Wycieczki pana Brouczka/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Błękitny przywiązał pegaza do lazurowéj kolumny przepysznego portyku, a sam z panem Brouczkiem wszedł na kryształowe schody pałacu. Blask tu był tak wielki, że ziemianin musiał stąpać z oczyma przymrużonemi, nie mogąc znieść téj olśniewającéj jasności.
Po drodze objaśniał mu Błękitny urządzenie przepysznego pałacu:
— Czarolśniący nazwał to swoje arcydzieło „Świątynią sztuk pięknych,“ i to najsłuszniéj. Jak już mogłeś dostrzedz z góry, pałac ten zbudowano z jego rozkazu w kształcie gwiazdy, któréj każdy promień przeznaczono dla jednéj z gałęzi sztuk pięknych. W jednym więc mieszkają najznakomitsi poeci, w drugim umieszczono malarzy i ich dzieła, w trzecim rzeźbiarzy, inny znów przeznaczony dla muzyki i jéj kapłanów i t. d. Jedném słowem, w téj gwieździe ześrodkowuje się, jak w zaklętém kole, wszystek artystyczny blask księżycowy. Zaś w samym jéj środku mieszka sam wielki mecenas, który posyła do tych wszystkich promieni ożywiający blask swéj szczodrobliwości i protekcyi. A oto właśnie stoimy już przed nim.
Znajdowali się w środkowym westibulu; wzrok pana Brouczka oswoił się już o tyle, że w blasku dyamentów, pereł i granatów mógł spostrzedz wychwalanego mecenasa, który był dość pokaźnéj tuszy, jak wszyscy mecenasi naszego świata. Miał wszakże przytém dość szlachetny wyraz twarzy, jak wogóle selenici, których pan Brouczek widział dotychczas.
— Witaj, złotogłosy słowiku wargentyński![1] — wołał Czarolśniący, chwyciwszy Błękitnego mocno za obie ręce i całując go serdecznie w czoło. — Co za szczęście, że mogę słodkiego drozda naszéj liryki erotycznéj przyjmować pod dachem swoim! A kto to twój towarzysz? — dodał, spoglądając ze strachem na ziemianina.
Dziwił się niezmiernie, gdy mu Błękitny prezentował gościa, aż z dalekiéj ziemi przybyłego; nakoniec zawołał:
— Bezwątpienia poeta ziemski...
I nim pan Brouczek zdołał zaprzeczyć temu śmiesznemu posądzeniu, Czarolśniący prędko ciągnął daléj:
— Zapewne moja Świątynia sztuk pięknych zwabiła cię do nas; blask mojéj gwiazdy przeniknął aż do twego świata dalekiego. Chodź, pokażę ci chętnie wszystkie jéj promienie. Najpierw należałoby zajść do promienia poetów. Szkoda tylko, że większość mych słowików dotychczas nie wróciła jeszcze ze swych rannych wycieczek na pegazach, a reszta siedzi właśnie zamknięta na rozmowie z Muzami: byłoby grzechem przerywać im prace wzniosłą. Niebawem jednak zleci się śpiewająca drużyna na ucztę poranną; chodźmy więc wprost do sali godowéj.
Położywszy palec na ustach i dawszy znak gościom, aby się zachowali cicho, szedł przed nimi na palcach korytarzem obok licznych drzwi, poza któremi słychać było szelest papieru, skrzypienie piór i wzdychania.
Powinienbym w tém miejscu odmalować cały ów przepych westibulu, korytarza i sali godowéj — wszakże pióro bezsilne z rąk mi wypada.
O wy, rubiny, szafiry, szmaragdy i topazy, opale i granaty, któremi nasi poeci i romansopisarze ozdabiają tak szczodrze w swych tworach komnaty książęce; wy sklepienia, z jednéj bryły lapis lazuli wyciosane; wy inkrustacye bogate, wy brylanty, wy perły wielkości jaj strusich, wy pęki piór najpiękniejszych, — o, przyjdźcie mi na pomoc, bym przynajmniéj cień tego całego przepychu księżycowego mógł dać poznać czytelnikowi!
Pan Brouczek olśniony był wprawdzie tém wszystkiém, jednakże mruczał do siebie:
— Nie przesądzam, ale kto wie, czy to czasem nie będzie ta wielkopańska uczta, gdzie srebra jest moc, a jedzenia mało, gdzie lokaje sprzątają ci z przed nosa talerz, nim zdążysz ująć widelec w rękę; znamy się na tém!
