj znów bębna; słychać było wreszcie cymbały, harfy, dudy, liry — w każdym domu snać odbywał się koncert, nietylko instrumentalny, lecz i wokalny, czego dowodziły odgłosy chóru śpiewaków i śpiewaczek.
O, słuchu! wzgardzony kopciuszku między zmysłami! Myślałem o tém już tysiąc razy i pisałem nawet. Ale pisałbym i jeszcze sto razy, gdyby tylko ogół słuchał. Tak, stróże dobra i spokoju publicznego chronią wzrok nasz przed wstrętnemi widokami; węch mamy również zabezpieczony przed zapachami nieprzyjemnemi; ale kto uchroni słuch mój, chociażby w najarystokratyczniejszym salonie od muzyki, za którą muszę jeszcze dziękować?
Tak, słuch nie ma żadnéj obrony; oddany jest na pastwę każdéj pensyonarki, która zamierza stać się sławną primadonną, — każdego grajka, który od rana do nocy rzępoli mi nad uchem. Jak mogę naprzykład teraz, w téj chwili, skupić myśli do odmalowania miasta księżycowego, gdy jakaś piękna nieznajoma pode mną na pierwszém piętrze zawzięcie studyuje walca Straussa, mając zamiar przegrać go bez błędu, — do czego, jak się zdaje, nie dojdzie nigdy? Gorąco polecam moim współmęczennikom założenie stowarzyszenia przeciwko tyranizowaniu słuchu, któreby pracowało zapomocą wszelkich prawnych środków nad założeniem przynajmniéj o milę od wszystkich miejsc zamieszkanych specyalnéj kolonii muzycznéj, dokądby się raz na zawsze wyniosła wszelka dla ucha ludzkiego niebezpieczna gawiedź.
Może kto ze zwolenników téj grającéj czeladki powoła się na miasto księżycowe, którego wrzawę muzyczną tylko co opisałem; ale niech zechce zwrócić uwagę na to, że my, ziemianie, nie mamy uszu urządzonych tak, jak obywatele księżycowi, czego dowody znajdzie czytelnik w jednym z następnych rozdziałów téj książki.
Pegaz leciał teraz dość nizko, tak, że pan Brouczek mógł zauważyć w przelocie ruch na ulicach miasta. Zdołał uchwycić kilka widoczniejszych objawów. Zwłaszcza dziwiła go zapustna pstrocizna ubiorów; pan Brouczek w swym przyzwoitym garniturze ziemskim z pogardą patrzył na tę pstrą mieszaninę, gdzie nie spostrzegł ani jednego porządnego surduta, mundura lub fraka, a tylko same różnobarwne szaty długie, którychby żaden porządny człowiek na ziemi nie naciągnął na siebie bez wstydu.
— My, czesi ziemscy, mamy widać zupełnie inne zwyczaje — pomyślał z dumą. — U nas i w najbiedniejszéj wiosce można znaléźć porządnie odzianych ludzi. Gdyby zjawiło się takie cudactwo księżycowe u nas na ulicy, natychmiast uprzątnęłaby je policya.
Cokolwiek podobnym na pierwszy rzut oka do ziemskiego wydaje się ubiór głowy selenitek; ale gdy się baczniéj przyjrzysz, przekonasz się, że te mniemane kapelusze są to różnego rodzaju muszle, grzyby, motyle, ptasie gniazda, kwiaty duże, pióra różnokolorowe, nawet całe ptaki i inne rzeczy potworne. Raził téż pana Brouczka brak tiurniur i kirasów u dam księżycowych.
Włosy wogóle noszą w wielkim nieładzie: nie wtykają w nie żadnych grzebieni lub szpilek, skutkiem czego spadają one gęstemi długiemi puklami na ramiona, szyje i piersi.
Godném jest także uwagi zjawisko, że u selenitów wszystko w ciągłym jest ruchu: włosy falują nieustannie, usta drżą, pierś się podnosi i opada, nawet odzienie się téż ustawicznie porusza. Jeśli przytém weźmiemy pod uwage, że, skutkiem zbytniéj lekkości, zwłaszcza selenitki ciągle podskakują, tańczą i podnoszą się w górę, — zrozumiecie, jaki może być widok przechadzki po księżycowych alejach, które i w wielu innych wypadkach wielce się różnią od ziemskich. W Pradze naprzykład nieodłączną ozdobą ulic są sklepy: rzeźnicze, cukiernicze, piekarskie, sklepiki drobne, a zwłaszcza restauracye, hotele, winiarnie, kawiarnie, których u nas wogóle bodaj czy nie więcéj, niż kancelaryj adwokatów. W mieście księżycowém atoli pan Brouczek bezskutecznie upatrywał podobnych zakładów; zamiast nich spostrzegał tylko sklepy z kwiatami, składy obrazów i posągów, instrumentów muzycznych i niezliczoną ilość księgarni. Niemal co drugi dom znajdował się sklep z książkami a przed każdym z nich cisnęły się tłumy ciekawych, tak, że się drzwi nie zamykały wcale wobec tego nieprzerwanego szeregu wchodzących i wychodzących.
— To dopiero tłok w tych waszych księgarniach — rzekł pan Brouczek. — U nas nawet wówczas nie było takiego ścisku, gdy sprzedawano życiorys mordercy Szenka.
— O, u naszych księgarzy taki natłok jest objawem powszednim — odparł selenita. — Obstalującym i kupującym nastarczyć nie można.
— Widocznie, że wy pochłaniacie książki, jak my w Pradze piwo pilzneńskie — zaśmiał się pan Brouczek.
— My ciągle łakniemy duchowego posiłku — odparł poważnie jego przewodnik. — Już o świcie, nim jeszcze otworzą drzwi księgarni, tłoczy się cały tłum niecierpliwych, aby natychmiast zrana można się było upoić jakim cyklem sonetów, a po przeczytaniu owych znów biegniemy do księgarni, aby się rozkoszować jaką powieścią treści wzniosłéj.
— Piękne to śniadanie, niéma co mówić! — zaburczał pan Brouczek.
— Wielu naprzykład przesiaduje w czytelniach cały dzień, aż do późnéj nocy — ciągnął daléj selenita. — Ponieważ często się zdarzało, że niejeden namiętny czytelnik, upojony zbytnią poezyą lub romansem, dopuszczał się nocnych awanturek, przeto w porządnych księgarniach i czytelniach kończy się wydawanie książek o północy; ale i tu jeszcze znajdzie się często jaki nienasycony czytelnik, co zamówi naraz pięć tomów poezyj i nie wstanie, dopóki nie przeczyta od deski do deski.
— Przestań pan, przestań, do lichạ! — zawołał pan Brouczek, ledwie się trzymając od śmiechu na koniu. — Że niektóre piwiarnie zamykają o północy i że pijący nieraz każą sobie na zakończenie przynieść pięć kufli odrazu, o tém nietylko słyszałem, alem i sam praktykował; lecz książki, pięć książek odrazu!... cha, cha! pęknę ze śmiechu! Mnie wszakże na płacz się zbiera wobec śmiechu twego, dowodzącego lekceważenia naszych żądz szlachetnych — rzekł selenita, łkając. — Widzę z tego, żeście wy, ziemianie, nawskróś zmateryalizowani i że słuchacie tylko popędu wstrętnych chuci cielesnych.
Te słowa przypomniały panu Brouczkowi jego biedny żołądek. Istotnie, głód mu dokuczał nieznośny.
— Płacz sobie, mój czuły panie, jeżeli ci to sprawia przyjemność — przerwał zniecierpliwiony; — jabym atoli w téj chwili wolał porządne śniadanie, niż najpiękniejsze poezye na świecie. Może moglibyśmy się spuścić na dół, aby się czémkolwiek posilić?
— Nie, to niepotrzebne — odpowiedział selenita; tam oto widać pałac wspaniałomyślnego mecenasa Bożydara Czarolśniącego, którego bezgraniczna gościnność, da Bóg, zaspokoi twój głód, zaiste niepojęty dla mnie.
— A to dobre — pomyślał sobie Brouczek, — nie pojmuje mego głodu; przypuszczam, że nie sądzi, abym się miał najeść jego Eterei. Tylko — dodał głośno — żeby nas tam czasem nie potraktowano znowu jaką filozofią!
— O, Czarolśniący ma zawsze dla swych gości dostateczny posiłek cielesny — uspakajał go selenita; — nawet zdaje mi się, że trafimy tam na śniadanie, które u naszego mecenasa bywa nieco późniéj, niż gdzieindziéj. Zaczekaj, popatrzę na zegarek niebieski.
Chcąc zobaczyć sierp ziemi na niebie, Błękitny obrócił się nieco i spojrzał poza siebie.
— Patrz, patrz! — zawołał.
Brouczek obejrzał się w kierunku wskazanym i ujrzał coś nakształt olbrzymiego motyla, lecącego ku miastu.
— Nic ci nie mówi serce? — zapytał selenita. — Nie poznajesz jéj? Nie poznajesz Eterei, co na skrzydłach motyla i miłosnéj tęsknoty pędzi za tobą?
— Gwałtu! — krzyknął pan Brouczek. — Mój panie, mój kochany panie, pędźmy coprędzéj, może jeszcze zdołamy uciec!
Selenita uderzył pegaza długą łodygą lilii śnieżnéj, która mu za bicz służyła, a koń skrzydlaty w mgnieniu oka doleciał do ogromnego lśniącego pałacu i opuścił się z jeźdźcami przed progiem.
Błękitny przywiązał pegaza do lazurowéj kolumny przepysznego portyku, a sam z panem Brouczkiem wszedł na kryształowe schody pałacu. Blask tu był tak wielki, że ziemianin musiał stąpać z oczyma przymrużonemi, nie mogąc znieść téj olśniewającéj jasności.
Po drodze objaśniał mu Błękitny urządzenie przepysznego pałacu:
— Czarolśniący nazwał to swoje arcydzieło „Świątynią sztuk pięknych,“ i to najsłuszniéj. Jak już mogłeś dostrzedz z góry, pałac ten zbudowano z jego rozkazu w kształcie gwiazdy, któréj każdy promień przeznaczono dla jednéj z gałęzi sztuk pięknych. W jednym więc mieszkają najznakomitsi poeci, w drugim umieszczono malarzy i ich dzieła, w trzecim rzeźbiarzy, inny znów przeznaczony dla muzyki i jéj kapłanów i t. d. Jedném słowem, w téj gwieździe ześrodkowuje się, jak w zaklętém kole, wszystek artystyczny blask księżycowy. Zaś w samym jéj środku mieszka sam wielki mecenas, który posyła do tych wszystkich promieni ożywiający blask swéj szczodrobliwości i protekcyi. A oto właśnie stoimy już przed nim.
Znajdowali się w środkowym westibulu; wzrok pana Brouczka oswoił się już o tyle, że w blasku dyamentów, pereł i granatów mógł spostrzedz wychwalanego mecenasa, który był dość pokaźnéj tuszy, jak wszyscy mecenasi naszego świata. Miał wszakże przytém dość szlachetny wyraz twarzy, jak wogóle selenici, których pan Brouczek widział dotychczas.
— Witaj, złotogłosy słowiku wargentyński![7] — wołał Czarolśniący, chwyciwszy Błękitnego mocno za obie ręce i całując go serdecznie w czoło. — Co za szczęście, że mogę słodkiego drozda naszéj liryki erotycznéj przyjmować pod dachem swoim! A kto to twój towarzysz? — dodał, spoglądając ze strachem na ziemianina.
Dziwił się niezmiernie, gdy mu Błękitny prezentował gościa, aż z dalekiéj ziemi przybyłego; nakoniec zawołał:
— Bezwątpienia poeta ziemski...
I nim pan Brouczek zdołał zaprzeczyć temu śmiesznemu posądzeniu, Czarolśniący prędko ciągnął daléj:
— Zapewne moja Świątynia sztuk pięknych zwabiła cię do nas; blask mojéj gwiazdy przeniknął aż do twego świata dalekiego. Chodź, pokażę ci chętnie wszystkie jéj promienie. Najpierw należałoby zajść do promienia poetów. Szkoda tylko, że większość mych słowików dotychczas nie wróciła jeszcze ze swych rannych wycieczek na pegazach, a reszta siedzi właśnie zamknięta na rozmowie z Muzami: byłoby grzechem przerywać im prace wzniosłą. Niebawem jednak zleci się śpiewająca drużyna na ucztę poranną; chodźmy więc wprost do sali godowéj.
Położywszy palec na ustach i dawszy znak gościom, aby się zachowali cicho, szedł przed nimi na palcach korytarzem obok licznych drzwi, poza któremi słychać było szelest papieru, skrzypienie piór i wzdychania.
Powinienbym w tém miejscu odmalować cały ów przepych westibulu, korytarza i sali godowéj — wszakże pióro bezsilne z rąk mi wypada.
O wy, rubiny, szafiry, szmaragdy i topazy, opale i granaty, któremi nasi poeci i romansopisarze ozdabiają tak szczodrze w swych tworach komnaty książęce; wy sklepienia, z jednéj bryły lapis lazuli wyciosane; wy inkrustacye bogate, wy brylanty, wy perły wielkości jaj strusich, wy pęki piór najpiękniejszych, — o, przyjdźcie mi na pomoc, bym przynajmniéj cień tego całego przepychu księżycowego mógł dać poznać czytelnikowi!
Pan Brouczek olśniony był wprawdzie tém wszystkiém, jednakże mruczał do siebie:
— Nie przesądzam, ale kto wie, czy to czasem nie będzie ta wielkopańska uczta, gdzie srebra jest moc, a jedzenia mało, gdzie lokaje sprzątają ci z przed nosa talerz, nim zdążysz ująć widelec w rękę; znamy się na tém!
— Odpocznijcie sobie tymczasem — ozwał się mecenas, — a mnie na chwilę pozwólcie odejść. Zadanie mecenasów trudne! Muszę być wszędzie, nie mam spoczynku. Właśnie przypomniałem sobie, że czeka na mnie teraz najprzedniejszy z moich malarzy, który maluje portret mój wielkości nadnaturalnéj, muszę więc odbyć posiedzenie. Potém muszę dać pewne wskazówki rzeźbiarzowi, modelującemu pomnik, którym za życia będę uczczony. Następnie chcę polecić jednemu artyście muzykowi, aby na odsłonięcie tego pomnika ułożył stosowną kantatę. Nakoniec w nocy właśnie przyszła mi na myśl znakomita treść do epopei, któréj opracowanie, póki jeszcze pamiętam, muszę powierzyć pierwszemu poecie memu, Słońcowitowi Obłocznemu. Wobec tak ważnego powodu nie waham się przerwać mu natchnienia; poczém namówię go także, aby ze mną pośpieszył do waszego towarzystwa. Za mały kwadransik zlecą się wszystkie słowiki moje na ucztę poranną.
— Ze słów mecenasa możesz wnioskować, że zajęcie w jego Świątyni sztuk pięknych ma i swe strony ujemne — mówił Błękitny po odejściu Czarolśniącego. — Jego artyści większą część czasu marnują na uczczenie szlachetnego mecenasa i na słuchanie jego rad. Skutkiem tego nie może zebrać dostatecznéj liczby poetów pierwszego i drugiego rzędu, a bierze z chęcią i ladajaką plewę. Wiedz, że nasza poezya księżycowa posiada stopnie hierarchiczne, ściśle odgraniczone, z których każdy ma swój specyalny tytuł i swoje przywileje. Poeci pierwszego rzędu tytułują się „genialnymi,“ drugiego „wysoce utalentowanymi,“ trzeciego „utalentowanymi,“ czwartego „sympatycznymi,“ piątego „zwyczajnymi.“ Poetom pierwszego rzędu okazuje się uszanowanie przez przyklęknięcie, drugiego przez ukłon, trzeciego spotyka się z miłym uśmiechem, na poetów „sympatycznych“ nikt już nie zwraca uwagi, a „zwyczajnych“ każdy może nawet nogą kopnąć. Mnie niesprawiedliwa krytyka zaliczyła do poetów rzędu drugiego; jednakże, mówiąc prawdę, nie może się ze mną mierzyć żaden poeta księżycowy, a témbardziéj ów pyszałek Słońcowit Obłoczny, którego dość mierny talent, dzięki tylko usłużnéj krytyce i złemu smakowi publiczności, został zaliczony do pierwszego stopnia.
Objaśniał jeszcze daléj Brouczka o różnych rzeczach, ale nasz bohater rozmyślał zgoła o czém inném.
— Znów trzeba czekać! A niech to dyabli porwą! I jeszcze nawet nie nakryto do obiadu! — mruczał pod nosem.
Na długim stole, otoczonym szeregiem krzeseł, stało mnóstwo wazonów ozdobnych z rozkosznemi kwiatami, na które pan Brouczek nie mógł spojrzéć bez wstrętu i złości; przed każdém krzesłem stał jeden taki wazon, a obok misterne naczyńko alabastrowe dziwacznéj formy i prześlicznéj roboty artystycznéj. Solniczki to były, czy téż pieprzniczki?
Ciekawy ziemianin obejrzał jedną — była próżna.
— Panie Błękitny, powiedz, proszę — zapytał selenity, — do czego téż mogą służyć te naczyńka?
— To są łzawniczki.
— Łzaw... łzawniczki? Cóż to znowu za głupstwo?
— No, naczynia do łez.
— Do... łez?... Na rany boskie! A po cóż tu mamy płakać?
— Prawdopodobnie będą czytane poezye.
— Po....ezye? Ależ tego już czy nie za... Słuchaj pan, zdaje mi się, że wy tu wszyscy ze mnie sobie żarty stroicie. Znów poezye! A tu jeszcze i na ów ledwie naparstek rosołu postnego muszę czekać całą godzinę. Ten mały kwadransik ciągnie się dyabelnie długo.
— Mylisz się, człowieku niecierpliwy; zapomniałeś o czasie księżycowym.
Pan Brouczek ze wściekłością pięścią o stół uderzył.
— Daj mi waćpan ze swym czasem spokój... Więc ten mały kwadransik potrwa sześć godzin?! Do pioruna!
Wybuch naszego bohatera przerwany był powrotem Czarolśniącego, który prowadził z sobą jakiegoś wysokiego selenitę, odzianego w rodzaj habitu z wyszywanemi gwiazdami złotemi i kwiatami. Mecenas ukląkł i, podnosząc ręce ku właścicielowi habitu, patetycznie oznajmił:
— Oto arcyksiążę naszéj poezyi księżycowéj, nasz arcymistrz, którego imię należy wymawiać tylko na kolanach; najpierwszy nasz geniusz i najlepszy tłumacz mych myśli poetycznych: Słońcowit Obłoczny.
Błękitny szepnął Brouczkowi:
— Klęknij!
I sam pośpiesznie upadł przed Obłocznym na kolana.
— Bodaj go! Jeszcze klękać będę przed takim kuglarzem! — mruknął do siebie nasz bohater, którego usposobienie teraz wcale nie było słodkie.
Obłoczny wzniósł nad klęczącym ręce, jakby do błogosławieństwa, mówiąc:
— Wstań, przyjacielu! i bądź mi serdecznie powitan, miły Błękitny! Szczerze ci winszuję ostatniego twego zbioru poezyj.
Ścisnął serdecznie rękę poecie niższego stopnia, który coś bąkał o niezmierném szczęściu i nieskończonéj czci.
Pana Brouczka uczcił Obłoczny tylko ciekawém spojrzeniem i niedbałém kiwnięciem głową.
— A teraz proszę panów — odezwał się mecenas, — raczcie zasiąść tymczasem do skromnego posiłku, nim zgromadzi się tu cały mój Parnas.
Twarz pana Brouczka cokolwiek się rozjaśniła. Wszyscy usiedli za stołem, a Czarolśniący przysunął do każdego jeden wazon z kwiatem.
— O, jaka woń rozkoszna! — zachwycał się Obłoczny, wąchając swoje kwiaty.
— Rajski zapach! — chwalił również z zachwytem Błękitny, czyniąc to samo.
— Aaa!
— Aaaa!
— Sądzę, że i mego gościa ziemskiego zadowolni ten skromny kwiatek? — zwrócił się Czarolśniący do pana Brouczka, który zasępił się jak noc i spojrzał dziko na wazon.
Mecenas wyciągnął ręce do Obłocznego:
— Wszak nie weźmiesz mi za złe, wielki geniuszu, gdy cię poproszę pokornie, abyś moim gościom i mnie boskiéj dostarczył rozkoszy, czytając coś ze swych najnowszych poezyj. Uklęknij ze mną, ziemianinie, i proś wielkiego mistrza, aby choć jednym promieniem poezyi swojéj oświecił twoją istotę ziemską.
Pan Brouczek gniewnie usta zagryzł.
Ale poeta widocznie nie zauważył gniewnego oblicza jego, gdyż skinąwszy mu głową spokojnie i wyciągając ze swego okrycia ogromny rękopis, rzekł:
— Nie chcę ci odmówić chwili rozkoszy duchowéj, biedna istoto! Przeczytam tylko pierwszych sto gazel swojego zbioru „Mglistości gwiazd.“
I natychmiast począł czytać drżącym głosem, z twarzą rozpromienioną i wzrokiem załzawionym. Błękitny i mecenas poczęli słuchać, wstrzymawszy oddech, z wyrazem takim, jakby połykali cukierki; czasem wzdychali lub podnosili oczy ku niebu, jak w zachwyceniu, lub ocierali łzy rozkoszy, które im perliły się na twarzy.
Pan Brouczek tymczasem ledwie zdołał stłumić w sobie wybuch gniewu.
— Założę się nie wiem o co, że i tu także ani łyżki zupy nie zobaczę. Nim to straszydło skończy swoje gwiaździste wiersze, napewno już będzie po mnie z głodu i ze złości. Istotnie, te łzawniczki (ha, nie wiesz doprawdy, czy masz się śmiać, czy téż wściekać się wobec takiéj głupoty) przy takiéj uczcie są bardzo potrzebne. Człowiek kamiennego nawet serca płakałby krwawemi łzami nad tą gościnnością księżycową.
Czytanie „Mglistości gwiazd“ było na szczęście przerwane wejściem nowéj osobistości, odzianéj w podobny strój jak i Obłoczny.
Czarolśniący zerwał się z miejsca, wołając:
— Dzień dzisiejszy obdarza mnie niezwykłém szczęściem. Przezacny, niezwykły gość wszedł pod strzechę moją!
Razem z Błękitnym pobiegli szybko naprzeciw przybyłego i upadli przed nim na kolana.
Pan Brouczek zbliżył się ku drzwiom z myślą, czyby nie było lepiéj wymknąć się cichaczem ze Świątyni sztuk do jakiéj restauracyi księżycowéj.
Jednakże w téj chwili właśnie mecenas zwrócił się do niego i, oglądając się z bojaźnią na Obłocznego, rzekł pocichu:
— Patrz, ziemianinie, to nasz arcymistrz, arcyksiążę poezyi, najpierwszy geniusz księżycowy: Wiatrobój Gwiaździsty.
Obłoczny również wstał, aby powitać swego kolegę. Wzajemne to powitanie obu poetów pierwszego stopnia było wielce rozczulające. Z wyrazem czci najwyższéj padli przed sobą na kolana, poczém, gdy jeden drugiego podniósł, zrazu odskoczyli od siebie i, rozkrzyżowawszy ramiona, rzucili się sobie w objęcia i tak się mocno ściskali, jakby się chcieli obaj zadusić. Następnie chwycili się za ręce, ściskając je konwulsyjnie, a patrząc sobie w oczy załzawione, kręcili głowami to w prawo, to w lewo.
— Pozwól zacałować cię za twoją epopeę ostatnią, drogi mistrzu! — rzekł jeden.
— O, jestem ledwie niezdarnym twym uczniem, tytanie pieśni! — bronił się drugi.
— Drogi przyjacielu, nie mów tego! Ja ledwie zdolny jestem z prochu patrzéć na twój lot orli.
— A ja w słodkiém oczarowaniu zaglądam do twéj niezmierzonéj głębokości.
Gwiaździsty zwrócił się z kolei do pokornie klęczącego Błękitnego i, witając go, winszował mu jego ostatniego zbioru poezyj, mecenas i Obłoczny tymczasem odprowadzili pana Brouczka na stronę, a ten ostatni począł mówić szeptem:
— Abyś nie powziął mylnego wyobrażenia o literaturze księżycowéj, ziemianinie, wiedz, że Gwiaździsty odznacza się poniekąd staranną formą, w którą umie odziewać swe słabe i powszednie myśli. Mimo to, jego miłość własna jest niezmiernie drażliwa i z tego powodu zaliczono go do stopnia, który mu się właściwie nie należy.
— Jakżeby mógł być zdatnym do czego, gdy nie mieszka w méj Świątyni wszech sztuk i nie jest pod mém rozporządzeniem! — dorzucił również pocichu mecenas, poczém poprosił gości, aby usiedli.
Gwiaździsty, idąc do stołu obok panaBrouczka, odwiódł go na stronę i rzekł zcicha:
— Przychodzisz więc do nas aż z dalekiéj kuli ziemskiéj, a bezwątpienia w celu studyowania naszéj literatury. Chcę więc dlatego ostrzedz cię, abyś nie sądził o stanie naszego piśmiennictwa z tych słabych wierszy, które tu, jak mi mówił Błękitny, przed chwilą słyszałeś. Obłoczny miewa czasem jakie takie myśli, ale nie umie odziać ich w szatę poetyczną. Nie chcąc zadrasnąć jego miłości własnéj, znosimy go ze współczuciem między sobą my, poeci pierwszego stopnia.
Gdy wszyscy usiedli za stołem, mecenas zwrócił się do nowoprzybyłego gościa:
— Przedewszystkiém, wybrańcze bogów, musisz posilić swe ciało.
— Nareszcie! — westchnął pan Brouczek.
— Daléj, przyjaciele, zabierajcie się do swych kwiatów! — mówił gospodarz. — I ty, gościu ziemski, powąchaj sobie nieco!
Tu już się pan Brouczek nie wstrzymał.
— Pięknie dziękuję! — rzekł ostro — mój nos nawąchał się już dostatecznie.
Słowo nos wypowiedział z naciskiem, aby niedbałemu gospodarzowi przypomniéć inną, wewnętrzną część swego ciała. Wszakże sam zląkł się skutku swych słów: Zapanowała grobowa cisza; Błękitny przestraszony spoglądał na obu poetów pierwszego rzędu i czerwienił się po uszy; Obłoczny i Gwiaździsty spuścili oczy, a gospodarz nieśmiało wodził wzrokiem po zgromadzonych, sam nie wiedząc, co czynić.
Brouczek zdziwiony patrzył wokoło i bezwiednie powtarzał:
— No, tak, mój nos, mój nos!
Błękitny szybkim ruchem ręki i zmarszczeniem brwi dał znak, aby umilkł, i powstawszy szybko, tłumaczył się przed swymi współbiesiadnikami:
— Gdybym mógł był przewidziéć!... Proszę, bądźcie wyrozumiali, wszak to ziemianin.
— Dotychczas nigdy nie był w towarzystwie księżycowém — dodał mecenas, także powstając. — Zaprowadzę go z Błękitnym do malarzy, a tymczasem błagam wieszczów, aby zabawiali się przez chwilę sami wymianą swych tajemnic nadświatowych.
Wyglądało to oczywiście na grzeczne wyrzucenie za drzwi pana Brouczka, który zmieszany wychodził za mecenasem i Błękitnym, nie mając odwagi pożegnać się z wieszczami, spoglądającymi tylko czasem na niego z pod oczu i ściskającymi usta ze wstrętu i pogardy.
Na korytarzu Błękitny ozwał się do niego kwaśno:
— Nie przypuszczałem, że taki kłopot mi sprawisz swoją nieprzyzwoitością ziemską.
— Nieprzyzwoitością? Cóżem przecie powiedział takiego?
— Jeśli wasza mowa ziemska nie wstydzi się takich słów obrzydliwych...
— Obrzydliwych słów? Jakich obrzydliwych słów? Przecież nie powiedziałem nic innego, tylko, że mój nos...
Obaj selenici podnieśli ku niemu z przestrachu ręce.
— Milcz! — zawołał Błękitny — i nigdy więcéj nie pokalaj tém słowem szpetném naszego czystego powietrza księżycowego.
— Na miłość Boga! jakiém słowem? Czyż w końcu nie mogę mówić o swym nosie? Cha, cha, cha, cha!
— Naturalnie, nie możesz. Daje to smutne świadectwo i o tobie i o ziemianach wogóle, że trzeba dopiero uczyć cię tego, co ci powinien był objaśnić twój własny rozsądek.
— Więc naprawdę? Bez żartu? Nie, nie mogę temu uwierzyć. Nos, biedny nos, jest u was w takiéj pogardzie, że nawet imienia jego wymówić się wstydzicie? Ta niewinna część oblicza, którą nosicie między oczyma wobec całego świata? U nas na ziemi są wprawdzie słowa, których nie używamy w lepszém towarzystwie, lub téż dodajemy nawiasowo „z przeproszeniem,“ ale to są zupełnie inne słowa. To są...
— Dajmy pokój téj nieestetycznéj rozmowie. Mówię ci tylko, że cię natychmiast opuszczę, jeśli mi nieprzyrzekniesz, iż nigdy, nigdy więcéj nie wymówisz tego słowa nieprzyzwoitego.
— Jest to śmieszne wprawdzie, niezmiernie śmieszne; ale skoro wam ten występ na twarzy, czy jak go mam nazwać...
— Po co nazywać? Wszelkie napomknienia nawet są nieprzyzwoite i zbyteczne.
— No, no, niech i tak będzie. Będę uważał, aby ten biedak nie wplątał mi się czasem do rozmowy. Ale jeśli mowa wasza jest tak drażliwa, że nawet takiego wyrazu niewinnego nie ścierpi, obawiam się słusznie, że lada chwila mogę się wam czémkolwiek narazić.
— To wielce prawdopodobne — rzekł mecenas, — dlatego téż zmuszony byłem pozbawić cię towarzystwa tych dwóch podniosłych duchów, którzy nie znieśliby powtórnie takiéj sceny. Jednakże zaprowadzę cię do malarzy, którzy są bardziéj otrzaskani z podobnemi rzeczami.
Mecenas prowadził pana Brouczka i Błękitnego z promienia poezyi do promienia malarstwa. Nasz bohater byłby temu śmiało zaprotestował, ponieważ z powodów już nam wiadomych czuł nieprzeparty wstręt do sztuki malarskiéj; jednakże po scenie w „sali jadalnéj“ wpadł w rodzaj rozpaczliwéj rezygnacyi, w któréj poddawał się wszystkiemu, jak bezsilna ofiara. Nadziei pokrzepienia czémkolwiek w Świątyni sztuk pięknych swego żołądka nieszczęsnego zrzekł się ostatecznie i jedna tylko jeszcze myśl kręciła mu się po głowie, a mianowicie: jakby można było umknąć z tego miejsca, gdzie go chciano głodem zamorzyć.
Przez środkowy westibul, gdzie stał w kształcie świątyńki wystawiony osobny przybytek Czarolśniącego, zkąd, jak promienie od środka gwiazdy, rozbiegały się na wsze strony korytarze z szeregami pokojów, przechodzili do długiego korytarza z licznemi pracowniami malarzy po obu stronach. Ściany tego przejścia upiększone były różnemi dziwacznemi malowidłami, szkicami i karykaturami.
— Patrz, co za świetne wybryki olbrzymów malarstwa! — mówił mecenas, nieco się czerwieniąc i zakrywając swą szatą przed oczyma Brouczka najzjadliwsze karykatury, wyobrażające jego samego w pozycyi wielce niewygodnéj.
— Dobrze ci tak, głupcze! — pomyślał sobie pan Brouczek. — Jeden taki bazgracz już jest karą bożą w domu, a cóż dopiero całe stado, i to jeszcze darmo mieszkające. O Boże! gdy sobie pomyślę, że ten mój, odpuść Panie Boże, ten łotr z dużą czupryną, tak samo może teraz gospodaruje po ścianach mego domu, i przez wdzięczność, że wcale komornego nie płaci, parodyuje moje oblicze na murze kamienicy, na méj biednéj własności!...
Weszli do pierwszéj pracowni na prawo, gdzie znaleźli selenitę, odzianego w dziwaczną suknię z szaréj materyi, przetkaną różnemi wzorkami i podobną do sukni czarnoksiężników; na głowie sterczał ogromny kołpak, ostro zakończony u góry.
Patrząc na tę postać, pan Brouczek nie mógł wstrzymać się od złośliwéj uwagi:
— No, ten dopiero pięknie wygląda! Takiego ubioru cudackiego nawet i ten mój bazgracz nie włożyłby na siebie, jakkolwiek i on w swoim surducie zupełnie nadaje się do menażeryi z małpami.
— To mój najgenialniejszy malarz, Mgłomił Powietrzny — prezentował Czarolśniący, — a oto, mistrzu, gość z dalekiéj kuli ziemskiéj, o którym słyszałeś już ode mnie, ze sławnym poetą naszym, Gwiazdomirem Błękitnym. Obaj proszą cię pokornie, abyś im pozwolił upaść na kolana przed ostatniém arcydziełem twojém.
Malarz w milczeniu ściągnął zasłonę, zakrywającą wielki obraz, umieszczony w rogu pracowni.
Z ust Błękitnego wyrwał się okrzyk wielkiego podziwu; poeta kląkł na kolana i, złożywszy ręce na piersiach, patrzył na obraz w zachwycie, jakby olśniony widziadłem nadpowietrzném.
— Oczarowany jesteś, prawda? — mówił mu mecenas spokojnie. — Patrz-no tylko, jaka głębokość i podniosłość myśli! Jaka siła i wdzięk wykonania! Jaka symetrya w każdéj linii! Mów i ty, jeśli z zachwytu nie oniemiałeś, mów, ziemianinie, co sądzisz o tém nieśmiertelném arcydziele?
Pan Brouczek wcale nie był zachwycony. Miał nad swém łóżkiem dwa tanio kupione oleodruki: „Śpiącą odaliskę“ i „Zachód słońca w odnodze neapolitańskiéj“ — i te mu się o wiele więcéj podobały, niż ta dziwaczna jakaś bazgranina.
Jednakże umiarkował swój sąd i rzekł:
— No, niezłe to, niezłe. Sądzę tylko, że nie szkodziłoby nieco więcéj kolorów; zdaje mi się, że to jest dopiero szkic do obrazu.
Mecenas z Błękitnym odskoczyli jak opętani, zaś malarz zwrócił się do pana Brouczka z gniewem:
— O, barbarzyńco ziemski! Więc to taki smak pierwotny panuje jeszcze na ziemi! Malarstwo wasze bawi się jeszcze w kolory, jak nasz banalny Duchosław Żarny i jego naśladowcy. Wasza myśl dziecinna lubuje się więc tylko w pstrociźnie barbarzyńskiéj, a wasi tandeciarze bawią się wykończaniem szczegółów swych obrazów?! Wiedz, że u nas tylko partacze wykonywują taką niewdzięczną robotę; zaś prawdziwy mistrz zadawalnia się rzuceniem kilku genialnych zarysów. Jestem przekonany, że jedna linia tego obrazu więcéj ma wartości, niż wszystkie wasze galerye ziemskie. Żałuję bardzo, żem odsłonił ten obraz przed tępym wzrokiem twoim, który nie wart oglądać takich rzeczy.
I rozgniewany napowrót zasłonił obraz.
— Wybacz, mistrzu, žem do przybytku twéj sztuki wprowadził tę godną politowania istotę; wybacz, zważywszy, że pochodzi z planety zacofanéj pod każdym względem — uspakajał mecenas rozgniewanego malarza. — Zachwyt Błękitnego powinien być dowodem, jaką ma wartość twe arcydzieło; a co się mnie tyczy, wiesz dobrze, jak nieskończenie ubóstwiam twe prace i jakim jestem zwolennikiem gorliwym twéj szkoły.
Gdy opuszczono pracownię, Błękitny rzekł szorstko:
— No, widzisz, powtórne brutalstwo twoje pozbawiło mię boskich rozkoszy. Jeśli nie zaniechasz swych nawyknień ziemskich, będę zmuszony opuścić cię.
— Gdyby tylko coprędzéj tę pogróżkę spełnił! — pomyślał w duchu pan Brouczek. — Skoro nie może zaprowadzić mię na filiżankę zupy, niech sam sobie spaceruje po kurnikach filozoficznych i po kościołach sztuki.
— Wiedz, że w pracowniach grzechem jest nie sypać hojnie pochwałami — upominał go ze swéj strony Czarolśniący.
Po wyjściu mogłeś śmiele wypowiedziéć nam swe zdanie. Zresztą u mnie są reprezentowane wszystkie szkoły; jeśli kochasz się w barwach, tu, naprzeciw znajdziesz ich podostatkiem.
Gdy wstąpili do pracowni przeciwległéj, pan Brouczek aż się przestraszył niezmiernéj pstrocizny najjaskrawszych kolorów, któremi był zamalowany kolosalny obraz, zajmujący całą ścianę. Koloryt jego ziemskiego „Zachodu słońca w odnodze neapolitańskiéj“ był bardzo żywy, ale z grą kolorów, którą teraz miał przed oczyma, o porównaniu mowy być nie mogło.
Olbrzymie płótno było pochlapane takiemi rażącemi barwami, że aż oczy bolały; w perspektywie, za granicą krainy duchów, którą obraz wyobrażał, pałało za szkarłatowym lasem wielkie szmaragdowe słońce, a na niém siedział z rozpostartemi skrzydłami ogromny nietoperz.
— Co za szkarada! — pomyślał pan Brouczek.
Jakież było jego zdziwienie, gdy ów mniemany nietoperz naraz zatrzepotał skrzydłami i gdy w nim poznał człowieka w szaréj szacie z niepomiernie długiemi rękawami, trzymającego w jednéj ręce paletę, a w drugiéj pędzel, którym właśnie domalowywał obłoczek pomarańczowy.
Malarze na księżycu kładą farbę tak grubo, że przy swéj lekkości księżycowéj mogą po wypukłościach wygodnie wdrapywać się na szczyty obrazów i tam usiąść na jednym z wydatniejszych efektów kolorowych.
Tak właśnie uczynił mistrz, który na swém słońcu siedział jak na koniu i teraz zszedł ostrożnie na dół po wypukłościach farby. Gdy się zwrócił twarzą do gości, nasz bohater ledwie, pomimo poważnéj swéj roli krytyka, zdołał się powstrzymać od głośnego śmiechu.
Ubiór malarza doskonale się zgadzał z pstrocizną obrazu: podszewka szaty była purpurowa, spodnie fioletowe, krawat z długiemi końcami był pstry, nakrapiany jak skrzydła motyla, a głowę i długie włosy rude okrywał kapelusz w kształcie muchomora, z wysokiém piórem pawiém z boku.
— To mi dopiero dziwoląg! — zaśmiał się w duchu Brouczek.
Z obrazem i artystą harmonizowała téż i cała pracownia. Była przepełniona przedmiotami najróznorodniejszemi i malowanemi najdziwaczniéj; znajdowały się tam różnobarwne tulipany w wazonach pstrych, papugi, kolibry, czerwonaki, skóry panter, drogie kamienie, wachlarze różnych kolorów, lalki w strojach pajaców i inne podobne rzeczy.
— To mój najgenialniejszy malarz, Duchosław Żarny — prezentował znów mecenas, — a to nasz sławny poeta, Błękitny, z ziemianinem, o którym już słyszałeś. Praca Powietrznego nie podobała mu się, więc przyprowadzam go do ciebie, aby poznał prawdziwą sztukę księżycową i twoją, jedynie racyonalną szkołę, któréj, jak wiesz, jestem zapalonym wielbicielem.
Potępienie Powietrznego uczyniło widocznie miłe wrażenie na Żarnym, który zaśmiał się i spojrzał na pana Brouczka bardzo przyjaźnie.
— Obowiązek gospodarza woła mię napowrót do sali śpiewaków — mówił Czarolśniący, — ale mistrz Żarny, gdy się nasycicie widokiem jego arcydzieła, sam was łaskawie oprowadzi po pozostałych pracowniach.
— O, nie! to zbyteczne — rzekł Żarny; — cóżby oni tam zobaczyli! Rad pozwalam zostać im przy mym obrazie do wieczora, poczém zapalę światło, aby mogli go jeszcze obejrzéć i w efektowném oświetleniu.
Mecenas odszedł spokojny, a tymczasem Błękitny już klęczał przed obrazem i głośno dziękował niebu, że mu pozwoliło oglądać cud taki. Gdy skończył swe dytyramby, malarz rzekł do niego:
— Teraz wstań i spójrz ztąd.
— Ach!
— A teraz z téj strony.
— Ach, ach!
— Żarny przeprowadzał gości z kąta w kąt po całéj pracowni, troskliwie wykazując najdrobniejsze szczegóły obrazu, a Błękitny nie szczędził przy tém wykrzyków podziwienia. Gdy w końcu sam malarz był tą nieustanną bieganiną zmęczony, postawił przed obrazem trzy krzesła i zaczął:
— Tak. Teraz zostawmy słowa...
— Które nie zdołają uwydatnić ani cienia téj piękności — przerwał poéta.
— A patrzmy spokojnie aż do wieczora — zakończył malarz.
Usiedli na krzesłach; Żarny, pośrodku, kręcił ciągle głową na lewo i prawo, patrząc to na Błękitnego, to na Brouczka, aby ułowić najmniejsze wrażenie w ich twarzy. Od Brouczka wszakże każdym razem odwracał się niezadowolony.
Z początku bawiła wprawdzie naszego bohatera pstrocizna kolorów, ale szybko „gapienie się“ na obraz poczęło go nudzić.
Rozważał ze wszech stron smutną pozycyę swoją na księżycu, złościł się na próżny stół w sali i na łzawniczki; zapytywał siebie, czy téż dostanie cokolwiek do jedzenia; wspominał z rozrzewnieniem o ziemskich porcyach pieczeni i o zielonkawo-złotém pilzneńskiém z pianą śnieżną; przebiegł całe swe życie na kuli ziemskiéj od kolebki aż do ostatniéj bytności u Würfla.
Tymczasem Błękitny z malarzem nie dawali po sobie ani znaku blizkiego ukończenia nieméj adoracyi obrazu.
— Widocznie myślą, że będę tu z nimi do wieczora się gapił na tę bazgraninę! — pomyślał w duchu pan Brouczek.
Gniew z nudą nieokreśloną trapiły go coraz bardziéj, a przytém dręczył go jeszcze wzrok malarza, co chwila na niego zwracany.
Nakoniec głód zwyciężył. Przypomniał sobie, na szczęście, parę kiełbasek, które schował na wszelki wypadek.
W chwili, gdy malarz pilnie badał twarz Błękitnego, pan Brouczek zakrył sobie oblicze dłonią i, wyciągnąwszy śpiesznie z kieszeni kiełbaski, począł łakomie zajadać — ach, może ostatni raz w życiu!
Wtém usłyszał tuż nad uchem radośny okrzyk:
— Ach, ty płaczesz, ziemianinie! Nakoniec więc i twoja kora ziemska pękła pod zwycięzkim blaskiem mego obrazu!
Był to głos malarza, który przybliżył się do niego i tym wykrzykiem przerwał mu jedzenie.
Rozgniewany pan Brouczek przerwaniem jedzenia i takiém posądzeniem niedorzeczném, bez namysłu pokazał parę kiełbasek, odpowiadając szybko:
— Gdzie, u dyabła, płaczę! Jem.
— Jesz?! — zawołał z gniewem i zdziwieniem Błękitny, przyskakując bliżéj. — Wobec wytworów geniusza śmiesz oddawać się téj obrzydliwéj czynności ziemskiej!
— Obrzydliwéj? Cóż może być obrzydliwego w zaspakajaniu głodu? Czy wy, selenici, nie ja.... nie ja.... jadacie?
— Naturalnie, nie jadamy. Nasze ciało powiewne, Bogu dzięki, nie potrzebuje posilać się surową materyą.
Brouczek przez chwilę patrzył na selenitę z wytrzeszczonemi oczyma i załamał ręce nad głową:
— Naprawdę nie jadacie?! Mój Boże, mój Boże! Nie, to nie może być! Przecież musicie czémkolwiek się żywić.
— Posilamy się wonią, ambrozyowym tchem kwiatów księżycowych — objaśnił malarz.
— Wonią? To okropne, okropne! Może ostatecznie nic i nie pijacie?
— Odświeżamy swe usta czystą rosą poranną — mówił poeta.
— Jestem zgubiony! — jęknął pan Brouczek i rozpaczliwie chwycił się za głowę. — Więc po to dostałem się na księżyc, abym zginął mizernie z głodu i pragnienia!
— Dlaczegóżbyś miał zginąć — pocieszał go zdjęty litością Błękitny. — Czyż my, selenici, nie jesteśmy zdrowi? Przeciwnie, powinieneś dziękować niebu, gdyż skutkiem nowego trybu życia twe niezgrabne, ociężałe ciało ziemskie powoli nabierze lekkości i delikatności księżycowéj.
— Śliczna mi pociecha! Pięknie dziękuję za tę sławę suchotniczą. Po to przecież nie przybyłem na księżyc; takim mógłbym się stać i na ziemi. A jak długo tak wytrwam? Na ziemi zwolennicy postu głodzą się najwyżéj czterdzieści dni, i to jeszcze czasem zjedzą jakie takie gałgaństwo. O! Boże mój, Boże!
— Więc gryź tymczasem korzonki roślin księżycowych.
— Moi panowie, proszę, dajcie pokój tym żartom! Korzonki! Za dawnych czasów żywili się niemi pustelnicy; a zresztą, kto wie, jakie to były jeszcze korzonki! Bez kropli piwa! Rosę łykać, jak żabka zielona. Panie niebieski!
— A cóż wy, ziemianie, nie żywicie się roślinami?
— Chyba głupi jarosze. My, ludzie rozumni, jadamy mięso.
— Mięso? — zadziwił się Błękitny.
— Czegóż waćpan oczy wytrzeszczasz? Wszak nie myślisz, że ludzkie mięso? Jemy mięso wołowe, baranie, cielęce...
— Straszne! Więc wy bez litości zabijacie, rozdzieracie i połykacie żywe istoty boże, które z wami społem ziemię zamieszkują? Ze swych ciał robicie żywe groby dla nich? Czyż to możliwe, aby wszechświat cierpiał w swém łonie planetę, takiemi okropnościami splamioną! To jest zabite zwierzę! — dodał z wyrazem wstrętu, wskazując nogą kawałek kiełbaski, który Brouczek w przestrachu upuścił na ziemię.
— Zwierzę! — zaśmiał się szyderczo ziemianin. — Jest to zwyczajne mięso wieprzowe, posiekane drobno i nadziane w czysto wymytą kiszkę, która...
Nie dokończył. Błękitny w omdleniu upadł na podłogę, a wytrwalszy malarz z wykrzykiem przerażenia ukląkł nad nim i usiłował ocucić biedaka.
Pan Brouczek patrzał przez chwilę wzrokiem przestraszonym na okropny skutek swych słów nieopatrznych, na wątłą istotę księżycową, potém w mgnieniu oka, jakby mu szczęśliwa myśl przyszła do głowy, wyskoczył prędko z pracowni. Cała czereda malarzy, z muchomorami, smardzami, rydzami i wszelkiemi możliwemi rodzajami grzybów na głowie, puściła się w pogoń za nim, chcąc go zaciągnąć do swych pracowni, ale nasz bohater znikał jak zając i pędził już po schodach, wiodących ze Świątyni sztuk pięknych.
Niestety! Na ostatnim stopniu błysnęły niespodzianie skrzydła motyle i pan Brouczek zobaczył pod błękitnym dzwonkiem miłą twarzyczkę Eterei.
Zboczył tedy czémprędzéj do najbliższego korytarza, gdzie piekielny hałas, ryki i grzmoty przekonały go, że się dostał do promienia muzyki.
Nasz bohater wleciał do pierwszych drzwi otwartych i natychmiast zamknął je za sobą. Poznał, że wbiegł na parter sali koncertowéj, napełnionéj już licznymi słuchaczami. Skoro upadł na jedyne niezajęte jeszcze krzesło w ostatnim rzędzie, podszedł do niego selenita w jakiéjś fantastycznéj liberyi i wyciągnął rękę.
— Sprzedający bilety — pomyślał pan Brouczek, — bezwątpienia żąda zapłaty za wejście.
Niepotrzebne pieniądze papierowe podczas jazdy powietrznéj wyrzucił był w gniewie za zegarkiem. Wyjął tedy z kieszeni jedyny srebrny pieniądz i podał go selenicie, który, wziąwszy monetę, przyglądał się jéj, kręcąc głową.
— Może tu na księżycu i srebro nie ma znaczenia? Czy téż płaca za wejście większa? — pytał się ziemianin.
— Wejście na nasze koncerty jest bezpłatne — odparł selenita. — Przeciwnie, my sami płacimy wchodzącym na koncert.
I wcisnął naszemu bohaterowi do rąk dużą złotą monetę, którą trzymał w prawéj ręce. Chciał mu zwrócić i jego pieniądz srebrny, ale Brouczek machnął ręką.
— Zatrzymaj to przy sobie na pamiątkę!
Ostatnie słowo wymówił z naciskiem.
— Po co mi pieniądze, gdy za nie nic zgoła nie dostanę, czém mógłbym głód zaspokoić! — wzdychał.
Wiadomość o pokarmie księżycowym pogrążyła go w czarnéj rozpaczy. Groźna ta nowina zajęła wszystkie jego myśli. Już nawet nie zauważył nowego chwalebnego zwyczaju na księżycu i nie myślał nad tém, czyby na ziemi nie można było wprowadzić tegoż systemu płacenia dukatami publiczności, idącéj na koncert. Ze zgrozą oczekiwał blizkiéj śmierci.
— Korzonkami lub drzewem słodkiém nie podtrzymam życia — skarżył się niebu, a wolę głową na dół wpaść do jakiego krateru księżycowego, niżbym miał pić rosę.
Te myśli samobójcze przerwał mu sąsiad, selenita, wyglądający bardzo niepozornie.
— Czy to ty jesteś tym okazem ziemskim, którym Czarolśniący chwali się każdemu, kogo spotka? — pytał. — Nie wyglądasz coś tak, jakby ci bardzo podobało się na księżycu. Zaprawdę, są tu okropne, rozpaczliwe stosunki. Wszystko wszędzie trąci zgnilizną. Weźmy naprzykład literaturę: ja jestem poetą... (był to właśnie poeta ostatniego rzędu, gdyż nie miał na sobie habitu, a natomiast jakąś starą, wynoszoną komżę kościelną) jestem poetą i mogę cię najlepiéj objaśnić o naszych okropnych stosunkach literackich. Piśmiennictwo nasze najuboższe w świecie; znajdziesz w niém jedynie głupstwa dziecinne i poprostu banialuki. Na szczycie naszego Parnasu tylko inwalidzi lub niedorostki stoją. Czasem wszakże znajdzie się tu i owdzie jaki talent — poeta podniósł głowę, — talent, któremu ci przez nikczemną krytykę chwaleni olbrzymi nie są godni rzemyka u nóg rozwiązać; atoli bywa on zwykle nieznany, więc milknie, zabija się i cieleśnie i moralnie. Nie dla niego tłuste synekury i prebendy, jak naprzykład w téj Świątyni sztuk niepięknych naszego naiwnego pyszałka mecenasa...
— To prawda, że mecenas jest bardzo naiwny, jeżeli u stołu daje tylko kwiaty do wąchania pomyślał w duchu pan Brouczek. — Takim mecenasem i ja bym potrafił zostać.
— ...Naszego mecenasa — ciągnął daléj selenita, — który pod swoją opiekę bierze Bóg wie jakich włóczęgów, byleby mu umieli pochlebiać, kadzić i tańczyć, jak on zagra. Żaden szanujący się talent takiéj poniżającéj roli na siebie nie weźmie; ów mecenas wie to dobrze i dlatego takim poetom, jak ja naprzykład, nie zaproponuje swéj pomocy. Raz wprawdzie byłem zaproszony przez niego do stołu; a wiesz, cośmy mieli? Trochę wywietrzałych fijołków i naparstek przestałéj rosy.
Pan Brouczek kiwnął tylko głową ze smutnym uśmiechem.
— Wobec takich stosunków, pojmiesz, ziemianinie, dlaczego nic już nie piszę i dlaczego zamierzam swą lutnię na zawsze zawiesić na kołku. Prawdopodobnie zostanę krytykiem. Toż dopiero pokażę tym potworom nadętym! Czytać nie potrzebuję, gdyż u nas dość krytykowi spojrzéć na kartę tytułową. Zresztą nie czytuję naszych poetów z zasady; któżby tracił czas na takie jałowe rzeczy! Chętniéj posłucham czasem muzyki na koncercie, i to bardziéj dla owego dukata mizernego, który nam płacą za wejście — skończył pesymista z cierpkim uśmiechem.
Musiał skończyć, gdyż artyści poczęli stroić instrumenty i przez to taką wzniecili wrzawę, że słowa jednego usłyszéć nie było można. Sąsiad atoli zdołał uwiadomić naszego bohatera, że program zapowiada ogromną symfonię „Burza“ znakomitego muzyka, Harfobora Gromowego.
Pan Brouczek popatrzył na tłum muzyków i śpiewaków, którzy cisnęli się na estradzie. Nie wiedział, czemu się ma bardziéj dziwić: czy instrumentom muzycznym, jak naprzykład wiolonczelom, których rzeźbione rączki wyobrażały dziwaczne popiersia, jak przody łódek dawnych, — harfom w kształcie smoków apokaliptycznych, — olbrzymim trąbom, mającym kształty potworów z rozwartemi paszczami i t. p., — czy téż fantastycznym ubiorom, — czy wreszcie śmiesznym ruchom i elastyczności wykonawców.
Dziwaczny istotnie był to koncert: kapelmistrz dawał takt nietylko głową i rękoma, ale i nogami, i całém ciałem; fleciści wyciągali szyje, jakby je mieli z gumy; pianiści grali tak zawzięcie, że nieraz ręce znalazły się na pedałach, a nogi na klawiszach; skrzypkowie cięli od ucha, jak obłąkani; śpiewacy i śpiewaczki kiwali głowami, kręcili szyją i rzucali się całém ciałem, jak węże tańczące; wili się, wykrzywiali usta i zawracali oczy; wogóle były to jakieś ćwiczenia gimnastyczne, od których aż oczy bolały.
A cóż dopiero uszy! „Burza“ rozszalała i wszczął się wrzask, trzask, skrzypienie, huk, brzęk, hałas bez miary i końca, chwilami tak straszliwy, że pan Brouczek zatykał z przerażeniem swój organ słuchu.
Wobec tego był przekonany, że słuchowe narzędzia selenitów muszą być zupełnie inaczéj uorganizowane, niż nasze ziemskie, —ponieważ publiczność nietylko znosiła spokojnie tę wrzawę piekielną, lecz była tak zachwyconą, jakby anielskich chórów słuchała.
Pan Brouczek, widząc te twarze rozpromienione i łzy wzruszenia wokoło, daremnie usiłował w téj hałaśliwéj muzyce odnaléźć choć cząstkę piękna. Była to nieskończona, nużąca, jednostajna pustynia dźwięków, bez żadnéj zielonéj oazy.
