Wycieczki pana Brouczka/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Krótka chwilka błogich nadziei. — Kłopoty pieniężne. — Zbyteczność niemczyzny i nieco o posłach na sejm. — Miasto na księżycu. — Stowarzyszenie przeciw nadwerężaniu słuchu. — Ruch na ulicach księżyca. — Popyt na wydawnictwa księgarskie. — Straszliwy motyl.

Nową nadzieją napełnił pana Brouczka widok wielkiego miasta, którego wieże fantastyczne zarysowały się na widnokręgu.
— Gdzie jest miasto — rozważał, — muszą być i restauracye, w których goście mogą się posilić jakiém takiém śniadaniem, zanim pora obiadowa nadejdzie. Naturalnie za pieniądze.
Tak rozmyślając, sięgnął do kieszeni po sakiewkę. Nie miał zwyczaju brać z sobą wieczorem do piwiarni większéj kwoty, skutkiem téż czego po zapłaceniu panu Würflowi pozostało w niéj bardzo niewiele. Mogło starczyć zaledwie na jakie dwa dni.
— I to jest cały twój majątek! — bąknął smutnie nasz przyjaciel; — na ziemi, panie Brouczek, byłeś człowiekiem zamożnym, a teraz będziesz chyba z torbą żebraczą chodził. Na twój dom ziemski tu na księżycu nikt ani grosza nie pożyczy. A bezwątpienia i z tych pieniędzy wydam tylko srebrną monetę; bo na cóżby im się przydały bilety bankowe? Kto wie, czy pieniądz austryacki posiada tu jaką wartość? Zresztą, nie wiem, czy umieją oni... no, to się rozumie!...
Zwrócił się nagle do Błękitnego:
— Powiedz mi pan, czy wy tu umiecie po niemiecku?
— Po niemiecku? Co to jest?
— Na miłego Boga, wy nie wiecie, co to jest język niemiecki? Nie, to niemożliwe! Kpisz chyba ze mnie?
— Aha! wy na ziemi mówicie bezwątpienia kilku językami. My tu tylko po czesku mówimy.
— Po czesku? Tylko po czesku? I nie wiecie wcale, że jest język niemiecki na świecie?
Pan Brouczek osłupiał; było to dla niego całkiem niezrozumiałe. Błękitny musiał mu tę informacyę nieprawdopodobną po raz wtóry powtórzyć.
— Otom się dostał do pięknego kraju! — wyrzekał biedny ziemianin. — Co mi to za czesi, co żadnego pojęcia o niemczyźnie nie mają! I nie wstydzą się wobec tego mówić o swém wykształceniu! Tak, więc teraz moje banknoty śmiało mogę rzucić, jak zegarek. Jeśli nie umieją po niemiecku, to témbardziéj po węgiersku! Miał słuszność rąkawicznik Klapzęb, piorunując „pod kogutem“ na posłów, że nie wymogli czeskich napisów na banknotach.
Ta wiadomość tak zainteresowała Brouczka, że zapytał znowu:
— Zapewne więc na waszych uniwersytetach niéma zwyczaju egzaminować studentów po niemiecku? Nie rozmawiają u was po niemiecku ani panie na ulicach, ani aktorzy za kulisami, ani młodzi lekarze, którzy pragną otrzymać posady rządowe? A jakże u was mówią urzędnicy kolei żelaznych? W jakim języku drukowane są bilety, napisy stacyj, kwity, sprawozdania, stemple pocztowe?
— Nie znam tych rzeczy, ale upewniam cię, że u nas wszystko po czesku.
— Tylko po czesku! Przecież istnienia Czech bez niemczyzny nie podobna sobie wyobrazić! No, a jurysdykcye wasze?
— Nie mamy żadnych jurysdykcyj.
— Ża.... żadnych jurysdykcyj?... Jakżeż wy możecie obejść się bez jurysdykcyj?...
— Mamy tylko trybunały krytyczne, które wedle paragrafów różnych estetyk poprawiają utwory literackie.
— Ale musicie przecież miéć kasy podatkowe?
— Nie wiem, co to jest.
— O, szczęśliwy człowiecze! Nie mogę temu wierzyć! — zawołał pan Brouczek i dodał do siebie: — Jedyna mądra rzecz na księżycu, która mogłaby i na ziemi miéć zastosowanie.
Poczém pytał się daléj:
— Jakże z wojskiem? Komenda wojskowa? Aha! przecież nie będziesz mi chciał wmówić, że wojskowi mówią po czesku.