— Odpocznijcie sobie tymczasem — ozwał się mecenas, — a mnie na chwilę pozwólcie odejść. Zadanie mecenasów trudne! Muszę być wszędzie, nie mam spoczynku. Właśnie przypomniałem sobie, że czeka na mnie teraz najprzedniejszy z moich malarzy, który maluje portret mój wielkości nadnaturalnéj, muszę więc odbyć posiedzenie. Potém muszę dać pewne wskazówki rzeźbiarzowi, modelującemu pomnik, którym za życia będę uczczony. Następnie chcę polecić jednemu artyście muzykowi, aby na odsłonięcie tego pomnika ułożył stosowną kantatę. Nakoniec w nocy właśnie przyszła mi na myśl znakomita treść do epopei, któréj opracowanie, póki jeszcze pamiętam, muszę powierzyć pierwszemu poecie memu, Słońcowitowi Obłocznemu. Wobec tak ważnego powodu nie waham się przerwać mu natchnienia; poczém namówię go także, aby ze mną pośpieszył do waszego towarzystwa. Za mały kwadransik zlecą się wszystkie słowiki moje na ucztę poranną.
— Ze słów mecenasa możesz wnioskować, że zajęcie w jego Świątyni sztuk pięknych ma i swe strony ujemne — mówił Błękitny po odejściu Czarolśniącego. — Jego artyści większą część czasu marnują na uczczenie szlachetnego mecenasa i na słuchanie jego rad. Skutkiem tego nie może zebrać dostatecznéj liczby poetów pierwszego i drugiego rzędu, a bierze z chęcią i ladajaką plewę. Wiedz, że nasza poezya księżycowa posiada stopnie hierarchiczne, ściśle odgraniczone, z których każdy ma swój specyalny tytuł i swoje przywileje. Poeci pierwszego rzędu tytułują się „genialnymi,“ drugiego „wysoce utalentowanymi,“ trzeciego „utalentowanymi,“ czwartego „sympatycznymi,“ piątego „zwyczajnymi.“ Poetom pierwszego rzędu okazuje się uszanowanie przez przyklęknięcie, drugiego przez ukłon, trzeciego spotyka się z miłym uśmiechem, na poetów „sympatycznych“ nikt już nie zwraca uwagi, a „zwyczajnych“ każdy może nawet nogą kopnąć. Mnie niesprawiedliwa krytyka zaliczyła do poetów rzędu drugiego; jednakże, mówiąc prawdę, nie może się ze mną mierzyć żaden poeta księżycowy, a témbardziéj ów pyszałek Słońcowit Obłoczny, którego dość mierny talent, dzięki tylko usłużnéj krytyce i złemu smakowi publiczności, został zaliczony do pierwszego stopnia.
Objaśniał jeszcze daléj Brouczka o różnych rzeczach, ale nasz bohater rozmyślał zgoła o czém inném.
— Znów trzeba czekać! A niech to dyabli porwą! I jeszcze nawet nie nakryto do obiadu! — mruczał pod nosem.
Na długim stole, otoczonym szeregiem krzeseł, stało mnóstwo wazonów ozdobnych z rozkosznemi kwiatami, na które pan Brouczek nie mógł spojrzéć bez wstrętu i złości; przed każdém krzesłem stał jeden taki wazon, a obok misterne naczyńko alabastrowe dziwacznéj formy i prześlicznéj roboty artystycznéj. Solniczki to były, czy téż pieprzniczki?
Ciekawy ziemianin obejrzał jedną — była próżna.
— Panie Błękitny, powiedz, proszę — zapytał selenity, — do czego téż mogą służyć te naczyńka?
— To są łzawniczki.
— Łzaw... łzawniczki? Cóż to znowu za głupstwo?
— No, naczynia do łez.
— Do... łez?... Na rany boskie! A po cóż tu mamy płakać?
— Prawdopodobnie będą czytane poezye.
— Po....ezye? Ależ tego już czy nie za... Słuchaj pan, zdaje mi się, że wy tu wszyscy ze mnie sobie żarty stroicie. Znów poezye! A tu jeszcze i na ów ledwie naparstek rosołu postnego muszę czekać całą godzinę. Ten mały kwadransik ciągnie się dyabelnie długo.