— No, jeśli aniołowie w niebie takie tną symfonie — westchnął pan Brouczek, — to już wolę się smażyć na samém dnie piekła.
Owa „Burza“ wywołała na nim objawy choroby morskiéj. Kręcił się niecierpliwie, przeklinał kompozycyę i kompozytorów... a tu bezustanku, bez końca, waliły się nań jednostajne fale tego ogłuszającego potopu.
Dłużéj nie mógł wytrzymać: jakby sto dyabłów za nim pędziło, tak szybko wstał i wyleciał z koncertowéj sali.
Zatkawszy sobie uszy, pędził pan Brouczek ku schodom, ale naraz opadły mu ręce i nogi zesztywniały... Ujrzał przed sobą Etereę, która, dowiedziawszy się widocznie o jego pobycie w Świątyni sztuk pięknych, przy jedyném wyjściu wytrwale nań oczekiwała.
Otworzyła przed nim pajęczynowe objęcia swoje i zaśpiewała:
Istoto, któréj rodzicą jest Gea,
Tyś mój na wieki, o, tyś mój, jedyny!
Powtarzam, jak swe „Allah“ muezziny.
Twym cieniem wiecznie będzie Eterea.
Tyś kwiat mi droższy, niż chińczykom thea[8];
Głosić to będę, o ty mój jedyny.
Do himalajskiéj lodowéj wyżyny!
Ach, wzleci z tobą twoja Eterea.
Chcę unieść ciebie do Alhambry Maurów
I tam miłością opleść cię jak boa;
Uwieńczyć ciebie liściem moich laurów.
Miłość upoi cię, jak winne grona,
Albo jak arak, wyrabiany w Goa.
Czyż dusza twoja onéj nie spragniona?
Pan Brouczek odzyskał przytomność podczas dwóch pierwszych zwrotek, odtrącił Etereę i pędził po schodach na dół. Jednakże słyszał i zakończenie sonetu, którego autorka leciała tuż za nim.
Gdy nasz bohater wyskoczył z bramy pałacowéj, ujrzał kopiącego niecierpliwie kopytem pegaza, którego Błękitny do słupa przywiązał. W mgnieniu oka wskoczył na skrzydlatego konia, uderzył go w boki nogami i krzyknął:
— W górę, pegazie!
Pegaz natychmiast rozwinął skrzydła i wzniósł się z jeźdźcem wysoko w powietrze.
Patrząc na dół, widział pan Brouczek Etereę, która właśnie wybiegła z pałacu i na swych skrzydłach motylich już zamierzała puścić się w pogoń za nim, ale w téj chwili spadł jak śnieg wielki pęk białych włosów i brody, a z niego ukazała się wyciągnięta ręka z długą tyką, do któréj przy końcu przytwierdzona była duża zielona siatka. Ukryta we włosach ręka podniosła tykę z siatką do góry i w jednéj chwili schwycony eteryczny motyl trzepotał się pod delikatną tkaniną.
Widocznie ścigał i jeszcze w porę dogonił ojciec-filozof wzorowo wychowaną córkę, któréj awanturnicza ucieczka byłaby go pozbawiła jedynéj pociechy i jedynéj słuchaczki jego estetycznych odczytów.
Tak więc pan Brouczek szczęśliwie umknął przed Etereą.
Jednocześnie zaświtała mu nadzieja radosna: zauważył, że księżyc coraz bardziéj zapada w głąb’, a pegaz ustawicznie leci wyżéj i wyżéj. Bezwątpienia przywykł, jak i jego ziemscy bracia bez skrzydeł, słuchać różnych wykrzykników, wskazujących kierunek, jak naprzykład: „heta“ „k’sobie;“ dlatego więc okrzyk: „W górę, pegazie!“ wskazał mu kierunek wprost w górę, którego się téż trzymał.
Ma się rozumiéć, że w tym kierunku gorliwie go podtrzymywał pan Brouczek ciągłém powtarzaniem tego okrzyku, uderzaniem nogami i innemi środkami często zbyt drastycznemi.
Była to szalona jazda. Za nim coraz zmniejszający się w okropnéj przepaści księżyc, przed nim niezmierzona przestrzeń niebieska z gwiazdami, słońcem i rosnącym sierpem ziemi, a on sam pędzi w szalonym galopie na skrzydlatym rumaku, lecącym jak lawina w przepaść bezdenną i muskającym jego skronie rozwiniętemi skrzydłami białemi, jak płachtami śniegu.
Strach i przerażenie opanowały naszego bohatera tak, że zaczął tracić przytomność. Zapamiętał tylko, że naraz jakaś kula ognista, widocznie meteor, straszliwie zaszumiała w powietrzu: i przelatując obok, złamała w biegu jedno skrzydło pegaza; koń zarżał boleśnie, zwiesił po chwili drugie skrzydło i zaczął z niesłychaną szybkością spadać wprost na ziemię. Doleciał wreszcie do niéj i spadł jak piorun, a silne uderzenie skutkiem upadku ostatecznie pozbawiło pana Brouczka przytomności.
Gdy nasz bohater odzyskał przytomność, najpierw padł jego wzrok na zwodnicze wdzięki odaliski, śpiącéj na kolorowym dywanie, a gdy odwrócił głowę, pozdrowiło go karminowe słońce, zachodzące za fioletowy Neapol w złoconych ramkach.
Był w swym pokoju, w swém ukochaném ziemskiém łóżku. Leżał na niém napoły rozebrany i byłby w téj chwili całą wycieczkę na księżyc uważał za prosty sen dziwaczny, gdyby następstwa strasznego upadku nie dawały się mu uczuć doraźnie: silny ból głowy i osłabienie, połączone z uczuciem niesmaku.
Słońce wieczorne oświecało w pokoju i błyszczącą glorią wieńczyło głowę staréj gospodyni, siedzącéj przy oknie u stolika, na którym stała flaszka z lekarstwem i bańki.
Poczciwa gospodyni opowiedziała swemu panu przy nieustanném rąk załamywaniu, w jaki sposób dostał się do domu. Szczegółowa treść jéj opowiadania, często przeplatanego różnemi wykrzyknikami i pobocznemi uwagami, mniéj więcéj brzmiała, jak następuje:
Rankiem policya znalazła pana Brouczka, leżącego na starych schodach zamkowych w stanie zupełnéj nieświadomości. Na noszach był odniesiony do cyrkułu i tam potrosze zaczął odzyskiwać przytomność. Wszakże rewirowego, który się nazywa prosto Widerholec, tytułował panem Błękitnym; a gdy go zapytano, czy miał przy sobie zegarek i sakiewkę — gdyż w stanie nieprzytomnym mógł być łatwo okradzionym — odpowiedział, ledwie obracając językiem, że zegarek leży gdzieś na księżycu, a z pieniędzy w każdym razie nie miałby korzyści, gdyż rada państwa nie pozwoliła na nich tych kilku czeskich słów mizernych wydrukować, jak o tém dobrze mówił rękawicznik Klapzęb. Nazwisko swe powiedział dopiero po dłuższym namyśle, a na zapytanie o rodzaju zajęcia odparł, że był właścicielem kamienicy, ale teraz będzie już po księżycu chodził z torbą żebraczą; mówił daléj, że był w świątyni sztuk pięknych, gdzie gościom nawet naparstka rosołu nie dadzą, nakoniec prosił ze łzami w oczach, aby mu pozwolono spokojnie umrzéć z głodu. Na szczęście, przyszedł komisarz, który znał pana Brouczka, widując go nieraz w piwiarni, i kazał nieprzytomnego obywatela odwiéźć w dorożce do domu.
To wszystko opowiedział gospodyni rewirowy, który go właśnie odwiózł; sama zaś dodała jeszcze, że wniesiono go, „jako kawał drewna,“ na górę do jego pokoju, gdzie spał bez ustanku aż do wieczora.
Nim gospodyni z niezmiernym patosem opowiedziała swe wrażenia z téj dziwnéj przygody, przypomniał sobie pan Brouczek główny przebieg wypadków swéj niewdzięcznéj wycieczki na księżyc, ale nie uważał za właściwe zwierzyć się z tém przed ciekawą staruszką.
Gdy się upewnił, że owa wycieczka nie była zwyczajnym snem tylko, szukał przedewszystkiém daty, i któż opisze jego radość i zdziwienie, gdy przekonał się, że nietylko termin wypłaty komornego nie minął, ale że nawet od czasu wyjścia na Hradczany upłynęła ledwie doba, a cała jego podróż księżycowa od zniknięcia z ziemi aż do chwili, gdy go policya znalazła na starych schodach zamkowych, trwała około dwóch godzin wszystkiego. To go przekonało, że domysły uczonych o czasie księżycowym są zupełnie błędne: dnie i godziny wcale nie są tam dłuższe, niż u nas; przeciwnie, czas na księżycu ubiega o wiele szybciéj, niż na ziemi.
Wiadomość ta znacznie ożywiła pana Brouczka, a lekarstwo z buteleczki ostatecznie pokonało jego osłabienie i mdłości. Poczuł znowu chęć do jadła. Ponieważ obawiał się, że żołądek, wymęczony postem księżycowym, może nie znieść obfitszego pokarmu, przeto posłał tylko po jednego śledzia, którego zjadł do ostatniéj ości, poczém wyszedł sobie na kufelek pilzneńskiego. O Boże! Jakże mu smakował ten napój, którego niedawno jeszcze nie spodziewał się nigdy zobaczyć.
Jak przed gospodynią, tak i przed wszystkimi milczał pan Brouczek długo o swych przygodach księżycowych, raz skutkiem prostéj skromności, a powtóre z obawy, żeby bliżsi jego przyjaciele z piwiarni nie poczytali opowiadania o podróży księżycowéj za prosty żart; przytém przez niespodziewane wydanie opisu podróży na księżyc mógł łatwo wywołać silne wrażenie w szerszém kole społeczeństwa. Czasem tylko, w późnych, nocnych godzinach, wśród rozweselonego towarzystwa wymykały się naszemu bohaterowi półsłówka, które wywoływały zdziwienie obecnych. Raz naprzykład wspomniał o jakiejś krainie, gdzie piwo smakowało jak rosa; innym znów razem, gdy rękawicznik Klapzęb swoim zwyczajem krzyczał, że nas Czechów jest zbyt mało i że zbyt niedołężnie stawiamy opór, iżbyśmy wkrótce nie ulegli zupełnemu zgermanizowaniu — pan Brouczek w milczeniu podniósł palec do góry i zrobił taką tajemniczą minę, jakby widział gdzieś olbrzymią protekcyę w wyższych sferach, która nie pozwoli zaginąć Czechom, chociażby naród spokojnie założył ręce.
Jednemu tylko panu Würflowi zwierzył się ze swą tajemnicą pod warunkiem bezwzględnego milczenia; jednakże pan Würfel — chociaż pod przysięgą przeczy temu — wszystko wypaplał widocznie owemu biedakowi Rouskowi, który rzecz całą, do niepoznania przeinaczoną i własnemi dodatkami skażoną, puścił w świat, uczyniwszy z pana Brouczka i jego podróży drwiny poprostu, i tym sposobem przedstawił samego bohatera jako zwyczajnego łgarza. A wszystko, jak się zdaje, uczynił z namowy onego długiemi włosami i śpiczastym kapeluszem odznaczającego się malarza, z którym się czasem włóczył po knajpach.
Wobec tego nie pozostawało panu Brouczkowi nic innego, jak tylko obronić publicznie swój honor i wiarogodność podróży; ja zaś nie wahałem się ani chwili poświęcić na usługi rzeczy zacnéj swoje zdolności stylistyczne. Prócz tych i innych powodów, w przedmowie wyliczonych, kazały mi zabrać się do téj pracy i inne, mianowicie patryotyczne względy.
Pan Brouczek sądzi, że opis jego podróży zwróci uwagę władzy na ogromne korzyści, które może przynieść zaprowadzenie stałéj kumunikacyi z księżycem. Wygody i korzyści byłyby, wedle jego poglądów, o wiele większe, niż z czeskiéj kolei transwersalskiéj.
Dla zdobycia księżyca starczyłaby garstka inwalidów z wojskową kapelą, ponieważ niéma tam żadnego wojska, i selenici, jako wielce wątłe istoty, nie wytrzymaliby najsłabszego nawet ataku; zwyczajna straż miejska mogłaby ich ujarzmić, dmuchając tylko ustami. Tak więc przybyłoby Austryi około 650,000 mil kwadr., skutkiem czego stałaby się największém państwem na świecie.
Pan Brouczek nie przypuszcza, żeby to mogło wywołać opór ze strony innych mocarstw, gdyż Bismarkowi pewnie do głowy nie przyjdzie aneksya księżyca, który dotychczas jeszcze nie jest zaliczony w historyczną „sferę interesów niemieckich.“
Najważniejszą atoli rzeczą w stosunkach z księżycem byłoby ostateczne rozwiązanie kwestyi czeskiéj. Wszyscy Czesi mogliby być przesiedleni na księżyc i tam używać zupełnego równouprawnienia bez szkody dla głównéj idei państwa, i swobodnie rozwijać swoją narodowość, swoje czeskie szkolnictwo (ma się rozumiéć, że po zaprowadzeniu t. z. nieobowiązującéj niemczyzny we wszystkich klasach); wogóle mogliby tam sobie choćby i na głowach chodzić, byleby tylko regularnie dostarczali rekrutów i płacili podatki, a od władzy nie wymagali nic, zgoła nic, a zwłaszcza żadnych zasiłków na podniesienie dobrobytu nowego państwa, na zasypanie kraterów księżycowych, na podtrzymywanie rolnictwa, przemysłu i handlu, żadnych stypendyów dla księżycowych uczonych i artystów, żadnych wydatków na szkoły i t. d.; temu wszystkiemu mogliby przecież łatwo zaradzić przez zebranie dobrowolnych składek za pomocą szumnych odezw do narodu.
Oprócz tego księżyc doskonale nadawałby się, wedle pana Brouczka, do wysyłania nań wszystkich przestępców najgorszych, témbardziéj, że sędziowie mogliby tam z łatwością wynaléźć dla nich niezmierną rozmaitość kar. Tak naprzykład: za podpalenie czekałoby ich więzienie w pracowni malarskiéj; za grabież — czytanie poezyj księżycowych; za zabójstwo — słuchanie koncertów; a bracio lub ojcobójcy byliby skazani na słuchanie odczytów księżycowych estetyków.
Tak tedy powstało nasze dzieło, któremu przyjazne okoliczności zjednały nawet rysownika. Pan Brouczek powrotem na ziemię był tak ucieszony i udobruchany, że pozostawił nadal w swém domu i znanego nam malarza; a ponieważ niéma nadziei, aby ten utalentowany artysta kiedybądź wypłacił zaległe komorne, przeto zobowiązał się, zamiast smarowania po ścianach najętego pokoju, nakreślić rysunki do niniejszéj książki, przez co z całéj zaległości komornego pan Brouczek go kwituje[9].
Nawiasowo dodaję, że pan gospodarz nie zapomniał także i o danéj obietnicy na korzyść krawca i szewca: komornego im także nie podwyższył — a to z téj racyi, że obaj ci lokatorowie ze względów zdrowotnych wynieśli się jeszcze przed terminem ze swych wilgotnych suteryn.
Ale czytelnik pono oczekuje dowodów, które obiecałem mu w przedmowie.
Mam właśnie tych dowodów, zupełnie oddalających wszelkie wątpliwości co do wycieczki pana Brouczka, cały szereg:
1) Fizyognomia pana Brouczka. Pan gospodarz istotnie wygląda, jak „człowiek, który spadł z księżyca.“ Jego oblicze, podobne do miesiąca w pełni, wydaje pewien odblask, który jest widocznie zachowanym dotąd blaskiem światła księżycowego. Nie jest wszakże ani srebrnym, ani bladym, jak to zwykle poeci malują blask księżyca, lecz ma odcienie bardziéj fioletowe z czerwonemi, co może być doskonałym materyałem dla uczonych, analizujących widmo miesięczne. Godném uwagi jest ześrodkowywanie się tego blasku w całéj swéj sile pośrodku oblicza na pokaźnym nosie.
2) Księżycowe przyzwyczajenia pana Brouczka. Można je najlepiéj studyować u Würfla lub „pod kogutem.“ Przez pewien czas po przybyciu jego do piwiarni nie uważasz po nim nic nadzwyczajnego; jest widocznie świadom swego istnienia na ziemi. Ale im dłużéj siedzi, tém jawniéj występują objawy, świadczące dobitnie, że myślą znowu przenosi się na księżyc. Zdaje mu się, że ma ciało księżycowéj lekkości, t. j., że sześć razy mniéj waży niż zwykle, a skutkiem tego musi ciągle panować nad swemi ruchami. Więc powoli podejmuje ręce, aby się niemi o głowę nie uderzył lub nie spoliczkował sąsiadów; bierze kufel dość opatrznie, jakby się bał, aby go nie rozdusił lub pod sufit nie wyrzucił, wstaje i siada powoli i długo; a nawet i językiem o wiele wolniéj porusza tak, że mowę jego możnaby wówczas nazwać raczéj bełkotaniem. Zaczyna coś o księżycu prawić, ztąd często trudno nawet zrozumiéć jego myśli głębokie; a jestem przekonany, że mówiłby wtedy i wierszami, gdyby miał choć cokolwiek talentu poetycznego. Zaś wracając z piwiarni, tak jakoś dziwnie się chwieje, przeskakuje, że odrazu można się domyśléć, iż tylko mieszkańcy księżyca tak chodzą.
3) Z rzeczy, które miał wówczas u Würfla przy sobie, pan Brouczek znalazł, ocknąwszy się w łóżku na drugi dzień, tylko książeczkę o księżycu, nóż z korkociągiem, i pasek z guziczkiem do oznaczania objętości kufla. Zegarek zaś i woreczek z pieniędzmi papierowemi, które rzucił na księżycu, cztery pary kiełbasek, które tam zjadł, i pieniądz srebrny, który dał księżycowemu lokajowi, nie znajdowały się przy nim, musiały więc rzeczywiście tam pozostać. Żałował tylko zegarka, ale natomiast kupił sobie lepszy, gdyż tamten szedł Bóg wie jak, i pokazywał taką godzinę, jaką mu się podobało; prócz tego dokupił jeszcze i łańcuszek zgrabny w kształcie małych półksiężyców.
4) Pan Brouczek znalazł i chowa przy sobie ów dukat księżycowy, złoty pieniądz, którym go obdarzono przy wejściu na koncert. Oddał go był do zbadania profesorowi Smolikowi, rezultat jednakże badania tego uczonego (ku któremu zkądinąd jesteśmy z wielkim szacunkiem, jaki zasłużonemu mężowi się należy) wypadł najgorzéj. Jest to, jak twierdzi profesor, prosta blaszka mosiężna i zupełnie podobna do tych, jakie restauracye wydają gościom na obiady. Widocznie złoto księżycowe musi się różnić od ziemskiego, a panu profesorowi własności jego nie są znane, i dlatego ów zagadkowy metal wziął za prosty mosiądz. A ponieważ znaczki obiadowe na księżycu byłyby wielką anomalią, musimy się więc zgodzić z twierdzeniem pana Brouczka, który ów pieniądz zamierza testamentem przeznaczyć do muzeum miejskiego.
Nakoniec piąty i ostatni najważniejszy dowód.
Czytelnicy wiedzą, że pegazowi, który niósł pana gospodarza na ziemię, meteor jedno skrzydło odtrącił, skutkiem czego nie mógł już wznieść się w powietrze i pozostał na ziemi. Padając na powierzchnię ziemi, zwichnął sobie i nogę, ale mimo to zdołał się usunąć od schodów zamkowych pierwéj, niż tam policya znalazła pana Brouczka. Gdzie od tego czasu przebywa? niewiadomo; niektórzy twierdzą, iż widzieli go na Morawach; to tylko pewna, że pan Brouczek po niejakim czasie znalazł go ku wiekiemu swemu zdziwieniu bardzo wynędzniałego i z drugiém skrzydłem amputowaném, zaprzężonego do dorożki jednego z dorożkarzy praskich, od którego odkupił go przez wdzięczność za bajecznie tanie pieniądze. Tego właśnie pegaza otrzymałem od pana Brouczka w podarunku za wystylizowanie jego opisu podróży i zamierzam odbywać na nim dłuższe lub krótsze wycieczki gwoli rozrywki mych przyjaciół i nieprzyjaciół.
Świętopełk Czech.
WYCIECZKI PANA BROUCZKA.
II.
PAN BROUCZEK W XV STULECIU.
Z oryginału czeskiego przełożył
J. Nitowski.
WARSZAWA.
NAKŁAD „BIBLIOTEKI ROMANSÓW I POWIEŚCI.”
41. Nowy-Świat 41.
1890.
|
Przed rokiem na żądanie pana Macieja Brouczka napisałem książkę o jego oryginalnéj wycieczce na księżyc, a ważne odkrycia, w dziele tém streszczone, wzbudziły w całym narodzie sensacyę niemałą. Atoli równocześnie znalazło się pomiędzy krytykami kilku niewiernych Tomaszów, którzy, mimo niezaprzeczonych dowodów, stwierdzających autentyczność wycieczki, a na końcu méj książki podanych, śmieli utrzymywać, jakoby owa peregrynacya szanownego obywatela na księżyc była zwykłym wymysłem autorskim. Spierać się z tymi sceptykami nie myślę wcale, bo wiem, że nie przekonałbym ich nawet i w tym razie, gdyby im pan Brouczek z księżyca spadł prosto na głowy.
Ci właśnie niedowiarkowie książkę moją uznali za prostą satyrę, lecz podczas gdy jedni z nich twierdzili, ze jest wymierzoną przeciw osobistościom, ubiegającym się tylko o wygody materyalne, a nieczułym na wszelkie idealne dążenia, drudzy zaś, odwrotnie, zwracali jéj ostrze przeciw tym, którzy przez zbytni idealizm tracą zupełnie grunt rzeczywisty pod nogami.
Piękna mi satyra, gdy autor musi pisać do niéj komentarze!
Ze swego stanowiska fałszywego czynili mi krytycy owi pewne zarzuty. Jedni wytykali jednostronność, twierdząc, że moja satyra rozpatruje przeważnie stosunki literackie i artystyczne, jak gdyby satyryk był obowiązany za każdym razem ogarniać wszystkie horyzonty społeczne, — jak gdyby nie mógł wybrać sobie dziś téj, jutro innéj idei, i poświęcić jéj całéj książki! Zresztą, sam wybór miejsca wycieczki Brouczka, poetycznego, wymarzonego świata księżycowego z eterycznymi, rosą i wonią żywiącymi się mieszkańcami, mógł dać czytelnikowi do zrozumienia, że autor zamierza rozpatrywać najszlachetniejsze duchowe objawy życia społecznego, nie zaś bardziéj materyalne jego strony. Do analizowania tych ostatnich o wiele lepszą widownią byłaby naprzykład powierzchnia Merkurego, szesnaście razy mniejsza od ziemskiéj; tam możnaby sobie wyidealizować mieszkańców wielkości palca. Innym znów krytykom nie podobało się użycie snu, jako sposobu dostania się na księżyc. W takiéj satyrze sposób ten mógłby być rzeczą bardzo podrzędną, a jednakże pytam się, czy potrzebuje autor wykazywać dokładnie, jak jego bohater ocknął się na księżycu? Czy we śnie, czy téż za pomocą jakiegoś fantastycznego niemożliwego w rzeczywistości przyrządu, jak balon, Edgara Allana Poe lub Juliusza Verne’a olbrzymia stożkowata kula, wyrzucona przez odpowiedniéj wielkości działo.
Innéj drogi doprawdy nie znam; chyba autor na zasadzie, że autorom wiele wolno, bez ceremonii rzuci swego bohatera na księżyc, nie zważając wcale na wszelkie prawa natury? Ten właśnie ostatni sposób uznałem za najlepszy. I tą w istocie drogą, nie zaś we śnie, dostał się pan Brouczek na księżyc, jak o tém sam w méj książce jasno i dokładnie opowiada; a cóż autor winien, że owi krytycy więcéj wierzyli ladajakiéj paplaninie policyanta i gospodyni Brouczka?
Inny krytyk wytykał mi, że, jak mówi, niesprawiedliwie daję przytyki krytyce morawskiéj. Doprawdy nie wiem gdzie. Czy może w tém miejscu, gdzie mówię, że zbiedzony pegaz „był widziany nawet i na bratnich Morawach?“ Już słowa „nawet i“ mogły go przekonać, że tenże pegaz tłukł się także i w Czechach, a gdyby tego nie wystarczało, ogłaszam tu najuroczyściéj, że wobec krytyki morawskiéj i czeskiéj zachowuję zawsze głęboki respekt.
Ale najboleśniej dotknął mię w swém sprawozdaniu krytyk jednego prowincyonalnego pisma. Wpadł mu w ręce prospekt, w którym nakładca obiecuje kupującym „Wycieczkę na księżyc“ tyle rozkosznego pokarmu duchowego, że nasz krytyk tylko ślinkę w ustach połykał. Oczekiwał on ogromnego zapasu kolącego dowcipu, krwawéj rzezi satyrycznéj we wszystkich kierunkach życia czeskiego, świetnego humoru i takiego komizmu, że wobec tego wszystkiego będzie mógł tak się rozkoszować i tak pękać od śmiechu, jak ów szlachcic hiszpański, gdy czytał Don Kiszota: jedném słowem, Bóg wie, czego nie oczekiwał. A tu masz! Zamiast tego wszystkiego trochę mdłéj lemoniady, trochę tego trywialnego humoru i dowcipu, przy którym czytelnik uśmiecha się tylko z politowaniem; trochę mglistéj pseudosatyry na literaturę, na któréj nikomu nic nie zależy, i na stosunki artystyczne, które nikogo nie obchodzą. Gdyby autor był przynajmniéj w swéj podróży na księżyc zużytkował w jakibądź zajmujący sposób najnowsze zdobycze wiedzy (krytyk daje mi przytém za wzór podniosły traktat naukowy o księżycu pióra Juliusza Verne’a); z takiego opisu księżyca w szacie powieściowéj byłby przynajmniéj czytelnik obok rozrywki czerpał i pewną dozę nauki. Ale do tego brakowało powierzchownie wykształconemu i niedbałemu autorowi, i chęci, i zdolności.
Cóż więc dziwnego, że po tém wszystkiém krytyk mojéj „Wycieczki na księżyc“ czuł się zupełnie zawiedzionym, i że na twarzach innych czytelników w swéj okolicy również dopatrzył takiegoż zawodu.
Temu napastnikowi mogę tu tylko powiedziéć, że trudno jest na wzór Verne’a pisać powieści, popularyzujące wiedzę przyrodniczą: że nie każdy pisarz może być Cerwantesem, a nakoniec, że nie mogę odpowiadać za zbyt świetne obiecanki i lotny styl mego pana nakładcy, który w swym prospekcie uczynił ze mnie „naszego genialnego poetę“ lub coś podobnego...
Broniąc się przed napadami krytyków, naumyślnie udałem, żem w istocie napisał prawdziwą satyrę. Ale większość czytelników przyjęła moje opisanie podróży bez jakichbądź uprzedzeń i nieufności, a także snadno i z formą umiała się pogodzić, gdyż nie oczekiwała ode mnie żadnych olśniewających frazesów i stylowych brylantów.
Nieraz już między publicznością dawały się słusznie słyszéć głosy potępienia, skierowane przeciw niesumiennym nakładcom, którzy po szarlatańsku najróżnorodniejsze śmiecie literackie w szumnych prospektach wynoszą pod niebiosa, jako cenne arcydzieła, a przez to nietylko zwodzą świadomie publiczność, ale nawet i samemu piśmiennictwu szkodzą, ponieważ oszukani z niechęcią się odwracają i od dzieł istotnéj wartości, i w ogóle od literatury ojczystéj. Można twierdzić napewno, że wszelkie jakiebądź prospekty są rzeczą niepotrzebną, gdyż książki dobre mają u nas, jak wiadomo, i bez takiéj jaskrawéj reklamy aż nadto dość kupujących. Zeszłego roku właśnie zdarzył się głośny wypadek takiéj blagi: nakładca F. Topicz zarzucił wszystkie ziemie korony czeskiéj ilustrowanemi prospektami książki Czecha: „Prawdziwa wycieczka pana Brouczka na księżyc,“ w których tę literacką lichotę wychwalał tak bezwstydnie, że wielu istotnie dało się mu na lep pochwycić, aby potém gorzko żałować swéj łatwowierności. Aczkolwiek pewne czasopismo wytknęło tę czelność publicznie, zamierza mimo to p. Topicz i w tym roku postąpić tak samo z czytelnikami czeskimi. Na szczęście dowiedzieliśmy się w porę o jego zamiarach, które chcemy niniejszém ostrzeżeniem sparaliżować.
Mieliśmy sposobność oglądania pierwszych arkuszy zamierzonego wydawnictwa rzeczonego nakładcy, którego sam tytuł, zakrawający na blagę: „Pan Brouczek w XV stuleciu,“ musi nietylko zrazić, ale wprost odstraszyć każdego rozważnego i rozsądnego czytelnika.
A cóż dopiero treść! Jest to zuchwały pamflet na najpiękniejszą kartę naszéj historyi: na czasy husyckie; jakaś łatanina dziwacznych zlepków, bez werwy i dowcipu, pełna logicznych niemożliwości i rażących anachronizmów, wobec których nasi archeologowie i historycy załamią ręce ze zgrozy. Każda stronnica świadczy, że autor dopiero w ostatniéj chwili przeczytał pobieżnie pierwsze lepsze dzieło o czasach husyckich; że w zakresie archeologii i historyi jest zupełnym profanem, nie mającym najmniejszego pojęcia o duchu dziejów czeskich. O naukowém tedy znaczeniu téj książki nie może być i mowy, ma ona raczéj na celu obałamucenie czytelników; o rozrywce przy czytaniu także nie ma co myśléć, ponieważ jest to dzieło nudne, nie mogące zainteresować ani przeprowadzeniem akcyi ani malowaniem scen pojedyńczych: humor, na który niefortunny autor miejscami się zdobywa, wywołuje jedynie uśmiech politowania; satyra, którą miał prawdopodobnie na myśli, jest zupełnie niezrozumiała i chyba skierowana ku tym pozbawionym dowcipu literatom, którzy przemocą chcą być satyrykami; styl jest do najwyższego stopnia niedbały i na każdéj stronnicy zawiera mnóstwo grubych błędów językowych; krótko mówiąc, całe dzieło świadczy dobitnie, że dawno już nadszedł czas, ażeby starzejący się autor przestał nakoniec w pogoni za wstrętném honoraryum zarzucać czeskie społeczeństwo niezdarnemi płodami swéj dogorywającéj muzy.
I tym razem ozdobiona jest książka Czecha wstrętnemi bazgraninami znanego ze swéj nieudolności i niedbałości V. Oliwy, godnemi zresztą téj mizernéj literackiéj ramoty. Mieliśmy także sposobność zaopatrzyć się w kilka sztuk tych rysunków, możemy więc je tu dołączyć dla odstraszenia czytelników. Ów płód niezdarności autorskiéj i ilustratorskiéj, odznaczający się takiém samém obrobieniem, jak i „Brouczek“ zeszłoroczny, sprzedaje się za bezwstydnie wysoką cenę 30-tu krajcarów za zeszyt, a 3 zł. r. i 10 kr. za całe dzieło, zawierające 21 drukowanych arkuszy i 114 ilustracyj!!
Jesteśmy wszakże przekonani, że nasze ostrzeżenie osiągnie właściwy celu i że nikt, literalnie nikt krwawego grosza swego na takie śmiecie nie wyrzuci. Niech więc całéj czytającéj publiczności czeskiéj będzie zgodném hasłem:
Dajmy sobie słowo i przy niém wytrwajmy:
„Nowéj wycieczki Brouczka“ nie nabywajmy!
Niech każdy, komu ta książka będzie przesłana na okaz, odeśle ją natychmiast nakładcy, którego firmę na tém miejscu pod pręgierz publiczny stawiamy:
ulica Ferdynanda nr 9.
Ma się rozumiéć, że „Nowéj wycieczki pana Brouczka“ dostać nie można w żadnéj porządnéj księgarni.
Napisawszy to ostrzeżenie, słusznie się obawiałem, aby mój nakładca, zamiast niego, nie podsunął jakiegoś zachwalającego prospektu, przeto włączyłem je do przedmowy, mniemając, że dostanie się do rąk tych, których to najwięcéj obchodzi, i to zaraz przy pierwszym zeszycie, który bez szkody można zwrócić[10].
Wiem atoli doskonale, że wierzący słowom pana Brouczka i przywiązujący wagę do jego opowiadań, pomimo naszego ostrzeżenia, zaopatrzą się w to epokowe dzieło. Jestem przekonany również, że przyjmą oni z wyrozumiałością to, co im autor ofiarować może, i że zwłaszcza ze strony archeologicznéj żadnych zarzutów jego książce czynić nie będą; przyznaję się otwarcie, żem w dziedzinie starożytnictwa jest zupełnym partaczem, i żem się do téj pracy przez żadne poważniejsze studya nie przygotował; maluję tu tylko to, co pan Brouczek widział własnemi oczyma i własnemi uszami słyszał, a to przecież ma stokroć większą wartość, niż wyciągi wszystkich archeologów i historyków ze starych, zapleśniałych szpargałów, które zresztą częstokroć są kłamliwe lub w ostateczności sfałszowane! Jeśli tedy książka moja nie zgadza się w czémkolwiek z dzisiejszemi badaniami, to niechajże ją pan Tomek[11] et consortes w odnośnych pracach poprawią i uzupełnią.
Pisałem na prazkim grodzie królewskim, na wikarce, w dzień św. Tomasza V. S. Cz.
Należy przyznać, że pan Brouczek rozgłosem, który mu zjednała słynna wycieczka na księżyc, wcale się nie chlubił. Wiadomość o jego sensacyjnych przygodach rozbiegła się po całym kraju, a imię „Brouczek“ było na ustach każdego; ba, nawet z powodu tego pobrało się za łby kilka redakcyj i partyj, z których każda dobijała się o jego przyjaźń i podsuwała mu swoje tendencye.
Ale pan Brouczek, będąc przezornym, milczał skromnie. Nie zwracając uwagi na wrzaski zainteresowanych, spokojnie ściągał od lokatorów komorne i trawił wieczory, jak i przedtém, w gronie starych znajomych „pod kogutem“ lub „na wikarce;“ tu atoli rzadziéj. Szedł do pana Würfla tylko podczas nowiu, lub gdy niebo było pokryte chmurami. Krótko mówiąc: bohater nasz w niczém nie zmienił cichego swego trybu życia. Nie uczęszczał do cukierni, aby odbierać nieme hołdy podziwu, a idąc ulicą udawał, że nie uważa, gdy wejrzenia wszystkich zwracały się na niego z taką czcią, z jaką niegdyś lud italski patrzył na śpiewaka „Inferno’a,“ dopatrując się na jego twarzy śladów pobytu w piekle...
Pan Brouczek fotografować się nie pozwolił ze wzrokiem w nieujętą dal zatopionym i ze swym opisem podróży w ręce; nie posłał téż do pism peryodycznych i słownika naukowego swego skromnego życiorysu wraz z wzmianką nieodzowną o swym pierwszym nauczycielu, który już „w wątłéj duszy dziecięcéj zasiewał ziarna dobra i piękna;“ nawet między przyjaciółmi nie uczynił nigdy najmniejszéj wzmianki o tém, że już właśnie dziesięć lat upływa od czasu, gdy zaczął uczęszczać na wikarkę — wogóle nie przejął ani jednego z przyzwyczajeń sławnych ludzi, i przyznał się przede mną, że wawrzyn ma dla niego wartość tylko o tyle, o ile jego liście bywają używane do pieczeni baraniéj.
Zatrzymuję się dłużéj na zaznaczeniu téj skromności pana Brouczka dlatego, że jest to zaleta bardzo dziś u nas rzadka. Gonienie za sławą staje się coraz więcéj główną, powszechną cechą naszego społeczeństwa. Któż dziś dba o to, aby w cichości ducha pracować na swéj roli, w swoim zakresie, bądź na katedrze, bądź na ławce szkolnéj: kto jest zadowolonym z pożytecznego, acz nie okazałego owocu swéj skromnéj pracy? Ten dawny rodzaj ludzi pomału wymiera. Starania obecnego pokolenia skierowane są tylko do zewnętrznego blasku i ułudy, których udziela rozgłos.
Istotnie, owa chciwość rozgłosu daje się na każdym kroku spostrzegać. Uczący się pogardza studyami, a goni za laurami poetyckiemi; nauczyciel uważa nauczycielstwo za jakieś podrzędne zajęcie, a stara się zostać literatem, jeśli nie redaktorem; adwokat klientów swoich pozostawia Panu Bogu, a zajmuje się natomiast wyższą polityką; rolnik zaniedbuje gospodarstwo, bo drze się o kreski na wyborach; rzemieślnik zamienia swój stołek na krzesło prezesowskie w różnych stowarzyszeniach i t. d. i t. d. Interesy narodu materyalne i duchowe cierpią na tém bardzo, ale za to mamy w Czechach taką obfitość ludzi sławnych, że prawie cały swój czas tracimy na różne owacye, na obchodzenie pięcioletnich jubileuszów, na urządzanie uczt i wieczorków ku uczczeniu znakomitości i na wiele innych tym podobnych rzeczy.
Jak głęboko w naszém całém życiu zapuściła korzenie żądza sławy, mamy tego dowody w niezliczonych formach pozdrowień i tytułów. W innych krajach przy pozdrowieniu zasłużonych i szanowanych osobistości poprzestają na prostém życzeniu, aby żyli[12] (co zaprawdę nie jest zbyt wiele) lub co najwyżéj, aby długo żyli. Niemcy wołają hoch, co jest także dość skromném, a poniekąd i dwuznaczném życzeniem. My zaś każdego, kto chociażby nic a nic nie zrobił donioślejszego, chyba to tylko, że dożył lat pięćdziesięciu, natychmiast witamy chóralném „sława!“ Gdzieindziéj najpoważniejszym instytucyom dają najwyżéj tytuł „czcigodnéj“ lub „szanownéj;“ u nas natomiast każda czułaby się obrażoną, gdyby odmówiono jéj tytułu „sławnéj.“ Każdy komitet, każdy klub, każde stowarzyszenie jest u nas sławne; sławną każda redakcya, komisya, związek; sławną jest lub nawet znakomitą każda instytucya finansowa. Krótko mówiąc: sława wygląda u nas z każdego kąta, i sławą rzuca się na wsze strony tak, jakby to była rzecz najtańsza w świecie.
Doprawdy nie pojmuję, zkąd się u nas tyle sławy bierze, gdy patrzę na naszą dość skromną literaturę, na wiedzę ledwie w kolebce, na braki w naszym handlu i przemyśle, na nasze długami obarczone majątki ziemskie i na naszą polityczną sytuacyę, o któréj... lepiéj zamilczę.
Wybaczcie mi te nudne uwagi, do czego zwróciła mnie bezprzykładna skromność mego bohatera. Wielu z tych, którzy nie dochodzili nigdy do Krczy[13], nie mówiąc już o księżycu, chwalą się przed każdym bylejakiemi doznanemi wrażeniami. Wszak znacie takiego człowieka, który raz w życiu był za granicą np. w Dreznie: każde towarzystwo, wśród którego się znajdzie, musi usłyszéć chociażby wzmiankę o jego podróży. Napomknijcie np. o serze szwajcarskim, a w téj chwili się odezwie: „Gdy słyszę, panowie, o serze szwajcarskim, natychmiast przychodzi mi na myśl drezdeńska Madonna Sykstyńska, przed którą zawiązałem przyjaźń z jednym starym włochem, wielkim dziwakiem i t. d.“ W ogóle o czémbądź będzie się toczyła rozmowa, podróżnik drezdeński zawsze zdoła bądź gładko, bądź niegładko wtrącić swoje Drezno.
Zupełnie inaczéj poczynał sobie pan Brouczek.
Kwestyi księżycowéj dotykał się nierad, a jego rozmowy w restauracyi toczyły się, jak i przedtém, około spraw ziemskich. Będąc wiernym danéj obietnicy na księżycu, wstrzymywał się od wszelkiéj nieprzychylnéj krytyki miejskich i państwowych kwestyj, i dla téj także przyczyny unikał rękawicznika Klapzęba, jako wielkiego pesymisty w tym względzie.
Ale jedna rzecz nie na żarty zamąciła jego przykładny optymizm. Były to nowo wydane prawa o poszukiwaniu komornego na niewypłacalnych lokatorach. Prawa te zbyt dotkliwie krepują biednych właścicieli domów i wystawiają ich wprost na wyzysk ze strony niesumiennych lokatorów.
Jakkolwiek niegdyś panu Brouczkowi przebiegał dreszcz po ciele na myśl o okropnościach „żelaznéj panny“ i średniowiecznéj inkwizycyi, o czém traktowała jedna z książek jego skromnéj biblioteki, przecież to nowe niesprawiedliwe zarządzenie budziło w nim nieraz żal po starych, złotych czasach. Ubolewał nad tém, że fałszywy humanitaryzm odebrał wierzycielowi możność wsadzenia niesumiennego dłużnika między żaby i szczury, na dno jakiéj średniowiecznéj wieży, a był także i tego zdania, że ćwiartowanie żywcem nie byłoby karą zbyteczną dla lokatora, który z zasady nie płaci komornego.
Te i tym podobne uwagi stały się przyczyną stopniowo wzrastającego zamiłowania pana Brouczka do czasów ubiegłych. Porównywając teraźniejszość z przeszłością, o ile znał tę ostatnią z własnych wspomnień, z opowiadań starych emerytów i z kilku romansów rycerskich, przeczytanych w młodości — zaczął nabierać przekonania, że dawniéj działo się o wiele lepiéj, niż obecnie. Wprawdzie nie był za tém, aby wskrzeszono żelazną pannę i hiszpańską inkwizycyę; ale gdyby każdego złodzieja powieszono bez skrupułów, jak ongi, na pierwszéj lepszéj szubienicy, oszczędziłoby przez to państwo ogromne sumy, wydawane na karmienie darmozjadów, którym budują teraz więzienia jak pałace z kieszeni poczciwych ludzi.
Albo np. jakiém prawem człowiek bezdzietny zmuszony jest obecnie do płacenia podatku na szkoły, aby w nich cudze dzieci miały wygodę? Dawniéj na kształcenie nikt nie zwracał uwagi, a mimo to młodzież więcéj miała szacunku dla starszych, niż teraz. Fabryki nie tworzyły kas oszczędności dla rzemieślników, ale natomiast nosiłeś jeden surdut jakie pół wieku. A owa koléj żelazna? Ilu to woźniców i gospód miało niegdyś na traktach piękne utrzymanie! Podróż furmanką była wprawdzie nieco zadługa, natomiast użyłeś prawdziwie podróży i nie byłeś zmuszony obawiać się większego nieszczęścia, niż pęknięcie osi u wozu. A jeśli w dawnych czasach łupieżczy rycerze z pachołkami swymi napadali po drogach, to mieli przynajmniéj swoje legowisko tylko gdzieś na wysokich skałach i czyhali nocą w pustych lasach, dziś zaś mają okazałe domy w środku samego miasta i w biały dzień odzierają nas ze wszystkiego.
Nic więc dziwnego, że przy takim sposobie myślenia miewał pan Brouczek chwile romantycznych uniesień, które dawniéj, z wyjątkiem onéj doby młodzieńczéj, kiedy czytywał romanse rycerskie, były mu zupełnie obce. Zwłaszcza często wpadał w taki stan wówczas, gdy szedł pod górę na Hradczany i zbliżał się do wikarki.
Autor téj książki przyznaje się, że i sam bywa owładnięty tym urokiem romantycznym, ile razy nawiedza ową sławną piwiarnię. Czy idę do niéj boczną stroną po starych schodach zamkowych przez bramę przy posępnéj Czarnéj wieży, obok pałacu namiestnika i starych wież pamiątkowego kościoła święto-jurskiego; czy téż podążam wprost nowemi schodami obok starych domów szlacheckich, następnie pod nowemi zamkowemi filarami Scamozzi’ego — ile razy wchodzę na trzeci dziedziniec zamkowy przed gmach wspaniały, piętrzący się pod niebo lasem kamiennych ozdobnych kolumn i arkad, zawsze powstają ze wszech stron cienie ubiegłych stuleci i napełniają wyobraźnię moją szeregiem posępnych, jaskrawych obrazów. Z pomroki dawnych wieków wynurzają się przede mną pierwsze świątynie chrześciańskie... Widzę tajemniczy pagórek Żyży[14], gdzie prawdopodobnie ogień święty pałał niegdyś otoczony chorowodem kapłanów; widzę i tron kamienny, na którym dawni Przemyślidzi wdziewali łyczane łapcie swojego praojca. Ale naraz nikną te obrazy, a na ich miejsce wznosi się przede mną kościół św. Wita, wprawdzie z niedokończonym jeszcze frontonem, ale już przepysznie jaśniejący w blasku swéj nowéj okazałości, a do niego wchodzi Karol w złotéj królewskiéj szacie, otoczony świetnym orszakiem księży i rycerstwa. Zjawia się następnie poważna postać mówcy betleemskiego[15], która śmiało przybija na drzwiach kościoła swoje wezwanie do dysputy o kupczeniu indulgencyami.
Tu znowu piękna o kędzierzawych włosach głowa Jerzego[16] dumnie dźwiga koronę błyszczącą; tam Władysław polski kroczy w pełni majestatu; daléj znów podwórzec roi się postaciami cudzoziemskiemi w płaszczach hiszpańskich lub ciemnych togach astrologów; tu na wozach, otoczonych zastępami żołnierzy, męczennicy z Białéj góry jadą smutni do Białéj wieży... a daléj, daléj przeciąga zmieniające się pasmo obrazów radosnych, bolesnych, wspaniałych i straszliwych...
Na chwilę budzę się z tego snu przeszłości i przypatruję się z miłością na wzrastające ściany świątyni, któremi nasze czasy dopełnią wspaniałéj fundacyi Karola. Ale ciasna uliczka Wikarska znowu mię unosi w ubiegłe lata. Wspominam owe burzliwe dzieje religijnych zamieszek, tyle razy naruszających spokój księży prazkich, których refektarz przy kapitule dosięgał prawie aż tam, gdzie dziś wita cię skromna piwiarnia Würfla.
Jakkolwiek prosty ten niewysoki budynek ma na zewnątrz kształt ściśle nowożytny, przecież ile razy wstępuję do jego nieprawidłowéj przedsieni, zawsze jeszcze owiany jestem urokiem przeszłości i oczekuję, że pan Würfel powita mię w malowniczym stroju średniowiecznym: z kolorową czapeczką na głowie, w krótkim kabacie z szerokiemi marszczonemi rękawy, w sukni naszytéj skórkami kuny, w obcisłych spodniach o jednéj nogawicy żółtéj, a drugiéj fioletowėj, w czerwonych trzewikach z łokciowemi nosami, i że przedemną, zamiast ściśle półlitrowéj szklanki, postawi ogromny puhar gliniany z malowaniem i pięknemi figurkami na przykrywce.
A jeszcze gdy siedzę w izbie w głębokiéj framudze okna, przez które za sklepieniem krytego wejścia widać podwórko, opasane grubym murem, poza tym zaś okopy Jelenie, a na prawo okrągłą malowniczą Mihulkę[17]; gdy siedzę tam, pochyliwszy głowę na ręce nad szklanką z trunkiem i marzę wciąż o przeszłości — zdaje mi się, jakobym siedział pod gotyckiem sklepieniem jakiéjś średniowiecznéj gospody i pragnę, otworzywszy oczy, ocknąć się w jedném z minionych stuleci...
Wybaczy mi czytelnik, że zadługo mówię o sobie. Wszak wie, z jaką sympatyą wszyscy wogóle autorowie lgną do własnéj osobistości, jak chętnie zajmują się sobą i z jakim są szacunkiem dla siebie? Nie mówię już o poetach lirycznych, którzy z zasady mają swoje „ja“ na celu; nie mówię o autorach podróży, którzy obcéj ziemi i narodów używają po większéj części tylko na dekoracyę dla swéj interesującéj osoby, imponującéj czytelnikowi na każdym kroku dżentlmeńskiém usposobieniem i ogładą, chociażby często byli dość komicznemi figurkami dla tych towarzyszów podróży i krajowców, których malują z pogardliwym uśmiechem — ale nie obejdzie się bez wystąpienia autora, wszystkiemi przymiotami ozdobionego, ani żaden poemat epiczny, ani romans, ani nowela lub szkic, niewątpliwie zaś rychło nadejdzie czas, gdy nawet dramatyczni pisarze wpakują swą własną wdzięczną figurę między postacie swoich utworów...
I autorowie dzieł naukowych nie postępują inaczéj. Chociażby w odsyłaczu muszą w swych studyach i monografiach wetknąć: „autor tego dzieła,“ a z każdéj stronnicy przegląda prawdziwy szacunek, jaki chowają dla „autora téj rozprawy.“
Lecz dość już refleksyi: przystąpmy do rzeczy!
We czwartek 12 lipca r. b. (oznaczam ściśle datę, ponieważ ma ona w tym opisie wyłączne znaczenie) pan Brouczek po dłuższéj nieobecności znowu wyszedł na Hradczany. Na wikarce było właśnie w tym czasie już kilka osób, między któremi szybko zawiązała się rozmowa o romantycznéj przeszłości, co zresztą zdarzało się tu dość często. Wszak w całym obrębie zamkowym wszystko, że tak powiem, żyje, a nawet tyje z przeszłości? Znajdziesz tu kanoników i innych księży, mających z zapisów pobożnych przodków zajęcie i utrzymanie przy staréj katedrze; znajdziesz zakrystyanów, których téż pamiątkowa katedra utrzymuje i którym prócz tego często dostaje się trochę grosza z kieszeni miłujących sztukę turystów; znajdziesz kilku służących zamkowych, którzy snują się po zamku osieroconym, jak posępne cienie zaginionéj chwały; znajdziesz tu zakonnice terezianki, które tak licują ze starożytnością téj okolicy; spotkasz biedaków, mieszkających w karłowatych na zewnątrz idylicznie wymalowanych budach, przypartych do staréj ściany zamkowéj przy uliczce Złotéj, gdzie znalazłbyś właśnie tyle złota, ile w tygielkach alchemików średniowiecznych, których laboratorya in się mieściły wedle podania, — uliczce, dokąd przyjdzie tylko czasem jaki wędrowiec ciekawy, aby za napiwek dany przewodnikowi oglądać podziemia, w których męczono głodem skazanych przestępców, i wzdrygać się na wspomnienie barbarzyństwa wieków średnich; znajdziesz tu sporo najrozmaitszych domków i domów, pobudowanych przy starych na poły rozwalonych murach i wieżach, — atoli daremno będziesz szukał tego, co stanowi duszę téj pięknéj rezydencyi królewskiej.
Treścią dzisiejszéj rozmowy na wikarce były stare wieże zamkowe i ich straszne więzienia. Pan Würfel mówił, jak pewnego razu spuścił się po sznurze do najgłębszego sklepienia Daliborki[18], gdzie ongi morzono głodem więźniów i opowiadał o tém wszystkiém, co tam zobaczył. Pod wrażeniem swego opowiadania dodał jeszcze wiadomość o przejściach podziemnych, które odkryto przy budowaniu fundamentów nowego kościoła i do których sam jeden się spuszczał. Po stopniach dobrze zachowanych wstąpił pod ziemię i znalazł tam dwa, niestety, zasypane przejścia, z których jedno wiodło, jak się zdaje, wprost pod wikarkę do okopu Jeleniego, a drugie zaś Bóg wie dokąd. Ta ostatnia wiadomość wywarła silne wrażenie na panu Brouczku, dla którego wszelkie takie przejścia podziemne miewały oddawna urok niemały. Chwycił się tedy żywo nowego przedmiotu i wyraził zdanie, że owe przejścia są niewątpliwie odłamkiem całéj sieci ukrytych korytarzy, któremi królowie w chwilach niebezpieczeństwa mogli z zamku umknąć w tę stronę, gdzie było najstosowniéj. Żadnéj zwyczajnéj warowni rycerskiéj nie można sobie wyobrazić bez takich podziemnych ostrożności, a témbardziéj rezydencyi królewskiéj, tak często obleganéj przez wojska nieprzyjacielskie.
Jakiś profesor, który dziś także na wikarkę zabłądził, słuchał wykładu pana Brouczka z dwuznacznym uśmiechem i zauważył ironicznie, że nam, niestety, historya nie zachowała żadnych wiadomości o jakimbądź królu, któryby podziemną drogą umykał z zamku prazkiego. Pan Brouczek odpowiedział na tę naiwną uwagę, jak należało.
— Mój panie profesorze — mówił, bijąc się palcem w czoło, — nie myśl pan, iżby dawni królowie byli tak nierozsądni, by pierwszemu lepszemu zaraz wyjawiali, dokąd skrycie uciekają z zamku? Piękneby to były przejścia tajemne, o których profesorowie historyi rozprawialiby w szkołach. To mi dopiero rozum! Wszak wiadomo, że i robotnicy, którzy takie przejścia kopali, miewali oczy zawiązane, a natychmiast po ukończonéj robocie bywali traceni.
Tych dokładnych wiadomości nabył nasz bohater ze wzmiankowanych już romansów rycerskich, w których tyle za młodu naczytał się o przejściach tajemnych, że mógłby naprawdę wystąpić, jako znawca w tym rodzaju podziemnego budowania.
Inny gość przechylił się na jego stronę i przypuszczał, że te przejścia mogły się bardzo przydać królowi Wacławowi, który tędy mógł wychodzić z nierozłącznym katem na swoje awanturnicze wycieczki nocne, i w razie potrzeby umykać przed nieprzyjaciołmi do któregobądź ze swych domów, położonych w środku miasta.
— Prawdopodobnie jakim tunelem pod Wełtawą? — zapytał ironicznie profesor, — ponieważ, jak wiadomo, z trzech domów Wacława IV-go dwa były na Starém mieście, a trzeci aż na Zderażu[19].
— Bardzo być może, że takim tunelem, — odparł gniewnie pan Brouczek, podrażniony lekceważącym tonem i zachowaniem się pana profesora. — Czy pan sądzisz, żeby takiego tunelu nikt nie przekopał? Dawno już czytałem o tunelu pod rzeką Tamizą w Londynie, a teraz właśnie pisano we wszystkich gazetach, że chcą przekopać wielki tunel pod dnem morskiém z Anglii aż do Francyi. Ha?
— Ależ, drogi panie! Co można zrobić w naszych czasach przy pomocy techniki udoskonalonéj — zaczął profesor, uśmiechając się żartobliwie, lecz towarzysz Brouczka szybko przerwał mowę:
— Nie sądź, panie profesorze, aby w dawnych wiekach nie umiano dostawać się w głąb ziemi tak dobrze, jak i dzisiaj. O tém mogłyby pana najlepiéj przekonać szyby przybramskie albo chociażby osieł kutnohorski[20].