— Nie mamy żadnego wojska, ponieważ walczymy tylko piórem, a zamiast krwi atrament przelewamy.
— Nie jest to złe urządzenie — pomyślał sobie Brouczek. — Atrament i pióra są o wiele tańsze, niż repetyery i krew ludzka.
W téj chwili unosili się nad miastem.
Dziwił się niedawno pan Brouczek gołębnikowi filozofa księżycowego, teraz zakręciło mu się w głowie od tego, co zobaczył. Była to babilońska mieszanina najróżnorodniejszych form i stylów, prawdziwa orgia budowlana. Bohater nasz przypomniał sobie, że czasem, wracając w nocy od Würfla lub z „pod koguta,“ miewał specyalne jakieś złudzenia wzrokowe, skutkiem czego Praga wydawała mu się dziwnie zmienioną: wszystkie domy stały krzywo, jeden tu, drugi owdzie; okna były bezładnie pomieszane, jak karty po skończonéj robocie graczy; balkony składały sobie nawzajem wizyty przez ulice, dachy wydłużały się do niezmiernéj wysokości, dostając przytém garbów wielbłądzich, a kominy tańczyły po nich jak małpy; most kamienny kręcił się jak wąż, a posągi zdobiące go razwraz kłaniały się sobie. Ulica Karola zamieniała się na tunel i wydłużała się jak teleskop do nieskończoności; ratusz staromiejski zataczał się ze swą historyczną wieżą, jak opiły stróż nocny ze swą halabarda — ale to wszystko było tylko wytworem fantazyi pod wpływem światła księżycowego.
Obecnie zdawało mu się, że widzi tu dziwaczny jakiś gotyk z chaotyczną mieszaniną poczerniałych kolumn i łuków, dziwną ornamentacyę, jaką tylko bujna wyobraźnia wieków średnich spłodzić byłaby chyba zdolną; tam znów olśniewający przepych stylu maurytańskiego lub indyjskiéj architektury; w inném miejscu rokoko; tam znowu malowniczy zakątek staréj Wenecyi, owdzie kawał Carogrodu. W wielu miejscach ta księżycowa architektura nie nosiła na sobie śladu żadnego stylu i wydawała się wynikiem rozpasanéj wyobraźni, z jaką poeci wznoszą pałace w swych bajkach z zamiłowaniem tém większém, że nie potrzebują żadnych do tego studyów specyalnych w dziedzinie sztuki i w innych niewdzięcznych naukach. Każda wieża w tym chaosie strzelała do niedościgłéj wysokości, każdy łuk był niezmiernie śmiały, każda kopuła majestatyczną, każda galerya pełną tajemniczości, każda perspektywa czarującą; wszystko było przepyszném, olbrzymiém, bajeczném.
Jak sami selenici, tak i to ich miasto było jakiémś powietrzném, bardziéj podobném do złudnego mirażu, niż do rzeczywistego miasta z kamienia i cegły. Należy dodać jeszcze, że wszystko było przeplatane masą karyatyd, sfinksów, lwów skrzydlatych, gryfów, posągów, wazonów z kwiatami, fantastycznych chorągiewek powietrznych, a każdą piędź tynku pokrywały pstre freski; prócz tego cały ten Babel, zdawało się, szalenie wirował przy dźwiękach tajemniczéj jakiéjś muzyki. Można było nawet pomyśléć, że całe miasto było jednym olbrzymim instrumentem muzykalnym. Słyszałeś więc poważny dźwięk organów, jęk olbrzymich dzwonów, tu z okna dolatywał odgłos lutni, tam fletu, indziéj znów bębna; słychać było wreszcie cymbały, harfy, dudy, liry — w każdym domu snać odbywał się koncert, nietylko instrumentalny, lecz i wokalny, czego dowodziły odgłosy chóru śpiewaków i śpiewaczek.
O, słuchu! wzgardzony kopciuszku między zmysłami! Myślałem o tém już tysiąc razy i pisałem nawet. Ale pisałbym i jeszcze sto razy, gdyby tylko ogół słuchał. Tak, stróże dobra i spokoju publicznego chronią wzrok nasz przed wstrętnemi widokami; węch mamy również zabezpieczony przed zapachami nieprzyjemnemi; ale kto uchroni słuch mój, chociażby w najarystokratyczniejszym salonie od muzyki, za którą muszę jeszcze dziękować?