— Mylisz się, człowieku niecierpliwy; zapomniałeś o czasie księżycowym.
Pan Brouczek ze wściekłością pięścią o stół uderzył.
— Daj mi waćpan ze swym czasem spokój... Więc ten mały kwadransik potrwa sześć godzin?! Do pioruna!
Wybuch naszego bohatera przerwany był powrotem Czarolśniącego, który prowadził z sobą jakiegoś wysokiego selenitę, odzianego w rodzaj habitu z wyszywanemi gwiazdami złotemi i kwiatami. Mecenas ukląkł i, podnosząc ręce ku właścicielowi habitu, patetycznie oznajmił:
— Oto arcyksiążę naszéj poezyi księżycowéj, nasz arcymistrz, którego imię należy wymawiać tylko na kolanach; najpierwszy nasz geniusz i najlepszy tłumacz mych myśli poetycznych: Słońcowit Obłoczny.
Błękitny szepnął Brouczkowi:
— Klęknij!
I sam pośpiesznie upadł przed Obłocznym na kolana.
— Bodaj go! Jeszcze klękać będę przed takim kuglarzem! — mruknął do siebie nasz bohater, którego usposobienie teraz wcale nie było słodkie.
Obłoczny wzniósł nad klęczącym ręce, jakby do błogosławieństwa, mówiąc:
— Wstań, przyjacielu! i bądź mi serdecznie powitan, miły Błękitny! Szczerze ci winszuję ostatniego twego zbioru poezyj.
Ścisnął serdecznie rękę poecie niższego stopnia, który coś bąkał o niezmierném szczęściu i nieskończonéj czci.
Pana Brouczka uczcił Obłoczny tylko ciekawém spojrzeniem i niedbałém kiwnięciem głową.
— A teraz proszę panów — odezwał się mecenas, — raczcie zasiąść tymczasem do skromnego posiłku, nim zgromadzi się tu cały mój Parnas.
Twarz pana Brouczka cokolwiek się rozjaśniła. Wszyscy usiedli za stołem, a Czarolśniący przysunął do każdego jeden wazon z kwiatem.
— O, jaka woń rozkoszna! — zachwycał się Obłoczny, wąchając swoje kwiaty.
— Rajski zapach! — chwalił również z zachwytem Błękitny, czyniąc to samo.
— Aaa!
— Aaaa!
— Sądzę, że i mego gościa ziemskiego zadowolni ten skromny kwiatek? — zwrócił się Czarolśniący do pana Brouczka, który zasępił się jak noc i spojrzał dziko na wazon.
Mecenas wyciągnął ręce do Obłocznego:
— Wszak nie weźmiesz mi za złe, wielki geniuszu, gdy cię poproszę pokornie, abyś moim gościom i mnie boskiéj dostarczył rozkoszy, czytając coś ze swych najnowszych poezyj. Uklęknij ze mną, ziemianinie, i proś wielkiego mistrza, aby choć jednym promieniem poezyi swojéj oświecił twoją istotę ziemską.
Pan Brouczek gniewnie usta zagryzł.
Ale poeta widocznie nie zauważył gniewnego oblicza jego, gdyż skinąwszy mu głową spokojnie i wyciągając ze swego okrycia ogromny rękopis, rzekł:
— Nie chcę ci odmówić chwili rozkoszy duchowéj, biedna istoto! Przeczytam tylko pierwszych sto gazel swojego zbioru „Mglistości gwiazd.“
I natychmiast począł czytać drżącym głosem, z twarzą rozpromienioną i wzrokiem załzawionym. Błękitny i mecenas poczęli słuchać, wstrzymawszy oddech, z wyrazem takim, jakby połykali cukierki; czasem wzdychali lub podnosili oczy ku niebu, jak w zachwyceniu, lub ocierali łzy rozkoszy, które im perliły się na twarzy.
Pan Brouczek tymczasem ledwie zdołał stłumić w sobie wybuch gniewu.
— Założę się nie wiem o co, że i tu także ani łyżki zupy nie zobaczę. Nim to straszydło skończy swoje gwiaździste wiersze, napewno już będzie po mnie z głodu i ze złości. Istotnie, te łzawniczki (ha, nie wiesz doprawdy, czy masz się śmiać, czy téż wściekać się wobec takiéj głupoty) przy takiéj uczcie są bardzo potrzebne. Człowiek kamiennego nawet serca płakałby krwawemi łzami nad tą gościnnością księżycową.
