Wycieczki pana Brouczka/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Promień malarzy. — Artystyczna krytyka pana Brouczka i jéj następstwa. — Korzyść z jaskrawego kolorytu księżycowego. — Księżycowa pracownia malarzy. — Ubóstwianie obrazów. — Przygnębiająca wiadomość. — Selenici ideałem jaroszów. — Fatalny koniec z kiełbaskami. — Pan Brouczek wpada do Scylli, chcąc uniknąć Charybdy.

Mecenas prowadził pana Brouczka i Błękitnego z promienia poezyi do promienia malarstwa. Nasz bohater byłby temu śmiało zaprotestował, ponieważ z powodów już nam wiadomych czuł nieprzeparty wstręt do sztuki malarskiéj; jednakże po scenie w „sali jadalnéj“ wpadł w rodzaj rozpaczliwéj rezygnacyi, w któréj poddawał się wszystkiemu, jak bezsilna ofiara. Nadziei pokrzepienia czémkolwiek w Świątyni sztuk pięknych swego żołądka nieszczęsnego zrzekł się ostatecznie i jedna tylko jeszcze myśl kręciła mu się po głowie, a mianowicie: jakby można było umknąć z tego miejsca, gdzie go chciano głodem zamorzyć.
Przez środkowy westibul, gdzie stał w kształcie świątyńki wystawiony osobny przybytek Czarolśniącego, zkąd, jak promienie od środka gwiazdy, rozbiegały się na wsze strony korytarze z szeregami pokojów, przechodzili do długiego korytarza z licznemi pracowniami malarzy po obu stronach. Ściany tego przejścia upiększone były różnemi dziwacznemi malowidłami, szkicami i karykaturami.
— Patrz, co za świetne wybryki olbrzymów malarstwa! — mówił mecenas, nieco się czerwieniąc i zakrywając swą szatą przed oczyma Brouczka najzjadliwsze karykatury, wyobrażające jego samego w pozycyi wielce niewygodnéj.
— Dobrze ci tak, głupcze! — pomyślał sobie pan Brouczek. — Jeden taki bazgracz już jest karą bożą w domu, a cóż dopiero całe stado, i to jeszcze darmo mieszkające. O Boże! gdy sobie pomyślę, że ten mój, odpuść Panie Boże, ten łotr z dużą czupryną, tak samo może teraz gospodaruje po ścianach mego domu, i przez wdzięczność, że wcale komornego nie płaci, parodyuje moje oblicze na murze kamienicy, na méj biednéj własności!...
Weszli do pierwszéj pracowni na prawo, gdzie znaleźli selenitę, odzianego w dziwaczną suknię z szaréj materyi, przetkaną różnemi wzorkami i podobną do sukni czarnoksiężników; na głowie sterczał ogromny kołpak, ostro zakończony u góry.
Patrząc na tę postać, pan Brouczek nie mógł wstrzymać się od złośliwéj uwagi:
— No, ten dopiero pięknie wygląda! Takiego ubioru cudackiego nawet i ten mój bazgracz nie włożyłby na siebie, jakkolwiek i on w swoim surducie zupełnie nadaje się do menażeryi z małpami.
— To mój najgenialniejszy malarz, Mgłomił Powietrzny — prezentował Czarolśniący, — a oto, mistrzu, gość z dalekiéj kuli ziemskiéj, o którym słyszałeś już ode mnie, ze sławnym poetą naszym, Gwiazdomirem Błękitnym. Obaj proszą cię pokornie, abyś im pozwolił upaść na kolana przed ostatniém arcydziełem twojém.
Malarz w milczeniu ściągnął zasłonę, zakrywającą wielki obraz, umieszczony w rogu pracowni.
Z ust Błękitnego wyrwał się okrzyk wielkiego podziwu; poeta kląkł na kolana i, złożywszy ręce na piersiach, patrzył na obraz w zachwycie, jakby olśniony widziadłem nadpowietrzném.
— Oczarowany jesteś, prawda? — mówił mu mecenas spokojnie. — Patrz-no tylko, jaka głębokość i podniosłość myśli! Jaka siła i wdzięk wykonania! Jaka symetrya w każdéj linii! Mów i ty, jeśli z zachwytu nie oniemiałeś, mów, ziemianinie, co sądzisz o tém nieśmiertelném arcydziele?
Pan Brouczek wcale nie był zachwycony. Miał nad swém łóżkiem dwa tanio kupione oleodruki: „Śpiącą odaliskę“ i „Zachód słońca w odnodze neapolitańskiéj“ — i te mu się o wiele więcéj podobały, niż ta dziwaczna jakaś bazgranina.