— Bodaj, że każdy osieł — dorzucił rozdrażniony pan Brouczek, który właśnie o kopalniach téj nazwy w Kutnéj Horze nic nie wiedział. — Sam mógłbym wyliczyć panu te grody rycerskie, od których wiodły ukryte przejścia pod górami i piwnice, ciągnące się przez skały i lasy do innych grodów, o kilka mil oddalonych... kilka mil, pojmujesz pan, a to jest cokolwiek więcéj, niż krótki tunel pod Wełtawą. Naprzykład, od zamku Eulenstein aż do zamku Teufelsburg: jeśli dobrze pamiętam. Ale wówczas odbywały się w cichości takie rzeczy, a dziś przy lada przekopanym korytarzu rozlegają się po całym świecie piekielne trąby gazeciarskie.
Nie trzeba nadmieniać, że zamki Eulenstein i Teufelsburg, których położenia nie mogę wskazać czytelnikowi, były także ułamkiem wiedzy, nabytym przez pana Brouczka za młodu przy czytaniu książek rycerskich.
W sporze, który z każdą chwilą stawał się żywszym i gorętszym, uczestniczyli wszyscy przytomni, oprócz jednego pana Würfla, który ledwie zdołał napełniać kufle, na wyścigi przez debatujących w zapale wypróżniane. Największą pracę miał z obiema szklankami pana gospodarza. Brouczek w ostatnich czasach staje się coraz troskliwszym o swe zdrowie i dlatego uważa pilnie, aby piwo należycie wyszumiało; każe więc sobie podawać naraz dwa kufle, które obecnie doskonale mu się nadawały dla pokazania pozycyi zamków Eulenstein i Teufelsburg. Załogę zamkową reprezentowała zawartość obu kufli, a przejściem ukrytém było własne gardło p. Brouczka, przez które zwykle załoga Teufelsburga umykała pierwéj, niż pan Würfel zdołał Eulenstein zaopatrzyć w nowe siły. Ba, szanowny obywatel przypomniał sobie jeszcze i trzeci zamek, jakiś Unkenfels, mający z poprzedniemi także podziemną łączność, i zaczął wykładać tak zapamiętale, że profesor musiał mu zrobić uwagę, iż ów mniemany Unkenfels jest jego (profesora) własną szklanką i na dziś nié ma żadnego zgoła związku z tajemném przejściem, o którém dowodził pan Brouczek.
Szermierka retoryczna skończyła się zupełném zwycięztwem pana Brouczka. Przeciwnik za przeciwnikiem pobity uciekał, aż w końcu nasz bohater pozostał na opanowaném polu bitwy sam z panem Würflem, który dalszych jego wykładów słuchał wprawdzie bez żadnéj opozycyi, ale przytém nieustannie porównywał swój zegarek kieszonkowy z zegarem, wiszącym na ścianie.
Czytelnicy „Wycieczki na księżyc“ znają już znaczenie téj manipulacyi, nie zdziwią się tedy, że bohater nasz po chwili, zapłaciwszy należność, opuścił izbę gościnną.
Na nieszczęście pan Würfel zajęty był uprzątaniem trupów na pobojowisku i dlatego nie odprowadził, jak zwykle, szanownego gościa przez sień na ulicę, lecz tylko zawołał za odchodzącym: „Dobranoc, szanownemu panu!“ z ironicznym dodatkiem: „A dajcie baczenie na księżyc!“
Mówię: na nieszczęście, a właściwiéj należałoby rzec: na szczęście, ponieważ gdyby pan Würfel nie zapomniał był odprowadzić gościa, nie spotkałaby pana Brouczka nowa straszna przygoda, a ztąd i nie powstałaby ta książka.
Pierwéj nim przystąpię do opisywania dalszych wypadków, uznaję za potrzebne podać czytelnikom niektóre szczegóły, tyczące się danéj miejscowości, aczkolwiek nie wątpię, że każdy ukształcony czech nawiedził już to wiekopomne miejsce przygód Brouczka.
Piwiarnia pana Würfla znajduje się niemal na połowie ulicy Wikarskiéj, naprzeciw nowobudowanego frontonu kościoła św. Wita. Drzwiami oszklonemi wchodzi się z ulicy do niewielkiéj sieni, zkąd na prawo wstępujemy do izby gościnnéj, również niewielkiéj, lecz miłéj, opatrzonéj dwoma oknami, wychodzącemi na ulice Wikarską, i jedném na podwórko, przytykające do okopów Jelenich. Ze względu na ogromne znaczenie téj miejscowości w nauce o księżycu i w dziejach ojczystych, mógłbym szczegółowo opisać i kilka stołów z solniczkami i pieprzniczkami, namalowanego strzelca i kilka innych obrazów, wprawdzie pod względem artystycznym nie wyśmienitych, ale niezbędnych w każdéj restauracyi; taką drobiazgowość opisu atoli zostawiam tym kolegom po piórze, którzy nie mogą zawadzić o żaden najobojętniejszy dla czytelników śmietnik, aby nie opisali dokładnego inwentarza całkowitéj jego zawartości tak, iżby najściślejszy badacz nie znalazł żadnéj luki. Z tyłu prowadzą drzwi do innego miejsca, niedostępnego dla profanów, nawiedzających piwiarnię; tylko pan Würfel, gdy chce złożyć ofiarę domowym larom i penatom, wchodzi tam, jako arcykapłan do wnętrza świątyni.
Lecz wróćmy już z izby gościnnéj do sieni.
Wprost prowadzą drzwi do kuchni, a obok na prawo drugie, wiodące przez kryte schody z jednéj strony do piwnicy, a z drugiéj na owe podwórko, wyżéj wymienione.
Oto dokładny opis miejscowości wikarki — jakby się wyraził najczystszym swym stylem podróżnik światowy, Józef Wünsch.
Pan Brouczek wyszedł tedy z izby gościnnéj do sieni; ale co się stało w téj chwili, będzie nazawsze nierozwiązaną zagadką. Wprawdzie Würfel jest mocno przeświadczony, że pan gospodarz, bezwątpienia wychodząc w głębokiéj zadumie o spornéj teoryi przejść tajemnych, zwrócił się z sieni, zamiast ku drzwiom na ulicę, w odwrotną stronę, na schody, wiodące na podwórko, ale pan Brouczek stanowczo odpiera to przypuszczenie, pamięta bowiem doskonale, jak naraz rozstąpiła się ziemia pod jego nogami, i że po jakiejś pionowéj powierzchni z niesłychaną szybkością zjechał do głębi.
Gdy się ocknął na stałym gruncie i ochłonął z pierwszego wrażenia, obmacał bezwiednie siebie i przestrzeń naokoło, pogrążoną w zupełnéj ciemności. Na sobie nie czuł żadnego obrażenia, a około siebie namacał tylko wilgotną ziemię i również wilgotny i chłodny mur.
Przypomniał sobie, że ma w kieszeni pudełko z zapałkami, zapaliwszy więc jedną, poświecił przed sobą i ujrzał wązki, nizki i ponury korytarz ze ścianami, okrytemi pleśnią i w wielu miejscach nadwerężonemi. Końca jego przy słabém oświetleniu nie dojrzał. Zapalił drugą zapałkę i spojrzał poza siebie: korytarz zaczynał się otworem jakiejś spadzistéj jamy, przez którą dostał się do podziemia; dalszego ciągu jamy w górę nie mógł dojrzéć, pomimo, że kilku zapałkami przyświecał sobie.
— A to jakaś dziwna historya! — mruknął pod nosem i zaczął rozważać, dokąd się to mógł dostać?
Bezwątpienia do piwnicy (pocieszał się). Ale w piwnicach nie bywają takie wązkie przejścia, a ze względu na długi czas szybkiego spadania należy przypuścić, że leży ona niezmiernie głęboko. A może dzisiejsza wikarka odziedziczyła jakie stare piwnice królewskie lub księżowskie z tych czasów, gdy, jak mówią, beczki z trunkami mieściły w sobie tysiąc wiader i dlatego musiały być inne piwnice, niż dzisiaj?
— Prawdopodobnie — krzepił ducha nasz bohater — tém przejściem dostanę się do piwnicy, a jeśli drzwi będą zamknięte, łatwo się dowołam lub dostukam Würfla, któremu natychmiast nawymyślam, jak się należy za to, że na drodze, po któréj chodzą jego goście, pozostawia bez wszelkiego zabezpieczenia takie jamy, gdzie łatwo sobie można kark skręcić.
Wstał i szedł korytarzem naprzód.
Pierwsze uczucie przestrachu minęło i spokojniéj już zastanawiał się nad ta niespodziewaną przygodą. Spadł prosto i na szczęście bez szwanku przez jakiś otwór do piwnicy. A gdyby tak naprawdę przyszło tu noc przepędzić? Nocleg na legarze lub na gołéj, wilgotnéj ziemi nie byłby zbyt wygodny, ale znów nicby tak groźnego nie było, gdyby raz jeden przespał się w towarzystwie beczek, że tak się wyrażę, w objęciach umiłowanego żywiołu, akurat pod czopem, zkąd za jedném tylko podniesieniem ręki mógłby się sączyć do ust przyjemny strumień pilzneńskiego. Za karę lekkomyślnemu Würflowi użyłby téj przyjemności należycie, a długo potém to zdarzenie dzisiejsze dostarczałoby materyi do wesołéj zabawy na wikarce. Dlatego więc przyświecał wciąż sobie z bijącém sercem, dopatrując niecierpliwie w ciemnościach zarysów pożądanéj beczki.
Patrzył jednak napróżno: przejście było wszędzie puste, wązkie i nieprzyjemne.
W końcu zagasł ostatni promień nadziei. Przejście straciło wszelkie cechy piwnicy, która jedynie tylko mogła w podziemiu uczynić na nim przyjemne wrażenie, a jéj miejsce zajęły straszne obrazy, odpychane dotychczas przez Brouczka całą siłą woli. Trafił bezwątpienia do jakichś katakumb, do labiryntu grobów w murze pod kościołem św. Wita. Zamiast sympatycznych beczek, ukazały się przed jego oczyma spróchniałe trumny, zbutwiałe suknie, zgniłe trupy, lśniące czaszki i całe kościotrupy.
Panu Brouczkowi ze zgrozy włosy dębem stanęły i mimowoli cofnął się w tył. Rzeczywistość opanowała jego umysł, zarysowując się w barwach najczarniejszych. Starał się wprawdzie zapomniéć o tych widmach grobowych, wskrzeszając obraz tajemnych przejść, o których tak żywo przed chwilą rozmawiano. Ale i to nie bardzo było ponętném. Na górze, za szklanką piwa w przyjemném towarzystwie pięknie się rozprawiało o takich przejściach; inna zaś jest całkiem rzecz stąpać po nich samotnie, i to jeszcze o północy, nie wiedząc, dokąd się idzie!
Nagle błysła mu w głowie myśl zbawienna! Że téż natychmiast nie wpadł na nią? Wszak można dowołać się pomocy przez ten sam otwór, którym spadł na dół; wychodzi on na powierzchnię, gdzieś w okolicy saméj wikarki, albo zresztą gdzieś bardzo niedaleko. Dobiegł tedy szybko napowrót do owego otworu i całą siłą swych mocnych płuc krzyknął: — Hej, panie Würfel, pani Würflowa, ludzie, kto jest, pomoooooocy!
Przysłuchywał się, wołał znowu, ale odpowiadał mu tylko jego własny głos, odbity przeciągle i ponuro od ścian otworu, Bóg wie jak wysokiego. Mimo to, powtarzał swe nawoływania bezskuteczne, aż póki nie ochrypł.
W końcu zwiesił beznadziejnie głowę.
Cóż więc począć? Nic innego, jak tylko znowu ruszać naprzód i badać drogę. Wprawdzie to badanie archeologiczne nęciło go bardzo mało. Jego zapał do starożytności był naraz ochłodzony aż do zera. Zresztą przypuszczam, że nawet i profesor Sedlaczek[21] nie byłby zbyt zachwycony, gdyby naraz, wyszedłszy z przyjemnéj izby gościnnéj, ocknął się samotny w jakiém zamkowém przejściu podziemném, nie wiedząc, dokąd się z niego dostanie i czy wogóle dostanie się na świat boży? Dowołać się pomocy otworem nie można, a cóż jeśli przejście na drugim końcu zasypane? Strach pomyśléć!
— No, toś już tu za życia pochowany, nieszczęśliwy Brouczku! Czeka cię nędzna śmierć głodowa, stokroć gorsza niż na księżycu, gdzie przynajmniéj uczuciowi mieszkańcy opłakiwaliby ciebie. Tu żadna żywa dusza cię nie pożałuje; z głodu będziesz własne ręce ogryzał, nikt nie zamknie ci oczu, a prawdopodobnie nawet nikt nigdy nie znajdzie twoich kości spróchniałych!
Tak ubolewał nasz bohater, idąc napowrót przejściem. Głową uderzał często o wystające kamienne wyskoki nizkiego sklepienia, nogi grzęzły mu w gruncie wilgotnym lub plątały się w leżącym gruzie, ale zrozpaczony Brouczek, pobudzany śmiertelną trwogą, nie zważając na te trudności, szybko postępował daléj.
Dopiero po dłuższéj wędrówce odpoczął na chwilkę i znowu zaczął rozmyślać o swéj fatalnéj sytuacyi. Niedawno przypuszczał jeszcze, że może to przejście doprowadzi go do okopów Jelenich, ale teraz zauważył, że szedł już tak długo, iż musiałby dawno być na zewnątrz, gdyby istotnie podziemie wiodło w tym kierunku. I na owe schody, o których mówił Würfel, liczyć już było niepodobna: zresztą opowiadający wspominał, że wejście na nie było zasypane, a one same zamurowane podobno już dawno podczas budowy kościoła.
A jednak, czy czasem przejście to nie prowadzi istotnie do jednego z byłych domów królewskich w mieście, jak tego przed chwilą dowodził przed zarozumiałym profesorem? Wnioskując z długiéj jazdy otworem prostopadłym, przypuszczał, że mogło być ono niżéj, aniżeli dno Wełtawy, i że istotnie ztąd mogło prowadzić pod rzekę aż na Stare miasto, gdzie doprowadziłoby przypuszczalnie do jakiéj piwnicy jednego ze starych domów, w których przemieszkiwał król Wacław...
Chwycił się téj myśli, jak rozbitek ostatniéj deski okrętu, i z rezygnacyą udał się w dalszą podróż.
Z początku zapalał zapałkę po zapałce, ale przypomniał sobie, że takim sposobem mógłby całe pudełko zużyć pierwéj, nimby doszedł połowy drogi. A gdyby przejście nie wyprowadziło go na powierzchnię ziemi, lecz zginęło w labiryncie innych przejść lub gdyby było zasypane, coby wówczas począł bez światła w tych ciemnościach egipckich?
Nie chciał i przypuścić téj strasznéj myśli, postanowił jednak oszczędzać zapałek o ile można i używać ich tylko w razie konieczności.
Skutkiem tego trudności wędrówki niemal się potroiły. Musiał z pochyloną głową ostrożnie obmacywać ściany i stąpać noga za nogą z wielką przezornością, gdyż u sklepienia obawiał się sterczących kamieni, a na ziemi gruzu, zawalonych stadni i przepaści albo gadzin, jaszczurek, bazyliszków i innych jadowitych gadów, które chętnie gnieżdżą się w takich miejscach, o czém dobrze wiedział z romansów rycerskich, czytanych niejednokrotnie. Na domiar wszystkiego, stawał wciąż przed nim krwawy cień jakiegoś Bertrama z Uhusteinu i innych nieszczęśliwych ofiar, morderczo straconych w podziemiach...
Każdy przyzna, że mógłbym długo jeszcze korzystać z niefortunnéj sytuacyi pana Brouczka i wypełnić kilka naciąganych rozdziałów obszernym opisem strasznéj podziemnéj wędrówki, zabarwiając różnorodnemi opowiadanie tego rodzaju faktami, jak np. spadaniem kamieni ze sklepienia, walką ze szczurami, potykaniem się o szkielety i innemi sensacyami. Ale nie chodzi mi o to, abym oddziaływał na nerwy czytelnika, lecz abym realnie prostą opisywał prawdę.
Dlatego powiem w krótkości, że pan Brouczek zanurzał się w podziemie coraz daléj, i że wydawało mu się, jakoby ta droga ciernista trwała już całą wieczność. Wszakże nagle odżyła w nim nadzieja. Usłyszał nad sobą głuchy szum, jakby skutkiem pędu wody powstający, a na rozpalone czoło jego spadło kilka kropel ze sklepienia.
Ten fakt potwierdził domysły pana Brouczka: widocznie dostał się już do części podziemia, która prowadzi pod korytem Wełtawy na Stare miasto.
Pokrzepiony nadzieją, z nowemi siłami szedł daléj i obawiał się już jednéj tylko rzeczy, a mianowicie, aby koniec przejścia nie był gdzieś głęboko pod ziemią zasypany lub nie dochodził do jakiéj zamurowanéj piwnicy, albo zarzuconego kanału.
Szum nad głową ucichł wkrótce: widocznie był już pod Starém miastem.
Z bijącém sercem szybko postępował naprzód, wtém nagle uderzył się nogą o jakąś przeszkodę. Śpiesznie zapalił zapałkę i — któż odmaluje jego radosne wzruszenie, gdy ujrzał zapleśniałe kamienne schodki, wiodące z przejścia pod górę. Niecierpliwie szedł po nich coraz wyżéj, oświetlając sobie drogę zapałkami. Schodki były kręte, przeto wchodzenie na nie. było dość niewygodne. Wkrótce znalazł się w ciasnym, nizkim przedsionku i ujrzał przed sobą stare, gęsto pajęczyną okryte drzwiczki, okute żelaznemi pięknéj roboty sztabami, w wielu miejscach już zardzewiałemi. W zamku również zardzewiałym tkwił na szczęście wielki zręcznie wyrobiony klucz, także rdzą pokryty.
Pan Brouczek spróbował najpierw, czy drzwi nie są otwarte? Pokazało się, że były zamknięte. Chciał więc zakręcić klucz, ale napróżno się wysilał i to tak, aż krople potu na czoło mu wystąpiły.
Klucz jakby przyrósł do zamku.
Nakoniec gdy chustką owinął sobie rękę i wszystkie siły wytężył, poruszyło się stare żelazo ze strasznym łoskotem. Jął ciągnąć następnie drzwi do siebie, ale nie otwierały się jakoś, pchnął je więc całém ciałem i wtedy nagle się otworzyły, a pan Brouczek jak długi upadł na ziemię, lecz na szczęście lekko tylko stłukł kolana.
Powstał i oświecił przestrzeń zapałką.
Co ujrzał, było taką niespodzianką, że ze zdumieniem zapałkę z rąk wypuścił. W migocącém światełku ukazało mu się coś niby czarodziejski obraz w bajkach. Zaświecił znowu: nie, nie było to złudzeniem.
Stał w małéj izdebce, w któréj ujrzał niesłychaną moc klejnotów...
A były to istotnie klejnoty. Ściany wysadzane jaspisami, kryształami, ametystami, chalcedonami i innemi kamieniami w złotéj oprawie, brylanty zaś, rubiny, granaty, szafiry, szmaragdy i t. d. połyskiwały w złotych i srebrnych przyłbicach, pancerzach, rękojeściach i pochwach mieczów, na tarczach, pasach, hełmach, spinkach, pierścieniach, naczyniach różnych, misach i puharach, krzyżach i patynach, cynowych talerzach królewskich i na wielu innych wielce cennych przedmiotach, wysadzanych perłami. Wszystko to było częścią porozwieszane na ścianach, częścią porozkładane systematycznie na pięknie malowanych lub artystycznie fornirowanych kufrach, okutych złotemi lub srebrnemi sztabami, takiemiż gwoździami obitych i widocznie zawierających w sobie inne jeszcze skarby. Część tych przedmiotów leżała także i na podłodze, ułożonéj z deseczek starannie pozłacanych i posrebrzanych.
Ten olśniewający skarbiec można było porównać tylko do kościoła świętego Krzyża na Karlstejnie, dokąd ojciec ojczyzny zgarnął, jak do zaczarowanego ogniska, wszystko, co miał w swém państwie najdroższego, najpiękniejszego i najświętszego. Ale gdy tamto było świątynią, gdzie sam cesarz zdejmował obuwie, wchodząc na modlitwę, i gdzie spoczywały w największém poszanowaniu drogocenne świętości i klejnoty ojczyzny — tu zaś ta salka była widocznie tylko skarbcem, do którego właściciel przychodził prawdopodobnie po to tylko, aby się nacieszyć widokiem bajecznego bogactwa.
Nic dziwnego, że widok takich cudów był dla pana Brouczka wielką niespodzianką. W całéj Pradze nie wiedział ani słyszał nigdy o skarbcu, któryby wartością nagromadzonych klejnotów przewyższał o wiele takiż skarbiec kapucynów w klasztorze loretańskim na Hradczanach. Natychmiast przyszło mu na myśl, że tajemne przejście przyprowadziło go do skarbca króla Wacława — skarbca, który pozostawał w ukryciu do czasu, aż nań Brouczek przypadkowo natrafił. Myśl ta odurzyła go na razie. Jeśli tak jest istotnie, musi mu przypaść koniecznie część skarbów, a już nawet dziesiąta ich część uczyni go co najmniéj milionerem!
Znów potarł zapałkę, a zobaczywszy drogą lampę złotą, wiszącą na srebrnym łańcuszku u sufitu, zapalił ją natychmiast i tém dostatecznie oświecił sobie niewielką przestrzeń.
Teraz mógł się dowoli nasycić widokiem klejnotów. Dotykał się ich, brał do ręki niektóre, zgadywał w myśli ich cenę... W jednéj chwili zapomniał o swym strachu i tych okropnych myślach, które go niedawno jeszcze w podziemném przejściu tak przygnębiały. Był zachwycony.
Podczas tego oglądania przymknął nieco drzwi otwarte wewnątrz, i tu nowa spotkała go niespodzianka. Zobaczył, że drzwi te od wewnątrz przedstawiały się, jak obraz w przepysznych ramach złoconych, który, gdy drzwi były zamknięte, tak szczelnie przylegał do ściany, że nikt nie domyśliłby się tu wyjścia, témbardziéj, że nie dosięgał do podłogi, a był, jak każdy obraz, zawieszony cokolwiek wyżéj (jednakże ze względu na nizki sufit skarbca nie zbyt wysoko, skutkiem czego pan Brouczek przy wejściu, jak wiemy, upadł tak lekko).
W mgnieniu oka nasz bohater, skoro drzwi zamknął zupełnie, doznał dziwnego uczucia. W głowie zaczęło mu się mącić, tracił przytomność, zdawało mu się, że jakiś wicher go porywa i w dal unosi. Trwało to wszakże ledwie jedną chwilkę. Zachwyt znikł i pan Brouczek, macając się po głowie, mruknął:
— Co u dyabła! Zdawało mi się, jakbym omdlewał, a nawet... uchowaj Boże!... umierał. Nie byłoby zresztą nic dziwnego wobec takiego wzruszenia... Ale, Bogu dzięki, nic się nie stało.
Popatrzył znowu na obraz, który wyobrażał jakiegoś króla z wielkim psem u nóg, widocznie króla Wacława. Bohater nasz upatrzył w tém jawny dowód słuszności swych poprzednich przypuszczeń. Podziwiał świeżość tego malowidła, które wydawało się zupełnie nowém. Dziwna rzecz! Tam na drugiéj stronie drzwi wszędzie znać ślady zniszczenia przez długie wieki i drzewo stoczone przez robaki, a żelazo rdzą przepsute, tu zaś barwy tak świeże, jakby niedawno dopiero malarz ów obraz wykończył. Wszystkie zresztą przedmioty w skarbcu lśnią się jak nowe; nawet pokrycia niezepsute i niepoblakłe. Czyżby to nie był skarbiec króla Wacława, lecz jakiegoś dzisiejszego magnata? Myśl ta jednak sama się zbijała: chociaż wszystko wyglądało tu jak nowe, nosiło wszakże na sobie kształty i cechy starożytne, jakich obecnie w podobnych przedmiotach nie spotkasz. Nie jest to więc skarbiec nowożytny.
A może zbiór starożytności? Nie, nie mogłoby to wszystko leżéć tak nieporuszoném, zwłaszcza okrycia.
W końcu objaśnił sobie pan Brouczek tę zadziwiającą konserwacyę przedmiotów szczelném zamknięciem i wyłączną własnością murów; słyszał raz nawet, że w niektórych takich celach i trupy pozostają nietknięte przez całe stulecia.
— Widocznie cela ta nie była otwieraną od czasu króla Wacława! — pomyślał sobie, przyczém poczuł, jakby mrowie, zlekka przebiegające po ciele.
Króla Wacława znał z książek swoich i z opowiadań bardzo dobrze, jakkolwiek nie był to historyczny król Wacław, ale ten leniwy, z ogromnym psem czarnym z tyłu i z katem obok. Wyobrażał go sobie, jak przechodził przejściem ukrytém, aby się nacieszyć widokiem skarbów, jak potém wychodził owemi tajnemi drzwiami i zewnątrz zakręcił w zamku klucz, którego od téj pory żadna ludzka ręka się nie dotknęła, aż dopiero po upływie stuleci ręka jego — Brouczka.
Mimowoli cofnął się nieco, z trwogą spoglądając na obraz; zdało mu się przez chwilę, jakby sam król żywy ze swym strasznym psem groźnie spoglądał, stojąc u drzwi otwartych. Złudzenie! Drzwi były zamknięte, a na nich wisiał tylko obraz, który prawdopodobnie był tu dlatego umieszczony, aby zakrywał wchód do tajemnego przejścia przed złodziejem, któryby się dostał inną drogą do skarbca.
Teraz dopiero zaczął szukać pan Brouczek drugiego wyjścia, o czém zapomniał zupełnie, pochłonięty pierwszém wrażeniem widoku skarbów. Obrzucił okiem ściany niewielkiéj komnatki, ale nigdzie nie dopatrzył się drzwi, ani nawet okna. Wreszcie wzrok jego padł na drugi obraz w złotych, drogiemi kamieniami wysadzanych ramach, wyobrażający królowę i zawieszony wprost naprzeciw obrazu króla na takiejże wysokości, wielkością zupełnie równy tamtemu.
Pan Brouczek domyślił się odrazu, że za tym drugim muszą być również drzwi ukryte. Chwycił więc silnie za ramy i naciskał na zewnątrz, ale obraz nie poruszył się nawet. Na chwilę naszego bohatera opanowała straszna myśl, mianowicie, że skarbiec nie ma innego wyjścia i że się może znajdować gdzieś we wnętrzu jakiejś skały daleko od mieszkań ludzkich, że mu więc nie pozostaje nic innego, jak tylko umrzéć z głodu wśród tego ogromu bogactw, co w porównaniu ze śmiercią w przejściu podziemném nie stanowiłoby żadnéj różnicy. Wtém zauważył, że ramy w jedném miejscu były nieco wytarte; przyłożył więc tam rękę, obmacywał, naciskał i — o dziwo! — jeden z ornamentów ram poruszył się, gdy zaś jeszcze silniéj nacisnął, cały obraz pochylił się w tył, a w ścianie ukazał się otwór do wyjścia...
Pan Brouczek podskoczył do niego, poświecił sobie zapałką i ujrzał długą galeryę w kształcie krużganku z oknami, ułożonemi z drobnych różnokolorowych szyb.
Dzięki Bogu! odetchnął głęboko.
Wszakże wrócił się jeszcze do skarbca. Nie mógł się z nim tak łatwo rozstać. Teraz dopiero, gdy miał już wyjście zapewnione, uczuł na widok skarbów niezamąconą niczém radość. Było to królewskie wynagrodzenie za wszystko, co téj nocy wycierpiał. Jednakże oparł się pokusie obładowania sobie natychmiast kieszeni garściami klejnotów. Jeśli to w istocie skarb ukryty, nie ucieknie mu jeszcze. Trzeba tylko dobrze sobie zapamiętać miejsce, aby módz znowu tu trafić.
Zgasiwszy lampę, wyszedł ze skarbca do wyjścia i zapalił zapałkę, aby się przyjrzéć drzwiom ze strony odwrotnéj. Ujrzał, że zakryte są obrazem, wyobrażającym także postać królowéj — bezwątpienia jednéj z dwóch żon Wacława, może téj, która była zaduszona na Karlstejnie przez ogromnego psa królewskiego. Gdy pan Brouczek wrzeciądze zamknął, obraz tak szczelnie przyległ do ściany, że niktby się nie domyślał, iż za nim znajduje się otwór, témbardziéj, że ściany przejścia z téj strony ozdobione były całym szeregiem takich obrazów.
— Teraz nie ulega już wątpliwości — mówił do siebie nasz bohater — że to jest skarbiec króla Wacława, umieszczony w jednym z jego pałaców. Do tego skarbca wiodło właśnie owo przejście z zamku na Hradczanach, a wyjście było tak starannie ukryte, że dotychczas nikt z późniejszych właścicieli domu o nim nie wiedział. Tysiąc ludzi przeszło tysiąc razy tą galeryą, a żaden ani przypuszczał, jakie bogactwa kryją się za tym obrazem.
Postanowił zatrzymać to odkrycie w tajemnicy, aż dobrze rozważy, czy będzie mógł zwierzyć się przed obecnym właścicielem domu i z nim tylko podzielić się skarbami, czy lepiéj zrobi, gdy sam jakim sposobem wszystko zagarnie, co zresztą byłoby krokiem zupełnie prawnym.
Przekonawszy się raz jeszcze, że obraz dobrze przylega do ściany i żadnego tém samém podejrzenia wzbudzić nie może, cicho podążył galeryą, do któréj przez kolorowe szyby okien słabo wpadało światło księżyca. Kroczył wprawdzie ostrożnie, ale wcale nie zastanawiał się nad tém, jak się ztąd wydostanie na ulicę albo coby to było, gdyby go tu w cudzym domu po północy kto spotkał? Wszystkie myśli jego zajęte były znalezionemi skarbami. Przed oczyma zarysowywały mu się pałace, wille, pyszne ekwipaże, służba ugalonowana, cały szereg najrozkoszniejszych przyjemnostek, czarujące kobiety i inne podobne zjawiska, które prawdopodobnie i czytelnikowi zawróciłyby w takich warunkach głowę.
Na pochwałę mego bohatera muszę wyznać, że wspomniał on także i o swéj gospodyni, którą ze skromną pensyą uwolni od zajęć; o wszystkich swoich znajomych, którym wyprawi pyszną ucztę na wikarce, a nawet i o Macierzy szkolnéj, któréj ofiaruje wspaniałomyślnie dwadzieścia złotych.
Tak rozmyślając, doszedł do końca galeryi i po schodach zeszedł do ciasnego długiego korytarza, na którego końcu znalazł żelazną furtkę. Doznał przyjemnego zdziwienia, gdy zobaczył, że nie była zamkniętą i gdy, wyszedłszy przez nią, ujrzał nad sobą czarne dachy domów, a nad niemi niebo gwiazdziste.
— Dobry tu porządek! — mruknął, ale w duchu błogosławił nieznanego gospodarza domu, ponieważ dzięki jego niedbalstwu dostał się tak łatwo na zewnątrz.
Był tedy znowu pod błękitném niebem, wolny, na ulicy!
Odetchnąwszy głęboko na świeżém powietrzu, pan Brouczek uznał za konieczne zapamiętać sobie przedewszystkiém zewnętrzny kształt domu, który ukrywał w sobie przyszłe jego bogactwa. Spojrzał przeto poza siebie do góry i przekonał się, że korytarzyk, z którego wyszedł, był właściwie uliczką wązką, wiodącą między dwoma domami do innego wielkiego budynku, może dawnej siedziby króla Wacława. Potarł zapałkę i przyjrzał się furtce, ozdobionéj pięknemi rzeźbami, z których szczególnie mu się podobały ptaki okolone wiankami, zupełnie podobne do tych, jakie znajdują się na wieży Starego miasta. Rozglądał się potém, aby poznać uliczkę, jednakże pomimo, iż doskonale znał Pragę, nie mógł się żadną miarą zoryentować. W uliczce wązkiéj było ciemno, a u góry na tle blasku miesięcznego zarysowywały się wysokie, śpiczaste dachy, arkady z wieżyczkami i galeryami, tworząc fantastyczny obraz, którego pan Brouczek nie mógł w żaden sposób rozpoznać.
— Jestem bezwątpienia gdzieś w żydowskiéj dzielnicy — mówił do siebie — gdyż tam tylko są może jeszcze takie brudne, zaniedbane kąty, do których nie zdarzyło mi się dotychczas zajrzéć ani razu. Zaprawdę, to skandal, aby wśród miasta nowożytnego mogła się znajdować taka starzyzna. Mówią wprawdzie ciągle o regulacyi ulic, a były pono już nawet i plany zrobione, ale, zdaje mi się, że doczekamy się jéj akurat wtedy, co i świeżéj wody, która zresztą dla mnie jest, mówiąc prawdę, niezbyt potrzebna. Żeby jaki Napoleon przybył, jak niegdyś w Paryżu, a postawiwszy ze wszystkich czterech stron działa, zburzył wszystko odrazu, byłaby to najlepsza regulacya! Co zresztą pomoże regulowanie z jednéj strony, gdy z drugiéj wyrzucają się pieniądze na restauracyę, Bóg wie jakich starych bram i wież, i kaplic, których mamy w Pradze już tyle że aż wstyd, a które zagradzają przejście dlatego tylko, aby mógł się na nie gapić jakiś narwany podróżnik. Ileby to mogło tu stanąć pięknych, dobrze procentujących domów! A wszystko to mamy dlatego, że w radzie miejskiéj zasiadają zupełnie niepraktyczni doktorzy i profesorowie.
Jak widzimy, pan Brouczek, wbrew swojemu chwilowemu zamiłowaniu starożytności, stał się gorącym zwolennikiem nowoczesnego postępu. Postąpił kilka kroków naprzód i zaczął znowu rozprawiać:
— A ciemno tu, jak w worku. Wyborny porządek! Ani jednéj palącéj się latarni... I to się zowie staranném oświetlaniem miasta. Od czegóż zakład gazowy? Po co płacimy ogromne sumy za oświetlenie? Skoro nie masz zwyczaju iść spać z kurami, możesz gdzieś w bocznéj ulicy nos rozbić sobie, albo żebra połamać. Istotnie tu się ryzykują kości. Takiego naprzykład bruku wstydziłaby się najlichsza mieścina prowincyonalna. O zgrozo!
Ten ostatni wykrzyk wydał nasz bohater, gdy znienacka wpadł do ogromnéj kałuży, a wielce podejrzanéj czystości woda z głośnym pluskiem obryzgała go obficie.
— Jak mi Bóg miły, podam do gazet! — zawołał pan Brouczek w słuszném oburzeniu — zaraz rano; gdyby mię to nie wiem ile miało kosztować. To już przechodzi wszelkie granice. Takie sadzawki w środku ulicy! A jaki zapach! Mam już spodnie na cały miesiąc przesiąkłe tym smrodem. I tu się jeszcze mówi o zdrowotności ogólnéj. Radbym wiedział, po co opłacamy tych miejskich fizykatorów, czy jak się tam te darmozjady zowią. U mnie każą wynosić się lokatorom z suteryn dlatego niby, że trochę ściany wilgotne, a tu tymczasem może człowiek na środku ulicy się utopić w Bóg wie jakiem plugastwie.
Zapalił zapałkę i poświecił sobie na ziemi.
— Patrzcie, patrzcie! Wszak to tu każdy wylewa na ulicę pomyje i co mu się podoba. No, czekajże, sławny magistracie, nauczę cię jeszcze porządku; będziesz pamiętał! Jak tylko się prześpię, pójdę do rękawicznika Klapzęba, aby mi to napisał. I policyi także przysolimy. Jestem przekonany, że przez całą noc ani jeden stójkowy się nie pokaże; a przecież tu ciemność jakby naumyślnie stworzona dla złych ludzi, którzy mogą człowiekowi ukręcić kark, tak, że się ani spostrzeże.
Doszedł do rogu i popatrzył pilnie w lewo na ulicę, wpoprzek idącą.
— I tu ciemno, jak w tunelu. A wszystko jakby zamarłe; nigdzie ani jednego człowieka, któregoby można się było zapytać, gdzie właściwie jestem. Prawdziwy skandal; stary rodowity Prażanin w swém rodzinném mieście musi się rozpytywać po drodze, jak jaki pątnik świętojański. Myślałem, że znam w Pradze każdy dom, a tu już druga ulica, a ja jestem jakby znowu na księżycu. Nigdziem zresztą w Pradze nie widział takich dziwnych zygzakowatych dachów, tylu wieżyczek i galeryjek. Nic innego, tylko musiałem się dostać do jakiegoś zakątka, gdziem już dawno nie był, a gdzie tymczasem panowie budowniczy ponastawiali tyle domów wedle dzisiejszéj błazeńskiej mody. Dawniéj stawiało się cztery równe ściany, na nich stanął dach, i był dom jak się patrzy i należy. Nad dachem tu owdzie komin, od frontu dwa lub trzy rzędy okien i kwita. A teraz wszędzie same wieże, balkony, słupy, pełno różnych dziwolągów i pstrego malowania, aż w oczy kole człowieka. Oho, wie architekt dobrze, jak głupim ludziom wyciągać pieniądze z kieszeni.
To rozumowanie przerwał panu Brouczkowi blask migotliwego światła, które ukazało się przed nim w ciemności poprzecznéj ulicy. Z początku sądził, że to latarnia narożna, ale wkrótce rozpoznał w tém światełku prostą ręczną latarkę, którą jakiś przechodzień niósł przed sobą.
— Zaiste, dalekośmy zaszli w téj Pradze! Na wieczną hańbę miasta, ludzie świecą tu sobie rzeczywiście latarkami na ulicach, jak w jakiéj zapadłéj Lhocie![22]
Utyskiwał tak pan Brouczek, w duchu jednak ucieszył się na widok żywéj istoty, która mu powie nazwę ulicy, tak ważnéj dla niego ze względu na skarb ukryty, i wskaże najkrótszą drogę do domu, gdzie go oczekiwało tak upragnione łóżko.
Przyśpieszył więc kroku, skierowawszy się wprost ku spóźnionemu, czy też lepiéj zawczesnemu przechodniowi.
Gdy się już przybliżył do niego na jakie pięćdziesiąt kroków, naraz ów ktoś przystanął i zaczął bacznie się wpatrywać w zarysowującą się postać pana Brouczka, który także zatrzymał się bezwiednie. Zdziwił go ubiór nieznajomego, gdy go ujrzał w bladém migocącém światełku latarni.
— Co u dyabła — pomyślał sobie. — Wszak to jakać maszkara! Zkąd się tu wzięła? Przecież w lipcu nie mamy zapust. A żaden paradny pogrzeb także się nie odbywał, aby to mógł być jeden z niosących chorągiew jakiego stowarzyszenia. Czy to czasem nie jest jaki artysta, który uciekł z teatru w swém pstrokatém odzieniu?
W chwili, gdy nasz bohater tak sobie rozważał, człowiek z latarką przeszedł śpiesznemi kroki na druga stronę ulicy.
— Aha — pomyślał sobie pan gospodarz — widocznie wstydzi się swego komedyanckiego ubioru, albo sądzi, żem stójkowy. Ale mi nie ucieknie.
Zawrócił się więc także w tym samym kierunku tak, aby się obaj musieli zetknąć przy przeciwległym domu. Nim wszakże tam doszedł, już dziwny nieznajomy oparł się plecami o mur kamienicy, a wyciągnąwszy rękę przeciw panu Brouczkowi, krzyknął groźnie:
— Jeśliś przyjaciel, stój!
Pan Brouczek mimowoli się cofnął, zdziwiony groźną postawą i wykrzykiem nieznajomego, a także dziwnym akcentem jego słów, zwłaszcza wyrazu: stój, który wymówiony był jakby: „stuoj!“ Pomyślał sobie, że poczciwiec musi miéć bez wątpienia od trunku nieco ciężki język. W téjże chwili spostrzegł w jego wyciągniętéj prawéj ręce jakiś oręż sieczny, który jakoś nie wyglądał na teatralne narzędzie.
Cofnął się jeszcze bardziéj i zawołał napół groźnie, napół z trwogą:
— Tylko nie myślcie, mój panie, że jestem włóczega, co ma apetyt na waszą sakiewkę. Schowajcie-no ten swój sztylet i cieszcie się, że go żaden stójkowy nie zobaczył, ponieważ bardzo wątpię, czy macie pozwolenie nosić takie niebezpieczne zabawki przy sobie, jakkolwiek wkrótce nie pozostanie nam nic innego, jak tylko samym czuwać nad własném bezpieczeństwem, jeśli policye nic nie obchodzą te na ulicach ciemności egipskie, wśród których mogą się łatwo dziać przeróżne gwałty. Ale ja jestem porządny, spokojny obywatel, który chce się tylko was zapytać, gdzie się mianowicie znajduje.
Podczas mowy Brouczka obejrzał się człowiek z latarką kilka razy na prawo i na lewo, jakby upatrywał jakiegoś ukrytego towarzysza. Potém zniżył nieco sztylet, ale swego odpornego położenia nie zmienił i zaczął mówić akcentem takim, jak i poprzednio:
— Ledwie rozumiem, co pleciesz. Ej, zda mi się, że porządny obywatel nie błąka się bez światła po północy, jak złodziej; radzę ci wziąć poły za pas i czémpredzéj zmykać ode mnie.
— Na miłość Bozką — pomyślał w duchu pan Brouczek — jak to on mówi!! Nie, to nie może być od piwa. Zdaje się, że towarzystwo do ułatwiania wspólnych wizyt cudzoziemców zaczyna funkcyonować... Ten oto poczciwiec musi być zkądś zdaleka, najpewniej z Bośnii albo z Dalmacyi, i dlatego nosi taki ubiór błazeński, a mówi taką koszlawą czeszczyzną.
— A jużci pójdę, i to bez krzyku! — dodał głośno i bez tego nie dowiedziałbym się od ciebie nic, gdy cię los, Bóg wie, zkąd do Pragi przywiódł. Ze względu na dziwną twą mowę, a jeszcze dziwniejszy (bez urazy) ubiór sądzę, żeś Bośniak lub Dalmat, który sprzedaje tu ocet albo noże, a może i chodzi z niedźwiedziem.
— Łżesz! — zawołał człowiek z latarką. — Wiedz, żem stały mieszkaniec prazki i dobry czech. Ale ty to istotnie jesteś jakiś zbieg, cudzoziemiec, co mówi, Bóg wie, jakim językiem i nosi takie potworne szaty.
— O, tego to już zawiele! — krzyknął pan Brouczek. — Jeśliś istotnie mieszkaniec Pragi, swoim ubiorem i swemi żartami głupiemi przynosisz tylko wstyd mieszczanom, gdyż nadajesz się do szpitala waryatów.
— Milcz, łotrze nikczemny! — przerwał nieznajomy groźnie. — Klnę się na Boga, że nie ty mnie, ale ja ciebie do waryatów wsadzę. Wiem jednak dobrze, ktoś ty taki! Ha, zdrajca podły, zwolennik Antychrysta, szpieg cesarza Zygmunta. Wkradłeś się do miasta, abyś nas zdradził; jednakże da Bóg, że ztąd cało nie wyjdziesz.
Niespodziewane oskarżenie o szpiegostwo tak dalece zdziwiło pana gospodarza, że o reszcie pięknych słówek zapomniał i na chwilę był zupełnie zbity z tropu.
— A toż co znowu za głupie gadanie! — zawołał nakoniec. — Jam szpieg? Co za bezsens! Szpieg cesarza Zygmunta: jakiego Zygmunta? Jak żyję o żadnym cesarzu Zygmuncie nie słyszałem; wprawdzie coś czytałem o nim niegdyś; ale ten żył, Bóg wie, przed ilu laty, pono jeszcze za czasów Żyżki.
Teraz z kolei nieznajomy spojrzał ze zdumieniem na pana Brouczka.
— Za czasów Żyżki! — zawołał. Co ty pleciesz, wszak Żyżka żyje i tam na górze Witkowéj[23] obok ze swymi Taborytami oczekuje Zygmunta.
— Ha, ha, Żyżka żyje! To mi się podoba. Żyżka już dobrych kilkaset lat leży w ziemi i nawet z téj jego skóry, którą, jak słyszałem, Taboryci naciągnęli na bęben, niéma już ani strzępków. Żyżka, powiadasz, żyje? Ehe, byłoby u nas wtedy inaczéj. Miałby on tu, mój dobrodzieju, wiele do roboty ze swą maczugą, gdyby natychmiast nie wpakowano go do kozy, ponieważ za naszych czasów za burzenie zamków i palenie klasztorów są surowe kary. Ale nie mów od rzeczy, mój człowieku; gdyby Żyżka żył jeszcze, toć byłby starszy, niż sam Matuzalem. Nie wiem wprawdzie, kiedy się urodził, ale to wiem, że żył jeszcze przed bitwą pod Białą górą, a tę datę przypadkiem zapamiętałem dobrze; było to roku tysiąc sześćset dwudziestego, a teraz mamy rok tysiąc ośmset ośmdziesiąty ósmy.
Nieznajomy ze zdumienia ledwie nie wypuścił z rąk latarki. Wytrzeszczył oczy na pana Brouczka i urywanym głosem powtórzył:
— Tysiąc-ośmset-ośmdziesiąt-ośm? Ha, ha! widzę doskonale, że twéj głowie brak jednéj klepki. Każdy, kto ma zdrowy rozum, powie tobie, że obecnie jest rok od Narodzenia Bożego tysiąc czterysta dwudziesty.
— Tysiąc-czterysta-dwudziesty! — krzyknął pan gospodarz — czy sądzisz, człowieku, że masz przed sobą błazna, lub sam może jesteś błaznem skończonym?
— E, nie mam czasu rozprawiać z waryatem — rzekł pogardliwie nieznajomy, poczém jął się oddalać śpiesznie, niknąc coraz bardziéj w ciemności. Światełko latarki błyszczało czas pewien, aż w końcu i ono znikło za węgłem ulicy.
Pan Brouczek patrzył wciąż za odchodzącym, dopóki nie znikł zupełnie.
— Błazen! — mówił do siebie — mogłem to już zauważyć z tych jego łachmanów, które miał na sobie. Ale ma specyalny jakiś zamęt we łbie. Zdaje mu się, że mamy teraz rok tysiąc czterysta dwudziesty; to istotnie godne uwagi. Zresztą są przecież waryaci, którzy mają się za papieża lub króla, noszą papierowe korony, upatrują w nędznéj lepiance przepyszną salę tronową, a w swych dozorcach-ministrów, dlaczegóżby więc nie mógł być obłąkanym i ten? Umysł jego się cofnął o kilka stuleci w tył i wszystko mierzy owoczesną miarą. Sporządził sobie strój teatralny z jakiegoś odzienia rycerskiego, chodzi nocą po ulicy z latarką, ponieważ za czasów Żyżki wątpię, aby miano oświetlenie gazowe, i plecie, Bóg wie, jakim językiem, który ma być niby staroczeskim. A to śmiechu warte! I biedak myśli jeszcze, żem ja zgłupiał. Dziwię się tylko, że mu pozwalają tak w tym stroju biegać po Pradze, a w dodatku jeszcze z bronią. Nieprzyjemna rzecz trafić właśnie na takiego szaleńca.
To mówiąc, szedł wciąż daléj ulicą i za jéj wegłem dojrzał właśnie jakby odblask jakiegoś światła. Pośpieszył więc w tę stronę, ale naraz uderzył się o jakiś przedmiot tak mocno, że aż upadł na ziemię z głośném zaklęciem.
Gdy powstał i zapalił zapałkę, ujrzał ze zdumieniem ogromny mocny łańcuch, przeciągnięty w poprzek ulicy.
— Nie, czegoś podobnego świat nie widział — mruczał, gładząc zabłoconą ręką stłuczone kolano — to już nie jest niedbalstwo, ale ostateczne łajdactwo. Łańcuch wpoprzek ulicy! To woła o pomstę do nieba! Gdybyż przynajmniéj choć jaką latarkę zawiesili... ale, gdzietam, przeciągnęli jakby naumyślnie w największéj ciemności, aby sobie mieszkańcy łamali nogi i ręce. Łańcuch przez ulicę! No, poczekajcie, zabrzęczę ja wam tym łańcuchem, aż będzie wam w uszach brzęczało. Tośmy się doczekali! Za nasze krwawe pieniądze magistrat śmie ulice łańcuchami zamykać. O, jak mi Bóg miły, zamiast mieszkać wśród takich głupców, wolę sprzedać swoją posesyę i przeniosę się do Wiednia lub do jakiego innego porządnego miasta, gdzie niéma podobnych nieporządków.
Jak się zdaje, przypomniał sobie pan Brouczek swe skarby i był tém poniekąd udobruchany. Przelazł pod łańcuchem i szedł ostrożnie daléj.
Tu ulica pod kątem zawracała na prawo i na jej końcu zobaczył jasno palący się ogień. Prędko rozpoznał duży stos drzewa, które paliło się na środku, a wokoło niego migały się fantastyczne zarysy licznych postaci ludzkich.
— Do licha — zawołał — czereda stróżów oczyszczających rynsztoki. Ale czego oni tam szukają? Czy czasem nie przeprowadzają pocichu i pokryjomu téj nowéj kanalizacyi, o której ciągle się mówi, aby nam naraz uczynić przyjemną niespodziankę. Oj... oj, ha!...
Zamyślony uderzył się znowu o coś, w czém rozpoznał jakąś zaporę, okutą dobrze żelazem. Te nową niespodziankę przyjął już tylko z pogardliwym uśmiechem.
— Pięknie, niéma co mówić. Nie dość łańcuchów, jeszcze i zapory żelazne. Snadź sądzi magistrat, że nam nie zawadzi użyć trochę gimnastyki.
Wtém spostrzegł coś innego, co go zadziwiło jeszcze więcéj.
Była to brama z wieżami, któréj sylwetka, oświetlona palącym się stosem drzewa, kończyła ulicę, a po obu jéj stronach czernił się mur zębaty. Utrzymywał stanowczo, że nigdzie na Starém mieście i wogóle w całéj Pradze niéma takiej bramy i muru. W duchu jego zrodziła się straszna wątpliwość: a cóż, jeśli on nie jest w Pradze, jeśli przeleciał tym dyabelskim otworem dokądś na drugą półkulę? — Jeżeli dostał się z wikarki na księżyc, dlaczegóżby w téj zaklętéj miejscowości nie mógł zapaść się chociażby i do piekła?
Te niewesołe myśli wprawiły go w stan rozpaczliwy, témbardziéj gdy popatrzył na postacie, które koło ognia częścią siedziały, częścią stały i które ztąd mógł już dobrze rozpoznać. Byli to po większéj części ludzie silni, wysokiego wzrostu, o spojrzeniu dzikiém, odziani w długie kapoty albo pstre suknie dziwacznego kroju, a także w jakieś żelazne czy druciane zbroje; jedni mieli na głowach okrągłe hełmy, drudzy jakieś czapki i kapelusze, inni znów czapki różnobarwne; a grozę widoku tego zgromadzenia, oświetlonego czerwonawym blaskiem ognia, powiększały jeszcze i tak już same przez się straszne dla pana Brouczka oręże: halabardy, miecze, kije z długiemi żelaznemi końcami, okute i mnóstwem gwoździ utkane cepy i t. d.
Pierwéj oburzał się wprawdzie na różne nieporządki miejskie, które go naraziły na kilka niewielkich nieprzyjemności; jednakże po nad temi lekkiemi chmurkami świeciła stale nadzieja wielkiego w przyszłości bogactwa i podtrzymywała w nim dobre usposobienie i humor. Teraz zaś znikło raptownie to błogie uczucie i ogarnął go ogromny przestrach. Przez chwilę patrzył osłupiały z przerażenia na tę straszliwą gromadę; poczém powoli zaczął się cofać, aż szybko skrył się za róg bocznéj ulicy. Ztamtąd spojrzał jeszcze raz ostrożnie na obóz uzbrojonych, ale natychmiast schował głowę, ponieważ wydało mu się, że straszni ci ludzie zwrócili ku niemu groźne oblicza i chwytali broń, aby za nim gonić. Przerażony Brouczek uciekać zaczął co siły, aż dopiero po pewnym czasie, gdy już za sobą nic nie słyszał, upadł bez tchu na duży narożny kamień.
Przez chwilę leżał pan Brouczek na kamieniu, jak odurzony. W głowie wirowała mu dziwna mieszanina myśli. Te olbrzymy przy ognisku i ich zbroja, zwłaszcza owe cepy, widziane w muzeum, straszne cepy husyckie — przekonywały go coraz bardziéj, że ów człowiek z latarką miał słuszność i że istotnie pan Brouczek stał się nagle współczesnym z Żyżką. W tym domyśle okropnym utwierdzał go widok nieznanéj bramy z wieżami, ściany zębatéj i staroświeckiego ubioru mniemanego waryata, a także jego dziwna czeszczyzna, brak światła na ulicach, łańcuch i zapora, w końcu nietknięte klejnoty i malowidła w starym domu królewskim.
Wszelkiemi siłami oganiał się przed tą arcy-dziwaczną myślą. Przypomniał sobie bajkę o młodym mnichu, który w lesie przespał sto lat i jako siwowłosy starzec przyszedł napowrót do klasztoru, gdzie nikt nie chciał się przyznać do niego; jest to prosta bajka, ale stokroć podobniejsza do rzeczywistości, niż fakt ocknięcia się w stuleciu dawno ubiegłém. Wszak to nie do wiary? Niemożliwa, aby czas się zatrzymał; nie mówię już o tém, aby cofał się wstecz. A gdyby i rzeczywiście czas o kilka stuleci skoczył wstecz, nie mógłby pan Brouczek żyć w nim już chociażby dlatego, że się dopiero o kilka stuleci późniéj urodził.
Aż mu się głowa zakręciła od nawału myśli!
Przyszło mu wprawdzie na myśl, czy czasem, wracając od Würfla, nie zasnął gdzie na kamieniu przy ulicy i nie miał snu zbyt gorączkowego? Podróż podziemna, skarb, ach, skarb króla Wacława! mąż z latarką i inne wszystkie przygody, czy nie były prostym snem niespokojnym, z którego się teraz obudził? Jednakże i to rozumowanie nie mogło wytrzymać krytyki.
Tymczasem ciemność nocna ustępowała przed pierwszemi blaskami dnia letniego. Gęsta mgła czarna zamieniła się na lekką przejrzystą osłonę, poza którą przeglądały już nietylko górne kontury, ale i wszystkie wybitniejsze zarysy okolicznych przedmiotów. A osłona stawała się z każdém mgnieniem oka coraz przejrzystszą i coraz niżéj opadała; to zaś, co panu Brouczkowi odsłaniała, napełniało go strachem i rozpaczą.