Czytanie „Mglistości gwiazd“ było na szczęście przerwane wejściem nowéj osobistości, odzianéj w podobny strój jak i Obłoczny.
Czarolśniący zerwał się z miejsca, wołając:
— Dzień dzisiejszy obdarza mnie niezwykłém szczęściem. Przezacny, niezwykły gość wszedł pod strzechę moją!
Razem z Błękitnym pobiegli szybko naprzeciw przybyłego i upadli przed nim na kolana.
Pan Brouczek zbliżył się ku drzwiom z myślą, czyby nie było lepiéj wymknąć się cichaczem ze Świątyni sztuk do jakiéj restauracyi księżycowéj.
Jednakże w téj chwili właśnie mecenas zwrócił się do niego i, oglądając się z bojaźnią na Obłocznego, rzekł pocichu:
— Patrz, ziemianinie, to nasz arcymistrz, arcyksiążę poezyi, najpierwszy geniusz księżycowy: Wiatrobój Gwiaździsty.
Obłoczny również wstał, aby powitać swego kolegę. Wzajemne to powitanie obu poetów pierwszego stopnia było wielce rozczulające. Z wyrazem czci najwyższéj padli przed sobą na kolana, poczém, gdy jeden drugiego podniósł, zrazu odskoczyli od siebie i, rozkrzyżowawszy ramiona, rzucili się sobie w objęcia i tak się mocno ściskali, jakby się chcieli obaj zadusić. Następnie chwycili się za ręce, ściskając je konwulsyjnie, a patrząc sobie w oczy załzawione, kręcili głowami to w prawo, to w lewo.
— Pozwól zacałować cię za twoją epopeę ostatnią, drogi mistrzu! — rzekł jeden.
— O, jestem ledwie niezdarnym twym uczniem, tytanie pieśni! — bronił się drugi.
— Drogi przyjacielu, nie mów tego! Ja ledwie zdolny jestem z prochu patrzéć na twój lot orli.
— A ja w słodkiém oczarowaniu zaglądam do twéj niezmierzonéj głębokości.
Gwiaździsty zwrócił się z kolei do pokornie klęczącego Błękitnego i, witając go, winszował mu jego ostatniego zbioru poezyj, mecenas i Obłoczny tymczasem odprowadzili pana Brouczka na stronę, a ten ostatni począł mówić szeptem:
— Abyś nie powziął mylnego wyobrażenia o literaturze księżycowéj, ziemianinie, wiedz, że Gwiaździsty odznacza się poniekąd staranną formą, w którą umie odziewać swe słabe i powszednie myśli. Mimo to, jego miłość własna jest niezmiernie drażliwa i z tego powodu zaliczono go do stopnia, który mu się właściwie nie należy.
— Jakżeby mógł być zdatnym do czego, gdy nie mieszka w méj Świątyni wszech sztuk i nie jest pod mém rozporządzeniem! — dorzucił również pocichu mecenas, poczém poprosił gości, aby usiedli.
Gwiaździsty, idąc do stołu obok panaBrouczka, odwiódł go na stronę i rzekł zcicha:
— Przychodzisz więc do nas aż z dalekiéj kuli ziemskiéj, a bezwątpienia w celu studyowania naszéj literatury. Chcę więc dlatego ostrzedz cię, abyś nie sądził o stanie naszego piśmiennictwa z tych słabych wierszy, które tu, jak mi mówił Błękitny, przed chwilą słyszałeś. Obłoczny miewa czasem jakie takie myśli, ale nie umie odziać ich w szatę poetyczną. Nie chcąc zadrasnąć jego miłości własnéj, znosimy go ze współczuciem między sobą my, poeci pierwszego stopnia.
Gdy wszyscy usiedli za stołem, mecenas zwrócił się do nowoprzybyłego gościa:
— Przedewszystkiém, wybrańcze bogów, musisz posilić swe ciało.
— Nareszcie! — westchnął pan Brouczek.
— Daléj, przyjaciele, zabierajcie się do swych kwiatów! — mówił gospodarz. — I ty, gościu ziemski, powąchaj sobie nieco!
Tu już się pan Brouczek nie wstrzymał.