Tak, słuch nie ma żadnéj obrony; oddany jest na pastwę każdéj pensyonarki, która zamierza stać się sławną primadonną, — każdego grajka, który od rana do nocy rzępoli mi nad uchem. Jak mogę naprzykład teraz, w téj chwili, skupić myśli do odmalowania miasta księżycowego, gdy jakaś piękna nieznajoma pode mną na pierwszém piętrze zawzięcie studyuje walca Straussa, mając zamiar przegrać go bez błędu, — do czego, jak się zdaje, nie dojdzie nigdy? Gorąco polecam moim współmęczennikom założenie stowarzyszenia przeciwko tyranizowaniu słuchu, któreby pracowało zapomocą wszelkich prawnych środków nad założeniem przynajmniéj o milę od wszystkich miejsc zamieszkanych specyalnéj kolonii muzycznéj, dokądby się raz na zawsze wyniosła wszelka dla ucha ludzkiego niebezpieczna gawiedź.
Może kto ze zwolenników téj grającéj czeladki powoła się na miasto księżycowe, którego wrzawę muzyczną tylko co opisałem; ale niech zechce zwrócić uwagę na to, że my, ziemianie, nie mamy uszu urządzonych tak, jak obywatele księżycowi, czego dowody znajdzie czytelnik w jednym z następnych rozdziałów téj książki.
Pegaz leciał teraz dość nizko, tak, że pan Brouczek mógł zauważyć w przelocie ruch na ulicach miasta. Zdołał uchwycić kilka widoczniejszych objawów. Zwłaszcza dziwiła go zapustna pstrocizna ubiorów; pan Brouczek w swym przyzwoitym garniturze ziemskim z pogardą patrzył na tę pstrą mieszaninę, gdzie nie spostrzegł ani jednego porządnego surduta, mundura lub fraka, a tylko same różnobarwne szaty długie, którychby żaden porządny człowiek na ziemi nie naciągnął na siebie bez wstydu.
— My, czesi ziemscy, mamy widać zupełnie inne zwyczaje — pomyślał z dumą. — U nas i w najbiedniejszéj wiosce można znaléźć porządnie odzianych ludzi. Gdyby zjawiło się takie cudactwo księżycowe u nas na ulicy, natychmiast uprzątnęłaby je policya.
Cokolwiek podobnym na pierwszy rzut oka do ziemskiego wydaje się ubiór głowy selenitek; ale gdy się baczniéj przyjrzysz, przekonasz się, że te mniemane kapelusze są to różnego rodzaju muszle, grzyby, motyle, ptasie gniazda, kwiaty duże, pióra różnokolorowe, nawet całe ptaki i inne rzeczy potworne. Raził téż pana Brouczka brak tiurniur i kirasów u dam księżycowych. Włosy wogóle noszą w wielkim nieładzie: nie wtykają w nie żadnych grzebieni lub szpilek, skutkiem czego spadają one gęstemi długiemi puklami na ramiona, szyje i piersi.
Godném jest także uwagi zjawisko, że u selenitów wszystko w ciągłym jest ruchu: włosy falują nieustannie, usta drżą, pierś się podnosi i opada, nawet odzienie się téż ustawicznie porusza. Jeśli przytém weźmiemy pod uwage, że, skutkiem zbytniéj lekkości, zwłaszcza selenitki ciągle podskakują, tańczą i podnoszą się w górę, — zrozumiecie, jaki może być widok przechadzki po księżycowych alejach, które i w wielu innych wypadkach wielce się różnią od ziemskich. W Pradze naprzykład nieodłączną ozdobą ulic są sklepy: rzeźnicze, cukiernicze, piekarskie, sklepiki drobne, a zwłaszcza restauracye, hotele, winiarnie, kawiarnie, których u nas wogóle bodaj czy nie więcéj, niż kancelaryj adwokatów. W mieście księżycowém atoli pan Brouczek bezskutecznie upatrywał podobnych zakładów; zamiast nich spostrzegał tylko sklepy z kwiatami, składy obrazów i posągów, instrumentów muzycznych i niezliczoną ilość księgarni. Niemal co drugi dom znajdował się sklep z książkami a przed każdym z nich cisnęły się tłumy ciekawych, tak, że się drzwi nie zamykały wcale wobec tego nieprzerwanego szeregu wchodzących i wychodzących.