Czytelnicy jego wycieczki na księżyc przypominają sobie prawdopodobnie, żem zaznaczał, jak nieraz pan gospodarz, wracając nocą z piwiarni do domu, miewał jakieś niezwyczajne hallucynacye, skutkiem których ulice prazkie wydawały mu się dziwnie pomieszanemi i zeszpeconemi; wszystko było krzywe, zygzakowate, niemożliwie długie lub skrócone, ba, i podwojone nieraz; ale to wszystko zdarzało się podczas zwodniczego blasku księżyca i lamp miejskich. Teraz zaś widział podobny obraz w świetle dzienném: przed oczyma przesuwały mu się domy rozmaitéj wielkości i budowy, niektóre napoły z drzewa z niekształtnemi, szerokiemi lub niepomiernie spiczastemi dachami; pełno różnych ganków, balkonów z wieżyczkami i dziwnemi ozdobami z kamienia, poddaszy murowanych lub drewnianych, schodów krytych lub otwartych, wiodących wysoko z domu do domu, jak mosty napowietrzne; okien różnéj wielkości i kształtu, często tak małych, jak szczelina; w nich, zamiast szkła, po wiekszéj części jakieś przezroczyste błony; tu i owdzie kraty żelazne, dziwacznie splecione i upiększone; zamiast drzwi w wielu domach bramki i furty zaokrąglone lub spiczaste; na ścianach domów mnóstwo wyciosanych figurek, pstre malowanie, a wszędzie nad ulicą wystawały przymocowane jednym końcem do domów tyki żelazne, na których kołysały się tu rękawica blaszana, tam kapelusz dziwacznego kształtu, ówdzie kądziel drewniana i inne znaki rzemiosł; czasem znowu olbrzymia żelazna albo drewniana gruszka, gwiazda lub inny jaki znak domu: wszystko to razem składało obraz tak różnolity i niezwyczajny, że nasz bohater był jak w malignie.
Teraz nie mógł już wątpić, że się z nim stało coś nadzwyczajnego, jak wówczas, gdy tak niespodzianie z Hradczan zaleciał na księżyc. Dotychczas stale odpierał od siebie przypuszczenie, żeby mógł obecnie zabłądzić w daleka przeszłość, cofnąć się o pięć stuleci wstecz. Była to myśl zbyt nielogiczna!
Uważniéj rozejrzał się wokoło: stał u małego domku narożnego przy wejściu do krzywéj uliczki. Machinalnie spojrzał na ścianę domku i na dom przeciwległy, szukając napisu nazwy ulicy; wszakże nigdzie i śladu liter nie było. Odwróciwszy się do ulicy plecami, popatrzył w przeciwną stronę: od uliczki na lewo ciągnął się mały rynek, na którym stały obok siebie dwa długie rzędy jakichś budek, a w tych pan Brouczek z różnych oznak poznał jatki.
— Gdybym był na Starém Mieście — mówił, — mogłaby to być ulica Mięsna; ale tuż na prawo musiałaby być ulica Sztuparska, zaś ta za mną byłaby Tyńska ulica... ale to wszystko brednie!
Mimo to spojrzał na prawo w kierunku owéj niby Sztuparskiéj ulicy, szukając kościoła św. Jakóba. Istotnie wznosił się w téj stronie wysoki kościół, ale miał front zupełnie inny.
Po tym bezcelowym przeglądzie zastanowił się na chwilę, co czynić daléj? Ostatecznie zamierzył puścić się na chybi trafi uliczka, którą na zasadzie swych domysłów nazwał Tyńską, rozpatrzéć się wszędzie po nieznaném mieście i szybko dowiedziéć się czegoś pewnego.
Kroczył tedy uliczką.
Po prawéj stronie zwrócił najpierw jego uwagę dom, którego wielkie drzwi były całkowicie okute żelazem; potém podwórko drugiego w głębi położonego domu i tu pan Brouczek niezmiernie się zdziwił: na froncie następnéj kamienicy ujrzał wielkie koło od wozu, pomalowane na czerwono. To istotnie dziwna rzecz!
Bohater nasz znał doskonale ulice Tyńską, ponieważ tam miał jednego dłużnika, którego uszczęśliwiał swojemi wizytami niezliczoną ilość razy. Każdym razem, przechodząc tędy, zwracał uwagę na dom, „pod kołem czerwoném,“ gdyż znak ten był zanadto widoczny.
— To dziwne, to dziwne — mruczał pod nosem — to niby istotnie ulica Tyńska i nawet ta krzywizna jéj taka sama. Ale wszystkie te domy zupełnie inaczéj wyglądają; no, w ciągu pięciu wieków wiele się zmieni... E, ciągle mi to głupstwo do głowy lezie!
Pomimo odpierania od siebie tych myśli, pan Brouczek, zbliżając się do końca uliczki, z natężoną uwagą upatrywał kościoła Tyńskiego. Ledwie z niéj wyszedł, istotnie zobaczył przed sobą tę przepyszną świątynię. Poznał ją doskonale: tylko zauważył, że wszelkie ozdoby na niéj wyglądały tak, jakby niedawno dopiero były wykonane. Mimowoli obejrzał się jeszcze wokoło i zobaczył umieszczony nad małą bramką domu wielki pozłacany pierścień, a obok zamknięte duże drzwi olbrzymiego budynku, który miał nieco odmienne kształty, niż teraźniejszy gmach Tyński[24], wszakże widocznie nie był czém inném.
Pan Brouczek uderzył się dłonią w czoło; w głowie mu się zakręciło:
— Dom „pod kołem,“, „pod pierścieniem,“ kościół Tyński... a może tędy można będzie wyjść jeszcze na plac Staromiejski?...
Szybko poszedł uliczką obok świątyni. Front był zupełnie ten sam, aczkolwiek nowy, jakby teraz dopiero wykończony, bez najmniejszéj skazy i uszkodzenia, upiększony wieńcem ornamentacyj i figur, wyglądających tak, jakby z cukru były wyrobione. Na prawo znalazł tę samą uliczkę wązką, która prowadzi do ulicy Koziéj i Długiéj. Potém minął po téj saméj stronie dom z godłem „pod wielkim siedmiobarwnym łukiem,“ a teraz, o Boże!... Ale tak, to właśnie plac Staromiejski: gdyby kto jeszcze wątpił o tém, to go przekona dostatecznie znany narożny dom przy ulicy Tyńskiéj z wielkim białym dzwonem.
Atoli fizyognomia placu Staromiejskiego istotnie mogła wzbudzić wiele wątpliwości. Domy wyglądały zupełnie tak, jak te, które dotąd spotykał, a nawet miały ozdobniejsze balkony, wieżyczki, różnobarwne malowania i różne inne upiększenia; w pośrodku niego stała jeszcze znana kolumna Maryańska, natomiast w północnéj części placu wznosił się rodzaj estrady z ogromnym słupem, do którego przytwierdzona była obręcz żelazna ze zwieszonym poszarpanym proporcem różnokolorowym. Obie wieże kościoła Tyńskiego strzelały wysoko po nad domy, ale wyglądały bardziéj na dwa olbrzymie filary, ponieważ brakło im górnéj części i stropu. Z drugiéj strony wznosiła się wieża ratusza, także z cokolwiek odmiennym wierzchołkiem; ratusz zaś sam miał zupełnie inną formę, a zamiast równéj jego części z pawilonem stały aż do uliczki obok dzisiejszego domu Krönowskiego jeszcze trzy domy; pod ratuszem wreszcie i temi domami sąsiedniemi ciągnęły się filary, między któremi można było widziéć budki i sklepiki.
Wszakże w głównych zarysach położenie, rozmiary, forma placu i rozkład ulic przylegających do niego zgadzały się tak bardzo z dzisiejszym placem Staromiejskim, że dłużéj o tożsamości tego miejsca nie mógł pan Brouczek powątpiewać. Znużony usiadł na ławce kamiennéj przy filarze u narożnego domu przed kościołem, naprzeciw domu „pod białym dzwonem.“ Może naumyślnie tak się ukrył na uboczu, gdyż pomimo, że dopiero pokazały się pierwsze brzaski lipcowego poranku, już tu i owdzie ukazywali się przechodnie w malowniczym stroju średniowiecznym, a na placu przed ratuszem stał zastęp zbrojnych, który na pana Brouczka nie czynił wcale lepszego wrażenia, niż owa straż u bramy.
— Jednakże — rozważał nieszczęśliwy pan Brouczek — jednakże... Nie, to niemożliwe... jednakże, niestety!... Gdy o tém pomyślę, mało mi głowa nie pęknie. Wszakże co moje zdrowe oczy widzą, czego mogę dotykać własnemi rękoma, temu przecież muszę uwierzyć. Jestem tedy naraz w którymś z średnich wieków. Patrzę na domy, których już w istocie dawno niéma, lub jeśli i są, to zupełnie inaczéj wyglądają; siedzę na siedzeniu, po którém, wiem dobrze, już i śladu nie pozostało; znajduję się między ludźmi, którzy właściwie dawno już się w proch i popiół zamienili, a którzy przecież tam chodzą żywi i zdrowi w swych dawno zniszczonych, zbutwiałych szatach. A ja sam, jeśli teraz istotnie rok tysiąc czterysta dwudziesty, nie mogę być żywym, ponieważ dopiero za czterysta lat z okładem się urodzę, a przecież czuję, żem żyw i wiem doskonale, żem wczoraj, dnia 12 lipca 1888 roku, siedział u Würfla. W takiéj gmatwaninie można naprawdę dostać pomieszania zmysłów. Możem téż w istocie obłąkany? Może żyję i żyłem zawsze w czasach Żyżki, a miałem tylko idée fixe, o którą posądzałem człowieka z latarką. Może właśnie mnie się zdawało, że żyję o pięć wieków późniéj. I mój dom był tylko złudzeniem, moja gospodyni złudzeniem, Würfl złudzeniem, wszystko, wszystko było prostą fantazyą mego chorego mózgu, z którj teraz dopiero się uwolniłem. Ale mimo to, zdaje mi się, że to wszystko jest wielką niedorzecznością: wszak mam na sobie surdut od Nerada, oto jego firma, a Nerad przecież nie jest husytą; tu w kieszeni mam bilet tramwajowy, a tramwaje mamy w Pradze dopiero... właściwie mieliśmy dopiero... to jest właściwie będziemy mieli... I do dyabła, tego jeszcze brakło!...
Tu pan Brouczek rozpaczliwie uderzył się pięścią w czoło i zaśmiał się nerwowo, istotnie jak obłąkany.
Nic dziwnego: wszak samemu autorowi mąci się w głowie wobec téj gmatwaniny czasów, a duch jego trwożnie spogląda na przyszłe rozdziały, gdzie będzie musiał tańczyć wśród mieczów między teraźniejszością i przeszłością, z czego tylko krwawe rany wyniesie.
Bądźcie na ten raz łaskawi, wy panowie, którzy macie pisarza czeskiego za zwykłego oszusta, obrzucanego bezkarnie błotem dla zabawy publiczności, która prawdopodobnie pomyśli sobie:
— Dobrze mu tak, po co pisze!
— Co tu robisz, kto jesteś? — rozległ się ostry głos nad zrozpaczonym panem Brouczkiem.
Bohater nasz powoli podniósłszy głowę i ociężale powstawszy, zobaczył przed sobą wysokiego, tęgiego mężczyznę szlachetnego oblicza, z gęstym zarostem na twarzy, w odzieniu bardzo malowniczém. Na głowie miał czapkę dużą, na barkach długi niebieski płaszcz z czerwoną podszewką, z przodu tak rozwarty, że można było widziéć pod nim obcisły czarny kaftan, ozdobiony na piersiach wyszytym kielichem czerwonym; niżéj krótką, do kolan sięgającą suknię białą, obrąbioną u dołu wązką lamówką z czarnego baranka, pas, obejmujący biodra, srebrem nabijany, długi u lewego boku zawieszony miecz, nakoniec wązkie zielone spodnie i nizkie buty czerwone, ostro zakończone.
— Powiedzcie mi, proszę, czy istotnie mamy teraz rok tysiąc czterysta dwudziesty? — zapytał Brouczek, zamiast odpowiedzi.
— Naturalnie — odparł mężczyzna, obejrzawszy się ze zdziwieniem na lewo i prawo. — Ale kogo jeszcze się pytasz oprócz mnie; przecież nas tu dwóch tylko?
Teraz dopiero zrozumiał pan Brouczek, dlaczego człowiek z latarką także oglądał się na wszystkie strony podczas rozmowy. Widocznie ci nieokrzesani starzy Czesi nie mają i pojęcia o grzecznym sposobie mówienia w liczbie mnogiéj. Że dostał się naprawdę między dawnych Czechów, o tém obecnie nie wątpił.
— A powiedzcie... powiedz mi jeszcze — pytał daléj zrozpaczony Brouczek — czy naprawdę jesteś tém, czém się wydajesz; czy czasem nie jesteś prostem złudzeniem?
— Złudzeniem? Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Jestem Jan Domszyk, a zowią mię także Jankiem z pod dzwonu, ponieważ na moim domu wisi dzwon drewniany.
Pan Brouczek pomyślał sobie w duchu, że na właściciela domu wcale nie przystoi nosić takiego rycerskiego odzienia i długiego sążnistego miecza u boku; natomiast rad był, że przynajmniej z porządnym człowiekiem, z kolegą się spotkał, nie zaś z jakimś tam lokatorem, który żadnéj pozycyi nie ma na świecie.
Tymczasem staroczech spoglądał na niego z widoczną podejrzliwością.
— Ale któż ty jesteś — pytał dość ostrym tonem — czyś jaki cudzoziemiec, a może?...
Tu oczy Domszyka złowrogo zabłysły.
— E, jaki tam cudzoziemiec! — bronił się zagadnięty. — Jestem Czech i w dodatku mieszkaniec Pragi.
— Łżesz! Przecież mówisz tak fatalnie po czesku, aż zgroza słuchać, a nosisz na sobie jakieś komedyanckie szmaty, którychby żaden uczciwy mieszkaniec Pragi nie włożył.
Brouczek oburzył się wprawdzie w duchu, że człowiek w takim pstrym ubiorze karnawałowym, któregoby się wstydził każdy ucywilizowany mąż dziewiętnastego wieku, śmie z taką pogardą mówić o jego najnowszém porządném odzieniu; atoli uznał za konieczne stłumić swój gniew, a przedewszystkiem przekonać swego kolegę, że wcale nie jest szpiegiem, jakby się to zdawało. Cóż wszakże powiedziéeć? Gdyby rzekł prawdę, zkąd przychodzi, posądzonoby go co najmniéj o pomieszanie zmysłów i jeszcze w dodatku zamkniętoby może w domu obłąkanych, a pan Brouczek słyszał o starych tych zakładach okropne rzeczy. Nakoniec odezwał się:
— Wiecie... wiesz, mój przyjacielu, nie byłem długi czas w Czechach, wałęsałem się po świecie.
— Zapewne bardzo dawno jużeś porzucił ojczyznę?
— O, i jak dawno! — łgał daléj pan Brouczek, byłem wówczas małém jeszcze chłopięciem.
— A jakżeż to się stało?
— Jak? Jak? Hm, hm, komedyanci... komedyanci mię ukradli i wywieźli.
Tu pan Brouczek zaczerwienił się po uszy przy tém bezczelném kłamstwie, do którego się uciekł w braku innego wyjścia na razie.
— Włóczęgi te cię zabrały? I ciągle byłeś na obczyźnie? A po co teraz się wracasz? — wypytywał daléj Janek z pod dzwonu.
— Po co? A no, zatęskniłem do domu na stare lata; wszak znasz przysłowie: „Wszędzie dobrze, a w domu najlepiéj.“
— Mówisz prawdę? — pytał Domszyk, patrząc mu badawczo w oczy. — Jesteś więc prawdziwym Czechem? Nie jesteś czasem szpiegiem z wojska Zygmunta?
Zamiast odpowiedzi, podniósł pan Brouczek uroczyście trzy palce do góry, gdyż na to mógł przysiądz z czystém sumieniem.
Staroczech był widocznie przekonany i pytał daléj łaskawiéj:
— Jak się nazywasz?
— Maciéj Brouczek.
— Brouczek? Widocznie owe włóczęgi dały ci to przezwisko. Nie wiesz czasem, jak się twój ojciec nazywał i czém się trudnił?
Nasz bohater zmuszony był z bolem zaprzéć się swego ojca i uznać poczciwe swe imię za przezwisko, przez komedyantów mu dane, aby czasem nie przyszła chętka Jankowi rozpytywać się o krewnych, z czego mogłyby powstać najróżnorodniejsze kwestye wielce drażliwéj natury.
— A więc dopiero dziś przyszedłeś do miasta? — zapytał jeszcze Domszyk.
— Tak, właściwie zaś wczoraj.
— Widocznie bardzo późnym wieczorem, gdyż za dnia nie wszedłbyś do miasta w tém odzieniu. A musiałeś wejść przez bramę końską lub świńską?
Nasz bohater spojrzał na pytającego, jakby przypuszczał w nim chętkę obrażenia go podobném pytaniem; ale Janek z pod dzwonu objaśnił go, że obie bramy są najmniéj strzeżone, ponieważ nieprzyjaciel obozuje w stronie południowéj miasta.
— Nieprzyjaciel obo.... obozuje w str... stronie... — wyjąkał pan Brouczek. Cóż to, Praga oblężona, czy co?
— Oczywiście. Jakżeż, czyż nie wiesz o wielkiem wojsku krzyżowców, zebraném ze wszystkich narodów świata, oblegającém Pragę od strony północnéj pod dowództwem Zygmunta.
Teraz dopiero zrozumiał pan Brouczek, dlaczego podejrzywano go o szpiegostwo i w duchu pomyślał sobie:
— Tego jeszcze brakło; nie dość na tém, że dyabli mnie zanieśli do dawnéj Pragi, trzebaż, aby to jeszcze zdarzyło się właśnie wówczas, gdy ów przeklęty Zygmunt ją oblega. Toż dopiero będę rad, gdy zaczną tu bombardować! A co to będzie, gdy mi każą jeść końskie mięso, jeśli nie coś jeszcze gorszego?
Tymczasem Domszyk objaśniał dalej:
— Wprawdzie bram nie zamykamy, ale strzeżemy je pilnie, a w mieście dajemy wielkie baczenie na wszystkie osobistości podejrzane, których śledzą specyalnie do tego wybrani ludzie; tym właśnie w dzień nie uszedłbyś. A gdzie twoja gospoda?
— Nigdzie. Całą noc błądziłem po ulicach.
— I nie spotkałeś czasem rajcy z ławnikami?
— Jakiego rajcy, jakich ławników?
— Chodzą z laskami posrebrzanemi, które są znakiem ich urzędu. Wiedz, że oddawna mamy zwyczaj, aby po odezwaniu się wieczornego dzwonu rajcowskiego nikt bez światła na ulicę nie wychodził, w przeciwnym razie będzie karany przez rajcę lub jego pomocnika, który w nocy ze strażą chodzi po mieście. W razie potrzeby towarzyszy mu kilku ławników. I dziś tak samo robi się w Pradze, jakkolwiek nad miastem czuwa dwunastu hetmanów, ośmiu przez nas, Prażan, wybranych, a czterech przez Taborytów. Hetmani ci dowodzą wojskiem i mają na pieczy obronę bram i wałów miejskich. To istotnie zadziwiająca rzecz, żeś w tém odzieniu podejrzaném nietylko dostał się do miasta, aleś nawet całą noc po ulicach przechodził, nie napotkawszy nigdzie straży lub ponocnych.
Teraz zrozumiał pan Brouczek, dlaczego ów nocny jegomość, którego spotkał, niósł latarkę i dlaczego natychmiast wydobył broń; widocznie przypuszczał, że ma przed sobą jakiegoś złoczyńcę.
— Piękne stosunki są w tej staréj Pradze — pomyślał sobie — ledwiem ją poznał nieco, a już zaczynam żałować każdego słowa, które wypowiedziałem na niekorzyść obecnych naszych stosunków. O Prago złota dziewiętnastego stulecia! Gdy sobie pomyślę, że musiałbym każdym razem, idąc do piwiarni „pod kogutem“ lub na Hradczany, nieść z sobą latarkę i każdemu objaśniać, zkąd idę i kiedy do domu powracam, aż mię mrowie przechodzi. A gdybym na przykład gdzieś zgubił latarkę, wyspałbym się w kozie. Pięknieby téż wyglądały nasze ulice w ciemności, gdyby tak ciągle migotały tylko roje tych świętojańskich robaczków!
— A czemu nie szukałeś sobie noclegu w jakij gospodzie; czy nie masz pieniędzy? — pytał się staroczeski mieszczanin.
Brouczek nie odpowiedział natychmiast. Miał tu nowy kłopot. Wprawdzie w sakiewce było trochę pieniędzy, ale poradź-że tu co z niemi; zupełnie jak na księżycu. Husyci bezwątpienia nie zechcą zrozumieć ani niemieckiego, ani węgierskiego języka. W téj chwili przypomniał sobie ów skarb znaleziony niedawno. Ach, Boże! W szalonym biegu od bramy zupełnie zapomniał o rozkładzie ulic, a teraz kto wie, czy będzie mógł odnalźć to wejście w takim chaosie średniowiecznych kamieniczek. Gdyby i odnalazł, to któż zaręczy, że się dostanie powtórnie do skarbu, który widocznie nie jest zapomniany, ponieważ należy albo do króla Wacława, prawdopodobnie żyjącego jeszcze, albo do innego jakiego bohatera wieków średnich, który go ukrył w obecnych czasach burzliwych. Zresztą na co przydałby mu się skarb w mieście oblężoném? Będzie bardzo rad, jeśli tylko z życiem wydostanie się z niego.
Ach! z rozkoszą oddałby te wszystkie bogactwa, byleby z tych wieków średnich mógł napowrót dostać się do porządnéj ucywilizowanj Pragi nowożytnéj.
Tedy skarb króla Wacława był tylko marzeniem, po którém nastąpiło tém nieprzyjemniejsze przebudzenie. Żałosnym głosem odpowiedział nakoniec:
— Mam wprawdzie tam trochę tego, ale są to pieniądze nie mające tu wcale kursu. Jestem żebrakiem, najoczywistszym żebrakiem!
— Dlatego to tak rozpaczałeś, gdym cię ujrzał z okna swego domu przed chwilą — mówił Domszyk ze współczuciem. — Uspokój się, miły bracie, przecież będzie lepiéj; tymczasem bądź moim gościem.
Jednakże w jednéj chwili zamilkł, jakby przypomniał sobie jakąś rzecz ważną i wkrótce zapytał stanowczo:
— Ale słuchaj-no, Macieju, czy ty przyjmujesz pod obiema postaciami?
— Pod obiema? — zapytał zdziwiony pan Brouczek, nie rozumiejąc znaczenia pytania.
— No tak, czy pod obiema postaciami przyjmujesz?
— Pod obiema postaciami? — powtórzył znowu pan gospodarz i natężał myśl, aby zrozumić, o co rzecz idzie.
— Czy nie rozumiesz? — zawołał zniecierpliwiony Janek z pod dzwonu. — Pytam się, czy i pod postacią wina przyjmujesz?
— A tak! — odparł z uśmiechem Brouczek, domyślając się, że pytanie Janka ma związek z gościnném przyjęciem w jego domu, w duchu zaś pomyślał: — Jaka to ta mowa staroczeska jest wykrętna, jakich to omówień używają zamiast prostego pytania: czy pijesz wino?
— Ma się rozumiéć, że pod obiema — powtórzył głośno. — Pod obiema, ha, ha, to dobre! Dopiero, miałbym nie pić wina, przyjacielu. Ale skoro mam rzec prawdę, nadewszystko lubię doskonałe piwo.
Domszyk cofnął się w przerażeniu i wyciągnął ku niemu rękę, jakby się zasłaniał:
— Przestań, wszeteczny języku! Poważasz się ośmieszać naszą wiarę świętą!
Ale w téj chwili pomiarkował się i daléj mówił spokojnie:
— No, nic dziwnego; od dziecięctwa mieszkałeś w obcych krajach; nic więc może nie wiesz o prawdzie Bożéj, głoszonéj nam przez mistrza Jana Husa, Hieronima, Jakóba ze Strzybra i innych mistrzów. Ale przecież musiałeś słyszéć, jak obaj święci męczennicy nasi spaleni byli z rozkazu papieża, biskupów i innych księży anty-Chrystusowych?
— O tém, co prawda, słyszałem nieco i czytałem. Ale dlaczego właściwie Husa spalono, nie wiem dokładnie. Sądzę, że musiał stracić łaskę u księży; Vyskoczyl mówił mi raz, że pono Hus był kacerzem.
— Hus kacerzem! — krzyknął Domszyk, z zaiskrzonemi oczyma chwytając rękojeść miecza. — Hus, który nam głosił prawdziwe słowo Boże, który chciał kościół oczyścić ze wszystkich błędów i naleciałości obrzydliwych, a wrócić mu pierwotną apostolską czystość! Hus, który potępiał dumę, chciwość i niemoralność złych księży i za to przez ich mściwość hańbiącą śmiercią skonał na wieczne potępienie naszéj ziemi i imienia czeskiego! Hus jest kacerz, mówisz, ty szyderco plugawy!
Tu Domszyk nacierał na Brouczka, zgrzytając zębami i targając rękojeść miecza tak, że przestraszony bohater nasz w trwodze bełkotał:
— Ależ ja nie mówię, że Hus był kacerzem, to tylko tak Vyskoczyl mówił, gdy raz sprzeczał się z Klapzębem, którego żartem nazywamy husytą. A Vyskoczyl jest krawcem, ma robotę w seminaryum, więc rzecz jasna, że musi być klerykalnym, boć klerycy dają mu zarobek. Ale ja sam nie mam nic zgoła przeciw Husowi; przecież i „pod kogutem“ siadywałem nieraz pod jego wizerunkiem.
Jakkolwiek Domszyk w części tylko rozumiał całe to opowiadanie, jednakże znacznie ochłonął z gniewu. Odjął rękę od miecza i spytał się szybko:
— Chcesz więc odstąpić od błędów papiezkich, a zostać wyznawcą nauki Husa?
Było to wielce drażliwe pytanie. Pan Brouczek wahał się, skrobał za uszami i milczał.
— Piękna historya — mówił w duchu — stać się husytą, ślicznie dziękuję. Takim husytą, o jakim raz mówił żartobliwie doktór Rieger na zebraniu; takim husytą, który prześladuje i pożera gęsi pieczone[25], to zgoda, z całego serca, przynajmniéj do św. Marcina. Ale takim husytą, co to przeciw księży występuje... nie, nie, uniżenie dziękuję. Nawet nie wiem dobrze, jaką to religię mieli ci ludzie, słyszałem coś tylko, że pono z inowiercami nie robili sobie wielkich ceremonij.
Aż mu skóra ścierpła, gdy sobie przypomniał te wszystkie historyjki, które o tém słyszał i czytał.
Tymczasem Janek z pod dzwonu patrzył niecierpliwie na wahającego się Brouczka, a nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął daléj surowym głosem:
— Widzi mi się, że nie chcesz przychylić serca do czystéj prawdy Bożéj i że zamierzasz pozostać w swych błędach nadal. Skoro tak, wynoś się natychmiast z Pragi, bo wiedz, że w mieście nie zniesiemy nikogo, kto pod jedną przyjmuje postacią. Sam cię wywiodę za bramę, aby ci się co złego nie przytrafiło; zresztą i na prowincyi nie będzie ci zbyt dobrze; jeśli nawet spotkasz krzyżowców niemieckich, źle na tém wyjdziesz, bo oni zabijają bez litości każdego Czecha, który się im do rąk dostanie bez względu na to, czy będzie husytą czy téż katolikiem.
Przemówienie to sprawiło pożądany skutek.
— Wszak nie mówię, że jestem przeciwny waszéj wierze — mówił Brouczek strwożony. — Sądzę także, że cała inkwizycya, co skazała Husa na spalenie, dyabła warta była.
— Chcesz więc przyjmować pod obiema postaciami? Chcesz przyjmować ciało i krew Pańską pod postacią chleba i wina, tak jak to Chrystus na ostatniéj wieczerzy ustanowił, a co potém apostołowie i pierwsi chrześcianie czynili?
— Dlaczegóżbym nie miał czynić tego, co apostołowie czynili, wszak to nie może być żadnym grzechem.
Jednakże w duchu zaniepokoił się trochę pan Brouczek tym sofizmatem, więc na pociechę pomyślał sobie:
— Przecież tak prędko do komunii nie przystąpię.
Janek z pod dzwonu był jego odpowiedzią zupełnie zadowolony. Wszelka wątpliwość znikła mu z twarzy, oczy zabłysły radością, a prawica przyjaźnie uścisnęła dłoń Brouczka.
— No, Macieju, teraz witam cię radośnie! Jesteś nasz i będziesz z nami bronił swobody wiary Bożéj. Chodź do mego domu; późniéj wyłożę ci lepiéj naukę mistrzów naszych. Jesteś niezmiernie znużony całonocną wędrówką.
— Przyznaję się, że istotnie radbym jaką godzinkę chrapnął.
— Prześpisz się u mnie! Chodźmy!
Prowadził pana Brouczka do swego domu, który stał niemal naprzeciw, tworząc drugi róg ulicy Tyńskiéj i placu, a który stoi i dotychczas, tylko znacznie zmieniony, ale mimo to z dawném wyobrażeniem dzwonu. Nie był prócz tego, jak obecnie, trzypiętrowy, lecz dwupiętrowy i miał wysoki śpiczasty dach, zakończony w kształcie wieżyczki.
Przez nizką bramę z kamiennemi ławkami po obu bokach weszli do obszernéj ale ponuréj sieni, z której wstąpili na pierwszém piętrze do drugiej wyłożonéj cegłą. Tam stało kilka starych popękanych, malowanych skrzyń i prosty stół z ławkami; po obu bokach prowadziło do mieszkań dalszych kilkoro drzwi okutych, założonych na klamki lub zamkniętych na zamek.
— To jest właśnie mój pałac — mówił staroczeski właściciel domu.
Gość spojrzał na niego z uśmiechem.
— Czego się śmiejesz? — zapytał Domszyk cokolwiek obrażony. — Czy uważasz, że ta sień zamała i brzydka? Oczywiście takiéj nie mogę miéć, jaką ma naprzykład naprzeciw po drugiéj stronie placu wdowa po Mikołaju Nastójce, ale dla mnie wystarczy i ta sień najzupełniéj.
— Naturalnie; — potwierdził gość — śmiałem się tylko, żeś mówił o pałacu.
— A czyż nie nazywa się taka sień pałacem? Ale, już wiem. Tobie znana jest bezwątpienia tylko niemiecka nazwa: mazhaus. Najlepiéj zresztą byłoby mówić poprostu sień wielka albo główna.
— To dobre — pomyślał pan Brouczek — prosta, cegłami wyłożona sień zowie się u nich pałacem. Radbym wiedział, jak téż zowie się u nich w takim razie porządny pokój.
— Moja żona i córka nie są jeszcze ubrane — mówił Janek — wprowadzę cię więc wprost do komnaty, przeznaczonéj dla gości.
Przez tę sień wyprowadził gościa na balkon drewniany, zkąd widać było podwórko. Gość niezmiernie dziwił się jego wiejskiéj fizyonomii. Były tam różne chlewki, kurniki, obórki; na gnojowisku leżały świnie; po śmietniku przechadzał się z powagą kogut wśród całego haremu kur, a obok pyszny paw otwierał swój różnobarwny ogon, którego pióra mieniły się w blaskach słońca.
Takie urządzenie musiał w duchu pan Brouczek pochwalić i pozazdrościć staroczeskim obywatelom wolności, z jakiéj korzystają ze swego podwórka, które w dziewiętnastém stuleciu musi być zupełnie inaczéj utrzymane.
Na końcu długiego balkonu odciągnał Domszyk drewnianą zaworę grubych, żółtą gliną osmarowanych drzwi (piękne wejście do gościnnego pokoju! — pomyślał sobie Brouczek) i wprowadził gościa do świetlicy, wyłożonej cegłami z drewnianą podłogą tylko u ścian samych.
— Piękna to sypialnia dla gości — myślał daléj pan Brouczek — nawet uczciwéj podłogi niema; tylko cegły, jak w jakiéj stajni na wsi. A w oknie... o mój Boże! ani kawałka szkła; papier otłuszczony i nic wiecéj! Że téż ten człowiek się nie wstydzi! I to ma być pokój gościnny właściciela dwupiętrowego domu!
Widok mebli także nie wywarł na gościu lepszego wrażenia. Znowu malowany wiejski kufer, niepoliturowana nizka ławka formy przedpotopowéj; dziwacznego kształtu naczynia gliniane na półce, w końcu dwa przedmioty, którym więcéj czasu na rozpatrzenie poświęcić należy. Pierwszy z nich wyglądał, jak ogromne na dużéj podstawie wzniesienie, sięgające niemal sufitu. U dołu w podstawie było wprawionych kilka szuflad jedna nad drugą, jak u naszych komód, na których osadzone były po rogach cztery słupki, podtrzymujące u góry drewniane łoże, pięknie rzeźbione i pomalowane. Między słupkami spływały na dół pofałdowane kolorowe kotary, z których przednia odsłonięta tak, że można było zobaczyć wewnątrz stos ułożonych jedna na drugiéj pierzyn i poduszek. Łóżko było tak wysokie, że aby się dostać na nie, musiano się uciekać do pomocy schodków o trzech dużych stopniach[26].
— Tu możesz sobie odpocząć — mówił gospodarz, wskazując monstrualne łoże.
— Jakto, mam léźć aż tam pod sufit? — zawołał niezadowolony pan Brouczek. — Jeszczebym zleciał we śnie i kark sobie skręcił; nie mówię już o gorącu, w którémbym się pocił w téj babilońskiéj wieży pierzyn. Nie, bracie, raczéj na podłodze się położę.
— Na podłodze byłoby ci bardzo niewygodnie — zauważył spokojnie Janek z pod dzwonu (grzeczny gospodarz — pomyślał pan Brouczek) i wiódł gościa do małéj niszy, gdzie było drugie łóżko, stojące już na podłodze bezpośrednio, ale mające również jak i pierwsze słupki z niebieskiemi kotarami.
— Jeśli ci się nie podoba duże łóżko, masz tu zwyczajne; będziesz na niém spał dobrze. Pościel masz wygodną: prześcieradło z cienkiego płótna, czyste, pierzyna miękka, poduszki również, poszewki niedawno nawleczone. Gdyby ci światło przeszkadzało, zapuść sobie kotarę; a jeśli nie chcesz pierzyny do przykrycia, nakryj się derą lub śpij w odzieniu. Gdy wstaniesz, musisz się przebrać w inny strój — dodał; — w tych swoich potwornych sukniach nie możesz pokazać się ludziom. Mam tu właśnie jeden garnitur, który otrzymałem w spadku, a który doskonale, zda mi się, będzie na ciebie pasował. Ma już około czterdziestu lat.
— Czterdzieści lat! — krzyknął gość. — To dopiero musi być piękny garnitur; jużby go i żyd nawet nie chciał wziąć darmo.
— Jest zupełnie dobry, niemal nowy.
— Żartujesz może? Chyba wasze sukna musiałyby być z żelaza, a krawcy wasi musieliby z głodu umierać.
— Nasi krawcy mają się bardzo dobrze. Przecież czterdzieści lat nie jest tak bardzo wiele, a ten ubiór długi czas leżał w kufrze; stanowią go: płaszcz, spodnie i kaptur. Jeszcze sukni tylko trzeba ci poszukać.
— Sukni! — krzyknął pan Brouczek. — Co ci to przychodzi do głowy; przecież nie zechcesz mię za kobietę przebrać?
Domszyk wytrzeszczył z zadziwieniem oczy na gościa, który bronił się daléj:
— Nie, przyjacielu, daj mi święty pokój. Jeśli muszę robić z siebie jakiegoś dziwoląga, no, Bogu to już ofiaruje, ale co się tyczy sukni... nie, tego to zawiele. Wszak ze wstydu spaliłbym się, gdyby ktoś z mych znajomych dowiedział się, że ja, Brouczek, obywatel prazki, chodziłem w sukni.
— Co ty pleciesz? Czyż to hańba chodzić w sukni, którą widzisz na mnie, a w którą ubiera się każdy poważny mężczyzna.
— A, to to nazywacie suknią! A ja sądziłem, że mówisz...
— Może o sukni kobiecéj? Powiedz mi, gdzieś ty przebywał u dyabła, że nie wiesz o sukniach męzkich? Przecież noszą je w Niemczech, we Francyi i wszędzie! Porządny człowiek wstydziłby się chodzić bez sukni, tylko w spodniach, tak jak ty.
— No, to także nowina dla mnie, aby się kto wstydził chodzić w spodniach. Ale cóż robić. Naciągnę na siebie i to, co nazywacie suknią, skoro inaczéj być nie może. Powiem ci jednak szczerze, że i ta suknia męzka coś jakoś dziwnie wygląda na mężczyznie.
— Nie będę o to z tobą się spierał; każdy rad chwali swoje, a gani cudze; zostawmy przeto próżne rozmowy. Przyniosę ci natychmiast te szaty. A czy nie chcesz czasem jeść lub pić?
— Tymczasem dziękuję. Chce mi się tylko spać.
Pan domu wyszedł, zostawiwszy gościa z niewesołemi rozmyślaniami o tém, jak na stare lata będzie chodził w cudackim ubiorze. Jednocześnie czuł silne znużenie po bezsennie spędzonéj nocy, skutkiem czego niewesołe swe medytacye przerywał często głośném ziewaniem. Z tego wszystkiego głowa mu niemal pękała.
Po chwili powrócił Domszyk z odzieniem, a kładąc je na kufrze, prawił:
— Sądzę, że ten ubiór będzie dobrze leżał na tobie, chociaż jest nieco już stary. Spodnie wówczas noszono podwójnego koloru; jedną nogawicę będziesz miał zieloną, druga czerwoną.
— O, na rany bozkie! — krzyknął pan Brouczek, załamując ręce nad głową. — Pięknie dziękuje! Słuchaj, przyjacielu, będzie najlepiéj, gdy ty zostawisz swoje piękne szaty, a ja pozostanę przy swoich.
— Jeśli chcesz koniecznie, dobrze. Ale mówię ci otwarcie, że w swym ubiorze wystawisz się na śmiech wszystkich ludzi. Zwłaszcza nasi sprzymierzeńcy z prowincyi, nieprzyjaciele wszelkiéj mody, jako marności światowéj, powitają cię wcale nieprzychylnie; wszak potrzeba było zakazu Żyżki samego, aby Taboryci na ulicach prazkich nie obcinali przy spotkaniu mężczyznom wąsów, a kobietom warkoczy? Prócz tego wiesz już, com ci mówił o podejrzanych osobistościach; jeśli komu wpadniesz w oko, nie przekonasz go tak łatwo, jak mnie, że nie należysz do obozu Zygmunta tam za rzeką.
— Ano, róbcie już sobie ze mną, co się wam podoba! — westchnął Brouczek, z rezygnacyą poddając się swemu losowi.
— Otworzę ci jeszcze okno, gdyż, zdaje mi się, że jest tu cokolwiek za gorąco — rzekł usłużny gospodarz.
To mówiąc, podciągnął do góry zalepioną okienniczkę. Ponieważ drzwi były przez cały ten czas otwarte, nasz bohater, który tymczasem zdjął już z siebie surdut, uczuł silny przeciąg. Wiemy, jak bardzo od pewnego czasu pan Brouczek dba o swoje zdrowie, dlatego zrozumiemy, z jakim przestrachem zawołał:
— Na miłość bozką, przyjacielu, co robisz? Wszak w tym przeciągu mogę dostać co najmniej silnego kataru.
— W przeciągu? co to jest?
— Mój Boże! nie wie, co to jest przeciąg. Przecież czujesz, jak ciągnie.
— Co ciągnie?
— No, proszę cię, nie kpij sobie ze mnie! Co ciągnie? Powietrze ciągnie. A dmie dziś tak, że nie byłoby nic dziwnego, gdybym jakiego dyabła złowił.
— Ha, ha, powietrza się boisz! — śmiał się Domszyk — jak żyję, nie słyszałem, aby się kto świeżego powietrza bał, nie mówiąc już nic o wietrzyku rannym, który w lecie wielce jest pożądany. Ale skoro nie chcesz, niech i tak będzie.
I kręcąc głową, spuścił napowrót okienicę.
Tymczasem pan Brouczek narzekał w duchu:
— I dokąd to się dostałeś, Macieju? Nie wiedzą w tém nieokrzesaném stuleciu nawet, co to jest przeciąg. Miałem już za swoich czasów krzyż pański z przeciągami, a cóż dopiero tu pocznę? Szczęście jeszcze, żem nie zapomniał wczoraj nałożyć sobie waty w uszy.
— No, śpij dobrze, Macieju! — pożegnał gościa gospodarz.
— Dziękuje, Janku! — odparł Brouczek, kładąc nacisk na to ostatnie słowo.
— Jak ty mnie, tak ja tobie — mówił do siebie po odejściu Domszyka. — Piękne mają zwyczaje. „Macieju,“ „Janku“ i to tak do właścicieli domów przemawiają. U nas tak do koni nie przemawiają, nie mówię już do właściciela dwupiętrowéj kamienicy. Bóg mię skarał, żem tak chwalił te stare czasy. Niema jak nasz ucywilizowany wiek dziewiętnasty.
W zdaniu tém jeszcze bardziej się umocnił, gdy przyszło mu ściągać buty.
— Nie mają tu nawet chłopca do ściągania butów — mruczał — i to się zowie pokój dla gości.
Ściągnąwszy obuwie, zauważył, że jeden but był strasznie rozdarty, połowa podeszwy wisiała oderwana. Bezwątpienia był to skutek chodzenia po kamieniach w podziemném przejściu i biegania po pięknym bruku husyckim. Musi dać obuwie do naprawy, a tymczasem trzeba będzie chodzić w Bóg wie jakich buciskach staroświeckich. Popatrzył jeszcze na zegarek i ujrzał, że wskazówki pokazują w pół do drugiéj. Nawet i czas stracił rozum i cofnął się w tył o pięć stuleci! Ponieważ w lipcu słońce wschodzi około godziny czwartéj, przeto zmiarkował, że musi być teraz około wpół do piątéj. Legł rozebrany na lóżko, i po chwili zasnął. Ostatnią myślą jego, która mu błysnęła w głowie, było przypuszczenie, że może się obudzić na swéj wygodnéj pościeli, w swojém łóżku i przekonać się, że cała ta wycieczka do wieków średnich była tylko prostym nieprzyjemnym snem.
Blizko czterogodzinny wypoczynek znacznie pokrzepił pana Brouczka. Szybko wyskoczył z łóżka i rozejrzał się wokoło; sposępniał wprawdzie, gdy, zamiast ścian swego pokoju z obrazem „Odaliski“ i „Odnogi neapolitańskiéj,“ ujrzał ponure ściany średniowiecznéj komnaty, ale po chwili pogodził się z losem mężniéj, niż przed zaśnięciem.
— Dostałem się z księżyca napowrót — kończył swoje uwagi, któremi starał się pocieszyć — to i ztąd się wydostanę. Jakoś się przebije w tym tłumie husyckim. Cóż mi zresztą może się stać złego? Wiem przecież, że za kilkaset lat znowu będę żył... to jest przed kilkuset laty... nie, właściwie za... E, nie myślę sobie głowy tém głupstwem zawracać!
Wtém wzrok jego padł na pstry ubiór, leżący na kufrze.
— Aha, więc mamy ów mięsopust — zaśmiał się gorzko — no, zabierajmy się do tego. Miał Janek słuszność: co jest, w to trzeba się ubierać. Zobaczmy te rzeczy.
Sięgnąwszy ręką, wyciągnął najpierw spodnie.
— A, na miłego Boga! — zawołał ze śmiechem — istotnie jedna nogawica czerwona jak krew, druga zielona jak ruta. No, no, a mówią, że ci starzy Czesi byli ludźmi rozsądnymi; patrzcież tu na ten rozsądek: pół zieleni, a pół czerwieni. I to ma na siebie włożyć człowiek rozumny, obywatel prazki!
Ze złością cisnął spodnie o podłogę.
Potém wyciągnął żółty kabat i coś dużego fioletowego koloru. Do czego miało to służyć? nie mógł się domyśléć. Obejrzawszy kilka razy zagadkowy przedmiot na różne strony, odrzucił go napowrót na kufer, a podjął porzucone spodnie.
Z rozpaczliwą rezygnacyą zaczął je naciągać na siebie. Szło to dość uciążliwie, témbardziéj, że u dołu były niepomiernie wązkie; w końcu włożywszy, zobaczył, że doskonale leżały, były tylko obcisłe tak, że przy każdém nagięciu się zachodziła obawa, aby nie pękły; jednakże materyał, jakkolwiek stary, był snadź mocny i doskonale przechowany.
Teraz zaczął szukać różnych dodatków tualetowych, przyczém nie omieszkał skrytykować ogromnego łoża ze schodkami, niekształtnego kufra i stołków, okna zalepionego jakąś skórką przezroczystą, a także zwyczajnych prostéj roboty naczyń glinianych na półkach i t. d.
W małéj framudze wynalazł gruby żelazny lichtarz z kawałkiem świeczki łojowéj (w pokoju dla gości!! — zamruczał), ze szczypcami niezgrabnemi, prócz tego jeszcze jakiś przedmiot, w którym po bliższém obejrzeniu poznał klepsydrę.
— Jak takie głupstwo mogą trzymać; czyżby nie powinni postarać się o prawdziwy zegarek?
Na długim kawałku białéj materyi z wyszytemi kwiatami i ptakami, wiszącéj u drzwi na kołku, kończył się cały inwentarz komnaty. Stolika tualetowego lub lustra szukał bezskutecznie.
— No, to dopiero ideał komnaty gościnnéj.
Wyszedł z pokoju, aby poszukać gdziekolwiek trochy wody do umycia się.
Z balkonu ujrzał na podwórku między ptactwem zgrzybiałą, przygarbioną babę w kolorowém, średniowieczném odzieniu, wyglądającą na wiedźmę w czarodziejskiéj bajce.
Pan Brouczek aż przeląkł się jéj widoku i rzekł do siebie:
— Spotkać takie babsko zrana, to niedobry znak.
Jednakże zawołał z góry:
— Hej, babko, dajcie-no tu jaką umywalnię lub miskę z wodą, czy jak tam to zowiecie po staroczesku!
Staruszka spojrzała do góry, chwilę stała jak słup nieruchoma, poczém załamawszy suche ręce nad głową, szybko wbiegła do mieszkania.
Wkrótce potém zjawił się na galeryi Domszyk. Podając rękę Brouczkowi, mówił po przyjacielsku:
— Spałeś dobrze? Stara nasza służąca Gertruda, która nic dotychczas o twém przybyciu nie wiedziała, przybiegła do mnie bez tchu mówiąc, że jakieś czupieradło krzyczy na nią z galeryi dziwacznemi słowy. Czego żądasz?
— Chciałbym się umyć.
— Zaraz ci przyślę miednicę z wodą; ręcznik wisi w komnacie na kołku. A może chcesz, to ci przyśle także grzebień lub miotłę.
— Mio... miotłę? A do czego to?
— A no, do włosów!
— Miotła do włosów!
Pan Brouczek założył ręce na piersiach i wzniósł oczy do góry. Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale namyśliwszy się, odparł tylko krótko:
— Dziękuję; prócz wody nie potrzebuję więcéj niczego.
Gospodarz odszedł, a gość, wracając do izby, powtarzał sobie po kilka razy:
— Miotła do włosów!!
Wydobył z kieszeni swojego ubrania, leżącego na stołku, elegancki grzebyczek i zwierciadełko, a spoglądając na nie z przymileniem, szeptał:
— Złoty wieku dziewiętnasty! Gdybym nie miał tego przy sobie, musiałbym trzepać po włosach jakąś miotłą. Powiada, że ma grzebień. No, musi to być jakieś zgrzebło na konie i tém prawdopodobnie cały dom się czesze.
Wyjąwszy daléj z ubrania resztę drobiazgów, a mianowicie zegarek z łańcuszkiem, sakiewkę, scyzoryk, klucz od mieszkania, pudełeczko z resztkami zapałek i do połowy wypaloną cygaretkę (pan Brouczek przeciw podrożeniu cygar protestuje tém, że zamiast dużych cygar zaczął palić małe cygaretki), położył to wszystko na oknie.
Jeszcze zajęty był przeglądaniem kieszeni, gdy weszła do izby Gertruda, niosąca wielkie, niekształtne metalowe naczynie z wodą.
Weszła powoli, sunąc się jak cień i z podełba spojrzała bojaźliwie na pana Brouczka, stojącego przy oknie, przyczém ręce trzęsły się jéj tak, że woda wylewała się przez wierzch naczynia.
Postawiwszy miednicę na kufrze i skradając się napowrót ku drzwiom, oglądała się z trwogą na gościa, jakby się obawiała, aby znienacka nie skoczył na nią, z tyłu. On ze swéj strony także patrzył z ukosa na to śmieszne zjawisko, a gdy staruszka znikła za drzwiami, mruknął:
— Prawdziwe straszydło na wróble!
Podszedłszy do miednicy, ujrzał, że baba obok niéj położyła z jednéj strony kawał grubego czarnego mydła, a z drugiéj jakąś czworokątną blaszkę.
— U dyabła, co to takiego może być? — dziwił się Brouczek, obracając blaszkę w palcach. Przecież to nie do skrobania języka?
W końcu spostrzegł, iż jedna strona blaszki była tak ogładzona, że na niéj mogło się odbić, choć niewyraźnie, jego oblicze. Przyłożył sobie palec wskazujący do nosa i gwizdnął z ironicznym uśmiechem:
— Pi, pi, pi! Toć to zwierciadło! Staroczeskie zwierciadło, jak mi Bóg miły! No, no, niéma to, jak husycka elegancya. A i to mydło, także nadaje się bardziéj do szorowania podłogi, niż skóry ludzkiéj.
Gdy się umył i uczesał przy nowoczesném zwierciadełku, wrócił mu nieco weselszy humor. Uczuł nawet chętkę wypalenia cygaretki; zapalił więc pozostałą resztkę i powoli zaczął wypuszczać błękitnawe kłęby aromatycznego dymu, jak mówią obecnie. Jednocześnie włożył na siebie żółty kabat, ale z pozostałą resztą średniowiecznego odzienia nie umiał sobie poradzić. Zaczął więc tymczasem naciągać buty. Tu spostrzegł znowu ogromną dziurę na lewym kamaszu. Jakkolwiek nie widział dotychczas średniowiecznego obuwia, czuł jednakże ku niemu jakiś wstręt nieprzeparty, który może zrodził się pod wpływem czytania opisu inkwizycyi w dawnych czasach; owe mianowicie buty hiszpańskie szczególne na nim pozostawiły wrażenie. Postanowił więc posłać rozdarty but do szewca, aby natychmiast mu go zaszył. W tym celu otworzył drzwi i zawołał:
— Gertrudo!
Powoli ukazała się we drzwiach napół otwartych pomarszczona twarz staruszki i górna połowa przygarbionéj postaci właśnie w tym czasie, gdy Brouczek, trzymając w ręce but rozdarty, a w ustach cygaro, wypuścił nowy kłąb dymu. Baba, wytrzeszczywszy oczy, patrzyła chwilę na niego z wyrazem najwyższego przestrachu, poczém zakreśliwszy przed sobą w powietrzu wychudłą ręką krzyż, z krzykiem uciekła, trzasnąwszy drzwiami.
— Głupia baba! — zawołał Brouczek — uciekła mi licho wie dlaczego! Przecież mnie nié ma potrzeby się lękać? Gdyby jéj się kto przestraszył, nie dziwiłbym się wcale; ale ja, ja! Tego jeszcze brakło. Idyotka! zażegnała mnie, jak złego ducha. Bezwątpienia brak jéj piątéj klepki. Teraz, albo trzeba Janka gdzieś szukać po całym domu, albo tu czekać, aż raczy dowiedziéć się do mnie.
Z niechęcią odłożył cygaro i zaczął znowu przerzucać staroświecki ubiór. Wtém wszedł gospodarz domu z uśmiechem na twarzy, ale naraz zatrzymał się ze zdziwieniem, patrząc na kłęby dymu napełniające izbę.
— Co ty robisz? — zapytał. Po co kadzisz w pokoju takim wstrętnym zapachem?
— No, przecież za kilka krajcarów nie dostaniesz z kasy państwowéj kadzidła.
Domszyk, rozglądając się po izbie napełnionéj dymem, spostrzegł leżące na oknie wyjęte z kieszeni przedmioty.
— Patrzcie, co za dziwne rzeczy masz tu z sobą! — zawołał i zaczął je przeglądać.
Sakiewkę pominął, na klucz spojrzał tylko, ale scyzoryk rozpatrywał dokładnie, otwierając każdy z nożyków po kolei.
— No, to dopiero oryginalna i pomysłowa rzecz — zaczął — trzy noże w jednéj obsadce, do któréj mogą być schowane; a jakie to wszystko delikatne i piękne. Jak widzę, nożownicy cudzoziemscy są o wiele bieglejsi od naszych; nasi nie potrafiliby zrobić nic podobnego.
Następnie wziął zegarek z łańcuszkiem i przypatrywał mu się z wielką bacznością.
— Co to jest? — zapytał nakoniec.
— Przecież widzisz, że zegarek.
— Zegarek? Zegarek?
Pan Brouczek podniósł ręce do góry i splótłszy je razem, szybko opuścił na dół, aż stawy palców zatrzeszczały.
— Czy możliwa! Nawet zegarków nie znacie! Na miłość bozką, człowiecze, jakże wy tu rozpoznajecie godziny?
— No, mogę mniéj więcéj odgadnąć; a jeśli chcę wiedziéć dokładnie, patrzę na kompas, który sobie urządziłem w świetlicy na ścianie wprost okna, a tu mam klepsydrę.
To mówiąc, wskazał ręką stojący we framudze zegarek piaskowy.
— A to macie doskonałe zegarki! Ale czy czasem nie pokpiwasz sobie ze mnie; bo żadną miarą nie może mi się w głowie pomieścić, aby porządny człowiek mógł obejść się bez uczciwego zegarka o kółkach i sprężynie, gdyż o kompasie i o téj butelce z piaskiem niéma co i mówić?
— Zegarek z kółkami i sprężyną? To chyba mówisz o tych dużych orlożach, co to bywają na wieżach? Takie mamy i owszem: na ratuszu, na kościołach.
— Dobrze, więc na wieżach macie zegary, a w pokoju przy ścianach nic, a w kieszeni także nie macie nic? Jakżeż sobie radzicie gdzieś na prowincyi, w lesie lub w polu, gdy do żadnéj wieży dobiedz nie można? Przecież klepsydry z sobą nie nosicie; śliczny to byłby zegarek kieszonkowy?
— Po domach rzeczywiście znalazłbyś przyrządów do mierzenia czasu z maszyneryą niewiele, chyba może w jakim klasztorze, lub u jakiego magnata, który nie żałował wydatków na taką rzecz; ale śmiech mnie bierze, gdy słucham co mówisz o tych kieszonkowych przyrządach; olbrzymem chyba musiałby być i kieszeń miéć nielada ten, ktoby chciał całe to narzędzie ze wszystkiemi walcami, kołami i z wagami nosić przy sobie.