Jednakże umiarkował swój sąd i rzekł:
— No, niezłe to, niezłe. Sądzę tylko, że nie szkodziłoby nieco więcéj kolorów; zdaje mi się, że to jest dopiero szkic do obrazu.
Mecenas z Błękitnym odskoczyli jak opętani, zaś malarz zwrócił się do pana Brouczka z gniewem:
— O, barbarzyńco ziemski! Więc to taki smak pierwotny panuje jeszcze na ziemi! Malarstwo wasze bawi się jeszcze w kolory, jak nasz banalny Duchosław Żarny i jego naśladowcy. Wasza myśl dziecinna lubuje się więc tylko w pstrociźnie barbarzyńskiéj, a wasi tandeciarze bawią się wykończaniem szczegółów swych obrazów?! Wiedz, że u nas tylko partacze wykonywują taką niewdzięczną robotę; zaś prawdziwy mistrz zadawalnia się rzuceniem kilku genialnych zarysów. Jestem przekonany, że jedna linia tego obrazu więcéj ma wartości, niż wszystkie wasze galerye ziemskie. Żałuję bardzo, żem odsłonił ten obraz przed tępym wzrokiem twoim, który nie wart oglądać takich rzeczy.
I rozgniewany napowrót zasłonił obraz.
— Wybacz, mistrzu, žem do przybytku twéj sztuki wprowadził tę godną politowania istotę; wybacz, zważywszy, że pochodzi z planety zacofanéj pod każdym względem — uspakajał mecenas rozgniewanego malarza. — Zachwyt Błękitnego powinien być dowodem, jaką ma wartość twe arcydzieło; a co się mnie tyczy, wiesz dobrze, jak nieskończenie ubóstwiam twe prace i jakim jestem zwolennikiem gorliwym twéj szkoły.
Gdy opuszczono pracownię, Błękitny rzekł szorstko:
— No, widzisz, powtórne brutalstwo twoje pozbawiło mię boskich rozkoszy. Jeśli nie zaniechasz swych nawyknień ziemskich, będę zmuszony opuścić cię.
— Gdyby tylko coprędzéj tę pogróżkę spełnił! — pomyślał w duchu pan Brouczek. — Skoro nie może zaprowadzić mię na filiżankę zupy, niech sam sobie spaceruje po kurnikach filozoficznych i po kościołach sztuki.
— Wiedz, że w pracowniach grzechem jest nie sypać hojnie pochwałami — upominał go ze swéj strony Czarolśniący. Po wyjściu mogłeś śmiele wypowiedziéć nam swe zdanie. Zresztą u mnie są reprezentowane wszystkie szkoły; jeśli kochasz się w barwach, tu, naprzeciw znajdziesz ich podostatkiem.
Gdy wstąpili do pracowni przeciwległéj, pan Brouczek aż się przestraszył niezmiernéj pstrocizny najjaskrawszych kolorów, któremi był zamalowany kolosalny obraz, zajmujący całą ścianę. Koloryt jego ziemskiego „Zachodu słońca w odnodze neapolitańskiéj“ był bardzo żywy, ale z grą kolorów, którą teraz miał przed oczyma, o porównaniu mowy być nie mogło.
Olbrzymie płótno było pochlapane takiemi rażącemi barwami, że aż oczy bolały; w perspektywie, za granicą krainy duchów, którą obraz wyobrażał, pałało za szkarłatowym lasem wielkie szmaragdowe słońce, a na niém siedział z rozpostartemi skrzydłami ogromny nietoperz.
— Co za szkarada! — pomyślał pan Brouczek.
Jakież było jego zdziwienie, gdy ów mniemany nietoperz naraz zatrzepotał skrzydłami i gdy w nim poznał człowieka w szaréj szacie z niepomiernie długiemi rękawami, trzymającego w jednéj ręce paletę, a w drugiéj pędzel, którym właśnie domalowywał obłoczek pomarańczowy.
Malarze na księżycu kładą farbę tak grubo, że przy swéj lekkości księżycowéj mogą po wypukłościach wygodnie wdrapywać się na szczyty obrazów i tam usiąść na jednym z wydatniejszych efektów kolorowych.
Tak właśnie uczynił mistrz, który na swém słońcu siedział jak na koniu i teraz zszedł ostrożnie na dół po wypukłościach farby. Gdy się zwrócił twarzą do gości, nasz bohater ledwie, pomimo poważnéj swéj roli krytyka, zdołał się powstrzymać od głośnego śmiechu.
Ubiór malarza doskonale się zgadzał z pstrocizną obrazu: podszewka szaty była purpurowa, spodnie fioletowe, krawat z długiemi końcami był pstry, nakrapiany jak skrzydła motyla, a głowę i długie włosy rude okrywał kapelusz w kształcie muchomora, z wysokiém piórem pawiém z boku.