— To dopiero tłok w tych waszych księgarniach — rzekł pan Brouczek. — U nas nawet wówczas nie było takiego ścisku, gdy sprzedawano życiorys mordercy Szenka.
— O, u naszych księgarzy taki natłok jest objawem powszednim — odparł selenita. — Obstalującym i kupującym nastarczyć nie można.
— Widocznie, że wy pochłaniacie książki, jak my w Pradze piwo pilzneńskie — zaśmiał się pan Brouczek.
— My ciągle łakniemy duchowego posiłku — odparł poważnie jego przewodnik. — Już o świcie, nim jeszcze otworzą drzwi księgarni, tłoczy się cały tłum niecierpliwych, aby natychmiast zrana można się było upoić jakim cyklem sonetów, a po przeczytaniu owych znów biegniemy do księgarni, aby się rozkoszować jaką powieścią treści wzniosłéj.
— Piękne to śniadanie, niéma co mówić! — zaburczał pan Brouczek.
— Wielu naprzykład przesiaduje w czytelniach cały dzień, aż do późnéj nocy — ciągnął daléj selenita. — Ponieważ często się zdarzało, że niejeden namiętny czytelnik, upojony zbytnią poezyą lub romansem, dopuszczał się nocnych awanturek, przeto w porządnych księgarniach i czytelniach kończy się wydawanie książek o północy; ale i tu jeszcze znajdzie się często jaki nienasycony czytelnik, co zamówi naraz pięć tomów poezyj i nie wstanie, dopóki nie przeczyta od deski do deski.
— Przestań pan, przestań, do lichạ! — zawołał pan Brouczek, ledwie się trzymając od śmiechu na koniu. — Że niektóre piwiarnie zamykają o północy i że pijący nieraz każą sobie na zakończenie przynieść pięć kufli odrazu, o tém nietylko słyszałem, alem i sam praktykował; lecz książki, pięć książek odrazu!... cha, cha! pęknę ze śmiechu! Mnie wszakże na płacz się zbiera wobec śmiechu twego, dowodzącego lekceważenia naszych żądz szlachetnych — rzekł selenita, łkając. — Widzę z tego, żeście wy, ziemianie, nawskróś zmateryalizowani i że słuchacie tylko popędu wstrętnych chuci cielesnych.
Te słowa przypomniały panu Brouczkowi jego biedny żołądek. Istotnie, głód mu dokuczał nieznośny.
— Płacz sobie, mój czuły panie, jeżeli ci to sprawia przyjemność — przerwał zniecierpliwiony; — jabym atoli w téj chwili wolał porządne śniadanie, niż najpiękniejsze poezye na świecie. Może moglibyśmy się spuścić na dół, aby się czémkolwiek posilić?
— Nie, to niepotrzebne — odpowiedział selenita; tam oto widać pałac wspaniałomyślnego mecenasa Bożydara Czarolśniącego, którego bezgraniczna gościnność, da Bóg, zaspokoi twój głód, zaiste niepojęty dla mnie.
— A to dobre — pomyślał sobie Brouczek, — nie pojmuje mego głodu; przypuszczam, że nie sądzi, abym się miał najeść jego Eterei. Tylko — dodał głośno — żeby nas tam czasem nie potraktowano znowu jaką filozofią!
— O, Czarolśniący ma zawsze dla swych gości dostateczny posiłek cielesny — uspakajał go selenita; — nawet zdaje mi się, że trafimy tam na śniadanie, które u naszego mecenasa bywa nieco późniéj, niż gdzieindziéj. Zaczekaj, popatrzę na zegarek niebieski.
Chcąc zobaczyć sierp ziemi na niebie, Błękitny obrócił się nieco i spojrzał poza siebie.
— Patrz, patrz! — zawołał.
Brouczek obejrzał się w kierunku wskazanym i ujrzał coś nakształt olbrzymiego motyla, lecącego ku miastu.
— Nic ci nie mówi serce? — zapytał selenita. — Nie poznajesz jéj? Nie poznajesz Eterei, co na skrzydłach motyla i miłosnéj tęsknoty pędzi za tobą?
— Gwałtu! — krzyknął pan Brouczek. — Mój panie, mój kochany panie, pędźmy coprędzéj, może jeszcze zdołamy uciec!
Selenita uderzył pegaza długą łodygą lilii śnieżnéj, która mu za bicz służyła, a koń skrzydlaty w mgnieniu oka doleciał do ogromnego lśniącego pałacu i opuścił się z jeźdźcami przed progiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.