— Tak? Oto tu masz cały ten przyrząd ze wszystkiemi kółkami razem, a wag, jak widzisz, nie potrzebuje.
Już przedtém nieco ostrożny pan Brouczek wyciągnął zegarek z rąk Janka, widząc, jak nieumiejętnie z nim się obchodzi. Teraz otworzył kopertę i pokazał mu całą maszyneryę.
Janek patrzył w zdumieniu na to wszystko, a im dłużéj się wpatrywał, tém większy przestrach malował się na jego twarzy.
— Prawda — przemówił — pełno tu rozmaitych kółek i to tak misternie ułożonych. A jakie to wszystko małe i delikatne! Powiedz mi, z jakiego kraju przychodzisz, gdzie umieją takie dziwne rzeczy robić? Przecież trudno uwierzyć, aby człowiek mógł się na coś podobnego zdobyć. Nie, nie wierzę, aby ręka ludzka była zdolną wypiłować te maluczkie zęby u kółek, które ledwie oko może dojrzéć.
— Na to przecież mają zegarmistrze lupę.
— Lupę?
— Tak, szkło powiększające, które ukazuje nam naprzykład pchłę takiéj wielkości, jak... no... jak, przypuśćmy, dom.
Janek z pod dzwonu pokręcił głową i badawczo popatrzył na Brouczka.
— Słuchaj, gościu, słysząc twoje dziwne opowiadania, i widząc karli twój przyrząd do mierzenia godzin, niemal przypuszczam w tém wszystkiém rzeczy nadprzyrodzone. Przed chwilą śmiałem się, gdy stara Gertruda, która ma pełną głowę przesądów pogańskich i wszędzie widzi czary, przybiegła do mnie w przestrachu z wiadomością, że wyrzucasz z siebie dym i iskry, zapewniając przytém, żeś co najmniéj czarownik, jeśli nie sam dyabeł.
— Wasza Gertruda jest głupim tchórzem. Wiesz, com robił? Patrz!
To mówiąc, pan Brouczek wziął do ust zagasłą resztkę cygara i potarł zapałkę, aby je zapalić.
Gdy Domszyk ujrzał ogień zapałki, zadrżał z przestrachu i mimowoli wyciągnął ręce, jakby się chciał bronić.
— Coś uczynił? — zawołał — zkąd się wziął ten ogień?
Brouczek tém pytaniem był tak zdziwiony, że upuścił zapałkę na ziemię.
— Winszuje — mruknął — nawet i zapałek nie znają.
— Czy w téj skrzyneczce jest ogień? — pytał Domszyk.
— Co téż to pleciesz! — Tu otworzył pudełeczko.
— Jakże więc zapaliłeś drzewko?
— Sposobem bardzo prostym, ot tak!
Tu pan Brouczek potarł o pudełko drugą zapałkę.
— Dziwna rzecz! Powiedz-że mi, jak można wydobyć ogień z pudełeczka prostą drzazgą?
— Rzecz bardzo naturalna, robi się to... hm... hm...
Tu nasz bohater umilkł, nie wiedząc, jak to objaśnić. Często, nie mając nic lepszego do roboty, odczytywał wprawdzie napis na pudełeczkach zapałek szwedzkich i ktoś mu pono raz objaśnił, że: utan svofvel och fosfor, znaczy: bez siarki i fosforu; wszakże dlaczego się zapałki te pala, nie mógł obecnie żadną miarą dociec.
— A z czego powstaje ten dym smrodliwy? — pytał daléj gospodarz domu. Czy nie z tych drewienek?
— Ale gdzie zaś, to z cygara.
— A po co palisz takie obrzydliwe zielsko?
Teraz pan Brouczek poznał, że starzy Czesi i o tytuniu nie wiedzieli, i że zbyt trudno byłoby mu objaśnić, dlaczego właściwie pali. Tego nie pojmował zgoła. Wolał więc zamilczéć.
— Dziwię się, jak możesz takie szkaradzieństwo kłaść w usta; ten dym przypomina piekło i aż mi trudno oddychać.
Przy tych słowach Domszyk otworzył drzwi od izby naoścież i mówił daléj z powagą:
— Wiem, że rozum ludzki wymyślił wiele zadziwiających rzeczy i może wiele jeszcze dziwniejszych wymyślić, potępiam tych, którzy, nie mogąc zrozumiéć jakiego zjawiska, krzyczą zaraz: „Czary, czarodziejskie sztuki!“ Jednakże nie przeczę, że nieraz dzieją się i rzeczy nadprzyrodzone z pomocą dyabelską. Obcowałeś długo z włóczęgami, którzy zwykle oddają się różnym czarodziejskim praktykom; może więc i ciebie nauczyli czarnoksięztwa.
— Czyżbyś przypuszczał, że w naszym oświeconym wieku...
Tu pan Brouczek zdołał się opamiętać i zaczął swoją obronę w inny sposób:
— Ależ jam tych zapałek nie robił, kupiłem je przecież.
— Chociażbyś nawet i kupił, niedobrze czynisz, biorąc do ręki takie rzeczy. Wierzę ci, że nie masz nic wspólnego z czarami, a może nawet są to wszystko brednie, wymyślone tylko dla oszukiwania łatwowiernych ludzi. Ale inni inaczéj będą myśleli; źlebyś na tém wyszedł. Czarodziejów palą żywcem. Dlatego posłuchaj méj rady i odrzuć od siebie to piekielne ziele i tę zaczarowaną skrzynkę.
— Z chęcią; témbardziéj, że pusta.
Brouczek wyrzucił pudełeczko i cygaro za drzwi, mrucząc pod nosem:
— Te średniowieczne przesądy są naprawdę zaraźliwe; Bóg świadkiem, że i sam już zaczynałem uczuwać strach wobec tych niewinnych Säkerhets Tändstickor[27].
— A teraz ubierz się w resztę pozostałego odzienia — mówił gospodarz.
— Zrobiłbym to już dawno, gdybym wiedział, jak do tego się zabrać. Powiedz mi naprzykład, co mam robić z tym fioletowym płaszczem?
— To jest klok[28], którym okryjesz się na końcu — objaśniał z uśmiechem Janek z pod dzwonu.
Z pomocą gospodarza Brouczek wciągnął na siebie błękitną suknię, opasał się pasem, nabijanym złotemi ozdobami z woreczkiem skórzanym, a na to wszystko nałożył ów dziwny płaszcz, który Janek nazwał klokiem. Przy téj operacyi bohater nasz częstokroć w duchu błogosławił staroczeskich krawców jakiém niezbyt pochlebném słówkiem, a nakoniec starannie ukrył w woreczku drobne swoje cenne relikwie dziewiętnastego wieku.
Ale na kufrze leżał jeszcze jakiś kawał sukna koloru brunatnego, z którym pan Brouczek nie wiedział, co począć.
— A to pewno fartuch do téj sukni? — zapytał ironicznie.
Janek serdecznie się roześmiał.
— To jest kaptur. Patrz!
Przy tych słowach wziął sukno z rąk gościa, włożył je na głowę i okrył ją w ten sposób, że tylko uśmiechnięte oblicze Brouczka nie było zasłonięte.
— A, jakże to pięknie! — chwalił, śmiejąc się sarkastycznie pan Brouczek. — Wyglądam, jak kura na jajach. Ten czepek doskonale się nadaje do téj babskiéj sukni z woreczkiem.
— Przynajmniéj będziesz miał głowę zakrytą przed świeżém powietrzem, którego tak się obawiasz — mówił gospodarz z uśmiechem, przywiązując kaptur na głowie pana Brouczka, który w duchu wrzał cały ze złości.
— Oho, a zapomnieliśmy całkiem o obuwiu! — zawołał jeszcze Domszyk, obejrzawszy od stóp do głowy ubranego gościa.
— Właśnie chciałem Gertrudę posłać do szewca, aby mi but zaszył — odparł Brouczek, wskazując rozdarty kamasz.
Domszyk zauważył, że naprawa ledwie mogłaby dziś być uskutecznioną, témbardziéj, że rzemieślnicy obecnie chętniéj broni, niż swoich narzędzi się chwytają. Tu przyszło mu na myśl, że w komórce ma także i buty, otrzymane w spadku, któreby się mogły przydać dla Brouczka.
Nasz bohater pogardliwie spojrzał na obuwie, wydobyte ze schowanka przez Domszyka. Były bowiem niepomiernie śpiczaste i, jak i spodnie, dwojakiego koloru: zielony but przy nogawicy czerwonéj, zaś czerwony przy zielonéj.
Staroczech powiedział:
— „Wszystko, co wygodne, jest dobre,“ mówi stare przysłowie. Nie zważaj, że trochę przestarzałe.
Dawniéj noszono z takiemi długiemi nosami ze względu na modę, a nawet słyszałem, że raz przed laty na grodzie kosztalskim w Litomierzyckiém rycerzowi i jego żonie piorun palnął w końce butów i obciął im długie nosy.
— Szkoda, że wszystkiego nie pogruchotał! — pomyślał pan Brouczek i widząc konieczność, zaczął naciągać starodawne obuwie, nazwane przez Domszyka skórniami.
— Teraz przynajmniéj jesteś do człowieka podobny — mówił powoli gospodarz domu. — Należy ci jeszcze wybrać sobie jaki oręż, którego mam u siebie podostatkiem.
— E, z orężem daj mi już święty pokój! Gdybym był żądny wojskowych zaszczytów i chciał się orężem pochwalić, dawnobym mógł już zaciągnąć się do strzelców lub grenadyerów.
— Ależ my nie nosimy oręża dlatego, aby się chwalić, ale z potrzeby.
— Z jakiéj potrzeby? Na Boga, czyż musicie się bronić jeden przed drugim? Cóż to w Pradze jest tak niebezpiecznego, że nawet we dnie nie odważacie się wychodzić na ulicę bez broni? Czy brak wam policyi, któraby broniła spokojnego obywatela przed łotrem?
— Nie o łotrów tu chodzi. Czyżem ci nie mówił, że Zygmunt ze swém wojskiem obozuje pod miastem?
— Ach, za pomniałem na śmierć o tém przeklętém oblężeniu! To istotnie bardzo smutna rzecz, ale po dyabła mi oręż w tym wypadku. Na tyle lekkomyślnym nie jestem, abym stawił czoło całemu wojsku, a przecież człowieka spokojnego, jak sądzę, zostawiają w spokoju; jeśli zaś nie, bronić się nie będę, ponieważ nicbym nie poradził, a tylko bardziéj jeszcze niepotrzebnie rozdrażnił żołnierzy. Lepiéj poruczę Bogu duszę i pozwolę się rozsiekać na kawałki.
— Co ty mówisz? Chyba żartujesz sobie? Nie przypuszczam, aby mąż, któryby tak haniebnie myślał, sam jeszcze głosił swą hańbę. Nie byłbyś godnym nawet sukni kobiecéj, od któréj takeś się bronił. Czyż można, żebyś, będąc mężczyzną i mając zdrowe ręce, chylił pokornie szyję pod miecz wrogów, jak bydlę jakie! Nie! Mężnie pójdziesz z nami do boju przeciw żołdakom Zygmunta.
— Pozwól tylko, proszę, co mi do Zygmunta? Jeśli wy macie co przeciw niemu, to się sobie bijcie; ale zostawcie w spokoju człowieka, którego te sprawy wcale się nie tyczą. Ja tu jestem cudzoziemiec i włażę w tę obrzydliwą kabałę tylko jak Piłat w Credo.
Domszyk szybko odskoczył w tył, a mierząc gościa rozpłomienionym wzrokiem, zawołał w gniewie:
— Ha, więc kłamałeś, mówiąc, żeś Czech! krzywoprzysiągłeś! Oto Zygmunt, syn niegodny zacnéj pamięci króla Karola, do tego stopnia zapomniał o swém pochodzeniu i czci własnéj, że zebrał ogromne wojsko z cudzoziemców przeciw własnemu ludowi i jak kat hardego Rzymu przychodzi tu, aby ogniem i mieczem naszą wiarę wyplenić, zniszczyć prawa nasze, wystawić nas na pośmiewisko całego świata i tą samą zbezczeszczoną prawicą, która zdradziecko wydała na śmierć w ogniu świętego mistrza naszego, nie jak władzca dobrotliwy, ale jak tyran krwiożerczy, włożył na ohydne swe czoło koronę świętego Wacława! Wobec tego kto z wiernych synów téj ziemi nie zapłonie gniewem słusznym i nie wyciągnie miecza dla odwrócenia téj hańby? który z Czechów prawdziwych może powiedziéć że to nie jego rzecz, i złożywszy ręce, spokojnie przypatrywać się, jak jego bracia z radością oddają swoje mienie i nadstawiają szyje w nierównéj lecz stanowczéj walce! Teraz poznaję, żem do domu swojego zdrajce wprowadził!
Przestraszony Brouczek wybełkotał:
— Ale czego chcesz odemnie? Przecież jestem czechem zgoła nic nie mam przeciw patryotom; jeśli ów Zygmunt, jak mówisz, istotnie taki łotr, pragnę z całego serca, aby mu porządnie skórę wyłatano.
— No, twoja nieświadomość rzeczy usprawiedliwia cię; zapomniałem, że nie wiesz, co się w Czechach dzieje. Teraz wiesz już, o co nam idzie, pójdziesz więc z nami na bój święty.
— Ale, mój miły przyjacielu, jaką ze mnie możecie miéć korzyść? Jestem chłop stary, z bronią wcale nie umiem się obchodzić. Jeszcze za młodu nie chciano mię wziąć do wojska dlatego, że mam kiepskie nogi, tłustą szyję i Bóg wie nie co jeszcze. Wielkiéj więc pociechy ze mnie nie będzie. Zresztą dziwię się, że ciągniecie do boju osoby cywilne, gdy macie przecież dość wojska regularnego.
— Mówisz o żołnierzach najętych? Tych nie mamy; my sami stanowimy wojsko. Wszyscy mieszczanie prazcy, rzemieślnicy, przybysze z innych okolic, bogaci i ubodzy, młodzi i starzy, kto tylko broń może udźwignąć, wszyscy razem idziemy na obronę miasta, czci i swobód ziemi czeskiéj. A z prowincyi przybyli nam na pomoc Taboryci, Żateccy, Łońscy, Słańscy i inni; tysiące wieśniaków, okuwszy swe cepy żelazem i wziąwszy oszczepy i włócznie. Kobiety i dziewczęta śpieszą razem z nimi do boju, nawet małe dzieci, których ręka ledwie kamyk zdolna podrzucić — wszyscy gotowi raczéj umrzéć, niż poddać się nieprzyjaciołom. A ty, mężczyzna zdrowy i silny, chciałbyś nikczemnie wykręcić się od walki?!
Mowa ta w nową rozpacz wprawiła pana Brouczka.
— Do czegoś gorszego już niepodobna było się dostać — narzekał w duchu. — Sądziłem, że prowadzą porządną wojnę, a oni tylko rewolucyę robią. Brouczku, Brouczku, w najobrzydliwszym śnie nigdy ci na myśl nie przyszło, żebyś się kiedy dostał do rewolucyonistów. No, niedługo ta rebelia potrwa; skończy się to tak, jak w czterdziestym ósmym roku. Jak im wojsko rozbije kilka barykad, poucieka to wszystko na cztery wiatry, a owi wieśniacy najpierw. A potém sąd wojenny jak zacznie czyścić ołowiem i sztryczkami.... I co tu począć? Powiem nie, to ten narwany Janek gotów mnie w jednéj chwili zakłuć, jak prosię. A gdybym ztąd wyszedł cało, to tam na placu bodaj czy coś nie lepszego jeszcze mnie oczekuje...
Przyszła mu na myśl owa Świńska brama, pod którą nie leży wojsko; tędy mógłby może zemknąć do Nuśli lub do Werszowic i tam przeczekać, aż rewolucyę przytłumią. Jednakże wątpił, czy mu się uda z miasta wydostać; mogliby gdzieś na drodze pochwycić i zabić, jako cudzoziemca i nieprzyjaciela. Zresztą, kto wie, jak to tam teraz prowincya staroczeska wygląda.
Z bólem serca postanowił więc tymczasem dać Domszykowi zadawalającą odpowiedź i oczekiwać pierwszéj lepszéj okazyi, aby się wymknąć, nim rozpocznie się walka. Rzekł więc z udaném męztwem:
— Skoro idziecie wszyscy, sam oczywiście nie zostanę za piecem.
— Tak przystoi na męża — rzekł Janek zadowolony.-— Ale słuchaj! U nas niebezpiecznie nawet i żartem takie rzeczy mówić, które przed chwilą słyszałem od ciebie; za to mógłbyś łatwo oberwać cepem po plecach. Teraz chodź ze mną do świetlicy, gdzie moja żona i córka przygotowały śniadanie, a właściwiéj mały obiadek, ponieważ w obecnych czasach, wychodząc z domu, nie wiemy, kiedy powrócimy.
Z takiego przejścia od kwestyj wojennych do kulinarnych gość był wielce zadowolony, gdyż głód potężnie dawał mu się uczuwać. Szedł tedy chętnie za gospodarzem, nie zwracając uwagi na to, jak niewygodnie mu było stąpać w obcisłych spodniach i za długich butach. Ciekawy był poznać kuchnię staroczeską. Pod wpływem dotychczasowego wrażenia, jakie na nim staroświeczczyzna wywarła, nie spodziewał się i tu czegoś lepszego; jednakże był pewien, że głód zastąpi mu wszelkie korzenie i przyprawy do potraw. Poniekąd wprawiła go w kłopot myśl zaprezentowania się damom. Niech sobie co chcą myślą piękne czytelniczki, jednakże nie mogę ukryć, że pan Brouczek w każdém kobiecém towarzystwie czuł się zanadto skrępowanym.
Wejście naszego bohatera do staroczeskiego salonu nie odznaczyło się należytą powagą, gdyż Brouczek, zawadziwszy o próg śpiczastemi butami, upadł jak długi i dopiero przy pomocy Janka zdołał stanąć na nogach. Cały zarumieniony, gryząc koniec kaptura, który mu skutkiem upadku przekręcił się nieco i do ust się zbliżył, ujrzał dwie sympatyczne twarze kobiece przed sobą. Staroczeski ubiór ich wcale przyjemne uczynił wrażenie na naszym bohaterze, który z ich mile dźwięczącego przemówienia w staroczeskim języku zrozumiał tylko tyle, że jest serdecznie jako gość witany; w odpowiedzi na to uznał za konieczne złożyć im ukłon ze słowami:
— Całuję rączki szanownéj pani, — a zwróciwszy się do panny: — Szacunek mój pani!
— Co ty tu mówisz o szacunku i po co się kłaniasz, jakbyś stał przed księdzem? — zrobił mu uwagę Janek z pod dzwonu. — Wszak tu tylko moja żona Magdalena i córka Kunegunda, którą przez skrócenie zowiemy Kunką? Uściskaj po przyjacielsku prawicę, którą ci podają i bądź między nami, jak wśród swej własnéj rodziny.
Pan Brouczek uścisnął podane sobie ręce kobiet i niewymownie rad był, gdy zaraz wyszły, aby poczynić przygotowania do obiadu. Na wstępie obejrzał cały pokój i przyszedł do przeświadczenia, że miał zupełną słuszność Domszyk, nazywając ten najparadniejszy pokój prostą świetlicą.
Istotnie była to izba o wiele wprawdzie obszerniejsza od téj, z któréj przed chwilą wyszedł, ale tak samo zamało miała światła, i również posiadała podłogę, wyłożoną cztero i ośmiokątnemi cegiełkami. W około pod ścianami, w niektórych miejscach obwieszonemi tkaną materyą różnobarwną, stały proste drewniane ławki, jakie dziś spotkać można po chatach wieśniaczych lub gospodach; w jednym kącie stał prosty stół drewniany, zaś w drugim duży piec kaflowy wielce oryginalnego kształtu; reszta mebli składała się z kufrów malowanych i z naczyń, jak np. mis cynowych i puharów rozmaitego kształtu, stawianych na półkach. Z małéj, niekształtnéj szafki, wmurowanéj w ścianie, napoły otwartéj, wyglądało kilka książek starych w drewnianéj, zatłuszczonéj oprawie. Jeśli dodamy do tego, że izba była wielce nieprawidłowo zbudowaną, że miała moc różnych kątów i framug, że meble były rozstawione wcale niesymetrycznie i barw były najróżnorodniejszych — przyzna czytelnik słuszność panu Brouczkowi, który zauważył, że salon Janka z pod dzwonu bardziéj był podobny do prostych izb w chatach wieśniaczych, niż do eleganckiego pokoju teraźniejszego mieszkańca miasta.
Były tu jednakże rzeczy, których w teraźniejszéj izbie sielskiéj spotkać niepodobna. Naprzykład okna, umieszczone w głębokich framugach, oszklone były nie jak obecnie czworokątnemi taflami, lecz mnóstwem różnokolorowych okrągłych szybek, wpuszczonych w ołowianą oprawę, jak to dziś jeszcze czasem można widziéć w kościołach; po ścianach zaś tu i owdzie rozwieszony był oręż rozmaitego gatunku, do którego zaliczyć wypada ogromną malowaną tarczę, stojącą w jednym z kątów.
Obok tego urządzenie izby, jakkolwiek nie mogło oczywiście zaimponować przybyszowi z dziewiętnastego stulecia, jednakże odznaczało się pewnym smakiem, a nawet wykwintem. Sama podłoga ceglana była wysypana świeżém kwieciem; na makatach i malowanych kufrach można było zauważyć dość zgrabnie wyrobione ptaki i kwiaty; szafa i nogi stołu były pięknie wyrzeźbione, a olbrzymi piec, wprawdzie bez glazury, upiększony był różnokolorową glinką i wyglądał, jak maluczka twierdza z wyzębieniem u góry.
Domszyk, widząc, z jaką uwagą gość się temu piecowi przygląda, objaśnił mu, że na miejscu starego zwykłego pieca kazał sobie za dobrą, co prawda, cenę postawić ten oto nowy, który dopiero teraz zaczyna się rozpowszechniać.
— I te szklane tafelki także niedawno kazałem sobie wstawić do okien — dodał z widoczném zadowoleniem, chcąc się pochwalić.
— Piękne są — odparł Brouczek — tylko wygląda to trochę, jak w kościele.
— Tak, niegdyś szklane okna były istotnie tylko w kościołach, ale teraz niektórzy bogatsi mieszczanie, nie żałując wydatków, ozdabiają niemi i swoje izby.
— Czyż szkło jest taką drogą rzeczą — zapytał zdziwiony gość — że tylko bogacze mogą sobie na to pozwalać?
— Sądzę z twego zdziwienia, że musiałeś mieszkać gdzieś w dalekich bardzo krajach, gdzie szkło jest tańsze i dlatego okna oszklone są tam we zwyczaju; u nas atoli i w krajach sąsiednich niedawno jeszcze nigdziebyś nie zobaczył szkła w oknach, tylko skórę, pergamin, czasem płótno lub inną jaką błonę. I teraz nawet jeszcze okna z drogich tafelek szklanych zobaczysz bardzo rzadko. Ja wprawdzie bogaczem nie jestem, ale te szkiełka tak mi się podobały, żem piękną cząstkę swego majątku poświęcił, byleby miéć je u siebie w komnacie.
Pan Brouczek postanowił, że już niczemu dziwić się nie będzie; przeto pokręcił tylko głową i zauważył:
— Ale cóż znaczą te wszystkie skóry i szmaty w oknach, kiedy są nieprzezroczyste? Wszak nawet przez te szybki szklane trudno rozpoznać, co się dzieje na ulicy...
— No, jeśli chcesz widziéć dokładnie, to ci otworzę okno — odparł Domszyk i zaraz to uczynił.
Gość niemało był zdziwiony tém, co się działo na placu. Ujrzał te same domy, które o świcie już widział, ale teraz przestrzeń między niemi i cały plac były zapełnione ludem uzbrojonym i odzianym w suknie barw najróżnorodniejszych. W téj mieszaninie szat, kapeluszy i kapturów błyszczały tu i owdzie w blaskach słońca okrągłe hełmy, pancerze, tarcze i najrozmaitsze rodzaje broni: miecze, siekiery, samostrzały, okute żelazem cepy, piki i t. d. Nad głowami sterczało mnóstwo oszczepów i gęsto powiewały chorągwie kolorowe lub czarne z kielichem czerwonym. W jedném miejscu, jak olbrzymi słonecznik, wznosiła się na długim drzewcu złocona tarcza okrągła z promieniami, w około któréj zgromadzeni byli księża w komżach. To żywe morze falowało, burzyło się, szumiało i huczało; krzyki i głosy zlewały się ze szczękiem oręża i odgłosem ciężkich kroków uzbrojonego ludu.
Brouczkowi aż się w głowie zakręciło z tego wszystkiego, a przed oczyma tylko jakieś niewyraźne punkciki migały.
— Patrz, to nasze wojsko — mówił gospodarz domu, wskazując ręką plac — uzbrojone mieszczaństwo prazkie i lud z prowincyi. To tylko cząstka całéj armii, reszta ludzi znajduje się na ulicach, u bram, na wałach, a Żyżka z taborem stoi na górze Witkowéj, aby tam Zygmunta nie dopuścić, który gdyby Witkow zajął, jużby ze czterech stron Pragę otoczył. No, patrz, czy ten lud zdradza trwogę przed wojskiem krzyżowców?
Gość skinieniem głowy przyznał, że ci orężni wcale na tchórzów nie wyglądają; przeciwnie, wiele wzbudzają nawet postrachu. W myśli zaś dodał jeszcze, że wprawdzie cywilny może się tych surowych rewolucyonistów przestraszyć, ale regularne wojsko łatwo sobie z nimi poradzi.
— Poczekajmy tylko, jak tu przeciw nim zabłysną bagnety, a zagrzmią działa, dopiero zobaczymy, jak sobie będą radzili z temi pikami i cepami! Wszak na pierwszy rzut oka można poznać, jaka to jest zbieranina, nie mająca o dyscyplinie wojskowéj najmniejszego pojęcia. Porządku żadnego, każdy wywija rękoma, jak mu się podoba, a zamiast piersi brzuch naprzód wysuwa... Ten znów ma na plecach garb, jak stóg siana; ówdzie z włócznią ledwie stąpa jakiś starzec siwowłosy. To mi dopiero piękne wojsko!
Wtém przyszło mu na myśl, że właściwie mógłby wiedziéć już, czém się owo powstanie przeciw królowi Zygmuntowi skończyło. W każdéj historyi Czech mógłby to przeczytać. Niestety! historyi pod ręką nie miał, a w swej pamięci odnajdywał tylko jakieś nieokreślone daty i mgliste fakty, z których to tylko jedynie mógł wywnioskować, że ślepy wódz Taborytów wiele razy niemcom skórę przetrzepał, a sam nigdy nie był zwyciężony. Jednocześnie przyszła mu na myśl historyjka, jak raz Żyżka, ocknąwszy się w wąwozie, w ten tylko sposób zemknął przed nieprzyjacielem, że kazał koniom podkowy naodwrót przybić, przez co wprowadził w błąd wroga, który za nim w odwrotną stronę popedził.
Kto wie, może to właśnie było tu przy owéj górze Witkowéj; może tu właśnie Żyżka zemknie ze swymi taborytami, a Pragę zostawi na łup nieprzyjacielowi, który ją jak nic zdobędzie? Teraz pan Brouczek wielce żałował, że w szkołach nie uczono go dziejów ojczystych i przyrzekł sobie, jak tylko powróci do dziewiętnastego stulecia, namówić Klapzęba, aby w dziennikach domagał się od posłów sejmowych dodania do szkolnego projektu Lichtensteina osobnego paragrafu o dokładném nauczaniu w szkołach czeskich historyi ojczystéj, a specyalnie czasów husyckich.
Janek z pod dzwonu wskazywał gościowi wybitniejsze osobistości, jak np. wodzów, księży, i objaśnił, że owa tarcza promienista, noszona na wysokiéj żerdzi w otoczeniu księży, jest ich monstrancyą. Pan Brouczek, pokiwawszy głową nad tą świętością husytów, pytał, jak się odbywa komenda całego ich wojska, a gdy Domszyk spojrzał na niego zdziwiony, dokładniej powtórzył mu pytanie ze zrozumiałym dodatkiem, w jakim języku husyccy dostojnicy rozkazują swoim żołnierzom.
Wobec takiego pytania Janek osłupiał.
— Czyś zwaryował, że podobne dajesz mi zapytanie! — zawołał. — W jakim przecież języku, jeśli nie w naszym ojczystym ma się odbywać cała komenda? Powiedz-że mi, czyś widział gdzie na świecie, aby wodzowie rozkazywali swym podwładnym w języku, którego oni nie rozumieją?
Pan Brouczek pocichu tylko gwizdnął pod nosem i dodał nawiasowo, że walka z wojskiem wyćwiczoném i regularném nie będzie prostą zabawką.
Domszyk odrzekł na to, że istotnie walka z tak licznym nieprzyjacielem będzie ciężką nielada, ale jednocześnie objaśnił gościa, że lud prazki nie jest tak mało wyćwiczony w sztuce wojennéj, jak mu się zdaje.
— Przecież każdy z nas od najmłodszych lat uczy się bronią robić — mówił daléj — a mieszczanie muszą nietylko bronić swego miasta, ale i uczestniczyć we wszystkich wyprawach wojennych. Zwłaszcza w burzliwych czasach króla Wacława nieraz musieli imać się oręża, od jego zaś śmierci Praga ciągle jest niemal obozem wojskowym. Dlatego tak zeszłego roku mieszczanie okazali swe męztwo, walcząc z wojskami królewskiemi na grodzie prazkim i na Wyszehradzie, a w tym miesiącu niemal codziennie staczają pomyślne utarczki z wojskiem oblegającém. Lud wiejski również wyćwiczony w boju i byleby miał tylko cepy i dziryty, nie gorzejby walczył od mieszczan. Nieraz już podołał o wiele silniejszemu nieprzyjacielowi. Z dowódzców przedewszystkiém odznaczył się Żyżka, pobiwszy z trzystu ludźmi dwa tysiące wojowników Szwamberga pod Niekmierzem; tegoż roku w marcu również wielką sile żelaznych rycerzy pod Sadomierzem, a w maju wojsko królewskie pod Porzycą zwyciężył.
Gość ledwie część tego opowiadania usłyszał, gdyż uwaga jego w inną stronę była zwrócona.
Do pokoju wróciła Kunegunda, niosąc nakrycie stołowe, i dużym białym wyszywanym obrusem zaczęła nakrywać stół, stojący w kącie. Nasz bohater teraz dopiero uważniéj przyjrzał się dziewczynie i znalazł ją wielce przyjemną.
Czytelniczki, które zechcą przypuszczać, iż pan Brouczek jest nieubłaganym nieprzyjacielem kobiet, wyrządzą mu tém niemałą krzywdę. Prawda, że w towarzystwie damskiem nasz bohater rozmiłowany nie jest, ale przyczyny tego nie w samych kobietach szukać trzeba, lecz raczéj w tych wszystkich formach krępujących i ciągłéj baczności na siebie, co wogóle w takiém towarzystwie jest konieczném. To właściwie odstręczało go od towarzystwa kobiecego.
Atoli gdy nie szło o zachowanie tych wszystkich form salonowych, wówczas potrafił być bardzo przyjemnym i sam w stosunku do płci pięknéj znajdował powab niemały. Już w swym opisie wycieczki na księżyc przyznał się, że nieraz za lat młodych zdarzały mu się czasem pewne awanturki, a i teraz jeszcze, gdy ujrzy jaką hożą dziewczynę, nie może się powstrzymać, aby nie pogłaskać jéj pod brodę lub nie uszczypnąć w policzki...
Z jakich przyczyn pozostał aż do dzisiejszego dnia kawalerem, pomimo już nieco podeszłego wieku, nie myślę badać; mogę to tylko twierdzić napewno, że nie zaprzysięgł wiecznéj miłości żadnéj z kobiet, jak również nie był dotknięty żadnym nieuleczonym smutkiem przez zawód miłosny. Nie, o takich rzeczach i mowy być nie może. Raczéj przypuszczam, że od wstąpienia w związki małżeńskie odstraszyła go przedewszystkiém myśl męczarni, na które byłby skazany przed ślubem, przesiadując często w kole śmiesznych ciotek starych z przyprawnemi włosami i ostremi jak brzytwa językami, wiecznie całując rączki mamy i kłaniając się na wszystkie strony, ustawicznie prosząc i dziękując z koniecznym uśmiechem szczęścia, usłużnie znosząc różne fatałaszki, pieski i kotki, słuchając rozdzierającéj uszy muzyki na fortepianie, jeżdżąc na wieczory i nie wysypiając się po całych nocach, urządzając różne wycieczki i tracąc na nie czas i pieniądze — słowem, całe to przedpiekle przedślubne nie miało dla niego nic zgoła pociągającego w sobie. Ciągle stały mu w myśli owe wieczne wzdychania, smutne wejrzenia, bukiety róż, miłosne liściki, szepty o liliach i gwiazdach, padanie na kolana, gorące przysięgi i inne podobne rzeczy, o których czytał w romansach.
Zresztą w znacznéj mierze na postanowienie pozostania w celibacie wpłynęła także i myśl o różnych przyjemnościach samego pożycia małżeńskiego; ale ponieważ są to wszystko rzeczy wielce dla mnie drażliwe wobec pięknych czytelniczek, przeto głębiéj w nie wnikać nie chce.
— Bądź-co-bądź jednakże nasz bohater nie był nieczuły na wdzięki płci pięknéj same przez się. Wprawdzie wszelkie eteryczne usposobienia, które miał sposobność poznać na księżycu, nie nęciły go zbytnio, ale dla wszystkich innych zalet kobiecych jest zawsze z wielkiém uznaniem.
Obecnie musiał przyznać sam przed sobą, że żadna dotychczas kobieta nie uczyniła na nim takiego wrażenia, jak córka Domszyka. Kibić ani zbyt wysmukła, ani zbyt okrągła, zupełnie w miarę; oblicze poważne i łagodne przytém, rumiane i świeże, usta jak wiśnie czerwone, z oczu tryskał ogień i życie; wszystko tchnęło młodością i zdrowiem. Nic więc dziwnego, że pan Brouczek nie dojrzał w niéj żadnéj skazy; nawet przestarzałe średniowieczne odzienie nietylko że jéj wybaczył, ale przeciwnie: przyznał, że te szaty różowe, fałdami spływające, w środku kibici ujęte paskiem, a u dołu lamowane futerkiem sobolowém; ten jasnobłękitny płaszczyk, pod szyją srebrną klamrą spięty i ten wianuszek z pereł i błyskotliwych kamyków wkoło czarnych puklów na głowie ułożony — to wszystko o wiele więcéj dodaje uroku, niż nowożytny sposób robienia grzywek spadających aż na oczy lub podkładania czegoś z tyłu pod suknię, co notabene nie jest moją, lecz pana Brouczka uwagą. Dodam tu nawiasowo, że gdyby kto zechciał miéć dokładne pojęcie o modach staroczeskich, niech przejrzy sobie obrazy ubiorów Sztitnego.
Nikt nie będzie miał za złe panu Brouczkowi, że słuchając opowiadań Domszyka, raz wraz zerkał ostrożnie na dziewczynę, zajętą przygotowywaniem do obiadu i śledził z przyjemnością wszystkie jéj poruszenia. A gdy spojrzała raz na niego i spotkawszy wzrok gościa, po uszy się zarumieniła, uczuł, jak mu krew w żyłach młodzieńczym zawrzała ogniem.
Nawet gdy już wyszła z komnaty, jeszcze pan Brouczek nie mógł dojść do równowagi umysłowéj pod wpływem przyjemnego wrażenia. Był tak zamyślony, że gospodarz domu ledwie zdołał zwrócić jego uwagę na ogromny słup, sterczący na północnéj stronie placu.
— Widzisz tam na pręgierzu powiewające szmaty? — mówił do niego. — To rozszarpana chorągiew Czeńka z Wartenberga, zawieszona tam na hańbę i potępienie wiarołomnego człowieka, który niedawno jeszcze uchodził za najgorliwszego obrońcę kielicha i największego nieprzyjaciela króla Zygmunta, a w stanowczéj chwili dla osobistych widoków na przyszłość opuścił naszą sprawę i w maju gród prazki w ręce nieprzyjaciół wydał.
— Wartenberga nie znam — rzekł, myśląc o czém inném Brouczek — ale cóż na to reszta szlachty? Co mówi Szwarcenberg?
— Szwarcenberga znowu ja nie znam.
— A no ten, co ma Krumlow, Trzeboń i inne posiadłości.
— Krumlow i Trzeboń nie należą do Szwarcenberga, ale do Oldrzycha z Rosemberga. I ten jest zdrajcą nikczemnym. Z początku także udawał zwolennika kielicha, a teraz jest jednym z zacieklejszych jego nieprzyjaciół. Wiedz, że my nie ufamy zbytnio w szczerość naszych magnatów. Wielu z nich wprawdzie uznało kielich, a mimo to większość lezie w jarzmo Zygmunta, który nietylko zaprzysięgł wytępić naukę Husa, ale głosi jeszcze, że nas upokorzy, chociażby przyszło mu całę ziemię czeską krwią zalać i kraje czeskie innym narodem zaludnić. I naprawdę już niemal cały świat powołał pod broń przeciw nam. Więc teraz nietylko o religię idzie, ale i o narodowość samą. A w tej stanowczéj chwili co czyni nasza arystokracya? Tych, którzy idą z nami, na palcach można policzyć. Reszta albo patrzy spokojnie z założonemi rękoma na naszą walkę krwawą, albo stoi pod Pragą po stronie Zygmunta w obozie wrogów naszych! Czyż Czesi prawdziwi tak postępować powinni? O, wierz mi, naszym magnatom nie honor i dobro narodu na sercu leży, ale ich własny dobrobyt, a gdzie widzą korzyści dla siebie, tam gotowi są nawet z nieprzyjacielem przeciw swemu ludowi się łączyć.
Naszego bohatera zaczynała już nudzić polityka staroczeska, dlatego powoli odstąpił od okna, które Domszyk zaraz zamknął.
— Pewno głodny jesteś? — pytał gościa. — Nie wiem, jak ci po cudzoziemskiéj kuchni będą smakowały nasze czeskie potrawy! Czy lubisz kokosz?
— Kokosz? — zawołał ze zdziwieniem Brouczek.
— Czego się dziwisz? Czyż także zapomniałeś, jak nazywa się drób, który siada na grzędach i z kogutem biega po podwórzu?
— A, kura! — rzekł Brouczek, którego twarz nabrała jednocześnie weselszego wyrazu.
— Kokosz lub kura — odparł Domszyk — ale nie myśl, że będziesz jadł starą, twardą kurę; nie, będziesz miał kurczę. Chociaż, co prawda, niema czém się przed gościem pochwalić. Kurczę, taka zwyczajna potrawa.
— Jakto? Kurczę ma być zwyczajną potrawą! To pierwszy raz słyszę. Dla mnie kurczę, to rzecz wyśmienita.
— Teraz w takich czasach burzliwych nie możemy przebierać w potrawach. Drożyzna ogromna. Dawniéj kurczę kosztowało pół grosza...
— Pół grosza! — krzyknął pan Brouczek. — Nie żartuj ze mnie, przyjacielu!
— Dla ciebie i pół grosza, to drogo, nieprawda? W cudzych krajach są pewno kurczęta jeszcze tańsze. U nas teraz kosztują na targu cały grosz. Ja chowam kury u siebie wprawdzie, ale wielu rzeczy teraz i na targu dostać nie można. Stare przysłowie: „Wszystko za pieniądze“ obecnie nie ma znaczenia. No, dobrze przynajmniéj, że jadasz kurczęta. Wstydzę ci się przyznać, że na drugą potrawę mamy łososia.
— Łososia! — krzyknął uradowany gość — łososia! To będzie książęcy obiad.
— Drwisz sobie ze mnie!
— Miałbym się śmiać z tego? Przecież nie możesz już powiedziéć, że i łosoś jest zwyczajną potrawą.
Ja sam jadłem łososia raz w życiu tylko i to jeszcze na takim głupim bankiecie, gdzie człowiek ze względów jakiéjś tam przyzwoitości nawet porządnéj porcyi nie mógł wziąć sobie.
— To niepodobna! — zawołał gospodarz. — U nas łososi jest taka moc, że czeladź wymawia sobie, aby jéj łososia nie dawano na obiad częściéj, niż dwa razy na tydzień.
— Mój Boże! To wy tu, jak widzę, żyjecie niby w owéj ziemi bajecznéj, gdzie pieczone gołąbki same wlatują do gąbki, a wino rzeką płynie — mówił Brouczek, połykając ślinę.
— Aha, dobrze, żeś mi przypomniał. Co chcesz pić? Mam dobry miód.
— Miód! — przeciągle powtórzył gość, któremu odrazu zasępiło się oblicze.
— Miód domowy. Sądzę, że go pochwalisz.
Brouczek zatrzepał rękoma i złożył je, jak do modlitwy:
— Na miłość bozką, proszę cię, mój przyjacielu, nigdy odtąd przedemną nie wymawiaj tego słowa. Czytałem już o tym waszym... fe, nie chcę nawet nazwać po imieniu. E, zepsułeś mi zupełnie łososia. Wierz mi, prędzéj napiłbym się chociażby i wody.
— Skoro nie lubisz miodu, przyniosę ci inny napój. Rano mówiłeś, że piwo przekładasz nawet nad wino. Poślę tedy po piwo.
Pan Brouczek aż zadrżał cały z radości; oczy mu się zaiskrzyły, chwycił Domszyka za ręce i zawołał:
— A więc je macie?
— Piwo? A dlaczegóż nie mielibyśmy? Prazkie, Świdnickie, białe, stare.
— E, jakiebądź, bylebyście mieli. No, znakomicie! A myślałem już, że się z niém nie zobaczę więcéj.
— Poślę Gertrudę do Piekła.
— Do Piekła? — powtórzył zdziwiony gość, jakkolwiek przyszło mu na myśl, że w istocie dla staréj téj baby byłoby to najwłaściwsze miejsce.
— Piekłem zowie się browar w poprzecznéj uliczce za mym domem — objaśnił Domszyk. — Tam tak ciemno i ciasno, zupełnie jak w piekle, ale piwo warzą wyborne.
Gospodarz wyszedł posłać po napój, a Brouczek, zacierając ręce, powtarzał uradowany:
— A więc je mają, mają!
W tej chwili zapomniał o husytach, Zygmuncie, oblężeniu i o wielkich niebezpieczeństwach, które mu grożą w piętnastém stuleciu, a humor jego, już nieco naprawiony przez zjawienie się Kunegundy, teraz był wyśmienity.
Po chwili powrócił Domszyk z żoną i córką, które przyniosły na stół jadło. Pan Brouczek przyjrzał się uważnie i saméj pani. Była to poważna niewiasta z niestartemi jeszcze śladami piękności na twarzy, w staroczeskim ubiorze, który jak i na córce wyglądał bardzo malowniczo; zwłaszcza wspaniale się wydawał duży biały zawój fałdzisty na głowie.
Kunegunda przyniosła jeszcze wodę w miednicy i ręcznik, a podszedłszy w milczeniu do gościa, trzymała to wszystko przed nim; Brouczek przez chwilę wahał się, nie wiedząc, co z tém począć, nakoniec przemówił:
— Pięknie dziękuję, już się umyłem w sypialni.
— Dziwny zwyczaj umywania się w jadalni! — rzekł do siebie.
Ale widząc, że drudzy opłukali tylko ręce, zmienił swe zdanie:
— Oho, patrzmy! Umywają sobie ręce, jak wielcy panowie; tylko wielcy panowie, zdaje mi się, myją je po jedzeniu.
Gospodarze poprosili gościa do stołu i zaczęli odmawiać krótką modlitwę. Pan Brouczek poszedł za ich przykładem, ale tylko ręce do modlitwy złożył, oczyma zaś ciekawie rozpatrywał podane potrawy.
Jeden obrus nakrywał wierzch stołu, a drugi zawieszony był wokoło, spływając od wierzchu do saméj ziemi. Na stole leżały cztery cynowe talerze i kilka innych mniejszych i większych naczyń z solą, z pieczywem i t. d. Prócz tego leżały cztery łyżki kształtu głębokich łopatek i dwa nieforemne noże. W końcu zauważył gość jeszcze malowaną laleczkę, wiszącą na druciku, przytwierdzonym do sufitu nad stołem.
— Trąci to cokolwiek prowincyą — zauważył gość, skończywszy przegląd nakrycia i zakończywszy krzyżem modlitwę. — Stół w kącie przy ścianie, ławy proste, talerze Bóg wie jakie! A Kunka także coś bardzo roztargniona: zamiast dwóch obrusów, należało było raczéj położyć serwetki na stole; o widelcach także zapomniała.
— Życzę dobrego apetytu! — rzekł, siadając.
Obecni spojrzeli na niego, jak by dokładnie nie pojęli, co mówi, a Domszyk zauważył z uśmiechem:
— Niech cię o nasz apetyt głowa nie boli, byleby tobie smakowało.
— Oto masz misę z zupą — rzekła gospodyni domu. — A może sama ci mam nalać?
— Dziękuję — szepnął Brouczek, podsuwając talerz, który wkrótce napełnił się po brzegi gorącą, z przyjemnym zapachem zupą.
— Na obczyźnie przywykłeś jadać z talerza — rzekł Domszyk. — U nas dotychczas wielu jada wprost z misy, a dawniéj pokarmy mięsne kładziono sobie na placki pieczone.
Gość zabrał się do jedzenia zupy, która mu wielce smakowała; zapach jéj tylko, wprawdzie przyjemny, był jednakże niezwykły jakiś. Niepraktyczna forma łyżki, znacznie utrudniająca mu jedzenie, gniewała go niemało.
— Cóż, smakowała ci, miły gościu? Chcesz, jeszcze ci naleje? — pytała Magdalena, gdy Brouczek skończył swoją porcyę.
— Dziękuję, przewyborna!
Gość, na którego twarzy ukazały się już krople potu, wypróżnił i drugi pełny talerz zupy z apetytem.
Brak mu jeszcze było serwetki. W dziewiętnastém stuleciu zwykł był zawsze przy obiedzie wiązać sobie pod szyją białą serwetę ze sterczącemi z tyłu dwoma końcami w kształcie białych uszu, a wykonywanie téj operacyi było najmilszém jego zajęciem. Tu nawet ust otrzéć nie miał czém. Naraz spostrzegł, jak gospodarz, nagiąwszy się, otarł sobie usta obrusem, wiszącym około stołu.
— Aha, takie tu zwyczaje; rozumiem! — rzekł do siebie z uśmiechem. — Nie robią tu wielkich cereremonij. No, więc i ja tak samo nie omieszkam.
To mówiąc, otarł sobie usta w ten sam sposób.
Gorzéj było z kurczętami, które zaraz po zupie podano. Domszyk prosił gościa, aby brał. Ten zaś, sięgnąwszy po nóż, szukał wciąż oczyma po stole, dając tém do zrozumienia, że przecież nie może ręką ściągać kurczęcia z misy. Jednakże obecni nie domyślali się wcale, o co rzecz idzie. Nie było więc innéj rady, jak tylko powiedziéć otwarcie:
— Prosiłbym o widelec.
— Widelec? — powtórzył Domszyk ze zdziwieniem. Kunko, przynieś gościowi widelec z kuchni! No, czegóż się wahasz, przynieś, jeśli tego żąda?
Dziewczyna przyniosła coś, co się właściwiéj mogło nazwać widłami.
— Dziękuję — rzekł grzecznie Brouczek, jednakże brał ze strachem do ręki ogromny ciężki trzonek, z którego wychodziły dwa długie żelazne trzpienie.
— Ustawicznie prosisz i dziękujesz, jak żebrak — powiedział mu łagodnie Janek z pod dzwonu. — Jesteś naszym gościem, więc ochotnie służymy ci wszystkiém, czego tylko żądasz. Nie proś tedy i nie dziękuj za każdą drobnostkę.
Gdy Brouczek z trudem łowił kawałki kurczęcia widelcem, który na talerzu wyglądał jak kolos rodyjski, czuł, że zdziwiony wzrok przytomnych spoczywa na nim, przez co stawał się jeszcze niezgrabniejszym, a gdy ujrzał, jak Domszyk wprost ręką wyciągnął z misy drugi kawał mięsa i trzymając w ręku, zaczął ogryzać, szepnął do siebie:
— Na miłość bozką, jedzą rękami bez ceremonij, jak dzicy! To więc musi być ogromny kuchenny widelec dla rozkrawywania lub wyciągania z garnków dużych kęsów mięsa. Zaś przy stole palce im zastępują widelce... Chociaż, co prawda, przy jedzeniu kurczęcia o wiele praktyczniejszém jest używanie palców, niż noża i widelca.
Odłożywszy więc widelec na stronę, wziął kurczę w ręce, i zauważył, że było ono za czasów husyckich również smacznie upieczone, jak i w nowych wiekach, pomimo to, że bez użycia widelców je jadano.
Wtém otworzyły się drzwi i przez nie ukazała się para długich żółtych rąk kościstych, które postawiwszy duży dzban na podłodze, cofnęły się na powrót.
— Patrz, jak się ciebie boi nasza Gertruda! — zawołał Domszyk ze śmiechem. — Musimy sami sobie usługiwać.
— Głupia baba! — mruknął cicho Brouczek.
Gospodarz domu nalał ze dzbana płyn do dwóch puharów i zwracając się do gościa:
— W imię Boże — rzekł — na zdrowie, Macieju!
Pan Brouczek stuknął się puharem, ale nie pił zaraz, jak fuszer. Wszak była to chwila wielce uroczysta. Z radością dowiedział się, że Czesi średniowieczni mają piwo, ale jakie? to sęk! Pił tedy z uwagą i w skupieniu ducha, odpowiedniem do tak ważnej chwili. Z przyzwyczajenia otarł najpierw brzeg puharu, pogładził go i wzniósł przeciw światłu; ponieważ naczynie było nieprzezroczyste, postawił je znowu na stole, a zakręciwszy niém raz, dopiero podniósł do ust. Pił z okiem przymrużoném, powoli i z natężoną uwagą; po pierwszym hauście zrobił małą przerwę, podczas któréj trzymał puhar trochę zdala od ust, a przymknąwszy oczy zupełnie, wyrażał w nieruchoméj twarzy jakąś głęboką tajemniczość sfinksa. Tak upłynęło kilkadziesiąt sekund, poczém napił się powtórnie i zaraz otworzyły się oczy, a na obliczu zjawił się błogi rozkoszny uśmieszek. Wnet potém przyłożył puhar do ust po raz trzeci i teraz już pił, pił bez wytchnienia, podnosząc naczynie i głowę coraz wyżéj, aż w końcu puhar stanął w pozycyi pionowej dnem do góry, głowa była zupełnie na tył zawrócona, a oczy, jak w pobożném zachwyceniu, wprost patrzyły w górę nieruchomie tak, że tylko białka można było zobaczyć.
Wypiwszy wszystko, postawił pustą czarę na stół, żołądek objął rękoma, zamlaskał językiem i spojrzawszy na Janka z pod dzwonu wzrokiem pełnym zachwytu:
— Aaaa! — zawołał: — To mi piwo! Czołem przed takiém piwem! Ten wasz piekielny piwowar zaprawdę dyabelsko orzeźwiający napój warzy!
I znowu zamlaskał językiem i cmoknął ustami.
Obecni przypatrywali się jego czynności z uśmiechem, a Janek zauważył:
— Cieszę się bardzo, że ci smakuje. Ale słuchaj, tybyś mógł być znakomitym kiprem.
— Kiprem? A co to takiego? — zapytał Brouczek.
— Ano, taki człowiek, którego profesyą jest próbowanie win w piwnicach u winiarzy.
— A to wcale piękne zajęcie! Ale bez wątpienia żartujesz sobie?
— Nie żartuję. Nawet jeden z moich stryjów jest kiprem i ma doskonałe utrzymanie. Żartem mówimy mu, że godła swego zajęcia nosi na twarzy, co potwierdziłbyś zapewne, gdybyś zobaczył barwę jego oblicza i nosa. Jednakże do téj sztuki potrzeba wielce wrażliwego języka i niemałego doświadczenia.
— A czy są także kiprowie do próbowania piwa?
— Niema. Piwo nie jest ani tak szlachetnym napojem, ani tak różnorodnych gatunków; łatwo więc każdy dobroć jego poznać może.
Pan Brouczek nic na to nie odpowiedział, ale w duchu pomyślał, że Janek zupełnie się myli. Był w usposobieniu bardzo wesołém. W uszach mu dzwoniło ciągle przysłowie: „Gdzie się piwo warzy, tam się dobrze darzy;“ w myśli więc rozważał sobie, że gdyby mu było sądzoném zostać na zawsze w stuleciu piętnastém, nie rozpaczałby tak bardzo. Co prawda, musiałby przywykać do wielu niewygód, a zwłaszcza to powstanie przeciw Zygmuntowi — przeklęta rzecz! No, ale przecież każda wojna ma swój koniec, a podczas pokoju wcale nieźle możnaby tu żyć. Piwo wyśmienite, kuchnia dobra, kurczę za pół grosza! Jak mi Bóg miły, można się mieć doskonale, jak prałat.
A gdyby to jeszcze mógł dostać ów skarb króla Wacława! E, zresztą i bez tego byłoby dobrze przy takiéj zwłaszcza taniości bajecznéj. Mógłby podać wniosek próbowania i piwa — a dopiero pokazałby starym czechom, jaka to różnica może być między piwem i piwem i do jakiéj wrażliwości w téj mierze może dojść wyćwiczony język. W razie najgorszym mógłby zostać i kiprem do próbowania win. Wprawdzie na winach nie zna się bardzo, ale po jakiem półroczu przy pilnéj praktyce mógłby złożyć egzamin. Pracowałby na tém polu gorliwie i po kilku latach mógłby sobie już kupić domek, a potem... potém, no, możeby się i...
Tu pan Brouczek z przerażeniem ocknął się ze swych dumań, bo mu na myśli stanął stan małżeński. Odegnał wprawdzie w duchu kuszącego szatana, ale wzrok jego padł na córę Domszyka, o któréj wobec ważnych spraw żołądka i gardła zapomniał był na chwilę.
Właśnie przynosiła wielką misę z łososiem, a stawiając ją na stół, zachęcała gościa:
— Bierz, miły gościu, a jeśli chcesz, bierz sobie szalszy[29] oto z téj miski.
— Szalszy? A co to takiego? — pytał się gość.
— Nazywamy to także sosem.
— Aha! Dobrze. Muszę to sobie zapamiętać. Bardzo lubię tę szalszę.
— Tak chodząc po świecie, musiałeś się wielu języków nauczyć?
— Jeśli mam rzec prawdę, nie znam ich wiele. Nie mam głowy do tego. Ale po niemiecku umiem, Bogu dzięki, jako tako.