— To mi dopiero dziwoląg! — zaśmiał się w duchu Brouczek.
Z obrazem i artystą harmonizowała téż i cała pracownia. Była przepełniona przedmiotami najróznorodniejszemi i malowanemi najdziwaczniéj; znajdowały się tam różnobarwne tulipany w wazonach pstrych, papugi, kolibry, czerwonaki, skóry panter, drogie kamienie, wachlarze różnych kolorów, lalki w strojach pajaców i inne podobne rzeczy.
— To mój najgenialniejszy malarz, Duchosław Żarny — prezentował znów mecenas, — a to nasz sławny poeta, Błękitny, z ziemianinem, o którym już słyszałeś. Praca Powietrznego nie podobała mu się, więc przyprowadzam go do ciebie, aby poznał prawdziwą sztukę księżycową i twoją, jedynie racyonalną szkołę, któréj, jak wiesz, jestem zapalonym wielbicielem.
Potępienie Powietrznego uczyniło widocznie miłe wrażenie na Żarnym, który zaśmiał się i spojrzał na pana Brouczka bardzo przyjaźnie.
— Obowiązek gospodarza woła mię napowrót do sali śpiewaków — mówił Czarolśniący, — ale mistrz Żarny, gdy się nasycicie widokiem jego arcydzieła, sam was łaskawie oprowadzi po pozostałych pracowniach.
— O, nie! to zbyteczne — rzekł Żarny; — cóżby oni tam zobaczyli! Rad pozwalam zostać im przy mym obrazie do wieczora, poczém zapalę światło, aby mogli go jeszcze obejrzéć i w efektowném oświetleniu.
Mecenas odszedł spokojny, a tymczasem Błękitny już klęczał przed obrazem i głośno dziękował niebu, że mu pozwoliło oglądać cud taki. Gdy skończył swe dytyramby, malarz rzekł do niego:
— Teraz wstań i spójrz ztąd.
— Ach!
— A teraz z téj strony.
— Ach, ach!
— Żarny przeprowadzał gości z kąta w kąt po całéj pracowni, troskliwie wykazując najdrobniejsze szczegóły obrazu, a Błękitny nie szczędził przy tém wykrzyków podziwienia. Gdy w końcu sam malarz był tą nieustanną bieganiną zmęczony, postawił przed obrazem trzy krzesła i zaczął:
— Tak. Teraz zostawmy słowa...
— Które nie zdołają uwydatnić ani cienia téj piękności — przerwał poéta.
— A patrzmy spokojnie aż do wieczora — zakończył malarz.
Usiedli na krzesłach; Żarny, pośrodku, kręcił ciągle głową na lewo i prawo, patrząc to na Błękitnego, to na Brouczka, aby ułowić najmniejsze wrażenie w ich twarzy. Od Brouczka wszakże każdym razem odwracał się niezadowolony.
Z początku bawiła wprawdzie naszego bohatera pstrocizna kolorów, ale szybko „gapienie się“ na obraz poczęło go nudzić.
Rozważał ze wszech stron smutną pozycyę swoją na księżycu, złościł się na próżny stół w sali i na łzawniczki; zapytywał siebie, czy téż dostanie cokolwiek do jedzenia; wspominał z rozrzewnieniem o ziemskich porcyach pieczeni i o zielonkawo-złotém pilzneńskiém z pianą śnieżną; przebiegł całe swe życie na kuli ziemskiéj od kolebki aż do ostatniéj bytności u Würfla.
Tymczasem Błękitny z malarzem nie dawali po sobie ani znaku blizkiego ukończenia nieméj adoracyi obrazu.
— Widocznie myślą, że będę tu z nimi do wieczora się gapił na tę bazgraninę! — pomyślał w duchu pan Brouczek.
Gniew z nudą nieokreśloną trapiły go coraz bardziéj, a przytém dręczył go jeszcze wzrok malarza, co chwila na niego zwracany.
Nakoniec głód zwyciężył. Przypomniał sobie, na szczęście, parę kiełbasek, które schował na wszelki wypadek.
W chwili, gdy malarz pilnie badał twarz Błękitnego, pan Brouczek zakrył sobie oblicze dłonią i, wyciągnąwszy śpiesznie z kieszeni kiełbaski, począł łakomie zajadać — ach, może ostatni raz w życiu!
Wtém usłyszał tuż nad uchem radośny okrzyk:
— Ach, ty płaczesz, ziemianinie! Nakoniec więc i twoja kora ziemska pękła pod zwycięzkim blaskiem mego obrazu!
Był to głos malarza, który przybliżył się do niego i tym wykrzykiem przerwał mu jedzenie.
Rozgniewany pan Brouczek przerwaniem jedzenia i takiém posądzeniem niedorzeczném, bez namysłu pokazał parę kiełbasek, odpowiadając szybko:
— Gdzie, u dyabła, płaczę! Jem.