— Pięknie dziękuję! — rzekł ostro — mój nos nawąchał się już dostatecznie.
Słowo nos wypowiedział z naciskiem, aby niedbałemu gospodarzowi przypomniéć inną, wewnętrzną część swego ciała. Wszakże sam zląkł się skutku swych słów: Zapanowała grobowa cisza; Błękitny przestraszony spoglądał na obu poetów pierwszego rzędu i czerwienił się po uszy; Obłoczny i Gwiaździsty spuścili oczy, a gospodarz nieśmiało wodził wzrokiem po zgromadzonych, sam nie wiedząc, co czynić.
Brouczek zdziwiony patrzył wokoło i bezwiednie powtarzał:
— No, tak, mój nos, mój nos!
Błękitny szybkim ruchem ręki i zmarszczeniem brwi dał znak, aby umilkł, i powstawszy szybko, tłumaczył się przed swymi współbiesiadnikami:
— Gdybym mógł był przewidziéć!... Proszę, bądźcie wyrozumiali, wszak to ziemianin.
— Dotychczas nigdy nie był w towarzystwie księżycowém — dodał mecenas, także powstając. — Zaprowadzę go z Błękitnym do malarzy, a tymczasem błagam wieszczów, aby zabawiali się przez chwilę sami wymianą swych tajemnic nadświatowych.
Wyglądało to oczywiście na grzeczne wyrzucenie za drzwi pana Brouczka, który zmieszany wychodził za mecenasem i Błękitnym, nie mając odwagi pożegnać się z wieszczami, spoglądającymi tylko czasem na niego z pod oczu i ściskającymi usta ze wstrętu i pogardy.
Na korytarzu Błękitny ozwał się do niego kwaśno:
— Nie przypuszczałem, że taki kłopot mi sprawisz swoją nieprzyzwoitością ziemską.
— Nieprzyzwoitością? Cóżem przecie powiedział takiego?
— Jeśli wasza mowa ziemska nie wstydzi się takich słów obrzydliwych...
— Obrzydliwych słów? Jakich obrzydliwych słów? Przecież nie powiedziałem nic innego, tylko, że mój nos...
Obaj selenici podnieśli ku niemu z przestrachu ręce.
— Milcz! — zawołał Błękitny — i nigdy więcéj nie pokalaj tém słowem szpetném naszego czystego powietrza księżycowego.
— Na miłość Boga! jakiém słowem? Czyż w końcu nie mogę mówić o swym nosie? Cha, cha, cha, cha!
— Naturalnie, nie możesz. Daje to smutne świadectwo i o tobie i o ziemianach wogóle, że trzeba dopiero uczyć cię tego, co ci powinien był objaśnić twój własny rozsądek.
— Więc naprawdę? Bez żartu? Nie, nie mogę temu uwierzyć. Nos, biedny nos, jest u was w takiéj pogardzie, że nawet imienia jego wymówić się wstydzicie? Ta niewinna część oblicza, którą nosicie między oczyma wobec całego świata? U nas na ziemi są wprawdzie słowa, których nie używamy w lepszém towarzystwie, lub téż dodajemy nawiasowo „z przeproszeniem,“ ale to są zupełnie inne słowa. To są...
— Dajmy pokój téj nieestetycznéj rozmowie. Mówię ci tylko, że cię natychmiast opuszczę, jeśli mi nieprzyrzekniesz, iż nigdy, nigdy więcéj nie wymówisz tego słowa nieprzyzwoitego.
— Jest to śmieszne wprawdzie, niezmiernie śmieszne; ale skoro wam ten występ na twarzy, czy jak go mam nazwać...
— Po co nazywać? Wszelkie napomknienia nawet są nieprzyzwoite i zbyteczne.
— No, no, niech i tak będzie. Będę uważał, aby ten biedak nie wplątał mi się czasem do rozmowy. Ale jeśli mowa wasza jest tak drażliwa, że nawet takiego wyrazu niewinnego nie ścierpi, obawiam się słusznie, że lada chwila mogę się wam czémkolwiek narazić.
— To wielce prawdopodobne — rzekł mecenas, — dlatego téż zmuszony byłem pozbawić cię towarzystwa tych dwóch podniosłych duchów, którzy nie znieśliby powtórnie takiéj sceny. Jednakże zaprowadzę cię do malarzy, którzy są bardziéj otrzaskani z podobnemi rzeczami.