— Po co mówisz Bogu dzięki?
— No, człowiek powinien Bogu dziękować za każdy język, którym mówi, a témbardziéj za niemiecki, bo przecież potrzebujemy go na każdym kroku.
— Co ty znowu pleciesz? — zawołał, zrywając się Domszyk. — Potrzebujemy języka niemieckiego na każdym kroku? Kto go potrzebuje? Ani chłop, ani rzemieślnik, ani pan, ani mieszczanin, ani kupiec, chyba że pojedzie po towar do Niemiec, a czy takich wielu się znajdzie?
— Znowu wraca do swéj polityki — zżymnął się w duchu Brouczek, który tymczasem spożywał wybornego łososia — jakby nie mógł mówić o powietrzu, o jadle, napoju, o mieszkaniu i innych poważnych rzeczach.
— Pocóż więc mówisz, że potrzebujesz języka niemieckiego? — ciągnął daléj niemiłosierny Janek z pod dzwonu. — Może w Miśnii, w Austryi lub gdzieś indziéj mieszkałeś między Niemcami; ale nie u nas.
Pan Brouczek tak się zniecierpliwił tém gadaniem gospodarza, które mu przeszkadzało w jedzeniu, że zapomniawszy zgoła o stuleciu, w którém się znajdował, ostro zawołał:
— I komu to mówisz? Bardzo proszę! Myślisz, że nie znam Pragi? Tylko przejdź się na okopach, wsiądź do tramwaju, zajdź do parku miejskiego, do Stromówki lub dokądkolwiek, gdzie więcéj ruchu, a wszędzie będziesz słuchał niemczyzny, aż cię w uszach zaboli. I młodzieńcy i panienki niemal nie mówią inaczéj, tylko po niemiecku. Bo przecież każda chce pokazać swoje wykształcenie, a każdy rozsądny ojciec czeski posyła swe córki do niemieckich szkół, klasztorów i różnych zakładów, jeśli nie w kraju, to za granicą. Prawda, był czas, gdy niemiecczyzna ustępowała przed czeszczyzną, ale teraz znowu wszystko się niemczy nietylko w Pradze, ale i na prowincyi. Wiem o tém i z własnego doświadczenia i z opowiadania drugich.
Mógł mówić swobodnie, gdyż słuchacze milczeli w osłupieniu. Dopiero, gdy Brouczek umilkł, gospodarz zawołał:
— W głowie mi się mąci od twych słów tak nierozsądnych. Jak możesz mówić o Czechach, gdyś cały wiek swój przeżył na obczyźnie. Może ci ktoś rozpowiadał, jak u nas niegdyś było, a i to jeszcze daleko odbiegł od prawdy. Nie przeczę, że na dworze królewskim język niemiecki w ciągłém był użyciu; prawda, że i panowie rozmiłowani byli w cudzoziemszczyźnie, nadając sobie i swym zamkom nazwy niemieckie i chętnie małpując obyczaje cudzoziemskie; prawda, że królowie nasi tłumy niemców sprowadzali do naszéj ziemi i najlepsze posady im rozdawali, aż w końcu namnożyło się ich tyle, że i nas niemczyć poczynali; ale dziś rzeczy się zmieniły. Cudzoziemczyzna nie tknęła ludu wiejskiego i nieprawdą jest, aby na wsi kto słyszał mowę niemiecką; ziemianie i rycerze zawsze byli dobrymi czechami, a inni, jak naprzykład rycerz Sztitny, i księgi po czesku pisywali, budząc miłość dla języka ojczystego. I po miastach powstawali czesi coraz bardziéj przeciw cudzoziemcom, którzy stopniowo zmniejszali się liczebnie, tylko przez czas pewny walczyli jeszcze przy pomocy bogactwa i względów królewskich, ale teraz zewsząd musieli ustąpić przed prawemi dziećmi téj ziemi. Dziś już nikt nie powie, jak ów stary kronikarz przed stu laty, że podczas koronacyi króla Jana na ulicach prazkich częściéj po niemiecku, niż po czesku rozmawiano. Ten, co ci mówił, że czesi córki swe posyłają do szkół i klasztorów niemieckich, kłamał najbezecniéj!
— Nigdybym nie uczyła się języka swych wrogów największych! — zawołała Kunegunda z zapałem.
— Gdyby była potrzeba, aby prosta córka mieszczańska uczyła się obcéj mowy, — ciągnął daléj ojciec — kazałbym uczyć ją łaciny lub innego jakiego języka, lecz nigdy tego, który dumnie usiłuje zająć przednie miejsce i pragnie zdławić naszą mowę. Dopieroż nasi wrogowie ucieszyliby się, gdybyśmy sami naszym dzieciom ich języka uczyć się kazali! Tém pomagalibyśmy im sami w tępieniu narodowości naszéj. Zawsze, gdy szerzy się obca mowa, zanika własna.
— Musimy wyznać z chlubą, że nasze kobiety gorąco lgną do ojczystego języka, pilnie czytając książkę, Sztitnego i inne, i słuchając nauk kaznodziei czeskich a zwłaszcza mistrza Husa, który im napisał swoją „Córę,“ i jeszcze z więzienia kostnickiego przed śmiercią ojcowskie swe błogosławieństwo przesyłał — mówiła z zapałem dziewczyna.
— Wszystko to pięknie, — ozwał się gość — ale niemczyzna jest przecież drugim językiem krajowym i mamy w tym względzie zupełne równouprawnienie.
— Językiem czechów jest nasz drogi język czeski — stanowczo odparł gospodarz domu. — Niemcy, w liczbie zresztą dość niewielkiéj, są późniejszymi przybyszami i im to należało właściwie nauczyć się mowy narodu, który ich przyjął gościnnie. Lecz oni rozumieją opacznie. Mimo to, wytępić ich nie chcemy. Teraz nawet podczas oblężenia, pozwalamy niemcom, wyznającym naukę Husa, mieszkać swobodnie w Pradze i nabożeństwo we własnym języku odprawować. Jednakże między nimi jest wielu takich, którzy nie chcą zadowolić się równém prawem, ale koniecznie chcą panować nad nami, skutkiem tego, wierz mi, że między nami nigdy do zgody nie przyjdzie; niemcy żądzą wyniesienia się będą nas ciągle do obrony własnéj zmuszali. Naprzykład sprawiedliwy cesarz Karol postanowił, że na sądach miejskich mają zasiadać rajcowie tylko czesi, a tymczasem niemcy zdołali znieść to prawo i nawet do ksiąg miejskich go nie wpisali. Jeszcze przed ośmiu laty rajcami byli niemal sami niemcy, dopiero król Wacław rozkazał, aby na przyszłość połowa była niemców, a połowa czechów. Ale i tu rajcowie niemieccy tyle siły i przewagi okazali, że w kilka niedziel potém, mając urazę do dwóch najgorliwszych przewódzców mieszczan czeskich, wydali ich katom, mego ojca i...
Nie skończył, gdyż pan Brouczek, z przestrachu upuściwszy łyżkę z kawałkiem łososia na podłogę, zawołał:
— Jakto? Twój ojciec był... był stracony!
— Był z rozkazu rajców przed siedmiu laty ścięty razem z Czeńkiem, krajczym.
— A tom do pięknéj rodziny się dostał! — szepnął do siebie pan Brouczek, i w téj chwili przyszło mu na myśl, czy czasem ten ubiór, który nosi teraz, nie należał właśnie do ściętego? Wzdrygnął się ze wstrętem; zdało mu się, że na tych szatach widzi ślady krwawe.
Tymczasem Domszyk ciągnął daléj:
— Umarł jak męczennik za swe przywiązanie do nauki Husa i języka czeskiego. Przechowuję starannie szatę, drogocenną krwią skropioną, zdjętą z trupa, który nam był wydany dla pochowania.
— A więc to odzienie nie jest po nim? — odetchnął spokojniej Brouczek, który ciągle ręką sięgał do kaptura, jakby chciał go zerwać i daleko rzucić od siebie.
— Nie. To odzież mego dziada. Suknie ojca nie byłyby dobre na ciebie, gdyż był to mężczyzna wysoki, jak ja.
Po chwili Janek mówił daléj:
— Ten wstrętny czyn był końcem niemieckiego panowania w Pradze. Król Wacław wyrzucił wszystkich owoczesnych rajców i czesi od téj pory mają stanowczą przewagę w ratuszu. Kiedy zaś lud czeski po spaleniu Husa zapłonął słusznym gniewem przeciw nieprzyjaciołom jego i po śmierci króla Wacława jął się oręża przeciw Zygmuntowi; niemcy prazcy tłumami całemi pierzchali z Pragi do obozu cesarza w nadziei, że miasto zdobędzie i rozpocznie nowe prześladowania narodu, pokonanego. Dlatego téż wszystkim pozostałym niemcom, z wyjątkiem tych, którzy naukę Husa przyjęli, musieliśmy wypowiedzieć pobyt w mieście, abyśmy nie mieli wśród siebie przyjaciół i sług Zygmunta. Teraz tam, poza obrębem królewskim, czyhają jak wilcy, aby wślad za wojskiem krzyżowców wpaść napowrót do Pragi; ale wierzę, że Bóg sprawiedliwy obroni nas i wszelkie ich nadzieje w niwecz obróci.
Wypróżniony talerz uwolnił Brouczka od słuchania nudnéj tyrady, gdyż Magdalena, przerwawszy opowiadanie Janka zapytaniem, czy mu smakuje, podsunęła misę, aby sobie jeszcze wziął kawał łososia. Gość w dowód, że mu smakuje, nałożył sobie drugą potężną porcye, a w duchu przeklinał gospodarza, który mu cały humor zepsuł przy jedzeniu swojemi opowiadaniami o kacie i ścinaniu.
Wkrótce atoli wyborne jadło i napój wróciły mu dobre usposobienie, a gdy późniéj Kunegunda podała mu z łagodnym uśmiechem, widocznie na deser, pierożki z konfiturami, kupionemi w aptece Rudolfa (wówczas wszelkie słodycze sprzedawano w aptekach), był tak rozradowany, że zdobył się na komplement:
— Nie lubię wprawdzie słodyczy, ale pani nie mogę odmówić. A jak to ponętnie wygląda!
— Są robione z jabłek i innych owoców — objaśniła dziewczyna.
— Prawdziwa manna! — unosił się gość. — Czy to pani sama przyrządzała?
— Kto? Co mówisz?
— Czyś ty sama je piekła? — poprawił się, a w myśli dodał: — Patrzcie, w dziewiętnastém stuleciu ile to trzeba czasu i trudu, nim można będzie mówić sobie nawzajem „ty,“ a tu następuje to natychmiast po pierwszém poznaniu się, jako rzecz bardzo naturalna.
Uroku piękności kobiecéj! tyś wiecznie zwycięzca; przed tobą nie ochroni ani toga filozofa, ani włosiennica ascety, ani łachman żebraka, ani siwy włos starca — nic, nic na tym świecie! Nie oparł się tobie i Brouczek, pomimo niepierwszéj młodości, pomimo wszelkich obaw w obec niebezpieczeństw nieznanych sobie i napoły dzikich wieków średnich.
Stawiając na stół misę z deserem, dziewczyna dotknęła mimowoli ręką swą ręki gościa, któremu w téj chwili zawrzała krew w żyłach. Słodycz ostatniéj potrawy złączyła się z jeszcze większą słodyczą pięknych oczu, w obec których najróżnorodniejsze myśli snuły mu się po głowie:
— Stary co prawda narwany, i owa historya z jego ojcem także nie zbyt mi się podoba, ale natomiast ona! Dziewczę jak topola, tęga, przyjemna, zdrowa; umie gotować i chodzić koło gospodarstwa, nie tak, jak te nasze lalki, co tylko na fortepianie brzdąkać umieją. Do tego jedynaczka! A dom piękny, dwupiętrowy, mocno zbudowany, jakkolwiek wielce zaniedbany; no, alebym ułożył nową podłogę, pobielił i pomalował pokoje, zewnątrz poodbijałbym te wszelkie głupstwa, zrobiłbym front bardziéj elegancki i byłby to między temi budami staroczeskiemi najwytworniejszy gmach. Żeby tylko to powstanie prędzéj się skończyło! Jeśli mi już sądzono zostać w tém piętnastém stuleciu, kto wie, cobym zrobił... Zbyt starym jeszcze nie jestem. To próbowanie win także niezłe zajęcie. Hm... hm!...
Z przyjemnych marzeń obudził go głos Domszyka:
— Skoroś się już najadł, miły gościu, możebyśmy poszli do miasta?
Jakkolwiek pan Brouczek był już niegłodny, atoli niebardzo mu się chciało opuścić przyjemne towarzystwo i ruszać do miasta, pełnego husytów. W téj chwili kichnął i postanowił z tego korzystać, aby pozostać w domu:
— Widzisz, oto następstwa przeciągu w sypialni; już mam katar. Zdaje się, że będzie lepiéj, gdy zostanę w mieszkaniu i nieco się wypocę w pościeli.
— Znowu rozpoczynasz swe żarty? Wiedz, że teraz co chwila oczekujemy walki. Żyżka, usadowiwszy się na Witkowie, zniweczył zamiar króla, który chciał otoczyć Pragę ze wszech stron. Mówiłem ci, że teraz u nas drożyzna i wielu rzeczy dostać wcale nie można, ale chleba i innych niezbędnych produktów, prócz soli, mamy ile potrzeba, gdy tymczasem wojsko krzyżowców cierpi niedostatek, brak mu najniezbędniejszych pokarmów. W obec tego, Zygmunt dziś lub jutro zdecyduje się na atak; aby go odeprzéć, potrzeba nam będzie rąk jaknajwięcej — a ty w takiéj chwili chciałbyś leniwie wylegiwać w łóżku?
Tak mówił Domszyk, a słowa jego jak kawały lodu padały na rozpaloną głowę Brouczka.
Teraz ledwie dostrzegł Kunegundę, która mu z przyjaznym uśmiechem znów przyniosła miednicę do umycia rąk. Gdy po krótkiéj modlitewce wszyscy wstali od stołu, Domszyk odprowadził gościa na bok i, wskazując porozwieszaną broń na ścianach, rzekł:
— Wybierz sobie oręż, jaki zechcesz; masz go, jak widzisz, sporo.
O Boże! Był to zupełnie inny wybór, niż przed chwilą: zamiast różnego rodzaju pokarmów, spoglądały na pana Brouczka straszne narzędzia wojenne, na których, zdawało mu się, że widzi ślady krwi zaschłéj. Błyszczały tak straszliwie, że cofnął się o krok wstecz i wybełkotał:
— Ale, może... może mógłbym usługiwać rannym w szpitalu, lub pisywać w jakiéj kancelaryi wojskowéj... mam wcale piękny charakter.
— Dziś tylko takich piór potrzebujemy, — odparł stanowczo Domszyk, uderzając ręką o miecz swój. — Rannych opatrują nasze żony i córki; nie jest to zajęcie dla mężczyzn. Nuże, wybieraj! Może tę maczugę?
Tu okręcił nad głową przestraszonego Brouczka ogromną pałką, nabijaną u grubszego końca dużemi gwoździami żelaznemi.
— O, nie, dziękuję!
— No, może ten samopał, jeśli celnie strzelasz?
— Nie, nigdym i wróbla nawet nie zastrzelił.
— Więc ten miecz?
— A jakbym mógł się ruszać z takim ciężarem? nie uniósłbym go zresztą.
— Mów więc, czego chcesz? może tę dzidę?
— No, daj mi już ją zresztą — odparł z westchnieniem Brouczek, biorąc długą włócznię z żelaznym grotem i dwoma hakami przy nim. Był to dla niego oręż najmniéj straszny ponieważ przypomniał mu najnieszkodliwszą broń w świecie, a mianowicie halabardę, z którą chodzą ponocni.
— Chcesz pancerza i hełmu? — pytał daléj jego dręczyciel.
— O, żebym się pocił w takim żelaznym garnku! mało mam jeszcze na sobie!
— Pancerz zostawię w domu, — mówił gospodarz — ale hełm może się przydać. — I zamiast czapki włożył okrągły hełm na głowę.
Tymczasem kobiety uprzątnęły ze stołu i przystąpiły do nich.
— Ach, niestety! nie mogę jak Taborytki iść do boju z wami — westchnęła Kunegunda.
— Dla ciebie niéma broni stosownėj; nie jesteś tak silną i zahartowaną jak nasze wieśniaczki. A nas tu mężów w Pradze dość, aby pokonać nieprzyjaciela bez pomocy rąk niewieścich. Gdy będzie bitwa, ty w mieście pomagaj opatrywać ranionych.
— Ach, mój mężu i panie, wracaj zdrów! — zawołała wzdychając Magdalena, i objąwszy męża, przygarnęła mu się do łona.
— Żono! — począł upominać Domszyk; ale natychmiast pocałował ją w czoło, poczém poszedł do córki i uczynił to samo.
Kobiety na pożegnanie podały dłonie gościowi, który pocałował Magdalenę, a serdecznie ścisnął Kunegundę, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich.
Wychodząc, niemały miał kłopot ze swą dzidą we drzwiach: końcem długiego drzewca zawadził nieopatrznie o Kunegundę i ze stojącego obok kufra strącił mnóstwo naczyń, które powiększéj części, upadłszy na podłogę, potłukły się w drobne kawałki.
Schodząc nizkiemi schodami, musiał ciągle się miéć na baczności, gdyż dzida nieustannie uderzała o ścianę.
Na ulicy ujrzeli się wśród tłumnych zastępów uzbrojonego ludu, skutkiem czego z trudnością mogli posuwać się naprzód. Zwłaszcza nasz bohater miał ciągły kłopot ze swą bronią, nie wiedząc, jakby najwygodniéj można ją trzymać; ciągle mu zawadzała o coś, uderzała o broń innych przechodniów, lub nawet potrącała ich samych, za co Brouczek nieraz usłyszał niezbyt pochlebne dla siebie wyrażenie. Janek z pod dzwonu tu i ówdzie witał się ze znajomymi, a gdy doszli do południowéj strony rynku, zwrócił uwagę gościa na duży dzwon, w który zwykle bito na trwogę, i na zegar wieżowy, który wcale inaczej wyglądał, niż zachowany dotychczas zegar mistrza Hanusza z piętnastego stulecia; ale pan Brouczek nie miał czasu przypatrywać się tym rzeczom, gdyż tłok tu był największy, a ztąd przypadki z dzidą częstsze.
Nakoniec wydostali się na plac Mały i wtedy gość mógł więcéj zwracać uwagę na wszystko, co ich otaczało.
Był to obraz zaiste wielce malowniczy. Wkoło piętrzyły się domy różnéj wielkości i kształtu, z balkonami, przedsionkami i gankami; w oknach czasem można było zauważyć kolorowe szklane tafelki krągłe, ale częściéj mocno naciągniętą skórę; na froncie były zwykle wymalowane godła domowe, między któremi spostrzegł Brouczek na jednym domu lilie, które się aż do dzisiejszego dnia przechowały. W środku placu siedziały w barwnych, dawnych ubiorach przekupki, sprzedające różne rodzaje owoców i kwiatów.
— O, wy tu macie owocarnie i kwiaty! — zawołał Brouczek.
— Owoce i wianki — poprawił Domszyk. — Tu nasze dziewczęta kupują sobie wieńce na głowę. Ale teraz niewiele tego jest tutaj, bo nasze kobiety nie mają ani czasu, ani chęci, wobec niebezpieczeństwa, grożącego miastu, kupować takich wianków; przytém, boją się poniekąd Taborytów, którzy potępiają wszelkie ozdoby ciała. Widzisz, jak tu teraz pusto. Niegdyś było to wielce ożywione miejsce; ale obecnie, sami sprzedający chwycili za broń, a kupujących — prawie niéma. Tu w ogóle były kramiki, gdzie sprzedający kożuchy siadywali; na tamtéj stronie były sklepy piekarzy; obok ratusza sprzedawano zboże; na przeciwko stawali tandeciarze; a oto tam...
Objaśnienie Janka przerwał krzyk jednéj staréj owocarki, któréj pan Brouczek przez nieuwagę swą dzidą zmiótł ze stołka kilka najpiękniejszych jabłek letnich; baba natychmiast obrzuciła go całą litanią najobelżywszych wyrazów:
— Ha, darmozjadzie obrzydliwy! jak ty trzymasz tę swoją dzidę! Nie masz oczu, karle brzuchaty, czy broni nosić nie umiesz? Łobuz, żeby ci oczy wylazły! Doczekam się jeszcze, że na szubienicy będziesz wisiał, zbóju jeden!!
Rozgniewana babina, w swém kolorowém odzieniu podobna do straszydła, wziąwszy się pod boki i pochyliwszy się naprzód, wymyślała na Brouczka coraz głośniéj.
— Milcz, sekutnico! — krzyknął Domszyk, a zwróciwszy się do gościa:
— Chodźmy daléj — rzekł, — z temi nic sobie nie poradzisz. Słyszałem raz w jednéj komedyi studenckiéj, granéj podczas Wielkiéj nocy, że zła baba gorsza od dyabła: „że się od dyabła człek odżegnać może, a od złéj baby racz zachować Boże!
Dobry jeszcze kawał czasu słyszeli za sobą krzyk przekupek i dzieci, które w pstrych kabacikach kęs drogi podskakiwały za Brouczkiem, jak czereda gnomów. Nasz bohater pomyślał sobie, że w przeciągu pięciu wieków przekupki prazkie niewiele się zmieniły i żałował znowu, że wybrał sobie dzidę.
— Zwłaszcza przekupki mają złe języki — mówił Domszyk — a na placu, gdzie kobiety te siadują, zawsze są kłótnie, pomimo surowego prawa, które na to nie pozwala. Gdy mianowicie dwie przekupki, lub wogóle sprzedające, pokłócą się i będą przez wójta ujęte, za karę jedna z nich musi nieść żarna kamienne od więzienia do pręgierza, a druga ją podganiać; poczém następuje zamiana ról od pręgierza do więzienia.
Janek wiódł daléj Brouczka na placyk Linhartowski, gdzie wówczas sprzedawano kury, i pokazał mu kościoł świętego Linharta z cmentarzem, przy którym stały kramiki siodlarzy. Ztamtąd prowadził go daléj w kierunku kościoła świętego Mikołaja. W téj chwili usłyszeli dochodzący do nich z jednéj z ulic poprzecznych ogromny łoskot i brzęczenie żelaza. Przewodnik objaśnił Brouczkowi, że to jest ulica Ostrożna, albo Płatnerska, ponieważ tam mieszkają przeważnie fabrykanci ostróg, płatnerze, a także i kowale, i ztąd to pochodzi taki piekielny hałas.
Wielki kościoł świętego Mikołaja, przy którym wkrótce stanęli, zupełnie inaczéj niż obecnie wyglądał. Był wówczas obok niego cmentarz i plebania. Na zachodniéj stronie placu przy kościele za ulicą Ś-to-Jańską zwrócił Domszyk uwagę gościa na pierwotne siedlisko nauki wyższéj w Czechach, na były dom żyda Lazara, przez cesarza Karola na uniwersytet zamieniony.
Brouczek z Jankiem szli daléj ulicami staréj Pragi, ja atoli towarzyszyć im nie mogę, gdyż księga moja urosłaby nad miarę, co ani nakładcy, ani czytelnikom nie sprawiłoby przyjemności. Gdyby kto chciał sobie w myśli odbyć taką wędrówkę, niech weźmie Tomka „Historyę Pragi,“ a jeśli nie pożałuje czasu i na pomoc przywoła fantazyę, ożyje przed nim dawna, z przed pięciu wieków Praga, ze swemi ulicami, domami, ruchem na placach, cmentarzami i kościołami, z których wiele już znikło, a wiele swe kształty do niepoznania zmieniło.
Tu jeszcze nadmienię, że pan Brouczek, przechodząc przez miejsce, gdzie się krzyżowały ulice, zauważył w pewnéj odległości łańcuch, wpoprzek od domu do domu przeciągnięty, co przypominało mu nocną przygodę. Janek objaśnił go, że wodzowie na wielu ulicach kazali porozciągać łańcuchy, aby wstrzymać nieprzyjaciela w razie jego wtargnięcia do miasta. W końcu maja nadciągnął na pomoc wojskom królewskim oddział pod dowództwem panów czeskich, wioząc z sobą i siekiery do przecinania tych łańcuchów; ale Żyżka pobił go pod Oweńcem, a między innemi łupami zabrał i owe siekiery.
Chodząc tak spory kawał czasu, nasz bohater przekładał ciągle dzidę z ramienia na ramię, a w końcu niósł ją w ręce, często podpierając się nią jak laską co było również z powodu wielkiéj jéj długości wielce niewygodném. W gniewie tępym końcem tłukł o szkaradny brukulic i raz, nie patrząc na ziemię, uderzył drzewcem w ogromną kałużę tak, że błoto, rozpryskując się na wsze strony, powalało mu bóty, oraz część odzienia niemal tak, jak zeszłéj nocy.
Nie żal mu było wprawdzie szat pożyczanych, nie mógł jednakże stłumić w sobie oburzenia wobec takiego nieporządku ulic. Do dużéj kałuży ściekały mniejsze strugi od domów, wszędzie było sporo błota dawnego i świeżego, śmieci, gałganów, odpadków kuchennych i jeszcze gorszych rzeczy.
Zwrócił na to uwagę Janka, ale mieszczanin staroczeski wzruszył tylko ramionami:
— A któżby tam dbał o takie drobnostki w obecnych czasach burzliwych! — rzekł. — Zazwyczaj dbamy bardzo o czystość miasta. Jest nawet rozkaz, aby żaden mieszkaniec nie ważył się ze swych podwórzy wypuszczać prosiąt i świń i na ulicę wylewać wszelkich brudów, a obowiązany jest przytém w ciągu trzech dni po otrzymaniu stosownego rozporządzenia oczyścić ulice przed swym domem. Ale coprawda, często i podczas pokoju niejeden nie wykonywa tych rozporządzeń.
Opowiadanie Janka było przyczyną, że Brouczek w duchu przeprosił nowoczesny zarząd miejski za wszelkie zarzuty, jakie kiedykolwiek mu czynił w kwestyi czystości miasta. Gdyby tak prażanie, uskarżający się na pył uliczny, lub na kupy błota i śniegu nie wywiezionego w porę, zajrzeli przypadkiem do Pragi z piętnastego stulecia, dziękowaliby na klęczkach niebiosom, że im nowożytny magistrat zesłało.
Naraz pan Brouczek stanął jak wryty. Ujrzał na prawo w uliczce fórtkę, któréj oddrzwia były ozdobione ptakami w wieńcach. Fórta zamykała wejście do wązkiéj uliczki, ciągnącéj się między dwoma domami i wiodạcéj do jakiegoś dużego budynku; krótko mówiąc, wszystko świadczyło, że Brouczek niespodzianie znalazł swe nocne wejście do miasta.
— Słuchaj, przyjacielu, nie wiesz czasem, dokąd ta uliczka prowadzi?
— Ta uliczka — odparł Janek z pod dzwonu, — prowadzi do pałacu, należącego do króla Wacława, a zwanego „pod czarnym orłem.“
— A król Wacław tu już nie mieszka?
— A czyż ci nie mówiłem o jego śmierci? Zmarł przed rokiem, tknięty nagle apopleksyą, a teraz ten dom opuszczony. Przed miesiącem rozlokowaliśmy w nim część ludzi, przybyłych na pomoc Taborytom, ale niedawno Żyżka wyprowadził ich na górę Witkową.
— Więc teraz ten dom pusty?
— Zupełnie pusty.
Wiadomość ta wielce zainteresowała naszego bohatera. Skarb był w jego mocy. Widocznie po śmierci króla nikt o nim nie wiedział i Taboryci także nie odkryli kryjówki, ponieważ w tych czasach burzliwych byliby kosztowności przenieśli gdzieśindziéj, w bezpieczniejsze miejsce. On tylko jeden wie o nim i łatwo może go zagarnąć. Może przynajmniéj naładować sobie kieszenie klejnotami, a skoro Bóg pozwoli wrócić mu do dziewiętnastego stulecia, będzie miał przynajmniéj piękną pamiątkę po tych dzikich czasach husyckich.
Byleby tylko te skarby nie zamieniły się na suche liście; no, ale to bywa tylko w bajkach. Zresztą gdyby musiał na zawsze uwięznąć w wiekach średnich — i w takim razie całe to bogactwo nie byłoby do odrzucenia. Pieniądz wszędzie i zawsze ma swoje znaczenie; bądź-co-bądź o wiele przyjemniejszém stanie się życie, gdy człek będzie się zabawiał odcinaniem kuponów, zamiast trudzić się jakiém rzemiosłem, chociażby nawet próbowaniem wina.
Pan Brouczek tak się zamyślił, że Janek musiał mu przypomniéć, iż pora iść daléj.
Przechodzili przez Stary rynek, obecnie plac Kozi, a następnie przez ulicę w stronie północnéj, która kończyła się ogrodem wspaniałego klasztoru świętéj Agnieszki. Domszyk objaśnił swemu towarzyszowi, że zakonnice w tych burzliwych czasach przeniosły się do Tyńca panieńskiego i wyliczał klasztory, albo spustoszone, albo zupełnie zniszczone przez husytów, albo wreszcie zamienione na inny jaki gmach publiczny. Brouczek w myśli nie usprawiedliwiał takiego wandalizmu; autor zaś téj książki nawiasowo przypomina, jak ów klasztor świętéj Agnieszki, cenny zabytek budownictwa starego, przetrwawszy burzę husycką, w czasach „oświeconych“ był w sposób wandalski zeszpecony i zamieniony na skład różnego gatunku rupieci. Takiż sam los spotkał i wiele innych drogich pamiątek ojczystych na hańbę wieku, chlubiącego się ze swéj miłości ku praojcom i sztukom.
Gdy wyszli za ogród klasztorny na brzeg Wełtawy, pan Brouczek był wielce zdziwiony widokiem, który się przed nim roztaczał. Naprzeciw za rzeką widać było stronę Leteńską, pokrytą w znacznéj części winnicami, niedawno spustoszonemi. Dzisiejszéj wieży Maryanskiéj i Belwederu nie było wówczas jeszcze; wszędzie ciągnęły się winnice aż do zamku, który zupełnie inaczéj wyglądał, niż dzisiaj. Brouczek poznał wprawdzie Białą i Czarną wieże, Daliborkę, obie wieże kościoła św. Jerzego, jednakże wszystko to wyglądało w mniéj lub więcéj odmiennym kształcie, niż dzisiaj.
Na krajobraz ten zaledwie okiem mógł rzucić, gdyż uwaga jego skupiła się na górze Letniéj[30], gdzie ujrzał, jakby całe miasto, szereg różnych bud i namiotów, nad któremi powiewały chorągwie z czerwonym krzyżem.
Obóz przepełniony był mnóstwem wojowników w różnobarwnych strojach, lub zakutych w zbroi. Hełmy, pancerze i niezliczona ilość różnéj zbroi połyskiwały w blaskach słońca. Tu i owdzie można było zauważyć jakieś machiny, składające się z łańcuchów, drągów i ciężkich kłód drewnianych. Domszyk objaśnił, że są tam założone olbrzymie samostrzały, proce i inne narzędzia, służące do miotania na miasto różnych ciężkich pocisków i zapalonych przedmiotów. Wskazywał miejsca, gdzie były poustawiane działa, haubice i inne rodzaje broni palnéj, któréj wielkie mnóstwo posiadali nieprzyjaciele. Jednakże Zygmunt nie pozwolił dotychczas używać tych narzędzi na prośbę panów czeskich, znajdujących się w jego obozie, aby nie burzyć bez potrzeby własnego miasta.
Pan Brouczek wyobrażał sobie wojsko Zygmunta zupełnie inaczéj. Zdawało mu się mianowicie, że jest podobne do nowożytnéj armii regularnéj; ale mimo to widok téj różnego gatunku broni, chociażby i przedpotopowéj konstrukcyi, zawsze jednak niebezpiecznéj, napełnił go taką trwogą, że cofnął się w tył i trzymał się najbliższego rogu ogrodu klasztornego, aby na wszelki przypadek, gdy haubice zagrzmią, znaleźć tam co rychléj bezpieczne ukrycie.
Janek tymczasem opowiadał mu, że tabór na Letniéj jest tylko częścią wojska Zygmunta, złożoną z niemców bawarskich i reńskich. Drugi obóz książąt miśnieńskich rozłożył się daléj nieco pod Oweńcem; na polach Holiszowieckich stoją oddziały Alberta rakuskiego, a po drugiéj stronie, najbliżéj zamku prazkiego, jest czwarty obóz, składający się przeważnie z Węgrów i Szlązaków. Do tego dodać jeszcze należy silne załogi na zamku prazkim i na Wyszehradzie.
— O, to ogromna moc ludzi! — zawołał Brouczek.
— Oczywiście. Tylu wojowników z różnych stron ziemi chrześciańskiéj może nigdy jeszcze się razem nie zebrało. Niemal cały świat chrześciański na wezwanie papieża, mając obiecane odpusty, stanął tu przeciw nam. Ogromne tłumy krzyżowców z Niemiec, Węgier, Włoch, Francyi, Anglii, Hiszpanii, Hollandyi, a także z Chorwacyi, Bulgaryi, Rusi, Polski, zebrały się pod chorągwią Zygmunta. Będzie ich wszystkich około stu pięćdziesięciu tysięcy uzbrojonych.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy! To strach! A iluż was jest?
— Wszystkich obywateli prazkich z kobietami i dziećmi liczono za króla Wacława około stu tysięcy. Jednakże przez wychodźtwo studentów niemieckich i kupców cudzoziemskich, a także skutkiem ucieczki zdrajców czechów i mieszczan niemców, duchowieństwa, dworzan i sług magnatów, liczba ta znacznie się zmniejszyła; nie omylę się, przypuszczam, jeśli powiem, że wszystkich nas i przybyłych nam na pomoc, zdolnych do noszenia broni, jest pięć razy mniéj, niż nieprzyjaciół.
— Mój Boże! Jeden przeciw pięciom! A do tego sami niemal rzemieślnicy i chłopi, jak mówiłeś. Powiedzcież mi, moi ludzie, co wam przyszło do głowy porywać się na taką siłę?
Domszyk sposępniał:
— Cóż mieliśmy czynić? — odparł, — poddać się Zygmuntowi?
— Przysłowie powiada: „Muru głową, nie przebijesz,“ i „skoro nie można przeskoczyć, trzeba podleźć.“ Możebyście mogli za wstawieniem się téj waszéj szlachty czeskiéj, uzyskać jakie ustępstwa...
— Wiedz, że Prażanie już po dwakroć poddawali się królowi, (czego dziś się wstydzę i czemu opierałem się wszelkiemi siłami), żądając tylko pozwolenia swobodnéj komunii pod obiema postaciami. A wiesz, jak Zygmunt przyjął posłów naszych? Dla upokorzenia kazał im całą dobę klęczéć przed sobą i, łając ich najgorszemi słowy, żądał bezwarunkowo natychmiastowego poddania miasta i wydania wszystkiego oręża. Tu oczywiście i najumiarkowańsi między nami poznali, że nic innego nie pozostaje, jak tylko jąć się miecza. Teraz, gdy ma tak liczne wojsko przy sobie, tém mniéj można się od niego jakichkolwiek ustępstw spodziewać. A gdyby nawet pozornie zgodził się zadość uczynić naszym żądaniom, uzyskawszy władzę nad nami, nie dotrzymałby swych obietnic, jak niedawno postąpił z Husem, pomimo danego glejtu bezpieczeństwa.
Pan Brouczek milczał, widząc, że z Jankiem nie można prowadzić rozsądnéj rozmowy, ale w duchu przeklinał prażan, którzy z takiem zaślepieniem idą na zgubę. Głupota i nic więcéj! Sto pięćdziesiąt tysięcy krzyżowców rozbije na głowę tę garstkę powstańców, a działa z Letniéj w gruzy zamienią miasto...
Wtém usłyszano krzyki i ujrzano cały zastęp żołnierzy królewskich, zmierzających wzdłuż rzeki około dzisiejszego ogrodu jezuickiego, w kierunku Małéj Strony.
Domszyk domyślał się, że to hufiec odważnych mieszczan uczynił podjazd z klasztoru świętego Tomasza, albo z domu Saskiego koło wieży przy moście, aby zetrzéć się z krzyżowcami. Istotnie niebawem ukazała się, przeciw żołnierzom zmierzając, mała garstka husytów w zwykłém odzieniu, bez żelaza, w proste tylko cepy uzbrojona, i rozpoczęła zaciętą walkę. Mieszczanie, stojąc na brzegu staromiejskim, głośnemi okrzykami zachęcali towarzyszów do bitwy, a niektórzy, stojący u saméj rzeki, podbiegłszy nieco w lewo, gdzie były młyny, wsiadali do łódek, aby nieść swoim pomoc. Jednakże nim zdołali wypłynąć, krótki bój za rzeką już był rozstrzygnięty. Garstka husytów natarła na krzyżowców tak silnie, że, wielu położywszy trupem, innych zmusiła do ucieczki, a sama zwycięzko wracała do miasta wśród okrzyków uradowanych mieszkańców.
Ale na Letniéj górze zauważono w téj chwili ruch niezwykły. Tłumy krzyżowców spuściły się do jéj podnóża, grożąc zdala prażanom orężem i pięściami, rzucając pociski z samostrzałów. Wielu z nich przykładało ręce do ust, krzycząc z całéj mocy:
— Ha, Hus, Hus! kacerz, kacerz!
Naraz w jedném miejscu tłum krzyżowców rozstąpił się na obie strony, a ze środka wyleciało mnóstwo strzał, wymierzonych wprost na najgęściéj zbitą masę mieszczan, którzy jednakże zdołali szybko się usunąć, i tylko dwaj zostali lekko ranieni. Jedna z tych strzał przeleciała tuż koło ucha pana Brouczka i ugrzęzła w murze ogrodowym z taką siłą, że odbite kawałki tynku i cegły rozleciały się na wsze strony.
Nasz bohater upuścił dzidę i przez chwilę stał nieruchomy jak posąg; powoli przyszedłszy do siebie, chyłkiem wpadł w uliczkę, idącą wzdłuż muru ogrodowego, zatrzymał się dopiero za węgłem, gdzie czuł się bezpiecznym od strzał niemieckich. Gdy drżącą ręką ocierał sobie z czoła gęste krople potu, stanął przed nim Domszyk, trzymając jego dzidę w ręce.
— A gdzieś się podział u licha? — zawołał. — Po wystrzałach niemieckich straciłem cię z oczu, a potém nigdzie cię dojrzéć nie mogłem; tylko dzidę twoją znalazłem na ziemi.
— Czyliż sądziłeś, że będę miał ochotę tam zostać i służyć za tarczę strzałom, któreby mię mogły naszpikować, jak świętego Sebastyana! — odparł Brouczek.
Janek zaśmiał się serdecznie i mówił:
— Po części masz słuszność. Nie mamy tu nic do roboty. Szkoda czas tracić na takie bezcelowe drażnienie się zobopólne. Do walki porządnéj nie przyjdzie w téj stronie; ztąd będą tylko niemcy dużemi działami wspierać atak swoich z innych stron. Tymczasem krzyczą sobie tylko i szykanują nas, co oczywiście nic a nic nam nie szkodzi; czasem dla rozmaitości wypuszczą na nas, jak przed chwilą, kilkadziesiąt strzał, które, dopóki nie będą nasycone siarką, umaczane w smole i zapalone na drogę, mogą być witane ze śmiechem. No, masz swą dzide; wstawaj i chodźmy daléj!
Z podełba spojrzał nasz bohater na swój oręż, z którym rad byłby rozstać się na zawsze, ale natomiast chętnie posłuchał wezwania i tak szybko oddalał się od niebezpiecznego miejsca, że Domszyk ledwie mógł mu dotrzymać kroku.
Gdy w końcu zwolnili biegu, Janek ozwał się do swego towarzysza:
— Mogłeś się przypatrzéć teraz i przekonać, jak mało boją się nasi mieszczanie wojsk Zygmunta. Niemal każdego dnia robią takie wycieczki bez pancerzy i hełmów, z cepami w rękach, i niemal zawsze biją o wiele liczniejsze hufce nieprzyjaciół, dobrze uzbrojonych! Jakkolwiek więc jesteśmy o wiele mniéj liczni od wrogów, ale natomiast przewyższamy ich zapałem i męztwem, które w nas wlewa wiara w moc Boga i w prawdziwość naszéj nauki.
Brouczek nie słuchał téj mowy, gdyż cały był zajęty swojemi przygodami. Przeklęta dzida ciężyła mu niewymownie, spodnie ciasne uciskały, bóty gniotły, a południowe słońce tak paliło, że pot spływał z niego obficie i w ustach zasychało. Nie uważał przeto na nic, co się w koło niego działo, aż dopiero, gdy doszli do jakiejś bramy i Domszyk mu powiedział, że są na końcu ulicy Celetnéj i ztąd wyjdą na Okopy, zawołał:
— Z Celetnéj na Okopy? A przecież tu musiałaby być brama Praszna.
— O takiej bramie nic nie wiem. Tę, co widzisz, nazywamy bramą przeciw św. Ambrożego, albo Wschodnią.
Pan Brouczek poznał, że brama ta nie miała jeszcze wówczas wieżyczki i przeszedł przez nią szybko, będąc ciekawym widziéć, jak za czasów husyckich wyglądały Okopy, najparadniejsze obecnie miejsce przechadzki w Pradze.
Istotnie obraz był zupełnie niepodobny do dzisiejszego. Na miejscu, gdzie dziś są właściwe Okopy, nie było w ogóle żadnéj ulicy, a tylko po prawéj stronie ciągnął się ogromny mur zębaty, okalający Stare Miasto; zaś na lewéj stał szereg domów, nawet dość porządnych, oczywiście do dzisiejszych w tém miejscu gmachów wcale niepodobnych. Przed niemi płynęła ogromna struga wody cuchnącéj.
— Mój Boże! — pomyślał sobie Brouczek — ktoby to mógł przeczuć, że na tém obrzydliwém miejscu będą kiedyś takie eleganckie Okopy!
W duchu wrócił do dziewiętnastego stulecia, a przed oczyma jego wynurzyło się wspaniałe corso, ożywione tłumem eleganckich panów i pań, olśniewających, kokietujących, zwracających baczną uwagę na ubiór, krytykujących się wzajemnie, szeleszczących drogą materyą sukni i mile świergocących w języku niemieckim.
Po tém błogiem wspomnieniu, nasz bohater z westchnieniem wrócił do czasów husyckich.
Domszyk wskazał mu dom, należący niegdyś do Żyżki, gdy ten był jeszcze sługą króla Wacława; następnie prowadził go przez Porzecze ulicą, wiodącą ku bramie Porzeckiéj.
Brouczek znowu oddał się rozmyślaniom o niewesołéj swojéj sytuacyi i począł rozważać, czyby nie było dobrze zemknąć przed Jankiem z pod dzwonu i samemu sobie, mając ubiór średniowieczny, szukać szczęścia w Pradze, lub téż którą z bram wymknąć się z niéj na prowincyę? Naraz obudzony został ze swych marzeń z powodu nieszczęsnéj dzidy, którą niosąc na ramieniu, zahaczył o jakiś przedmiot u góry. Podniósłszy głowę, zobaczył na długim drągu, umieszczonym nad bramą domu, masę jakichś kółeczek żelaznych, o które właśnie jego dzida zawadziła.
— A toż znowu co za głupstwo? — zawołał.
— Ano, wszak widzisz, szyld winiarski — odparł Janek z pod dzwonu, pomagając mu odplątać dzidę z kółek drąga, na którego końcu teraz dopiero zauważył nasz bohater przymocowany duży wieniec z choiny.
Oblicze Brouczka rozjaśniło się.
— Doprawdy gospoda! — zawołał: — Sama mię zatrzymała, jakby przeczuwała, że mam piekielne pragnienie. Samo przeznaczenie każe nam tu wejść.
— Chodźmy na dzbanek, skoro masz pragnieniem — odparł Domszyk.
Przez nizką bramę weszli obaj do domu, a bohater nasz ostrożnie niósł swą dzidę przez wązki korytarz, zkąd wiodły drzwi do pierwszéj izby, w lecie otwarte na oścież.
Prostota winiarni nie raziła już pana Brouczka. Do podłogi ceglanéj przywykł; meble, składające się tylko z dwóch dużych stołów drewnianych, na krzyżulcach opartych, nienakrytych i niepoliturowanych, i ze czterech długich ław, z których dwie były przymocowane na głucho do ściany za stołami, a dwie z poręczami przystawione z przodu do stołów, nie budziły w nim najmniejszego zdziwienia. Jedyne w całéj izbie okno znajdowało się w głębokiej framudze grubego muru, jak w tunelu, a było tak małe, że ledwie trochę światła wpuszczało na stojące tuż przy niem stoły, gdy tymczasem reszta izby była w zupełnym niemal mroku pogrążona.
Tak było latem, a cóż dopiero zimą, gdy okienko, teraz otwarte, trzeba było w obec chłodu zalepić skórą lub innym jakim materyałem!
Na półce nade drzwiami stały rzędem misy gliniane i garnki, a na jakiéjś kadzi w kącie — rozmaite gliniane i cynowe puhary, dzbany, kwarty. W ostatnim kącie stał piec olbrzymi. Taka staroczeska knajpa różniła się od nowożytnych brakiem dymu tytuniowego, bez którego żadnéj knajpy obecnie wyobrazić sobie nie można.
Przy jednym stole siedzieli trzéj mężczyźni, a przy drugim — młody, gołowąsy chłopak, w podartém odzieniu w zielonéj, zaszarganéj czapce. Na szyi wisiała mu brudna torebka, a za pasem szerokim miał zatknięte jakieś deseczki z kilku piórami gęsiemi; u tegoż pasa wisiało coś w kształcie małéj czarnéj kadzielniczki, widocznie kałamarz średniowieczny. Kto pamięta rysopis ubogiego żaczka w staroczeskiéj bajce o woźnicy i żaku, ten pozna w powyżéj opisanym chłopcu jego wizerunek.
Gdy przyjaciele nasi weszli, jeden z trzech pijących przy stole wstał i podszedł przywitać się z Jankiem.
— Byłem za bramą Porzecką, aby zobaczyć, czy niéma czasem czegoś nowego — mówił — a oto spotkałem się z Mirosławem złotnikiem ze Starego miasta i z Wackiem Brodatym, jednym z przybyłych nam na pomoc z pod Żatca. Czując pragnienie przy takim upale, przyszliśmy tu się nieco orzeźwić w imię Boże. Napij się z mego dzbana i przysiądź się do nas ze swym kolegą.
— Maciej, zwany Brouczek, gość mój, z dalekiéj ziemi przybyły, ale czech i rodem z Pragi — rekomendował Domszyk swego towarzysza, który tymczasem śpiesznie stawiał w kącie swą dzidę.
— Witaj, Maćku! — zawołali, zwracając się do Brouczka, mężczyzni i wyciągnęli do niego swe puhary.
Nasz bohater trochę się zmieszał w obec takiego zbyt poufałego przywitania, ale wiedząc już o zwyczajach staroczeskich, nie oburzył się. Z podanéj sobie czary nadpił nieco i przekonał się, że zawierała w sobie coś w rodzaju wina czerwonawego koloru, dość mocnego, oryginalnego i nader przyjemnego smaku.
— Dopij! — zachęcał go Mirosław złotnik.
Pan Brouczek miał pragnienie niemałe, przeto, nie namyślając się, wychylił całą czarę aż do dna bez wytchnienia.
— O, tęgi z ciebie piwosz! — zawołał Wacek Brodaty.
Tu cierpliwość Brouczka się wyczerpała:
— A tobie co do tego? Myślisz, że za kołnierz wyleję?
— A czego się złościsz? — rzekł Wacek. — Gniewasz się, że cię nazywam tęgim piwoszem? Kto dobrze pije, ten się dobrze bije, mówią u nas w Żateckiém. I naprawdę skoro umiesz bić tak dzielnie, jak pijesz, toś się nam w porę nagodził. Przeto, jak mówi stare przysłowie, — pij, tylko rozumu nie przepij, miły Maćku.
— Zowię się Brouczek, a na chrzcie otrzymałem imię Macieja — z naciskiem wypowiedział rozgniewany nasz bohater, nie tykając czary, z którą przystąpił do niego Wacek.
Wobec tego rozgniewał się teraz i nasz wieśniak.
. — Czemu nie pijesz z podanéj czary? — zawołał z roziskrzonym wzrokiem. — Może dlatego, żem prosty chłop?
— Nie rozumiecie siebie nawzajem, bracia, — uspakajał Janek z pod dzwonu. — Mój gość długie lata spędził na obczyźnie i nie świadom skutkiem tego naszych obyczajów. Ty zaś, miły gościu, wiedz, że u nas Maciek wcale nie oznacza nic ubliżającego. Tak zdrobniale używamy wszystkich imion chrzestnych w mowie zwyczajnéj. Naprzykład mój krewny, bogaty mieszczanin, zowie się Wojciech, a każdy go nazywa Wojtkiem z pod pawia, jak mnie Jankiem z pod dzwonu; oto Mirosław wcale się nie zgorszy, gdy go nazwiesz Mirkiem; z chrzestnego imienia Wacława robimy Wacka, a z Macieja — Maćka.
— A czyż nie macie nazwisk? — pytał się Brouczek, trochę uspokojony.
— Mamy; bierzemy je od ojca, na przykład Paweł Piotrów, albo od rodzaju zajęcia, jak Mirosław złotnik, bądź téż od domu, jak np. Wojtek i ja, albo w końcu ze względu na jaką właściwość lub przymiot człowieka, jak tu na przykład Wacka zowiemy Brodatym, ponieważ ma długą brodę.
— Ale to w takim razie ojciec nosi inne nazwisko niż syn.
— A tak. Czasem tylko, co zresztą rzadko się zdarza, nazwisko pozostaje w rodzinie. No, ale pij tymczasem z puharu Wacka, a ty, szynkarzu, przynieś i nam cokolwiek do picia.
— Wina mi zabrakło; mam tylko miód.
— Miód! — mruknął Brouczek z wyrazem najwyższego niezadowolenia, a wstawszy, począł szukać swéj dzidy, jakby się zabierał do wyjścia.
— A cóż miód ci nie smakuje? — zapytał szynkarz — a przecież jużeś do dna wytrąbił drugi puhar.
Wskazał ręką czarę Wacka, którą właśnie przed chwilą opróżnił nasz bohater..
Brouczek wytrzeszczył oczy.
— A więc to był miód? aaa!
— Oczywiście; cóż to? nie znasz miodu! — śmieli się staroczesi.
— A, teraz już domyślam się, dlaczegoś u mnie nie chciał pić miodu; sądziłeś, że to zwyczajny miód w plastrach — mówił Domszyk. — Miód, to znakomity napój, a wielka szkoda, że coraz mniéj ma zwolenników.
Brouczek przyznał się, że miał dotychczas ów miód za jakąś słodką małmazyę i teraz dopiero oddał mu należne pochwały. Humor jego począł się widocznie polepszać. Po długiéj przechadzce podczas takiego upału, z ciężką dzidą w ręce, przyjemnie mu było teraz sobie odpocząć w chłodzie i popijać orzeźwiający napój. Jednakże w myśli zauważył:
— Do jakiego to towarzystwa się dostałeś? Gdyby cię tak twoi znajomi od Würfla lub z pod „koguta“ zobaczyli razem z taką czeladką!
Istotnie znajomi ci z wielkiém zdziwieniem patrzyliby na gości w staroczeskiéj gospodzie. Tu siedział w hełmie Domszyk, którego już znamy dobrze; obok jego krewny, Wojtek z pod pawia, tęgi mężczyzna, mający prócz hełmu i pancerz na sobie, a prócz miecza i krótki młot żelazny, który leżał przed nim na stole; daléj nieco siedział złotnik Mirosław, żwawy, choć nieco otyły, człowiek lat pięćdziesięciu, w takim samym ubiorze jak i Domszyk, tylko bez hełmu, a w czapce, którą w téj chwili zdjął z głowy i zawiesił na tarczy swojéj, stojącéj w kącie razem z dużym samostrzałem; miał on zamiast miecza szeroki, złotem nabijany, sztylet. Nakoniec wieśniak Wacek Brodaty, niewielki ale barczysty chłop, z krótką szyją, ogromnemi rękoma, z brodą sięgającą aż do pasa, w słomianym kapeluszu niekształtnym, w prostéj grubéj sukmanie, spływającéj aż za kolana, uzbrojony tylko w dużą pałkę, gęsto nabijaną, z grubszego końca długiemi gwoździami.
Do téj czwórki, doskonale się nadawał najpierw pan Brouczek w kapturze i tak zwanym kloku, potém ów brudny i obdarty młody żak, siedzący przy drugim stole, i w końcu sam szynkarz, brzuchacz, o twarzy brunatnéj, wygolonéj, w rozpiętym kabacie, ze sztyletem u boku, ciągle przynoszący nowe dzbany na miejsce wypróżnionych.
Pan Brouczek musiał pić do Wojtka i po trzecim dzbanku był już w bardzo wesołém usposobieniu. Jednocześnie uczuł nieco głodu; chwycił więc przechodzącego szynkarza za połę, żądając jadłospisu; ale natychmiast poznał swój błąd i poprawił się, zapytując, czy nie ma czasem czego do zjedzenia.
— Jedzenia nie mam żadnego, oprócz ryby słonéj, — odparł właściciel knajpy.
Gość więc kazał dać sobie rybę słoną. Jakież jego było zdziwienie, gdy ujrzał podanego na misce śledzia.
— To przecie zwyczajny śledź, heryng! — zawołał.
— Tak właśnie nazywamy go — odrzekł szynkarz.
— Nawet w przysłowiach pana Flaszki napisano: „Nie przenoś głupca nad heryngi“ — zauważył Mirosław złotnik.
— Należałoby nie zapominać, że Hus radził wszystkie słowa niemieckie, które się do naszéj mowy wkradły, jak heryng[31], pancerz, mazhaus, mentlik i tyle innych, wyrzucić, — dodał Wacek Brodaty.
— A czekajno! — przerwał Brouczek — jesteś zapalonym czechem, jak widzę; ale powiedz-no mi, czy ci tam w Żateckiém między zakutymi niemcami nie jest jak w raju?
— Co ty pleciesz? W Żateckiém zakuci niemcy! — krzyknął Wacek. — Daj Boże, by wszędzie byli tacy dobrzy czesi, jak w Żateckiém! Nie pochodzę z miasta samego, ale z okolic za Żatcem, i wiem, że wszędzie w około są tylko czesi. Popatrz jeno na mój kapelusz — dodał z uśmiechem i przypomnij sobie stare przysłowie żartobliwe: „Poznasz czecha po słomianym kapeluszu.“
Po chwili złotnik Mirosław zapytał Brouczka:
— Powiedz mi, Macieju, jak tam w obcych krajach mówią o nas, czechach?
— Skoro mam rzec prawdę, powiem, że nie cieszymy się zbytnią miłością — odparł zapytany, przeżuwając śledzia.