— Jesz?! — zawołał z gniewem i zdziwieniem Błękitny, przyskakując bliżéj. — Wobec wytworów geniusza śmiesz oddawać się téj obrzydliwéj czynności ziemskiej!
— Obrzydliwéj? Cóż może być obrzydliwego w zaspakajaniu głodu? Czy wy, selenici, nie ja.... nie ja.... jadacie?
— Naturalnie, nie jadamy. Nasze ciało powiewne, Bogu dzięki, nie potrzebuje posilać się surową materyą.
Brouczek przez chwilę patrzył na selenitę z wytrzeszczonemi oczyma i załamał ręce nad głową:
— Naprawdę nie jadacie?! Mój Boże, mój Boże! Nie, to nie może być! Przecież musicie czémkolwiek się żywić.
— Posilamy się wonią, ambrozyowym tchem kwiatów księżycowych — objaśnił malarz.
— Wonią? To okropne, okropne! Może ostatecznie nic i nie pijacie?
— Odświeżamy swe usta czystą rosą poranną — mówił poeta.
— Jestem zgubiony! — jęknął pan Brouczek i rozpaczliwie chwycił się za głowę. — Więc po to dostałem się na księżyc, abym zginął mizernie z głodu i pragnienia!
— Dlaczegóżbyś miał zginąć — pocieszał go zdjęty litością Błękitny. — Czyż my, selenici, nie jesteśmy zdrowi? Przeciwnie, powinieneś dziękować niebu, gdyż skutkiem nowego trybu życia twe niezgrabne, ociężałe ciało ziemskie powoli nabierze lekkości i delikatności księżycowéj.
— Śliczna mi pociecha! Pięknie dziękuję za tę sławę suchotniczą. Po to przecież nie przybyłem na księżyc; takim mógłbym się stać i na ziemi. A jak długo tak wytrwam? Na ziemi zwolennicy postu głodzą się najwyżéj czterdzieści dni, i to jeszcze czasem zjedzą jakie takie gałgaństwo. O! Boże mój, Boże!
— Więc gryź tymczasem korzonki roślin księżycowych.
— Moi panowie, proszę, dajcie pokój tym żartom! Korzonki! Za dawnych czasów żywili się niemi pustelnicy; a zresztą, kto wie, jakie to były jeszcze korzonki! Bez kropli piwa! Rosę łykać, jak żabka zielona. Panie niebieski!
— A cóż wy, ziemianie, nie żywicie się roślinami?
— Chyba głupi jarosze. My, ludzie rozumni, jadamy mięso.
— Mięso? — zadziwił się Błękitny.
— Czegóż waćpan oczy wytrzeszczasz? Wszak nie myślisz, że ludzkie mięso? Jemy mięso wołowe, baranie, cielęce...
— Straszne! Więc wy bez litości zabijacie, rozdzieracie i połykacie żywe istoty boże, które z wami społem ziemię zamieszkują? Ze swych ciał robicie żywe groby dla nich? Czyż to możliwe, aby wszechświat cierpiał w swém łonie planetę, takiemi okropnościami splamioną! To jest zabite zwierzę! — dodał z wyrazem wstrętu, wskazując nogą kawałek kiełbaski, który Brouczek w przestrachu upuścił na ziemię.
— Zwierzę! — zaśmiał się szyderczo ziemianin. — Jest to zwyczajne mięso wieprzowe, posiekane drobno i nadziane w czysto wymytą kiszkę, która...
Nie dokończył. Błękitny w omdleniu upadł na podłogę, a wytrwalszy malarz z wykrzykiem przerażenia ukląkł nad nim i usiłował ocucić biedaka.
Pan Brouczek patrzał przez chwilę wzrokiem przestraszonym na okropny skutek swych słów nieopatrznych, na wątłą istotę księżycową, potém w mgnieniu oka, jakby mu szczęśliwa myśl przyszła do głowy, wyskoczył prędko z pracowni. Cała czereda malarzy, z muchomorami, smardzami, rydzami i wszelkiemi możliwemi rodzajami grzybów na głowie, puściła się w pogoń za nim, chcąc go zaciągnąć do swych pracowni, ale nasz bohater znikał jak zając i pędził już po schodach, wiodących ze Świątyni sztuk pięknych.
Niestety! Na ostatnim stopniu błysnęły niespodzianie skrzydła motyle i pan Brouczek zobaczył pod błękitnym dzwonkiem miłą twarzyczkę Eterei.
Zboczył tedy czémprędzéj do najbliższego korytarza, gdzie piekielny hałas, ryki i grzmoty przekonały go, że się dostał do promienia muzyki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.