— Wierzę temu najzupełniéj — zaśmiał się Wojtek z pod pawia. — Wymownym tego dowodem jest owo wojsko krzyżowców za rzeką, zgromadzone przeciwko nam ze wszech kończyn świata.
— Słyszę, że w obcych ziemiach nietylko nazywają nas kacerzami, ale wymyślają bajki wstrętne, jakobyśmy mieli czcić złego ducha w postaci baranka białego albo chrabąszcza czarnego — dodał szynkarz.
— Żeby ich zaraza wydusiła, łgarzów nikczemnych! — zawołał Janek z pod dzwonu.
— W piśmie świętém napisano: „Błogosławieni ci, których lżyć będą“ — mówił Wojtek — a znasz przysłowie: „Wiele potrzebaby miéć płótna, by chciéć każdemu usta zatknąć.“ Niech tam sobie za górami mówią, co się im podoba; a tu na ziemi czeskiéj damy, jak Bóg pozwoli, każdemu oszczercy odpowiedź taką, że zamilknie na wieki.
— Któżby mimo to nie smucił się, że imię czeskie lekceważone i potępiane jest na całym świecie chrześciańskim! — rzekł z westchnieniem złotnik Mirosław.
— Ha, mówisz tak, jakbyś żałował, żeśmy skruszyli jarzmo Zygmunta i wiernie przy Kielichu stoimy — przerwał Wojtek.
— O méj szczeréj wierze w naukę Husa nikt wątpić nie może, a zaś jak myślę o Zygmuncie, to świadczy właśnie — odparł Mirosław, wskazując samostrzał i tarczę. — Jednakże żal mi, że spadkobierca korony czeskiéj wojuje przeciw nam, jako główny nasz nieprzyjaciel, i że kościoł odrzuca czysty zakon Boży.
— Cóż czynić należy, jeśli nie bronić mieczem da ostatniéj kropli krwi téj prawdy Bożéj przed kościołem, królem i światem całym! — zawołał Wojtek.
— Ja również gotów jestem oddać życie za nią — mówił daléj złotnik. — Ale poczynam wątpić, czy zwycięztwo nasze zdoła położyć kres różnym zgubnym sporom i zamieszkom, które się legną, niestety! w łonie samych obrońców kielicha, a to skutkiem różnych nowych nauk, powstających w głowach naszych księży i laików nawet.
— Tak, tak! — ozwał się, wstając, cienkim głosem, chudy młodzik, siedzący dotąd przy drugim stole. — To rdzenne zło i zakała ziemi naszéj, że wielu ludzi wszetecznych, a zwłaszcza księży taboryckich, codziennie rozsiewa nowe błędne nauki, sprzeciwiające się czystéj nauce naszych mistrzów prazkich.
Po tych słowach dało się słyszéć naraz uderzenie tak silne, że pan Brouczek drgnął cały ze strachu. Był to Wacek Brodaty, który uderzył o stół olbrzymią swą pięścią i gniewnie zawołał na młodzieńca:
— A ty, żaku gołowąsy, z jakiéj racyi będziesz potępiał księży taboryckich?
— Jakkolwiek nie mam jeszcze wąsów, atoli w naukach jestem wyćwiczony i mógłbym śmiało o jakiéj tezie dysputować z bakałarzami i mistrzami, — z dumą odparł żak. — Chcę właśnie na zasadzie pisma świętego, ojców kościoła, ksiąg samego Husa i traktatów Wiklefa dowieść, że księża taboryccy wszyscy błądzą, a zwłaszcza...
— Milcz, zarozumialcze! — przerwał Wacek — Trzęś swoim rozumem wszetecznym w szkole, gdzie ci nie raz jeszcze wyłatają grzbiet brzeziną. Pamiętaj, że i ja trzymam się nauk księży taboryckich i nikomu nie pozwolę mieszać ich z błotem, a tém bardziéj tobie, szkolarzu mizerny!
— Zostaw żaka w spokoju! — ujął się za młodzieńca Mirosław, złotnik. — Sam jestem tego zdania, że taboryci błądzą, przeinaczając naukę Husa i wprowadzając różne zmiany, które nietylko mogą uczynić stanowczy przedział między nami, ale nawet i wywrócić cały porządek społeczny. Wszak nie chcą oni miéć żadnego króla i wogóle żadnėj widoméj głowy nad sobą, nie uznają, przytém nie szanują praw panów i mieszczan, zabierając pierwszym majątek, drugim towary. Nadto burzą i palą nietylko klasztory, ale i świątynie, rąbiąc ołtarze, rwąc ornaty, tłukąc naczynia święcone, depcąc statuy i kości świętych.
— Dla tego, że u was nabożeństwo zasadza się na czci, oddawanéj kościom spróchniałym i lalkom, wyciosanym ręką ludzką, — odparł Wacek. — A czy w piśmie świętem nie napisano, że przyjdzie czas, gdy ludzie nie będą się modlili, ani w Jerozolimie, ani na górze Garizim, ale będą się modlili w duchu i poznają prawdę. Czas ten nadszedł już dla nas, poznających prawdę. Nie trzeba nam świątyń ani ołtarzy, my modlimy się gdziekolwiek bądź, bo modlimy się w sercu własném. Również błędnych praw ludzkich nam nie potrzeba, gdyż nosimy zakon boży, w sercach naszych wypisany. W królestwie bożém niéma ani panów, ani chłopów, tylko bracia i siostry, kochający się nawzajem i zgodnie dzielący się dobrami doczesnemi. Ale twoje serce, złotniku, bardziej lgnie do metalu obrzydliwego, niż do prawdy niebieskiéj; boisz się, aby przez wyniszczenie różnych marności światowych twoje dochody się nie przerwały; dlatego właśnie stajesz w obronie wszelkich monstrancyi, pozłacanych posągów i złotemi nićmi wyszywanych ornatów.
— Uczciwego zarobku nie uważam za grzech — mówił z goryczą Mirosław, — ale téż nie bronię monstrancyi i ornatów dla zysku, jeno przez miłość bozką, i uszanowanie dla mszy świętéj, której drogi metal dodaje więcéj blasku i świetności.
— Dobrześ powiedział! — zawołał, zbliżając się na pomoc żak, i począł mówić, jak w dyspucie naukowéj, przybierając postawę i miny starych siwowłosych mistrzów i pociągając wciąż rękę po wychudłych policzkach od oczu aż poniżéj podbródka, jakby istotnie gładził długą brodę: — Tak nakazuje mszę odprawiać religia chrześciańska, która z najpodnioślejszych prawd się składa, jak z pereł i drogich kamieni. Co się tyczy ornatów, można rzec, że taboryci nietylko błądzą w téj mierze, ale nawet swego Wiklefa przez to potępiają, który do śmierci mszę odprawiał w ornacie, a w księgach de Eucharistia w rozdziale czwartym jasno mówi, że...
— A idźżeż do kroćset z tą swoją mądrością niedowarzoną! — przerwał mu wykład Wojtek z pod pawia. — Wiedz, że i ja w wielu rzeczach zgadzam się z taborytami.
— Waszą dzielnicę nowomiejską, gdzie mieszkasz, niebawem całkowicie na taborytyzm nawróci zapalony ksiądz Jan Żeliwski, który sprzyja tej nauce, — zawołał Mirosław.
— Słuchaj, — krzyknął podrażniony Wojtek — księdza Jana mi nie dotykaj; w przeciwnym razie będą żebra trzeszczały!
— Przestańcie, przyjaciele, — przerwał Janek z pod dzwonu. — Nie czas teraz na kłótnie; dzisiaj wszyscy, jak jeden mąż, stać musimy w obec nieprzyjaciół. Wszak wszyscy bronimy Kielicha i swobody wyznania, a jeżeli w czém się różnimy, to niech się rozstrzyga ta rzecz nie w karczmie, ale na dysputach kapłanów z obu stron, a do tego czasu niech jeden drugiemu nie zarzuca odstępstwa i nie kłóci się o ornaty.
— Przecież ornaty stanowią ważną rzecz w kościele, — ciągnął daléj, nie dający się uspokoić student. — Taboryci potępiają właśnie sam kościoł, wszystkie jego formy odrzucają, nie pomnąc na to, co mówi Beda w rozdziale Quicunque i święty Augustyn w rozdziale Omnis catholicus i w rozdziale Ita fit, a także w rozdziale Sic enim... Hm, hm... et ponitur...
Tu urwawszy, wyjął z zanadrza tabliczki i począł bacznie im się przypatrywać.
— A ty, co myślisz o ornatach? — zwrócił się złotnik Mirosław do Brouczka, który przez cały ten czas coraz bardziéj wzmacniał swoje nowe stosunki z miodem i stopniowo odkrywał w nim coraz lepsze własności. Naszemu bohaterowi zdawało się, że za każdym haustem krew się staje gorętszą i w duszy przybywa odwagi; zapomniał o wszystkich niebezpieczeństwach wieków średnich i śmiało zajrzał im w oczy, wystawiając je sobie w przyszłości. I chociaż z początku gniewał się na staroczechów, że nawet i w knajpie nie mogą zdobyć się na rozsądniejszą rozmowę i ciągle tylko prawią o polityce lub religii; jednakże nagle sam uczuł wielką chętkę wmieszać się do tego sporu. Wprawdzie silne uderzenie Wacka pięścią w stół przestraszyło go na chwilę, ale nowy haust wrócił mu wojowniczego ducha tak, że na zapytanie złotnika odparł bez namysłu.
— Dziwię się zaprawdę, moi kochani, że o taką rzecz możecie się spierać. A cóżby znaczyła msza bez ornatu? Wówczas lada baran mógłby ją odprawiać...
W téj chwili stało się z panem Brouczkiem coś, czego na razie i sam zrozumieć nie był wstanie, ale skutkiem czego całe jego bohaterstwo w mgnieniu oka znikło. Żelazna ręka pochwyciła go za kark z tyłu, przed oczyma mignęła mu gruba, nabijana gwoździami pałka, a w uszach zagrzmiał głos:
— Dam ja ci tu barana, Mahomecie nieczysty!
Smutno zaiste byłaby się ta cała sprawa skończyła, gdyby w czas nie pośpieszył z jednéj strony Domszyk, chwytając zaciekłego wieśniaka za rękę z pałką, a z drugiej sam szynkarz.
Jednocześnie usłyszano w karczmie dochodzące z ulicy krzyki i zamieszanie. Wacek machinalnie wypuścił szyję Brouczka i razem ze wszystkimi słuchał uważnie. Z nawoływaniem ludu mieszały się odgłosy dzwonów.
— Na ratuszu biją na gwałt! — zawołał Domszyk.
Szynkarz wybiegł na schodki i za chwilę wrócił:
— Krzyżowcy przeszli przez Wełtawę na pole Szpitalne i zmierzają ku bramie Porzeckiéj! — zawołał.
Goście zapomnieli w jednéj chwili o sporze i niemal jednocześnie zawołali, chwytając broń:
— Daléj-że na nich!
Jeden żak tylko dotychczas pilnie przerzucał deseczki swoje.
Szynkarz, skoczywszy do ciemnéj niszy, wrócił ztamtąd z drewnianą, nabijaną gwoździami kulą, przymocowaną za pomocą łańcucha do krótkiéj rączki.
— Ej, szkolarzu, — krzyknął — masz tu dowód najlepszy w takiéj chwili!
— Myślisz, że i w takiéj dyspucie nie dam sobie rady? — odparł żak hardo i pochwycił podaną sobie broń.
Domszyk wyjął woreczek z pieniędzmi, ale szynkarz już dawno wyleciał na ulicę z dobytym sztyletem.
Co się w téj chwili działo z panem Brouczkiem, nie może sobie przypomnieć; zdaje mu się tylko, że Janek wetknął mu jego dzidę w rękę, a groźny Wacek machał nad nim okutą swoją pałką. To tylko pewna, że to machanie nie było grożeniem naszemu bohaterowi, ale krzyżowcom, z którymi już w duchu mierzył się niecierpliwy wieśniak. Brouczek domyśla się, że głęboki respekt przed tą pałką był główną przyczyną opuszczenia knajpy razem z innymi.
Przez całą szerokość ulicy śpieszyły tłumy, jak fale wezbranéj rzeki, krzycząc, tłocząc się, wywijając bronią różnego gatunku i nie zważając wcale na nawoływania wodzów. Pan Brouczek był tym ogólnym prądem popychany naprzód mimowoli. Przyznaje się, że w téj chwili tracił niemal zmysły i uczuwał smiertelną trwogę; bladość okryła mu lica, włosy się jeżyły na głowie, na czoło pot wystąpił, kolana się trzęsły i ząb o ząb dzwonił.
Nasz bohater (mogę go teraz tak nazwać w dosłowném tego wyrazu znaczeniu) był wyrzucony około bramy Porzeckiéj przez cisnący się zewsząd przeciw nieprzyjacielowi tłum z okrzykami:
— Naprzód, Prago!
Wszystkie uczucia obecnie ustąpiły w nim przed jedyném uczuciem trwogi, która go wprawdzie ciągnęła we wstecznym kierunku od bitwy, ale fala gęstych zastępów popychała naprzód daléj i daléj; w dodatku z obu stron ściskali go, jak kleszczami, Janek z pod dzwonu i Wojtek z pod pawia.
Tak dostał się przez bramę na most, wiodący za nią przez szeroką fosę około wałów miejskich, i był jeszcze spory kawał za mostem popychany aż na równinę, która się ciągnęła za bramą Porzecką na miejscu dzisiejszego Karlina, między rzeką i górą Witkową, dzisiejszym Żyżkowem, i zwała się polem Szpitalném. Na szczycie téj góry wznosiły się dwa czworokątne budynki drewniane i stało wojsko taborytów pod czarną chorągwią z czerwonym kielichem.
Brouczek oczywiście nie zwracał w takiéj chwili wielkiéj uwagi na okolicę témbardziéj, że kurz, powstający pod nogami tłumów, zasłaniał mu wszystko przed wzrokiem na równi z bojaźnią, która pokrywała mu czoło wielkiemi kroplami chłodnego potu.
Za mostem tłum śpieszących na bitwę mógł się swobodnie rozwinąć, więc się podzielił na hufce, lecące w szalonym pędzie. Janek i Wojtek szybko zostawili za sobą naszego bohatera, który zbyt się nie śpieszył. Z początku napierany był często przez biegnących z tyłu, ale w końcu udało mu się wyjść z najgęstszego tłumu i nieco zboczyć w pole.
Do miasta powrócić nie mógł, gdyż przez bramę Porzecką i Górską ciągle sunęły nowe zastępy uzbrojonych; na szczęście pod Żyżkowem ujrzał winnice, więc przez instynkt samozachowawczy popędził w tym kierunku, gdzie mógł się spodziewać bezpiecznego ukrycia. Naraz zobaczył posuwający się przeciw biegnącym prażanom ogromny tuman kurzu, wśród którego połyskiwały zbroje, oraz mnóstwo dzid i mieczów. Było to wojsko krzyżowców, które galopem pędziło na koniach, trzymając długie włócznie z chorągiewkami z czerwonym krzyżem i wywijając długiemi mieczami. Ze straszliwym krzykiem krzyżowcy lecieli na husytów i wydali się naszemu bohaterowi raczéj jakiémś widziadłem groźném, niż ludźmi. Krew zastygła mu w żyłach, z przestrachu na razie stanął na miejscu, jak przykuty.
Jeźdzcy spotkali się z pierwszymi, idącymi na przodzie, garstkami husytów; przed oczyma pana Brouczka stanął wspaniały, grozą przejmujący obraz: w obłokach pyłu przebiegali jeźdzcy i piesi, połyskiwały zbroje niemców i migotała różnobarwna odzież husytów, czerwone kielichy mieszały się z czerwonemi krzyżami na chorągwiach, powiewały grzywy końskie, błyszczały miecze, jeżyły się dzidy i okute cepy, przelatywały strzały i puszczone z procy groty; straszliwy trzask i chrzest oręża mieszał się z krzykiem walczących, rżeniem koni i tententem ich kopyt, co razem tworzyło ogłuszającą wrzawę.
Mieszkańcy Pragi bronili się niedługo, ponieważ wystąpili do boju w zupełnym nieporządku, i przednie zastępy za daleko oddaliły się od tylnych, przeto, nie zdołali oprzéć się porządnie następującemu nieprzyjacielowi. Kilku z nich padło, pozostali zaś, widząc bezskuteczność oporu, poczęli uciekać, przez co uczynili zamieszanie w szeregach tylnych jeźdzcy z okrzykiem zwycięztwa rzucili się naprzód, jak chmura przeładowana piorunami, bijąc uciekających i pędząc ich przed sobą.
Widząc taki niefortunny obrót rzeczy, pan Brouczek odzyskał przytomność i pędził co sił w kierunku winnicy; w tém ujrzał za sobą goniącą na koniu jedną z tych poczwar opancerzonych i, nim zdołał zdać sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, długa włócznia błysnęła tuż nad jego głową.
O dzido nieoceniona! Ty, sto razy posyłana przez swego właściciela do wszystkich dyabłów, a tam na brzegu Wełtawy nawet porzucona sromotnie, obsypywana całym szeregiem ironicznych i hańbiących przezwisk, tyś teraz jedyna wspaniałomyślnie zachowała życie naszego bohatera. Gdybym wiedział, że jesteś gdzie przechowana w jakiém muzeum między zardzewiałą zbroją husycką, odbyłbym pielgrzymkę do ciebie, i wdzięcznie ucałował twą stoczoną przez robaki rękojeść za to, żeś zachowała narodowi przy życiu najznakomitszego podróżnika, a mnie dostarczyła przez to sławy i wcale przyzwoitego honoraryum.
Właśnie w fatalnéj chwili dostałaś się, niewiadomo jakim sposobem, między nogi naszego bohatera, który zawadziwszy o ciebie, runął na ziemię jak długi, a koń z żelaznym jeźdzcem przesadził jednym susem przez leżącego i daléj, nie zatrzymując się, popędził w tłum walczących.
Więc pan Brouczek był między tymi kilku poległymi, o których wspomina historya; jednakże historya nie wié, że jeden z tych poległych znowu powstał, co prawda nieprędko, gdyż przez długi czas z obawy pozostał na ziemi, leżąc bez tchu, jak martwy. W pierwszéj chwili istotnie, skutkiem przestrachu, utracił przytomność, ale gdy ją napowrót odzyskał, wytrwał w swéj pozycyi jeszcze spory kęs czasu, przypuszczając nie bezzasadnie, że nie znajdzie się tak okrutny człowiek, któryby chciał się znęcać nad trupem.
Zatrzymując więc oddech, przysłuchywał się tylko wrzawie wojennéj, która na szczęście coraz bardziéj się oddalała. W końcu odważył się otworzyć oczy i, spojrzawszy w stronę, zkąd zgiełk pochodził, ujrzał jeźdźców jeszcze goniących husytów przed sobą, ale już w tak przyzwoitéj od niego odległości, że się odważył podnieść nieco głowę, aby się módz rozpatrzéć wokoło i cokolwiek naprzód podpełznąć, poczém znów udał martwego na chwilę, a po upływie kilku minut powtórzył to samo.
Tak czołgał się, jak płaz, brzuchem w kierunku winnicy, pomagając sobie przy téj czynności ostrożnie łokciami i kolanami, aby posuwanie się jego było jak najmniéj widoczne. Podczas téj operacyi przemyśliwał, czyby nie było dobrze, przeczekawszy bitwę w winnicy, udać się na górę Witkową do Żyżki, gdzie będzie mógł znaleźć bezpieczne schronienie przynajmniéj do czasu, dopóki powstanie w Pradze nie będzie stłumione.
Z tym zamiarem ostrożnie posuwał się naprzód i był już blizko winnicy, gdy, spojrzawszy poza siebie, ujrzał niespodziewaną zmianę na polu walki. Nowe liczne zastępy husytów, tym razem prowadzone systematycznie przez swych dowódzców, wyległy przez bramę Porzecką i Górską przeciw nieprzyjacielowi, który, nie czekając aż się przybliżą, począł zmykać ku rzece.
W tém usłyszał pan Brouczek zbliżające się od strony winnicy kroki i głosy i natychmiast wyciągnął się jak długi, udając martwego. Z téj właśnie strony podchodzili dwaj uzbrojeni mężczyźni, rozmawiając między sobą:
— Patrz, niemcy zmykają za rzekę — mówił pierwszy. — Prawdopodobnie Zygmunt chciał tylko sprobować, jak się w razie ataku będą bronili mieszkańcy Pragi.
— A początek nie był świetny — dodał drugi. — Zanadto się pokwapili; bez wodzów, bez porządku, łatwo byli pobici. Będą mieli naukę na przyszłość. O, patrz, i tu jeden leży; zdaje się, że jeszcze żyje.
Pan Brouczek, zmiarkowawszy z mowy, że to są, taboryci, poruszył się i, gdy z głębokiém westchnieniem napoły podniósł się z ziemi, ujrzał przed sobą wysokiego barczystego mężczyznę, o surowém wejrzeniu, z hełmem na głowie i żelaznym młotem w ręce, a obok drugiego, również wysokiego, ale o bladéj twarzy i płonących niezwykłym ogniem czarnych oczach. Czarny ubiór jego, czarna czapka w kształcie biretu na głowie; krucze włosy i broda, tworzyły dziwny kontrast z białością cery i czyniły na naszym bohaterze wrażenie wcale nieprzyjemne. U boku miał długi miecz, a pod pachą jakąś książkę w zatłuszczonéj, skórzanéj oprawie.
— Czyś raniony? — zapytał mężczyzna z młotem.
— Możem i otrzymał jaką ranę — zastękał Brouczek; — nie wiem, bom był nieprzytomny.
— Patrz, twój klok okrwawiony — zauważył nieznajomy.
— Okrwawiony? — krzyknął z przestrachem nasz bohater i w jednéj chwili stanął na równe nogi.
Z przerażeniem ujrzał krew na kloku i szybko począł opatrywać siebie na wszystkie strony, czy czasem jakim tajemniczym sposobem nie został raniony; jednakże nie znalazł nic, coby mogło to przypuszczenie usprawiedliwić.
Ta krew na kloku pana Brouczka pozostanie na zawsze nie rozwiązaną zagadką. Czy to był miód, rozlany w knajpie i na fioletowém suknie do krwi podobny, czy strzała jakiego husyty raniła konia nieprzyjacielskiego w téj właśnie chwili, gdy przeskakiwał przez naszego bohatera, i wytryskająca krew powalała odzienie, czy może wreszcie dzida Brouczka padając, ostrym końcem zraniła konia? — nie wiadomo, i bez wątpienia te wszystkie domysły Klio zaliczy między swe wieczne zagadki.
— Gdzież broń twoja? — pytał daléj męzczyzna z młotem.
— Doprawdy nie wiem, gdzie się podziała, — zaparł się niewdzięczny pan Brouczek swéj dzidy, leżącéj gdzieś tak już daleko, że nie spodziewał się więcéj jéj ujrzéć. — Oręż swój wpakowałem w bok koniowi nieprzyjacielskiemu podczas bitwy; koń się wspiął i... i...
— I kopytami cię ogłuszył — dokończył mąż. — Miecz twój więc musiał albo uwięznąć w boku konia, albo wypadł i ktoś go podjął.
— Pewnie, że tak było — potwierdził nasz bohater. — Ponieważ byłem ogłuszony, nie wiem, co się późniéj ze mną stało.
— A jakim sposobem aż tu się zabłąkałeś, tak daleko od reszty towarzyszy?
— Biegłem naprzód, chcąc z boku na krzyżowców uderzyć — łgał bez zająknienia się pan Brouczek, którego ta chwila krytyczna obdarzyła wielką przytomnością umysłu.
— Oho! to ty, jak widzę, znasz się i na różnych wybiegach; mógłbyś nawet hetmanem zostać — śmiał się mąż z młotem. — Ale zdaje się, żeś pachołek wcale tęgi, jakkolwiek niebardzo marsową masz minę.
Tytuł pachołka niezbyt przyjemnie zabrzmiał w uszach naszego bohatera, natomiast słowo „tęgi“ połechtało trochę jego miłość własną. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, uczuł w sobie coś nakształt iskry męztwa i niemal bez strachu popatrzył na obu stojących przed nim mężów.
— Czemu tak obrzydliwie mówisz po czesku? — zapytał ten sam mężczyzna. — Czyż należysz do téj garstki niemców prazkich, którzy przyjęli naukę Husa?
Pan Brouczek zaprotestował przeciw posądzeniu go o pochodzenie niemieckie i znów powtórzył swą bajeczkę o długoletnim pobycie w cudzych krajach, skąd niedawno dopiero powrócił do ojczyzny.
— Abyś pomagał współziomkom w ciężkiéj walce? — pytał dalej męzczyzna.
Brouczek odpowiedział twierdząco.
— Podobasz mi się, bratku! Co myślisz o nim, księże Wacławie?
— Powiedz-no mi, czy się trzymasz nauki mistrzów prazkich? — zapytał Brouczka ksiądz taborycki.
Jak wiemy, postanowił sobie nasz bohater przejść na chwilę od husytów prazkich do taborytów, przeto odparł bez namysłu:
— Skoro mam rzec prawdę, powiem, że mi się nauka mistrzów prazkich wcale nie podoba, — a przypomniawszy sobie przygodę w knajpie, dodał: — Jestem także przeciw ornatom.
Tém zdobył ostatecznie serce księdza taboryckiego:
— Przeciw wszelkim szmatom i wszelkim okazałościom w nabożeństwie rzymskiém! — zawołał. — A więc skoro tak jest, to możesz do nas się zaliczyć. Hetman Chwal przyznał tobie waleczność, będziesz więc miedzy braci taborytów zapisan.
— Chodź z nami na górę Witkową! — dodał Chwal.
Brouczek zgodził się i obok Chwala-Rzepickiego z Machowic, hetmana taboryckiego, i głośnego księdza Wacława Korandy, szedł ścieszką między winogradem, częścią stratowanym, pod górę, na szczyt dzisiejszego Żyżkowa.
Hetman Chwal szedł przodem, a Koranda z tyłu obok nowo kreowanego taboryty, wykładając mu swe poglądy o zachowaniu postów, o świętach kościelnych, o używaniu łaciny podczas nabożeństwa, o czci świętych, modlitwach za umarłych i o wielu innych tajemnicach nauki taborytów.
Pan Brouczek im dłużej słuchał, tém bardziéj stawał się roztargnionym; nawet męki czyscowe, które ksiądz zaliczał do rzędu wymysłów, nie mogły go zająć; w duchu posyłał nudnego towarzysza na same dno piekła. Takie wychudłe blade oblicze, iskrzące się oczy, a do tego ogromny miecz u boku... nie, to nie towarzysz dla naszego pana Brouczka.
Ksiądz naraz przerwał swój wykład i, zatrzymawszy się, spojrzał tak przenikliwym wzrokiem na naszego bohatera, że ten aż zadrżał ze strachu.
— Czego tak się patrzysz na mnie? — zapytał z cicha Koranda.
— Nic, nic.., wielebny ojcze — wybełkotał Brouczek. — Pomyślałem tylko, że macie doskonały oręż u boku.
— Chciałbyś mi oczy wykłuć mym mieczem?
— Ja... wam... ja? oczy wykalać? — jąkał się cały zmieszany nasz bohater, nie przypuszczając, że wykalać czém oczy w staréj czeszczyznie znaczy to samo, co dziś wyrzucać coś komu[32].
— Wiedz, że w chwilach, gdy jedno ramię może stanowić o zwycięztwie w walce o prawa bozkie, i ja noszę miecz u boku, — mówił Koranda — a gdybym w najgorszym razie zmuszony był swe ręce, poświęcone służbie bożéj, pokalać krwią ludzką, jużbym nigdy nie tknął kielicha ze świętą krwią Chrystusa[33].
Po téj chwilowéj przerwie w dalszym ciągu wygłaszał swe uwagi, tyczące się religii; ale pan Brouczek nie słuchał go więcéj. Myśl jego zaprzątały w téj chwili inne rzeczy.
Z początku chętnie postępował pod górę, ale stopniowo poczęły mu przychodzić na myśl różne prawdziwe i wymyślone historyjki o Żyżce: te gwoździe, które groźny starzec wbijał w tonsury księży; te ofiary, zabijane przez niego własnoręcznie, lub palone żywcem i t. p. okropności. Z trwogą więc myślał o téj chwili, gdy stanie przed obliczem groźnego wodza taborytów.
Na wierzchołku góry, w stronie zwróconéj ku Pradze, stał czworoboczny budynek ze strzelnicami, otoczony fosą i murem z kamienia i gliny. Bohaterowie nasi około tego budynku przeszli i zwrócili się ku stronie południowéj, gdzie widać było drugi taki sam budynek na grzbiecie góry, również murem i fosą otoczony. Obok niego wznosiła się jakaś wieża w rogu jednéj z ogrodzonych winnic, pokrywających całą tę stronę południową.
— Jeśli chcesz zostać wodzem, o czém sądzę z twego fortelu atakowania niemców z boku, będziesz miał u Żyżki doskonałą szkołę, — mówił z uśmiechem Chwal Rzepicki do pana Brouczka, gdy z trudem dostawali się pod górę na jéj grzbiet po spustoszonéj winnicy. — Patrz, jak szybko i tanio pobudował tu sobie twierdzę, jak ją doskonale okopał i ogrodził. Nasze wojsko leży na wązkim szczycie góry między dwiema temi twierdzami, które go bronią ze wschodu i zachodu, zaś od północy broni niemal prostopadle spuszczający się bok góry; również i południowa jéj część, jak to widzisz, niezbyt dostępna, témbardziéj, że znaczną przeszkodę dla nieprzyjaciela stanowią winnice i ich ogrodzenia. Żyżka swém jedném okiem umié doskonale zbadać miejscowość i wszystko na swą korzyść wyzyskać; oto naprzykład ta wieża u rogu winnicy znakomicie mu się przydała do wzmocnienia wschodniéj części twierdzy.
W trakcie téj rozmowy wdrapali się na szczyt góry, i wyszedłszy przez rozbity kawał muru, okalający winnicę, ujrzeli przed sobą wojsko taborytów.
Były tu rozlokowane liczne oddziały wojowników, między którymi znajdowały się kobiety i wyrostki.
Część taborytów nosiła pancerze i hełmy, zaś większość była odziana w zwyczajne kabaty skórzane lub sukienne, krótkie suknie, spodnie i bóty; niektórzy mieli długie suknie lub płaszcze, a na głowie kaptury, niekształtne kapelusze lub czapki. Wielu z nich nosiło na piersiach wyszyty kielich z sukna czerwonego.
Bronią ich były dzidy, oszczepy, cepy okute, palcaty, samostrzały i miecze; część miała prócz tego podługowate tarcze drewniane, obciągnięte skórą lub płótnem i pomalowane. Bronią wyrostków były proce, przeznaczone do rzucania kamyków. Kobiety i dziewczęta chodziły z głowami nieokrytemi, albo nosiły długie czepki, wstążką wokoło czoła przewiązane; odzienie ich składało się z koszuli grubéj i prostej spódnicy; część nosiła prócz tego kabaty lub płaszcze; twarze ich były, jak i u mężczyzn, ogorzałe, a silna budowa ciała i iskrzące się oczy dodawały im tém więcéj uroku.
Niektórzy z wojowników stali dotychczas na północnéj stronie góry, zkąd można było śledzić przebieg walki na polu Szpitalném; inni zaś siedzieli na ziemi, ożywioną prowadząc rozmowę o bitwie, właśnie kończącéj się teraz; znaczna liczba mężczyzn, kobiet i wyrostków była zajęta pracą zabezpieczenia schroniska, gdzie kończono murowanie ściany obronnéj. Między nimi można było spostrzedz tu i owdzie księży brodatych, ubiorem niemal nie różniących się od ogółu. Niektórzy z nich mieli pod pachą biblię, albo kielich w ręce.
Nad całym tym tłumem powiewał na wysokiéj żerdzi długi czarny proporzec z czerwonym kielichem.
Chwal z Machowic przywiódł nowego taborytę przed jednookiego wówczas jeszcze wodza, który, żelazny miecz w pochwie trzymając w ręce, siedział na kłodzie, jak na tronie, u pochyłości góry i patrzył na obóz nieprzyjacielski za Wełtawą, do którego wracała właśnie jazda niemiecka po skończonéj walce.
Im bliżéj pan Brouczek podchodził, tém większy strach uczuwał na widok strasznego wodza taborytów, a gdy stanął przed Żyżką, tak był trwogą zdjęty, że ani jego obliczu, ani ubiorowi nie był zdolny przypatrzyć się, czego należy tém bardziéj żałować, że w starych świadectwach bezskutecznie dotychczas szukamy dokładnéj podobizny największego bohatera narodowego.
Pamiętna konferencya Jana Żyżki z Maciejem Brouczkiem trwała bardzo krótko.
Chwal pierwszy zaczął mówić:
— Przyprowadzam ci nowego taborytę, bracie Żyżko; ja i ksiądz Koranda spotkaliśmy się z nim na dole na polu Szpitalném, gdzie mężnie bił się razem z Prażanami, i na własne jego żądanie przyjęliśmy go do siebie.
Drżący pan Brouczek czuł, jak jedno bystre oko Żyżki przenikliwie spoczęło na nim, i wkrótce usłyszał jego gruby głos:
— Zdaje mi się, żeś dotychczas gorliwiéj służył swemu brzuchowi, niż Panu Bogu. No, u nas szybko się pozbędziesz grzesznego sadła. Jak się nazywasz?
— Maciej Brouczek — wyjęknął, drżąc cały, nasz bohater.
— Dobrze. Otóż, bracie Macieju, hetman Chwal zaliczy cię między swoich cepników i wyćwiczy w kunszcie wojskowym wedle naszego systemu. Teraz ruszaj i pomagaj pracującym na murach. Bądź zdrów!
Chwal odszedł z Brouczkiem do oddziału cepników, którzy pozdrowieniem lub ściśnieniem ręki powitali nowego brata, poczém zaprowadził go do mężczyzn i kobiet, pracujących około murów.
— Jesteś silny, bracie, możesz podawać kamienie — rzekł mu i sam powrócił do cepników.
Brat Maciej rad był wprawdzie, że posłuchanie u Żyżki się skończyło, ale natomiast robota, dana mu na samym wstępie, bardzo mało go pocieszała.
— Piękne powitanie! — mruczał sobie — mam podawać kamienie, jak prosty robotnik. To nawet i dla żołnierza niestosowna robota. Zdaje mi się, żem wielkie głupstwo zrobił. Mieszczanie prazcy przynajmniéj umieją gościa przyjąć. Janek z pod dzwonu, jakkolwiek narwany, ale na gościnę u niego, prócz może téj sypialni obrzydliwéj, narzekać nie mogę. A mogłem sobie teraz po skończonéj bitwie siedziéć spokojnie, przy kwarcie miodku w gospodzie, lub za stołem z misami u Domszyków. Zgłupiałem, strasznie zgłupiałem!
Wkrótce przekonał się, że praca jego nie była także zabawką. Musiał dźwigać ciężkie bryły, aż się uginał pod niemi, a stary, siwobrody taboryta, brat Stach, któremu Żyżka polecił dozór nad robotnikami, napędzał go ustawicznie do pośpiechu. Zmęczony już przechadzką po Pradze, biegiem do boju i w końcu drogą na górę Witkową, musiał jeszcze i teraz przy upale pracować, aż go wszystkie członki rozbolały, a po zarumienionéj twarzy spływały grube krople potu. Na domiar jeszcze i taborytki śmiały się z jego nieustannych westchnień i smutnego wyrazu oblicza.
Jak żyje, nigdy nie dotknął się tak prostéj pracy, a teraz musiał dźwigać ciężary, jak najlichszy najemnik przy budowaniu domów. On, właściciel trzypiętrowéj kamienicy! Gdyby to jego przyjaciele zobaczyli go w takich opałach!
Ledwie nie rozpłakał się biedak.
Gdy wreszcie robota była niemal skończona, upadł jak martwy na ziemię, spoglądając z gorzkim uśmiechem na ręce poranione i pełne krwią nabiegłych pęcherzy.
Po krótkim wypoczynku i ochłodzeniu się wietrzykiem wieczornym, smutnie zapatrzył się w przestrzeń przed siebie. Wspomniał, jak niedawno jeszcze w stuleciu dziewiętnastém zabłakał się raz podczas przechadzki na Żyżków i jak właśnie z tego samego miejsca spokojnie patrzył na musztrę wojsk, pod koszarami się odbywającą, na przedmieście Karlińskie, na rzekę błękitną, po któréj powoli sunęły się dwie tratwy, na wesołą okolice Libni i na Stromówkę. Mój Boże, jakaż to okropna zmiana! Teraz widzi przed sobą tę samą okolice, tę samą Wełtawę, wszystko to samo; a jednak wcale inaczéj wygląda to w stuleciu piętnastém. Zamiast koszar pod Karlinem rozciąga się pusty plac z kilku domkami zaledwie; w przeciwnéj stronie po pagórkach od mizernéj wioszczyny Libni, aż do Podbabia same winnice tylko: zamiast fabryk holeszowickich, szeroka łąka pusta, a na niéj wojownicy stoją taborem; inne tabory rozlokowały się przy Letniéj, przy Oweńcu i na Stromówce. Cała ta okolica pokryta namiotami krzyżowców, którzy tu i owdzie uwijali się, jak mrowie, połyskując niezliczoną ilością zbroi różnego gatunku. Teraz dopiero poznał pan Brouczek tę straszliwą siłę, którą szaleni husyci spodziewają się przemódz. Nie mógł żadną miarą pojąć téj lekkomyślności i był tego zdania, że wszyscy oni szwankują na umyśle.
Stary brat Stach, który siadł koło niego, ozwał się naraz, jakby odgadł jego myśli:
— Truchlejesz, bracie, na widok téj liczby nieprzyjaciół i sądzisz może, żeśmy powaryowali, spodziewając się ich zwyciężyć. Ha, nie byłeś świadkiem bitwy pod Sudomierzem, nie widziałeś tych w żelazo okutych rycerzy, walczących z nami, garstką wieśniaków obdartych, których jedynemi szańcami było dwanaście wozów, a jedyną twierdzą — Bóg. Więcéj niż pięciu nieprzyjaciół szło wtedy na każdego z nas i kopytami końskiemi chciano nas wówczas stratować. Ale Pan Bóg rozkazał słońcu, aby przed czasem zaszło, i w ciemności nieprzyjaciele bili samych siebie, a myśmy ich resztki cepami zmusili do ucieczki. Nie byłeś pod Niekmierzem, bracie; nie słyszałeś straszliwego trzasku cepów naszych, gdyśmy pod Porzeczą rozbili wojsko królewskie. Mam w Bogu nadzieję, że i tu Zygmunt będzie umykał przed nami, razem ze swoimi miśnieńcami, turyngami, bawarami i z całém plemieniem niemieckiém, i ze wszystkiemi innemi narodami. Bóg jest z nami i błogosławi naszemu orężowi, ponieważ patrzy w czyste serca nasze i wié, że nie wojujemy dla sławy marnéj lub zysku, ale występujemy w obronie kraju własnego i prawdy świętéj.
Brat Maciéj (tak go i my teraz będziemy nazywali), odpoczął wprawdzie nieco, ale natomiast uczuł głód niemały, co zresztą było rzeczą bardzo naturalną po takiej fizycznej pracy i po tylu przeprawach od czasu wczesnego obiadu u Domszyka. Myślał więc wciąż o kolacyi i znowu żałował, że porzucił Pragę, gdzie mógł teraz właśnie zajadać znakomitą wieczerzę, przyrządzoną wprawną ręką Magdaleny. Na dobroć jedzenia u taborytów mało liczył. Wyrzucał więc teraz sobie, że, powziąwszy zamiar przeniesienia się do nich, zapomniał o tak ważnéj rzeczy.
Tymczasem brat Stach ciągnął daléj:
— Dziękuję Bogu, że mi pozwolił na starość doczekać się chwili wybawienia. Strawiłem życie całe w poniżeniu i trudach; widziałem, jak pan uciska poddanego, bogaty biedaka, jak brat bez litości gniecie brata, za własnym tylko uganiając się zyskiem i za grzesznemi rozkoszami świata; widziałem, jak księża, mając na ustach miłość ku Bogu i bliźnim, sercem lgną do różnych marności świeckich i miłują tylko samych siebie, szukając bogactw i znaczenia, zbytkując i kupcząc świętością swego powołania. Widziałem to wszystko i mówiłem sobie, że snadź zbliża się już chwila, kiedy świat w swych nieprawościach zaginie. Aż tu zaświeciła gwiazda Betleemu, niebieska gwiazda, po któréj poznałem poranek nowego życia. Tam, na grodzie Kozim, ujrzały me oczy mistrza, zesłanego przez Boga, uszy me słyszały z ust jego słowa prawdy czystéj. A gdy doleciała mnie wiadomość o męczeńskiéj śmierci jego, zacisnąłem pięści, zazgrzytałem zębami, okułem cep swój i opuściłem swą chatkę. Jedyném pragnieniem mojém było: oddać życie swoje za Prawdę Bożą. Stara ręka moja ledwie cep udźwignie, a mimo to już w trzech potyczkach wywijałem nim w najpierwszych szeregach. Miecze i strzały nieprzyjaciół jakby naumyślnie omijały mą głowę siwą; ani kropli krwi dotychczas nie przelałem jeszcze za wiarę. Ale teraz jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że zobaczę bitwę, najstraszniejszą ze wszystkich stoczonych dotychczas, i że w niéj znajdę nakoniec śmierć chwalebną za Kielich i zakon Pański.
— A kiedy będziemy jedli wieczerzę? — zapytał brat Maciéj.
Starzec zdziwiony spojrzał na niego, nie mogąc na razie oswoić się z tym nagłym zwrotem od rzeczy niebieskich do najbardziéj materyalnych ziemskich. Po chwili w milczeniu wyjął z torby i pasa duży kęs czarnego chleba z serem i, podając go Brouczkowi, rzekł:
— Przyjmij moją wieczerzę, ledwiem się jéj dotknął; stary mój żołądek codzień bardziéj słabnie i niewiele dbam teraz o pokarm ziemski. A chociaż mamy w taborze dosyć jadła, są to wszystko rzeczy jaknajprostsze, gdyż grzechem byłoby karmić jakiemiś przysmakami to nędzne schronienie duszy, a przyszłe legowisko robaków.
Brat Maciéj wziął z pewném wahaniem chleb z serem i, patrząc nań, sposępniał jak noc.
— A to mi piękna wieczerza! — ubolewał w duchu, — kawał czarnego, jak ziemia, i twardego, jak podeszwa, chleba, a w dodatku ser; gdyby to jeszcze ser uczciwy, ale — wstyd mówić. Myślałem, że przynajmniéj będę miał kawałek mięsa i jaką bułkę dobrą. Brouczku, Brouczku! gdzieś ty swój rozum utracił!?...
Głód zmusił go do jedzenia suchego chleba, od którego rozbolały mu szczęki, i trochy sera, który pozostawił mu w ustach nieprzyjemny zapach po sobie.
— A gdzie tu można dostać czegokolwiek do picia? — zapytał od niechcenia.
Brat Stach odpiął od pasa i podał mu okrągłą drewnianą buteleczkę.
Brat Maciej wziął ją niedowierzająco i przytknął do ust, ale natychmiast odrzucił od siebie i ze skwaszoną miną zawołał:
— Ależ to czysta woda!
— Ano, tak, czysta, świeża woda; przed chwilą zaczerpnąłem jéj na dole ze studni.
— A piwa tu czasem nie macie?
— Mieliśmy dziś jeszcze, ale już wyszło. Żyżka dba o to, aby bracia mieli zawsze porcyę piwa dla posilenia się. Jednakże podczas marszu zwykle tylko wodę pijamy. Gdy podchodzimy do jakiego miasta przyjacielskiego, Żyżka często naprzód pisze: „My do was, da Bóg, wkrótce zawitamy; miejcie tylko chleb i piwo dla ludzi i obrok dla koni przygotowany.“ A bracia wszystko, co mają, oddają do naszego rozporządzenia. Każdy z radością ofiarowuje całe mienie swoje na usługi ogółu. Przecież jesteśmy jedną rodziną dziatek bożych. Rycerz równy prostemu wieśniakowi; wszyscy w naszém wojsku jesteśmy bracia. Żaden z nas nie żąda wyniesienia się nad drugich, ani téż pragnie lepiéj żyć od innych. Każdy pracuje dla ogółu. Wszyscyśmy sprzedali swoje majątki, ojcowizny swoje, i pieniądze złożyliśmy w kadzi, umieszczonej na Taborze, z któréj bierzemy na ogólne potrzeby.
Gadatliwy starzec umilkł, usłyszawszy rozlegający się z dołu głos dzwonu. Właśnie słońce zachodziło, a na błękicie nieba przepływały chmurki. Mrok począł okrywać namioty krzyżowców, szeroko po drugiéj stronie Wełtawy rozbite. Z różnych stron Pragi ozwały się dzwony, najpierw z jednéj, potém z drugiéj i z trzeciéj wieży, tu silniéj, tam ciszéj, rozmaitemi dźwiękami, zlewając się w jeden wspaniały, poważny hymn do Boga.
— To jakieś długie i uroczyste dzwonienie, — powiedział brat Maciej.
— Nieszpory z powodu jutrzejszéj niedzieli — objaśnił brat Stach.
— Nieszpory przed niedzielą? A przecież dziś mamy piątek dopiero — zawołał brat Maciej, przypominając sobie, że jadł wczoraj, przed swém nieszczęsnem wyjściem na Hradczany, zwykłą czwartkową potrawę: groch z wieprzowiną.
— Mylisz się, dziś mamy sobotę, dzień świętéj Małgorzaty — odparł Stach.
— Właśnie dlatego dziś piątek. Wszak wczoraj, to jest we czwartek po obiedzie, przypomniałem sobie, alem na wieki potém zapomniał, że trzeba po drodze na Hradczany kupić jakiś podarek dla swéj gospodyni z powodu jéj imienin dzisiejszych — mówił daléj Brat Maciej, i w duchu dodał: — Pięknie obchodzę jéj imieniny!
Stach nie dał się atoli przekonać, a Brouczek zaprzestał dalszego dowodzenia.
Był już dobrze senny po całodziennym trudzie. Obecnie w myśli uśmiechnęła się mu nawet i sypialnia u Domszyka ze swemi pierzynami i łożem wysokiem. Z jaką rozkoszą teraz po dobréj kolacyjce, odpocząłby sobie w téj bezpiecznéj i spokojnéj komnatce na miękkiéj pierzynie! A tu tymczasem musi spać na twardéj ziemi pod gołem niebem, a w dodatku wśród dzikiego uzbrojonego ludu.
Postanowił sobie, aby przy pierwszéj lepszéj sposobności rzucić ten obóz Żyżki, ukryć się gdzieś w lasach, a natychmiast po stłumieniu powstania wrócić do Pragi. Takie towarzystwo wcale nie dla niego. Każdego urwipołcia nazywać bratem! gdybyż przynajmniéj dobrze zapijali owo braterstwo! Ale gdzie zaś! Brat tu, brat tam, a mimo to, postawią cię pod murem, abyś kamienie podawał. Musisz karmić się czarnym chlebem, zapijać wodą, spać na gołéj ziemi, a skoro masz pieniądze, natychmiast oddawaj im do jakiejś tam kadzi! Pięknie dziękuję za takie stosunki!
Z temi słowy ciaśniéj przywiązał sobie kaptur na głowie, aby mu co nie wlazło w ucho, okrył się klokiem i zamierzał spać się położyć.
Ruch wszelki w obozie właśnie w téj chwili ucichał, ale natomiast naraz rozległ się silny głos, na który każdy mimowoli musiał zwrócić uwagę. Brat Maciéj odwrócił także głowę i zobaczył Korandę, stojącego na pagórku wśród braci, którzy się do niego tłumnie cisnęli. Stach także opuścił swe miejsce obok Brouczka i przystąpił bliżéj do mówcy.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zarysowywała się wysmukła postać bladego księdza, którego oczy pałały niezwykłym blaskiem, a ręce wyciągnięte były w kierunku obozu krzyżowców. Mówił z „Objawienia świętego Jana“ o smoku ognistym, siedmiogłowym, z siedmiu koronami, który przyszedł zgubić niemowlę, z niebieskiéj pani zrodzone, — Prawdę...
— Ach, cóż to za impertynencya! — oburzył się brat Maciej. — Kazanie w nocy, gdy człowiek po całodziennéj robocie chciałby przynajmniéj zasnąć spokojnie!
Owinął głowę klokiem, obrócił się na drugi bok, aby nie słyszéć gwaru. Jednakże silna, płomienna mowa Korandy, pomimo okrycia, przenikała do uszu brata Macieja, który po długiém przewracaniu się na różne strony w końcu z gniewem usiadł na ziemi i tylko uszy zatkał sobie palcami. Mimo to słyszał dość długo jeszcze i głos Korandy, i okrzyki rozentuzyazmowanych braci i sióstr.
Wszystko dopiero wtedy ucichło, gdy zupełny zmrok zapadł i na dole ukazały się ognie, zapalone tak w obozie krzyżowców, jak i w taborze Żyżki. Niektóre z nich oświecały grupy stojących tu i owdzie ludzi i postać mówcy z wzniesionemi do góry rękoma, który w swym zapale chciał, jak się zdawało, wzbić się do nieba.
Kazanie zakończyły ogłuszające okrzyki słuchaczów.
— Chwała Bogu! — odetchnął brat Maciej i znowu położył się na ziemi. Wtém rozległ się śpiew:
Bozkich praw obrońcy,
Miejcie ufność w Panu,
Czerpcie siłę z niebios
I wierzcie niezłomnie,
Że z pomocą Boga
Zawsze zwyciężycie!
Z początku nuciła nieliczna tylko garstka, ale stopniowo zwiększała się liczba głosów i drugą zwrotkę pieśni śpiewano już ogromnym chórem:
Pan każe się nie bać
Tych, co ducha gnębią;
Każe oddać życie
Za miłość i wiarę.
Przeto naprzód, bracia!
Podnieście się duchem!
Na zakończenie musiał jeszcze posłuchać następnych zwrotek piosnki taborytów:
Chrystus wszystkie nam nagrodzi
Przecierpiane męki.
Kto za niego życie odda,
Wiecznie będzie żył;
Chwała sprawiedliwym,
Co za prawdę giną!
Dla tego, mężowie
Stanu rycerskiego,
I łucznicy, i cepnicy
Z ludu rozlicznego,
Wspominajcie wszyscy
Na pana hojnego!
Nieprzyjaciół się nie bójcie,
Wobec wrogów mężnie stójcie!
Coraz głośniéj rozbrzmiewała się z tysiąca piersi wydobyta ta pieśń prośby, pełna wiary gorącéj i siły, pieśń, ułożona wedle podania, przez samego Żyżkę, pieśń, która była późniéj świadkiem sromotnéj ucieczki wrogów, ze szczytu góry Witkowéj spływała niżéj a niżéj i rozlewała się szeroko po okolicy, ginąc gdzieś daleko w przestworzu.
Gdy skonała, obóz Żyżki ułożył się do snu.
Brat Maciej nakoniec doczekał się tak gorąco upragnionéj ciszy; usnął, kołysany łagodnemi tonami psalmów, śpiewanych zcicha przez brata Stacha, obok siedzącego.
I przyśnił się naszemu bohaterowi ognisty smok o siedmiu głowach, i pani w koronie gwieździstéj, która wszakże powoli przemieniła się w powabną córę Domszyka...
O słońce wielkiego, wiekopomnego dnia! Ty, coś przyświecało skromnéj garstce bohaterów, jakich niewielu było w dziejach ludzkości; coś pokazało przed światem, co może naród maluczki ale pełny zapału i gotowy do ofiar największych; ty, pochodnio niebieska, coś zaświeciła nad górą Witkową, aby bohaterskich przodków naszych czoła przystroić gloryą sławy nieśmiertelnéj! O słońce, którego odblaski i teraz jeszcze, po setkach lat, rozpłomieniają i pobudzają do silniejszego bicia omdlałe serca potomków! Ile uczuć się kryje w piersiach czeskich, ile słów gorących posiada nasz język — wszystko to winno było spłynąć w jedną odę podniosłą, witającą twój wschód tryumfalny na złotem purpurowém niebie!
Ale z czasem zmienili się ludzie! Niezliczoną ilość razy już wschodziłoś, jak wówczas nad górą Witkową, ale już nigdy nie widziałoś tak wielkich mężów bożych, a po upływie kilku stuleci świecisz dziś nad pokoleniem mizerném bez prawdy i siły, bez zapału, który kazał niegdyś ostatnią krwi kroplę przelać za ideał ukochany; nad pokoleniem, które ledwie pojmuje ów wielki czyn przodków i uśmiecha się na wzmiankę o nim, uważając go za starodawną bajkę cudowną, dziś już cokolwiek za nudną. Nie zdolne pojąć onych ofiar wielkich, onego zapału, usprawiedliwia się innemi obecnie czasami i stosunkami; nie chce słuchać nawet opowiadań z lat ubiegłych i składa ręce na piersi lub wzrusza ramionami tylko. O zachodzące słońce naszéj siły, przeszłości naszéj! czyż znowu zaświecisz i czy znajdziesz poetę, któryby powitał ciebie z zachwytem, a nie prostém słów dzwonieniem, tak słabą karykaturą, jak ja?!...
∗ ∗
∗ |
— Wstawaj, bracie Macieju, już czas!
Brouczek przetarł oczy i ujrzał nad sobą pomarszczoną twarz brata Stacha, który mu podawał ciężki, gwoździami nabijany cep i kęs chleba z serem. Brat Maciej wziął jedno i drugie z ciężkiem westchnieniem i...
Ale nie będę szczegółowo opowiadał, jak nasz bohater przepędził pół dnia téj niedzieli, która pozostanie dla niego najsmutniejszém wspomnieniem w życiu. Nadmienię tylko ogólnikowo, że dziś już nie podawał wprawdzie kamieni, ale natomiast słuchał kazania księży taboryckich ze śpiewaniem nabożném braci i przyjął — nie rad wyznaję, ale prawda przedewszystkiém — przyjął komunię pod obiema postaciami zwyczajem taborytów przy prostym, obrusem tylko nakrytym stole, za którym stał ksiądz bez ornatu, odprawiający nabożeństwo w języku czeskim.
W południe podały siostry taboryckie bratu Maciejowi obiad niedzielny, składający się z kisielu, czyli polewki, któréj smak i dobroć zachowuje pan Brouczek w tajemnicy ze względu na dawnych przodków naszych, kawałka mięsa gotowanego, żytniego chleba i z naparstka, wedle miary brata Macieja nie więcéj, jak z naparstka podłego piwa.
Gdy po takim obiadku oddawał się najposępniejszym rozmyślaniom, błysnęła mu naraz nowa myśl zbawienna. Mianowicie przypomniał sobie owe przejście podziemne, którém dostał się do piętnastego stulecia; tą samą droga przecież możnaby dostać się napowrót do dziewiętnastego!
To go wprawiło w tak dobry humor, że z uśmiechem zatarł ręce i niemal nie skakał z radości.
Wkrótce jednak trochę ochłonął, zadawszy sobie pytanie, czy możliwe jest takie przechodzenie przejściem podziemném z jednego do drugiego stulecia? Ale natychmiast pocieszył siebie: „Skorom tędy dostał się do piętnastego stulecia, czemużbym nie miał do dziewiętnastego napowrót przejść?“ Przyszło mu na myśl, że drzwi ukryte, prowadzące do skarbca króla Wacława, były z jednéj strony spróchniałe i zjedzone przez robactwo, a z drugiéj zupełnie nowe, więc musiały zapewne tworzyć granicę między obu wiekami. Gdy te drzwi zamknął, ujrzał się naraz w stuleciu piętnastém; teraz więc w ten sam sposób dostanie się do Pragi nowoczesnéj.
Ale tu znowu pytanie: jak się wydostać z téj jamy, do której wleciał na Hradczanach, a od któréj poczynało się przejście. Gdyby się nawet nikogo i nie dowołał, aby mu spuścił drabinę, to w najgorszym razie wróci do Pragi husyckiéj, ale, pierwéj zaopatrzywszy się w żywność, przeczeka w bezpieczném schronieniu pod ziemią do chwili, gdy miasto będzie zdobyte i pierwszy gniew nieprzyjaciół ostygnie; a wówczas, kiedy już znowu zapanuje pokój i porządek, życie i w tém piętnastém stuleciu będzie wcale znośne.
Byłby chętnie natychmiast uciekł od taborytów, to atoli było niemożliwe w téj chwili. Żyżka dostrzegł w obozie nieprzyjacielskim jakiś ruch niezwykły i, przewidując atak, kazał swoim być w pogotowiu. Skutkiem tego rychło stanęli na wskazanych sobie miejscach strzelcy, cepnicy i wojownicy innéj broni. Część cepników pod dowództwem Chwala stanęła u zachodniéj forteczki; między nimi właśnie był brat Maciej, który stał w ostatnim rzędzie na samym krańcu strony północnéj. Ze swego stanowiska mógł doskonale widzieć, co się działo na polu Szpitalném i daléj za rzeką.
Tam we wszystkich kierunkach można było poznać ruchy złowieszcze. Oddziały jeźdźców i pieszych przechodziły z miejsca na miejsce, rozdzielając się lub łącząc w szeregi; zwłaszcza wielki ruch dawał się widzieć w obozie miśnieńców i Alberta austryackiego.
Mieszkańcy Pragi także widocznie spostrzegli przygotowania w taborze nieprzyjacielskim, ponieważ gęste ich zastępy stały na murach miejskich i w bramach, przygotowane do boju i pilnie śledzące ruchy nieprzyjaciół.
Nakoniec około godziny czwartéj po południu, ruszyli konni miśnieńcy z węgrami i austryakami, około dwudziestu pięciu tysięcy, do Wełtawy, i rychło przepłynęli na drugą stronę. Opodal za rzeką zostały jeszcze trzy oddziały krzyżowców w rezerwie.
Z miasta ozwał się dzwon na trwogę i rozległy się krzyki ludu.
Brat Maciej czuł jakby zbliżanie się sądu ostatecznego. Z przestrachem patrzał, jak pole Szpitalne zapełniało się powoli nieprzyjacielem, który w końcu ruszył nie na Pragę, ale w stronę przeciwną, na wschód, rozdzielając się na dwie części tak, aby zewsząd otoczyć górę Witkową.
— Bracia mili! — rozległ się głos Żyżki. — Nastała stanowcza chwila. Wkrótce, da Bóg, pokażemy królowi wiarołomnemu, jak się bić umiemy za bozkie i własne prawa! Już idą na nas ci nieprzyjaciele prawdy i ziemi czeskiéj; ufajmy w pomoc Pana! Bądźmy gotowi! Niech każdy pilnuje swego stanowiska i słucha swych hetmanów. Niech Bóg nas wspiera!
— Zwyciężymy lub zginiemy! — zagrzmiał zgodny okrzyk w całym obozie, i zaraz ozwała się pieśń:
— „Bozkich praw obrońcy.“
Jeszcze ostatnia strofka nie przebrzmiała, gdy usłyszano ogromny krzyk, szczęk oręża i dźwięk trąb od strony wschodniéj, którędy właśnie jazda nieprzyjacielska, ze względu na niewielką spadzistość góry, zdołała się wedrzéć na szczyt i pędziła wprost na forteczkę. Taboryci nie spodziewali się tak nagłego i silnego ataku z téj strony, skutkiem czego nieliczni obrońcy forteczki, przestraszeni krzykiem nadbiegających nieprzyjaciół, poczęli pierzchać zaraz przy pierwszém natarciu, a krzyżowcy zdołali zająć już wieżyczkę w rogu muru, okalającego winnicę. Część ich, zsiadłszy z koni, z okrzykiem zwycięztwa poczęła się wdrapywać na mury, gdzie pozostało z trzema kobietami zaledwie kilku taborytów, którzy, nie mając łuków, rzucali kamienie na atakujących i bronili się bohatersko; zwłaszcza jedna kobieta wysokiego wzrostu, z rozpuszczonemi włosami czarnemi, stojąc na murze twierdzy, muskularnemi rękoma podnosiła duże kamienie ponad głowę i z siłą rzucała je na miśnieńców. Gdy pozostali poczęli upadać na duchu, ona zawołała silnym głosem:
— Przed Antychrystem nie powinien ustępować wierny chrześcianin!
A nie mając już kamieni, poszła z gołemi rękoma w zapasy z wdrapującym się na mur krzyżowcem; gdy w tém oszczep jego towarzysza przeszył piersi bohaterki, która, padając na dół między atakujących, pociągnęła za sobą i mocującego się z nią miśnieńca.
W tak krytycznéj chwili nadeszła pomoc. Żyżka z częścią swoich wojowników pierwszy pośpieszył pod forteczkę i stanął na murze, wywijając swym mieczem i zachęcając braci do walki. W zapale nieostrożnie pochylił się nieco, z czego skorzystał jeden z nieprzyjaciół, chwyciwszy go za nogę i ciągnąc z muru; zdawało się, że dzielny wojownik już zginie. Wtém nagle zjawił się brat Stach i z młodzieńczą siłą zadał swym cepem śmiertelny cios żołnierzowi niemieckiemu, a kilku pośpieszających z pomocą cepników wciągnęło wodza napowrót. Żyżka był uratowany, ale brat Stach otrzymał śmiertelną ranę w piersi; — tak więc gorące pragnienie starca było spełnione.
Ze straszliwym trzaskiem spadały teraz cepy husytów na karki nieprzyjaciół, grad kamieni sypał się bez ustanku tak, że w krótkim czasie cała fosa pod murem zapełniona była trupami niemców.
Tymczasem Żyżka, widząc, że pierwszy atak do forteczki odparty, rozkazał hetmanowi Chwalowi wziąć część cepników, chyłkiem przedrzéć się przez winnice i zajść nieprzyjaciela z tyłu.
Chwal natychmiast wykonał rozkaz: na czele swéj garstki niepostrzeżenie zapuścił się w winnice.
Brat Maciej podczas dotychczasowych zapasów był ciągle w śmiertelnym strachu; trząsł się całém ciałem tak, że cep na ramieniu kołysał się nieustannie, trącając go w plecy. Całe szczęście, że stał w dość przyzwoitem oddaleniu od głównéj areny bitwy. Teraz, gdy Chwal z cepnikami biegł do winnicy, jedyna myśl zapanowała w umyśle Brouczka: uciec bądź-co-bądź.
Zamiar ten był tém łatwiejszy do wykonania, że nasz bohater znajdował się w ostatnich szeregach.
Ledwie wszyscy wbiegli do winnicy, bez namysłu wyskoczył przez wyłom w murze i popędził na dół galopem w kierunku przeciwnym od pola walki.
W téj chwili usłyszał za sobą głos: „Tchórzu, zdrajco!“ i zdało mu się, że ktoś biegnie za nim, a co chwila końcem dzidy czy też miecza dotyka go z tyłu, co go pobudzało do coraz szybszéj, rozpaczliwéj ucieczki.
Gdy tak przebieżał spory kawał, usłyszał z boku za krzakami dwa głosy, prawdopodobnie wieśniaków, przypatrujących się walce na górze:
— Patrz, zda się, niemiec pędzi?
— Nie, to taboryta, boć ma cep na ramieniu.
— Niechybnie poseł Żyżki do Prażan.
Rozmowę tę zapamiętał sobie dobrze brat Maciej. Poznał teraz, że tym mniemanym prześladowcą jego z tyłu był cep, który skutkiem szybkiego biegu kołysząc się ciągle, uderzał go w plecy. Obejrzawszy się, nie dostrzegł za sobą żadnego niebezpieczeństwa. Taboryci zbyt byli zajęci bitwą, aby chcieli ścigać zbiega.
Słowa wieśniaków doskonałą mu myśl podały. Uda posła Żyżki i w ten sposób bez przeszkody dostanie się do Pragi; tam zaś pobiegnie do domu Janka, naciągnie znowu swój własny ubiór, który ukryje pod szerokim i długim klokiem, i natychmiast skieruje się do domu królewskiego pod czarnym orłem, aby znaném już przejściem wrócić do dziewiętnastego stulecia.
Teraz nie biegł, ale szedł tylko szybkim krokiem w kierunku bramy Górnej. Po lewéj stronie ciągnęły się także obszerne winnice, za któremi błyszczały zbroje nieprzyjaciół na polu Szpitalném.
Nad bramą na obu wieżach i na murach obok niéj było pełno ludu, przypatrującego się bitwie na górze Witkowéj, a gdy brat Maciej się zbliżył, spostrzegł, że w tłumach panuje wielki popłoch. Widział, jak kobiety i starcy załamywali ręce lub podnosili je błagalnie ku niebu; słyszał płacz, narzekanie i modlitwę rozpaczliwą. Widocznie zobaczyli, że nieprzyjaciel zwycięża, i ostatnią nadzieję pokładali w Bogu.
Ale na dole, u otwartéj bramy zjawił się zastęp wojowników, których oczy zdradzały niewstrzymaną żądzę walki. Ksiądz w komży niósł na długim kiju błyszczącą oryginalnego kształtu monstrancyę, jaką już widział raz Brouczek na placu Staromiejskim; przed nim stał chłopak także w komży, dzwoniąc małym dzwonkiem, daléj ukazywały się całe szeregi wojowników.
Gdy brat Maciej doszedł do mostu, przerzuconego przez okopy miejskie, ksiądz zapytał go:
— Kto jesteś?
— Posyła mię Żyżka, — śmiało odparł, chociaż głos jego drżał trochę.
— A jak tam na górze?
— Źle, bardzo źle. Żyżka rozkazuje, abyście mu szli na pomoc, — kłamał mniemany poseł.
— Właśnie idziemy do boju.
— Muszę jeszcze wpaść do miasta, do niektórych osób — dodał trochę z bojaźnią.
— Przepuśćcie posła Żyżki! — zwrócił się ksiądz do ludzi, którzy dali natychmiast drogę Brouczkowi.
Przez bramę wszedł do miasta w kapturze, dobrze okrywającym głowę, aby nie był przez Janka przypadkiem poznany lub przez wczorajszych współbiesiadników w knajpie. Zboczywszy do najbliższéj wązkiéj uliczki, odetchnął swobodniéj i przekonawszy się, że nikt go nie widzi, rzucił w zaułek swój cep niewygodny, a i my jednocześnie pozbawiamy go zaszczytu nazywania się bratem Maciejem i w następnym rozdziale, przedostatnim, będziemy znów obcowali tylko z miłym panem Brouczkiem.
Z mniejszym ciężarem, i na plecach, i w myśli, pędził pan Brouczek daléj, ale wkrótce zabłądził w nieznanych sobie uliczkach średniowiecznéj Pragi i dopiero po upływie dobréj godziny szczęśliwie dotarł do znajomego nam domu pod białym dzwonem.
Po drodze spotykał bardzo mało ludzi; wszyscy niemal byli na wałach i u bram. I dom Janka był zupełnie opuszczony. Ani na podwórku, ani w sionce, nie napotkał pan Brouczek nikogo i nie usłyszał żadnego głosu. Domszyk był naturalnie między wojownikami prazkimi, a kobiety musiały bezwątpienia gdzieś u bramy lub na murach oczekiwać następstw potyczki. Nasz bohater pośpieszył tedy przez balkon do sypialni, która była otwarta; stanąwszy we drzwiach, zobaczył Gertrudę, kropiącą podłogę i pościel jakimś płynem w cynowéj miseczce. Gdy go zobaczyła stara, na chwilę stanęła jak wryta z wyrazem największego przestrachu na twarzy, zadrżała i, jak spłoszony nietoperz, wybiegła obok niego z pokoju.
Przeklęta dewotka! kropiła tu po mnie izbę wodą święconą, — mruknął pan Brouczek.
Wtém doleciał uszu jego potężny głos dzwonu. Przypuszczając, że jest to ostatnie dzwonienie na trwogę w obec zwyciężającego nieprzyjaciela, pośpieszył czémprędzéj przeoblec się w swoje dawne suknie.
Szybko zrzucił z siebie odzienie średniowieczne, spodnie czerwono-zielone ze wstrętem cisnął do kąta, a natomiast naciągnął swe własne, teraz mu w dwójnasób milsze odzienie, leżące na kufrze, obok którego znalazł i bóty swoje, należycie już poprawione. Wciągnął je szybko na nogi, a stare średniowieczne obuwie rzucił również w kąt, gdzie leżały spodnie; zegarek i inne drobne rzeczy przełożył z woreczka do swoich poczciwych kieszeni i w końcu od stóp do głowy okrył się klokiem, aby zakryć nowoczesny swój ubiór.
Z pogardliwym uśmiechem spojrzał jeszcze na klepsydrę we framudze i inne rzeczy, znajdujące się w izbie, którą z radością pożegnał i wybiegł na balkon.
Gdy przechodził obok zamkniętych drzwi od świetlicy, gdzie obiadował, żywiéj zabiło mu serce na wspomnienie pięknej córy Janka z pod dzwonu. Jakkolwiek przygody na polu Szpitalném i górze Witkowéj zatarły na chwilę jéj obraz w duszy jego, jednakże teraz znowu stanęła mu przed oczyma wdzięczna postać dziewczęcia. To nie zdołało atoli zatrzymać go w średnich wiekach. Szybko zbiegł ze schodów i bez przeszkody dostał się na ulicę.
Ponieważ na placu znowu gromadziły się tłumy, ostrożnie zwrócił na ulicę Tyńską, a potem wązkim ciemnym zaułkiem skierował się daléj ku ulicy Koziéj. Pośpieszał z niecierpliwością, ciesząc się w duszy, że wkrótce dopadnie przejścia podziemnego i ujrzy się niebawem w błogosławioném stuleciu dziewiętnastém. Postanowił sobie także w skarbnicy króla Wacława należycie wyładować wszystkie swoje kieszenie klejnotami.
Minął jakiś browar, może ów znany nam już z opowiadania Domszyka browar „w Piekle,“ a wyszedłszy z zaułka, skierował się ku ulicy Garncarskiéj, obecnie Koziéj, aby przez wiadomą już fórtkę dostać się do tylnéj części królewskiego domu pod czarnym orłem. W pośpiechu zapomniał zupełnie o żywności, w którą miał się zaopatrzyć na przypadek, gdyby mu przyszło dłużéj pozostać pod ziemią.
Tymczasem od samego wyjścia z domu Domszyka wciąż słyszał, idąc ulicami, odgłos dzwonów, które coraz częściéj i silniéj się odzywały, jakby wszystkie one w Pradze stopniowo brały udział w tym ogromnym chorale. Teraz usłyszał nawet okrzyki i szczęk broni, dochodzący z ulicy Długiéj, i zobaczył, że ludzie z placu biegną w tę stronę. Chciał szybko w paść na ulicę Kozią, ale już było zapóźno. W ulicy ukazało się kilku jeźdzców, trzymających w rękach długie włócznie, na których powiewały chorągiewki z krzyżem czerwonym.
Krzyżowcy więc zwyciężyli!
Pan Brouczek widząc, że zemknąć już nie zdoła, w śmiertelnym strachu padł na kolana i zawołał po niemiecku:
— Litości! Jestem niemiec i katolik!
— Zabić niemca papieżnika! — krzyknęli jeźdzcy czescy niemal jednogłośnie i jeden z nich skierował dzidę w pierś naszego bohatera, który, w zdumieniu i przerażeniu odskoczywszy na bok, krzyknął powtórnie, ale już po czesku:
— O, na Boga! Przecież nie jestem niemcem i katolikiem; jestem czech i husyta.
Zdziwieni wojownicy zatrzymali konie, a walny zastęp uzbrojonych i nieuzbrojonych mężczyzn, kobiet i dzieci, który tymczasem wypłynął z ulicy Długiéj jak rzeka burzliwa, otoczył ze wszech stron biednego pana Brouczka.
— A pocóż wołałeś po niemiecku, żeś niemiec i katolik? — zapytał jeden z jadących, który, jak się zdawało, był wodzem pozostałych.
— Myślałem... myślałem, żeście krzyżowcy niemieccy; te chorągiewki mnie zwiodły, — mówił z przestrachem.
— Niemców jużeśmy stłukli na polu Szpitalném, gdzie Bóg nam zesłał świetne zwycięztwo. Ale ty jesteś niemiec; przecież nawet po czesku dobrze nie umiesz.
— Nie, nie! Przysięgam wam, że nie jestem niemcem; byłem tylko długi czas na obczyźnie. Poświadczyć wam to może Domszyk Janek z pod dzwonu.
— Janek z pod dzwonu dziś właśnie położył swą, głowę za wiarę i ojczyznę, raniony śmiertelnie w walce pod górą Witkową. Skoroś istotnie czech i husyta, jakżeś mógł wymówić imię poległego bohatera temi samemi usty obrzydliwemi, któremi, z obawy śmierci przed chwilą zaparłeś się swéj wiary i pochodzenia?
— Zakłóć łotra! Zabić tchórza! — krzyczały tłumy, i poczęły rzucać się na Brouczka.
Ten chciał zmykać, ale ktoś chwycił go za klok, który skutkiem silnego szarpnięcia zleciał z ramion i nasz bohater w jednéj chwili ukazał się przed zdziwionym tłumem w swym nowoczesnym ubiorze.
Na razie zdumieli się przytomni: tu i ówdzie dały się słyszéć głośne wybuchy śmiechu.
— Ha, ha, ha! Patrzcie, patrzcie, co wylazło z niewinnego kloku! — zawołał dowódzca. — I teraz jeszcze chcesz łgać, żeś nasz? Bardziéj, zda mi się, jesteś jednym z tych zbójów niemieckich, a możeś i szpieg Zygmunta.
— Przysięgam, żem nie szpieg! Jestem czech i prażanin.
— Dobrze. Skoroś mieszkaniec Pragi, podpadasz więc pod nasze sądy. Zwiążcie go, zaprowadźcie na ratusz! kat i tortury powiedzą nam prawdę.
Pan Brouczek, słysząc o kacie i torturach, zsiniał ze strachu, jak trup. Padł znowu na kolana i w śmiertelnéj trwodze wołał:
— Litości! Nie jestem prażanin, jakkolwiek się w Pradze rodziłem; byłem u taborytów, jestem cepnik hetmana Chwala; sam Żyżka to poświadczy.
— Ha, ha! Piękny mi taboryta, taki tchórz! Jeszcze podkpiwa z nas. Giń, podły niemcze i hultaju obrzydliwy!
Takie i podobne okrzyki gniewu rozlegały się wokoło, a pan Brouczek byłby nie jednego szturchańca oberwał, gdyby nie głos dowódzcy, co powściągnął tłumy:
— Dajcie pokój! Hultaj ten wprawdzie w jednéj chwili przemienił się z niemca i katolika w czecha i husytę, potém w mieszkańca Pragi, w taborytę, a kto wie, w co się jeszcze przemieni niebawem, i już tém samém za takie łgarstwa na śmierć zasługuje; jednakże oddamy go taborytom, gdyż powiada, że jest cepnikiem Chwala; niech oni robią z nim, co sobie zechcą.
— Właśnie Żyżka wjeżdża do Pragi przez bramę Górną — zawołał ktoś z ludzi, przychodzących w téj chwili z placu Staromiejskiego.
Pan Brouczek był tedy związany i pociągnięty na plac, gdzie zgromadzały się tłumy, śpiewając pieśni zwycięzkie i nawzajem opowiadając sobie szczegóły bitwy. Starcy klęczeli na ziemi i, podniósłszy ręce w górę, dziękowali Bogu za zwycięztwo; dziewczęta znosiły kwiaty i liście, które rzucały przejeżdżającym zwycięzcom pod nogi; na wszystkich twarzach malowała się wielka radość, a w niejedném oku błyszczała łza rozrzewnienia. Samo słońce, jakkolwiek chyliło się ku zachodowi, błyszczało jakąś świąteczną radością, odbijając swoje promienie od szczytów domów i wież kościelnych. Całe miasto było w zachwycie.
Uzbrojeni stanęli z nieszczęśliwym Brouczkiem na rogu ulicy Celetnéj, gdzie najwięcéj było ludzi. Tam na wysokim kamieniu stał jeden z wojowników, świadek walki, i opowiadał cały jéj przebieg zgromadzonemu ludowi, który co chwila wybuchał głośnemi okrzykami radości.
Biedny pan Brouczek, będąc w strachu śmiertelnym, nie mógł zauważyć treści opowiadającego, przeto, wyręczając go, sami podajemy tu w kilku słowach to, co nam historya zapisała o bitwie na górze Witkowéj.
Jak wiemy, początek potyczki nie był pomyślny; ale dzielny wódz w porę wysłał część cepników, którzy, przeszedłszy przez winnicę, zaszli tył nieprzyjacielowi i zmusili go tém do cofnięcia się w bok na stojących miśnieńców; ci zaś ostatni, skutkiem wązkiego bardzo w tém miejscu szczytu góry, nie mogli ani z końmi swemi się poruszać swobodnie, ani pieszo rozwinąć się porządnie, aby iść do ataku; zmuszeni więc byli cofać się w kierunku forteczki północnéj, przyczém znaczna ich część, nie mogąc oprzeć się straszliwemu atakowi cepników, spadała razem z końmi na dół. Ci zaś, co z początku, zsiadłszy z koni, zaatakowali forteczkę, teraz, zaatakowani przez przybyłą pomoc, częścią legli pod kamieniami i cepami, częścią w ucieczce pospadali na dół, kręcąc sobie karki i rozbijając głowy. Wojsko krzyżowców na polu Szpitalném, patrząc na takie uwijanie się cepów taboryckich na szczycie góry i widząc nieustanne spadanie koni i jeźdźców na dół i sromotną porażkę miśnieńców, zatrwożyło się niepomiernie; a gdy w tejże chwili zastępy mieszczan prazkich i wieśniaków runęły z bramy Górnéj i Porzeckiéj, mając na czele bladolicego z płomiennym wzrokiem księdza, połyskującego w blaskach słońca oryginalnéj formy monstrancyą i śpiewającego modlitwy, zachwiało się naraz i poczęło sromotnie uciekać. W bezładzie rzuciło się do rzeki, a za niem popędzili taboryci i z boku Prażanie.
Cepy okute latały w powietrzu, błyszczały dzidy; ogromny krzyk, szczęk broni i jęki ranionych napełniały powietrze i rozlegały się od rzeki aż do góry Witkowéj. Mnóstwo zabitych krzyżowców okrywało krwawe pole Szpitalne, a dość znaczna ich liczba znalazła śmierć w nurtach Wełtawy.
Na to wszystko musiał z przeciwległego brzegu rzeki patrzéć król Zygmunt, który przed chwilą był pewny zwycięztwa i z góry zacierał ręce z radości na myśl rozpędzenia garstki zuchwalców i ucięcia łba nienawistnemu kacerstwu. W ciągu godziny jakaż zmiana! Teraz rwał w gniewie brodę sobie, widząc taką niesłychaną porażkę swoich dobranych i znakomicie uzbrojonych wojowników w potyczce z taką garstką, prostych chłopów, mających za cały oręż tylko cepy lub inną podobną broń, na prędce zrobioną. Ogromne wojsko, zgromadzone ze wszystkich narodów chrześciańskich, wsparte błogosławieństwem papieża, musiało patrzéć na haniebną ucieczkę najlepszego oddziału swego i słuchać zwycięzkich okrzyków garstki kacerzy — chłopów i mieszczan.
Tak opowiadał wojownik, stojąc na kamieniu, i opowiadanie swe zakończył głośnym okrzykiem: „Niech będzie Bóg pochwalony za to zwycięztwo, którego udzielił garstce ludu swego nad mnóstwem dumnych nieprzyjaciół!“
— Podziękowaliśmy już Bogu na samém pobojowisku, odśpiewawszy na klęczkach hymn dziękczynny — zawołał ktoś z tłumu, — ale chwała wielka należy się Żyżce, który swą przebiegłością pobił nieprzyjaciół na górze Witkowéj. Bracia, od téj pory górę tę nazwijmy Żyżkową górą, na wieczną tego zwycięztwa pamiątkę
— Dobrze, dobrze! — krzyknął tłum cały. — Niech żyje brat Żyżka!
W téj chwili ukazały się nowe tłumy, towarzyszące wojownikom prazkim i części toborytów z samym Żyżką na czele. Orszak ten cały, wśród średniowiecznych domów się posuwający, nastręczał wielce malowniczy obraz, pełny ruchu, siły i życia. Na przedzie szedł zastęp młodzieży taboryckiéj z procami w rękach, a obok niego mnóstwo dzieci mieszczańskich, niosących gałęzie zielone i wywijających małemi mieczykami lub kijami.
Radość i duma odbijały się na twarzy malców, którzy jednocześnie świeżemi i dźwięcznemi głosami śpiewali prostą wprawdzie, ale pełną uczucia piosnkę, ułożoną naprędce na polu bitwy po zwycięztwie przez księdza Czapka. Teraz sam jéj autor szedł na przedzie i razem z dziećmi śpiewał:
Dzieci, piosnkę zaśpiewajmy,
Bogu winną cześć oddajmy
Razem ze starymi!
Bo On niemców i miśnieńców,
Węgrów, szwabów, austryaków,
Zdrajców czechów
Zasmucił, zastraszył, odpędził od was,
Rozegnał ku uciesze wiernych.
Ojcze, przyjmij od nas dzięki!
Za dziećmi kroczyła poważna postać tego księdza prazkiego, który wiódł do boju mieszczan: w ręce trzymał i teraz na cienkim długim kiju błyszczącą monstrancye, a przed nim postępował żaczek w komży z dzwonkiem.
Za księdzem jechał na białym koniu jednooki wódz taborytów pod chorągwią z kielichem, którą nad nim niósł jeden z wojowników, idących za wodzem tłumnie.
Piękny był widok tego orszaku, złożonego z ludzi najrozmaiciéj odzianych, okrytych jeszcze pyłem, ze śladami krwi na ubraniu! Tłum witał tych rycerzy z zapałem niewysłowionym, szczególnie zaś samego wodza, któremu dziewczęta uścielały drogę kwiatami. Kobiety podnosiły w górę swe dzieci, ukazując im męża bożego, starcy wyciągali ku niemu drżące ręce, a okrzyki zachwytu i wdzięczności wyrywały się ze wszystkich piersi.
Niedaleko od miejsca, gdzie stał, ledwie trzymając się na nogach, najnieszczęśliwszy, mimowolny uczestnik téj uroczystości, nasz biedny, związany pan Brouczek, zatrzymał się Żyżka i zawołał swym grubym, lecz dźwięcznym głosem:
— Mili bracia! Dziękujcie nie mnie, ale Temu, którego my wszyscy jesteśmy tylko prostém narzędziem. Bóg litościwy powalił słabą ręką naszą swe i nasze nieprzyjacioły, przeciwniki prawdy świętéj i języka czeskiego. Bóg Wszechmogący, nasza obrona, upokorzył ich za dumę; przeto niech Mu będzie chwała na wieki wieków. Amen!
— Amen! — zagrzmiało wokoło z tysiąca ust jednocześnie.
Tu wzrok Żyżki padł na związanego Brouczka.
— Jakiego to tu więźnia macie? — zapytał.
— Pojmaliśmy go w mieście, — odparł dowódzca jazdy — gdy krzyczał, że jest niemcem i papieżnikiem.
Tłumaczył się, że tak wołał ze strachu, biorąc nas za krzyżowców niemieckich. Potém zapewniał, że jest czechem i husytą, z początku twierdząc, że należy do mieszkańców Pragi, a późniéj, gdyśmy go chcieli wieść do ratusza, że zalicza się do rzędu taborytów. Dlatego stawiamy go przed tobą, abyś sam nad nim sąd uczynił.
Jedno oko wodza taboryckiego chwilkę spoczęło badawczo na więźniu, poczém zagrzmiał potężny głos jego:
— A, nie poznałem go w tém ubraniu potworném! Popatrz-no, bracie Chwalu, czyż to nie ów zdrajca podły, któregośmy wczoraj po bitwie na polu Szpitalném przyjęli do siebie, a który dziś w najcięższéj chwili uciekł bezecnie z góry Witkowéj?
— Istotnie to on! — zawołał Chwal z Machowic, jadący tuż za Żyżką. — I jam go nie poznał z początku w tym stroju komedyanckim. Szubrawiec ten tak mię i księdza Korandę swojém łgarstwem bezwstydném oszukał, żeśmy go między braci naszych przyjęli. Plótł duby smalone, że na polu Szpitalném z prażanami razem bił się statecznie i że po wielu latach wraca z obczyzny, aby rodakom pomagać w ciężkiéj potrzebie. Dziś na górze Witkowéj najlepiéj okazał swe męztwo; niech ktokolwiek spojrzy na niego teraz, a wnet pozna, jaki to bohater. Ha, ha!
Wzrok całego tłumu spoczywał w téj chwili z wyrazem pogardy i gniewu na więźniu, który istotnie wcale na bohatera nie wyglądał. Był blady, jak kreda, i trząsł się całém ciałem, jak liść osiny. W tém przedarł się przez tłumy brodaty wieśniak w słomianym kapeluszu, z ciężką maczugą w ręce.
— Do taborytów przystał ten łotr po wczorajszéj walce? — krzyczał wieśniak, w którym czytelnik poznaje Wacka Brodatego. — Słuchajcie: na chwilę przed bitwą przyszedł on, jako gość Janka z pod dzwonu, do knajpy, i siedział razem z nami; a gdyśmy się spierali o ubiory księży, bronił ornatów i taborytów baranami nazywał, za co o małom tego bydlęcia kijem dobrze nie obłożył.
— A nam znów mówił po bitwie, że jest przeciw ornatom i że dlatego odstąpuje od prażan! — zawołał hetman Chwal.
— Nie wierzę, aby Praga mogła wydać takiego łotra — ozwał się Wojtek z pod pawia, nowy świadek przeciw Brouczkowi. Łgał w żywe oczy, oszukawszy zacnego Janka z pod dzwonu, że jest rodem z Pragi, i że z obczyzny wraca do domu. Oczywiście, musi to być jakiś cudzoziemiec, zbieg, co się wkręcił do Pragi i do taboru Żyżki, aby szpiegować nas z polecenia Zygmunta.
— Zabić łotra! — ozwały się znowu zewsząd głosy.
— Przysięgam, przysięgam, że nie jestem szpiegiem! Ach, gdyby tu był Domszyk! Jestem czech i prażanin. Litości, litości! — wołał Brouczek, padając na kolana i szczękając zębami.
— Ktośkolwiek jest, w każdym razie godzieneś śmierci najhaniebniejszéj, tchórzu, obłudniku nikczemny! — rzekł Żyżka. — Jeśli naprawdę jesteś czechem, tém bardziéj musi cię dosięgnąć gniew rodaków, którym żyjesz na hańbę tylko, na wstyd. Zaraz, gdym tylko cię zobaczył poraz pierwszy, osądziłem, że gorliwiéj służysz brzuchowi, niż Bogu; ale teraz widzę, że nie masz żadnego Boga, że nic dla ciebie niéma świętego, oprócz własnego cielska, dla którego gotów jesteś zaprzéć się i Boga, i prawdy, i braci, i kraju, i języka swego. Zgiń więc, abyś téj ziemi nie hańbił!
— Litości! zmiłujcie się! — jęczał nasz bohater, pełznąc na kolanach.
W tak krytycznéj chwili przyszła mu nagle, podyktowana przez rozpacz, nowa myśl do głowy:
— Na Boga, słuchajcie, przyjaciele! Przecież ja się wcale nie nadaję do waszych czasów; jam się urodził w stuleciu dziewiętnastém, jestem praprawnukiem waszym i tylko przez jakąś czarodziejską siłę dostałem się tu do was, do dalekiéj przeszłości.
Zdziwiony tłum patrzył przez chwilę na niego w osłupieniu. W końcu przemówił Żyżka:
— Babski strach odjął ci zdrowy rozsądek. Czyż może człowiek z dalekich przyszłych wieków przyjść do dawnych swych przodków? A jeśliby coś podobnego i mogło się zdarzyć, w każdym razie można być pewnym, że my podobnych potomków miéć nie będziemy.
Machnął ręką i spiął konia ostrogą, ruszając daléj.
— Spalcie go! — rozkazał rozgniewany Chwal, i ruszył z całym orszakiem za odjeżdżającym Żyżką.
— Spalimy go! — krzyknęły tłumy i rzuciły się gwałtownie na nieszczęśliwą ofiarę.
— Zmiłujcie się, ludzie, litości! — błagał drżącym głosem Brouczek.
— Dla tchórzów i zdrajców nie mamy litości! — zawołał stanowczo Wacek Brodaty. — Napróżno błagasz o życie swoje, którego Bogiem jedynym był twój brzuch, a świątynią — beczka pełna,
— Więc za to teraz niech beczka będzie trumną jego! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Dobrze mówisz! Spalimy go w beczce! — przyklasnęły jednozgodnie tłumy i...
Pióro mi wypada z ręki; wzdryga się nakreślić ów straszny obraz. Jednakże obowiązek autorski nakazuje mi towarzyszyć memu bohaterowi aż do samego końca strasznych jego przejść w średnich wiekach i tym ciemnym rysem dopełnić obrazu dawnych czasów, gdzie obok stron jasnych, mieściły się i bardzo posępne cienie.
Wrażliwéj czytelniczce radzę, aby opuściła cały ten koniec rozdziału, tém bardziéj, że i tak już utrapienia czcigodnego Brouczka musiały niemało łez jéj wycisnąć z oczu. Tylko niech czytelnik mocniejszych nerwów towarzyszy mi podczas spełniania smutnego obowiązku, ale w każdym razie niech pamięta, że dawne wieki nie były tak okrzesane i tak drażliwe, jak nasz wiek oświecony, w którym wprawdzie miliony umierają w okropnych mękach na polu bitwy, ale natomiast prezentuje się kat w rękawiczkach skazanemu. Nawet w romansach najbardziéj krwawych nie spotykamy się z egzekucyą taką, jaka się zdarzyła w Pradze 14-go lipca 1420 roku na panu Brouczku i 21-go sierpnia 1421 roku w Rudnicy na śmiałym nowatorze Marcinie Housku, zwanym inaczéj Loquisem, i na jego towarzyszu, księdzu Prokopie, w podobny sposób wykonana[34].
Katastrofę tę nasz bohater przypomina sobie bardzo niedokładnie, jako wielce zamglony obraz. I nie dziw: był to najstraszniejszy dzień w jego życiu; śmiertelna trwoga pozbawiła go zmysłów, nie mógł więc dokładnie ani widziéć ani pojmować tego, co się wkoło niego działo.
Wpół-żywy dowleczony był wśród krzyku i łajań ludu do pręgierza na placu Staromiejskim, gdzie wkrótce stanął stos z drzewa i słomy. Jednocześnie przytoczono dużą beczkę (usłyszał jeszcze, jak we śnie, że beczkę tę wzięto z ”Piekła“); rozległ się trzask zapalonego drzewa, buchnęły kłęby dymu i zamigotał płomień, którego odblask padł na stojące dokoła tłumy. Tuż koło stosu ukazała się nagle postać staréj baby, kiwającéj głową i szepcącéj drżącemi usty:
— Dobrze tak, dobrze, spalcie czarownika! Oto tu rzucam na stos jakieś jego pudełeczko piekielne z zaklętemi słowami i jakieś liście dyabelskie, któremi zaczarował nasz dom tak, że się stał przybytkiem nieszczęścia. Idź do szatana, czarowniku przeklęty! idź do dyabła, któremuś swą duszę zapisał.
Tu jeszcze wytężył pan Brouczek resztki sił swoich, aby walczyć z dwoma silnymi oprawcami, którzy go skrępowanego wsadzili do beczki. Zdało mu się, że ujrzał w otwartém oknie smutne oblicze Kunegundy, poczém ogarnęła go ciemność, stuknęły obuchy, zabijające otwór, i beczka potoczyła się z nim do płonącego stosu.
Począł tracić przytomność i nic już nie czuł, a wśród tych ciemności przed oczyma błysnęła mu zdala, jak gwiazda, wysmukła postać córy Domszyka; nieszczęśliwy spojrzał na nią, jak na widmo ostatniéj nadziei, i z piersi wyrwał mu się ochrypły, słaby głos:
— Kunko, Kunko!
— Bożenno, a co to tam tak kunka? — rozległ się nad panem Brouczkiem jakiś znajomy głos, a gdy nasz bohater podniósł głowę, zobaczył nad sobą zdziwioną twarz pana Würfla, pochylonego nad beczką.
— A, na rany bozkie!... nasz pan gospodarz! — zawołał właściciel piwiarni, załamując ręce nad głową. — Mój ty Boże, jakżeż to się pan raczyłeś dostać do beczki? (Pan Würfel często używa jeszcze staroświeckiego sposobu mówienia).
Pan Brouczek nic nie odpowiedział; patrzył tylko na niego ze strachem i ze zdziwieniem, jakby nie pojmował wcale, gdzie jest i co się z nim dzieje.
— Racz pan przecież wyleźć ztamtąd, panie gospodarzu; tam pełno śmieci! — Przemawiał troskliwie pan Würfel.
Tymczasem Brouczek, podniósłszy głowę, rozpatrywał się w milczeniu ze strachem dokoła. Ujrzał wprawdzie okrągłą romantyczną wieżyczkę średniowieczną Mihulkę, ale więcéj nad to nic zgoła takiego, coby przypominało mu owe straszne przed chwilą wypadki. Zobaczył także, że siedzi w beczce pustéj, ale wcale nie u pręgierza i nie obok pałającego stosu na placu staromiejskim, wśród groźnych zastępów husytów, lecz na cichem podwórku skromnéj wikarki.
Odetchnął głęboko, jakby mu wielki kamień stoczył się z piersi, i przy pomocy Würfla wylazł z wielkim trudem z beczki. Kości go bolały, w głowie się mąciło, a odzienie zwalane było brudem w najokropniejszy sposób.
— Pięknie, pięknie, niéma co mówić! — -konkludował Würfel. — A zdaje się, żeś się tęgiego pan nabawił kataru. Nic dziwnego — całą noc w mokréj beczce.
— E, to w téj komorze sypialnéj i podczas noclegu na Żyżkowie mogłem dostać kataru, — odparł z niechęcią pan gospodarz.
— W komorze i na Żyżkowie? — powtarzał ze zdziwieniem właściciel wikarki, i spoglądał na pana Brouczka, jak na waryata.
Jednakże nasz bohater nie wdawał się na teraz w żadne objaśnienia, tylko począł szukać swéj czapki, którą wkrótce znalazł, leżącą za beczką, również jak i odzienie pomiętą i zaszarganą.
Würfel odprowadził pana gospodarza do pokoju gościnnego i przywołał panią Würflową, aby na wyścigi z nią ubolewać nad tak niezwykłą przygodą. W końcu wygłosił o całéj téj sprawie zdanie, któreśmy już zacytowali w rozdziale drugim. Pan Brouczek najprawdopodobniéj zbłądził w nocy i nie wyszedł przez sień na ulice, lecz zawrócił w stronę przeciwną i po wschodkach dostał się na podwórko, a tam niewytłumaczonym sposobem wlazł do beczki, która stała w kącie pod rynną dla zbierania wody deszczowéj. W inny sposób trudno sobie całą tę rzecz wytłumaczyć, chyba trzebaby przypuścić, że pan Brouczek poraz wtóry dostał się na księżyc, a ztamtąd dopiero, pod wpływem jakiéj siły przyciągającéj, zleciał wprost do beczki na podwórka Würfla.
Bohater nasz na wszystkie te domysły stanowczo pokręcił głową, zaprzeczając tém oczywiście, ale ani słowa głośno nie wyrzekł.
Tymczasem, gdy pani Würflowa przygotowywała w kuchni posiłek, pan Brouczek ściągnął, za radą Würfla powalane swoje odzienie i owinął się w jego szlafrok stary. Szczęściem nie było na wikarce jeszcze nikogo z gości, gdyż była to dopiero godzina ósma rano. Dopiero gdy cokolwiek nasz nowożytny Dyogenes pokrzepił się śniadaniem, wypił dwie szklanki pilzneńskiego i ubrał się na powrót w swoje już wysuszone i wyczyszczone szaty, otworzyły się przy trzecim kuflu milczące dotąd usta.
Mógł z początku pod wpływem oczywiście świeżego wrażenia naszkicować tylko główne zarysy swych niebywałych wypadków.
Pan Würfel słuchał wprawdzie w niemém podziwieniu, ale zarówno kręcił niedowierzająco głową i nakoniec stanowczo zaprotestował przeciw twierdzeniu Brouczka, by gdzieś w okolicy jego posesyi znajdował się otwór, którędy goście jego mogliby się dostawać do wieków średnich.
Na jego żądanie właśnie, i ze względu na gości, nawiedzających wikarkę, kładę nacisk na ów protest i dodaję, że późniéj sam Brouczek, zbadawszy tę miejscowość, przeświadczył się o jéj zupełném bezpieczeństwie; mimo to, zdania swego bynajmniéj nie zmienił i każdemu, mającemu choćby pojęcie tylko o podziemném budownictwie, zostawia do rozstrzygnięcia pytanie: czy można z piwiarni Würfla dostać się do tunelu pod Wełtawą jaką inną drogą, nie zaś przez otwór u góry.
Pan Brouczek żałuje wielce, że ów otwór tak na raz zniknął bez śladu; żałuje zaś tego jedynie przez wzgląd na ogromne skarby króla Wacława, z których (na wypadek, gdyby kiedy były wydobyte) prawnie jemu, jako pierwszemu odnalazcy, przypadającą część wspaniałomyślnie ofiaruje stowarzyszeniu literatów czeskich „Maj.“ Zresztą nie ma najmniejszéj ochoty zajrzéć powtórnie tym otworem do piętnastego stulecia, i nawet czytelnikowi wcaleby tego nie radził.
Pomimo kurcząt za pół grosza, obfitości łososi, miodu i innych ponętnych rzeczy, czasy husyckie usposobiły naszego bohatera przeciw sobie stanowczo wrogo, i to nie tylko ze względu na brak zapałek, widelców, zegarków kieszonkowych, ze względu na ubiór mężczyzn i wiele różnych dziwactw barbarzyńskich, ale i ze względu na inne, o wiele gorsze rzeczy.
Pan Brouczek nie ma nic zgoła przeciw tak zwanemu patryotyzmowi, dopóki pozostaje on w granicach, przez rozum zakreślonych. I owszem, niech sobie czesi mówią po czesku między sobą, niech chodzą do czeskiego teatru, zakładają stowarzyszenia czeskie, urządzają uroczystości narodowe, a nawet i składki zbierają na różne cele i przedsięwzięcia patryotyczne, (oczywiście niech nie żądają ich od właścicieli domów, którzy w obecnych złych czasach nie mogą pozwolić sobie na takie zbyteczne wydatki). Zresztą sam pan Brouczek, jak o tém już wzmiankowaliśmy, raz na wikarce ofiarował wspaniałomyślnie kilka krajcarów na Macierz szkolną i dwa razy był na uroczystości narodowéj, gdzie wypił piwa w cichości za pięciu patryotów.
Ale chcieć, jak husyci, aby człowiek dla jakichś w ogóle idei patryotycznych czy zasad poświęcał swój majątek i nawet życie, toć to istne szaleństwo! Każdy człowiek rozumny musi tylko pochwalić przejście pana Brouczka od mieszczan prazkich do taborytów, gdy mu się wydało, że tém polepszy swoje położenie (pięknie polepszył!); musi pochwalić, że wołał przed mniemanymi krzyżowcami, iż jest niemcem, aby przez to uratować swe życie dla narodu. Za podobne rzeczy obecnie grozić może co najwięcéj pręgierz gazeciarski, który zresztą wobec nieustannych wzajemnych kłótni naszych polityków stracił wszelkie znaczenie. Gdybyśmy tak każdego, kto postępuje w podobny jak Brouczek sposób, chcieli po husycku natychmiast pakować w beczkę, stałoby się wkrótce bednarstwo w Czechach rzemiosłem najbardziéj produkcyjném.
Husyci, krótko mówiąc, byli to szaleńcy: dalecy od wszelkiéj cichéj i rozsądnéj pracy narodowéj, rozmiłowani byli w zapamiętałem wywijaniu mieczami, urządzali różne demonstracye niestosowne i przez szaleństwo swoje kompromitowali tylko naród czeski u sfer rządowych. Narody dochodzą do swych celów jeno na drodze spokojnego rozsądku i rozwagi, czego doskonały przykład mamy na Węgrach, którzy wzorowém umiarkowaniem otrzymali wszystko, czego tylko mogli żądać. Przeto dobrze czynią ci, którzy nawołują nas ustawicznie do spokoju; wszak my, nowoczesi, jak wiadomo, jesteśmy zbyt zapaleni i niepomiarkowani, i gdybyśmy siebie wspólnie nie powściągali, Bóg wie, czegobyśmy już przez swą nieoględność nie zrobili.
Najwięcéj wszakże zaszkodzili husyci sprawie czeskiéj tém, że w walce z niemcami nietylko siłę drugiego języka krajowego w Czechach na długie czasy złamali, ale i całą czeredę niemców ztamtąd wygnali, przez co stracili wszelką sposobność do ćwiczenia się w konwersacyi niemieckiéj, bez któréj nikt się uczciwie języka niemieckiego nie nauczy. Dokąd moglibyśmy już zajść, gdyby się było wówczas stało inaczéj? Teraz każdy czech mówiłby po niemiecku, jak gdyby z bicza palił; nie trzebaby było skutkiem tego przedsiębrać takich środków, jak obecnie, i tyle sił zużywać dla rozpowszechnienia języka niemieckiego między czechami.
Prócz tych ważnych dla narodu całego poglądów, wyniósł jeszcze pan Brouczek z wieków średnich dla siebie tylko pewne językowe szczególiki. Z uderzeniem np. siódméj na „orlożu“ rusza codziennie „pod koguta“ (wikarki od téj fatalnéj chwili w lipcu unika), tam na „mazhauzie“ otrzepuje śnieg z „kloku“ i ze „skórni;“ z jadłospisu wybiera sobie zwykle kurczę pieczone lub ozór z szalszą, a przy ósmym „puharku“ poczyna marzyć o konfiturach z jabłek. Czasem zamyśli się głęboko, zapadnie w cichą melancholię; z piersi wydobędą mu się ciężkie westchnienia, a nieraz i łza zabłyśnie w oku — jedném słowem, zdradza wszelkie objawy zawiedzionéj miłości. Przypuszczam, że w takich chwilach ogarnia go wielka tęsknota, albo po miodku staroczeskim, albo może po wysmukłėj postaci Kunegundy; jeśli to drugie przypuszczenie słuszne, wówczas, sądzę, pan Brouczek byłby najnieszczęśliwszym ze wszystkich kochanków świata, ukaranym za swe starokawalerstwo w sposób tak okrutny, że nawet łaskawe czytelniczki moje straszliwszéj kary nie zdołałyby wymyślić.
Prócz tych moralnych korzyści, odniósł jeszcze pan Brouczek i materyalną, jedyną ze średnich wieków, a mianowicie: nową podeszwę u swego bóta. Jest mu ona tém milsza, że nic zgoła za nią nie zapłacił. Wszelkie pretensye szewca husyckiego byłyby już dobrze przedawnione. Gospodyni (którą pan Brouczek zdążył na imieniny obdarzyć podarkiem w formie fartuszka perkalowego, ponieważ niewytłómaczonym sposobem już 13-go lipca, a więc na dzień przed bitwą na Żyżkowie, wrócił do dziewiętnastego stulecia), zrobiła mu wprawdzie uwagę, że podeszwa zupełnie podobna była do staréj, którą miał wówczas, gdy szedł na Hradczany; ale pan gospodarz odparł na to, że przecież robota ze stulecia piętnastego nie może wyglądać jak nowa i że wreszcie dotychczasowe istnienie téj podeszwy świadczy tylko o niesłychanéj sumienności w robocie staroczeskich szewców.
Ta trwałość podeszwy doprowadza do rozpaczy pewnego profesora, który ją sobie wyprosił, lecz ma otrzymać dopiero po zupełném zniszczeniu się jéj dla naukowych badań...
Kto wie, może w niéj znajdzie się jaki nowy przyczynek do sprawy naszych rękopisów, przez co nieustanny spór raz już byłby szczęśliwie zakończony[35].
Jednakże podeszwa ani myśli się podrzéć, skutkiem czego, Bóg wie, jak długo jeszcze będziemy czekali na ostateczną „Obronę“ owego profesora.
- ↑ Autor, Czech, jest redaktorem czasopisma „Kwiaty,“ wychodzącego w Pradze. (Przyp. tłum.).
- ↑ Hradczany — część miasta Pragi, gdzie mieści się zamek królewski. (Przyp. tłum.).
- ↑ Ogród w Pradze nosi tę nazwę. (Przyp. tłum.).
- ↑ Pan Brouczek notował sobie na mankietach kreskami ilość wypitych kufli.
- ↑ Moszna — jeden ze znakomitszych komików i baletników teatru praskiego. (Przyp. tłum.).
- ↑ Brouk po czesku znaczy: chrząszcz; więc Brouczek — chrząszczyk. (Przyp. tłum.).
- ↑ Wargentyn — dolina na księżycu, zkąd Błękitny pochodził.
- ↑ Herbata.
- ↑ Oryginał czeski mieści w sobie piękne ilustracye wielce utalentowanego artysty czeskiego Oliwy. (Przyp. tłum.)
- ↑ Niestety, pisząc to, nie miałem istotnego pojęcia o przebiegłości wydawcy, skutkiem któréj przedmowa moja dopiero do ostatniego zeszytu była przyłączoną!!
- ↑ Znany historyk czeski. (Przyp. tłum.)
- ↑ Ustęp ten, tłumacz był zmuszony dosłownie niemal przełożyć z niejakim szwankiem stylowym, inaczéj jednak straciłby na właściwém znaczeniu. (Przyp. red.)
- ↑ Kolonia czeska pod Pragą. (Przyp. tłum.)
- ↑ Pagórek, na którym składano ofiary bogom za czasów pogańskich; dziś tam stoi kościół św. Wita. (Przyp. tłum.)
- ↑ Husa.
- ↑ Podjebrada. (Przyp. tłum.)
- ↑ Wieża na Hradczanach, niegdyś za więzienie służąca (Przyp. tłum.)
- ↑ Wieża, służąca za więzienie w średnich wiekach. (Przyp. tłum.)
- ↑ Dzielnica miasta téj nazwy. (Przyp. tłum.)
- ↑ Szyby w Przybramiu i osieł w Kutnéj Horze są znakomitszemi kopalniami srebra w Czechach. (Przyp. tłum.)
- ↑ Profesor starożytności w uniwersytecie prazkim. (Przyp. tłum.)
- ↑ Mała mieścina w Czechach. (Przyp. tłum.)
- ↑ Góra Witkowa pod Pragą, sławna zwycięztwem Żyżki nad wojskami cesarskiemi w r. 1420 i od tego czasu nosząca nazwę góry Żyżkowéj. (Przyp. tłum.)
- ↑ Czasowe mieszkanie królów czeskich. (Przyp. tłum.)
- ↑ Hus po czesku znaczy gęś. (Przyp. tłum.)
- ↑ Niema potrzeby, sądzę, zwracać uwagi na wielkie znaczenie, które to i następne opowiadania Brouczka o urządzeniu domu staroczeskiego mają dla historyi naszéj kultury. Ale godném uwagi jest, że te wszystkie opowiadania świadka naocznego rażąco zgadzają się z opisem w książce: „W starodawnéj komnacie mieszczańskiéj” d-ra Zygmunta Wintera z rysunkami Hanusza Schwaigera, co jest dostatecznym dowodem o sumiennych studyach autora. Ponieważ pan Brouczek w takiéj krytycznéj chwili nie mógł poświęcić się dokładnym studyom archeologicznym i tylko niektóre rzeczy obejrzał pobieżnie i zapamiętał przeto powyższą książkę polecam wszystkim tym, którzyby chcieli nabyć obszerniejszych wiadomości o staroczeskim sposobie życia i o urządzeniu domowém. (Przyp. autora.)
- ↑ Napis na pudełeczkach zapałek szwedzkich.
- ↑ Klok — rodzaj długiéj fałdzistéj sukni średniowiecznéj, coś w rodzaju naszéj ferezyi. (Przyp. tłum.)
- ↑ Archaizm czeski, którego niepodobna przełożyć dosłownie. (Przyp. tłum)
- ↑ Góra nad samą Wełtawą; niegdyś były tam przepyszne winnice, obecnie park publiczny. (Przyp. tłum.)
- ↑ Śledź po czesku heryng, słowo wzięte z niemieckiego, tak jak i mazhaus = sień, mentlik = krótki płaszczyk i wiele innych. (Przyp. tłum.)
- ↑ Więc zapytanie Korandy znaczy mniéj więcéj: „Czyż masz mi do zarzucenia, że ja, ksiądz, noszę miecz przy sobie?“ (Przyp. tłum.)
- ↑ Kroniki powiadają, że ten sam ksiądz taborycki, który na pamiętném zebraniu w Krzyżku wołał, iż czas, aby lud, zamiast lasek pielgrzymich, chwycił się miecza; który tak zapamiętale wiódł uzbrojone tłumy na zniszczenie klasztorów; którego Eneasz Sylwiusz, spotkawszy o wiele późniéj w Taborze, nazwał „starém dyabła narzędziem;“ ten sam ksiądz Koranda przestał jeszcze tegoż 1420 r. odprawiać mszę świętą aż do śmierci, a to dla tego, że broniąc się na Przybenicach, razem z oblężonymi rzucał kamienie z wieży na dół na nieprzyjaciół, przypuszczał więc, że może i nie jednego śmiertelnie ugodził. (Przyp. aut.)
- ↑ Głośni husyci, spaleni w tym czasie. (Przyp. tłum.)
- ↑ Spór o autentyczności rękopisu Królodworskiego i Zielonogórskiego. (Przyp. tłóm.)