<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Gwałtowny wicher dął prawie bezustannie i Kurzawa aż się słaniał, mocując się z nim na brzegu jeziora. Na jakich kilkanaście łodzi ładowano w zmroku świtania cenny bagaż, przeniesiony przez grzbiet Chilcootu. Łodzie własnego wyrobu niezgrabne były, zbite jakoś przez ludzi, którzy się tem nigdy nie zajmowali, sklecone z desek sporządzonych z pni nadbrzeżnych sosen. Właśnie jedno takie czółno, już naładowane, odbijało od brzegu a Kit stał i przyglądał się.
Dalej na jeziorze wiatr był dość łagodny, w tem miejscu jednak dął wprost na brzeg, podnosząc z mielizny fale brudnej wody. Załoga odbijającej od brzegu łodzi brnęła w wodzie w wysokich butach gumowych, chcąc zepchnąć czółno na głębszą wodę. Dwa razy powtarzali napróżno swe usiłowania, wskakując do czółna i starając się wiosłami zepchnąć je dalej, — czółno wracało i znowu osiadało na mieliźnie. Kit spostrzegł, że piana na bokach czółna w mgnieniu oka ścinała się w lód. Trzeci wysiłek został uwieńczony częściowem powodzeniem. Dwaj poszukiwacze złota, którzy ostatni wskoczyli do łódki, przemokli do pasa, ale łódź wypłynęła na głębszą wodę. Załoga zaczęła niezgrabnie pracować ciężkiemi wiosłami, starając się oddalić od lądu. Wreszcie wyciągnięto na maszt sporządzony z koców żagiel, rozpięto go na wietrze — i łódka w mgnieniu oka wróciła i osiadła po raz trzeci na zamarzającym brzegu.
Kit uśmiechnął się i zawrócił. Wiedział już, co go dziś czeka, bo właśnie występując w swej nowej roli, jako sługa dostojnego pana, miał dziś starać się odbić od brzegu na takiej samej łodzi.
Kto żył, pracował, i to pracował na wyścigi, bo zima była już tak blisko, że przeprawienie się przez wielki łańcuch jezior przed ich zamarznięciem stawało się bardziej niż problematyczne. Mimo to, kiedy Kit stanął przy namiocie panów Sprague’a i Stine’a, dostojni ci panowie jeszcze spali.
Przy ogniu, zasłoniętym od wiatru brezentowem płótnem, siedział niski, krępy mężczyzna, paląc papierosa skręconego z bibuły.
— Hallo! — rzekł ów człowiek. — Jesteście może nowym służącym pana Sprague’a?
Kit skinął potwierdzająco głową. Zauważył, że słowa „służący” i „pan” zostały wymówione z pewną ironją i podkreślone prawie niedostrzegalnem mrugnięciem.
— Dobra. A ja jestem służącym pana Doc Stine’a — mówił dalej ów człowiek. — Mam pięć stóp i dwa cale wysokości i nazywam się Krótki, Jack Krótki, znany także jako „Johnny-Nagły”.
Kit podał mu rękę.
— Wychowano was na niedźwiedziem mięsie? — zapytał.
— Myślę! — brzmiała odpowiedź. — Choć prawdę mówiąc, pierwszem mojem pożywieniem było bawole mleko, o ile mogę sobie to dziś przypomnieć. Siadajcie i wsuńcie coś. Nasi chlebodawcy jeszcze śpią.
Kit, mimo że był po śniadaniu, siadł pod płótnem i zjadł śniadanie drugi raz z bajecznym apetytem. W ciężkiej, wywołującej szybką przemianę materji pracy całych tygodni wyrobił sobie wilczy żołądek i apetyt. Mógł jeść wszystko w dowolnej ilości, nie czując nawet trawienia. Krótki był rozmowny i nastrojony pesymistycznie. Kit dowiedział się od niego nieoczekiwanych szczegółów o chlebodawcach, szczegółów, nie wróżących bynajmniej szczęśliwej podróży. Tomasz Stanley Sprague był początkującym inżynierem górniczym i synem miljonera. Doktór Adolf Stine miał także bogatego ojca. Dzięki swym ojcom obaj mieli poparcie pewnego syndykatu, który inwestował swe kapitały w aferze klondickiej.
— O, u nich pieniądz — to wszystko — mówił Krótki. — Kiedy przyjechali do Dyea, „porto” skoczyło już siedemdziesiąt centów od funta, a w dodatku Indjan wcale nie było. Właśnie przybyła partja ze wschodniego Oregonu — prawdziwi górnicy. Zabrali się do zorganizowania zaprzęgu Indjan po siedemdziesiąt centów od funta, a mieli trzy tysiące funtów bagażu. Naraz zjawił się Sprague i Stine, Sprague i Stine zaofiarowali odrazu po osiemdziesiąt centów, po dziewięćdziesiąt, wreszcie po dolarze od funta, wobec tego Indjanie zawarli z nimi umowę i zabrali ich bagaż. Sprague i Stine zdążyli tutaj na czas, choć ich to kosztowało trzy tysiące dolarów, a ci z Oregonu zostali na lodzie i będą musieli czekać wiosny.
— Ho, ho, dobre to ptaszki, ci panowie, wasz chlebodawca i mój. Umieją postawić na swojem choćby kosztem innych. A co było, gdy stanęli nad jeziorem Lindermana? Cieśle kończyli właśnie czółno, zamówione przez pewną partję z Frisco za sześćset dolarów. Sprague i Stine dali im okrągły tysiąc dolarów i cieśle zerwali umowę. Łódź jest, owszem, niczego, ale partja z Frisco została wykiwana. Potrafili przetransportować swój bagaż aż tu, a teraz będą tu musieli zimować. Napijcie się jeszcze kawy i wierzcie mi, że gdybym nie musiał koniecznie dostać się do Klondike, nigdybym z takim bagażem nie podróżował. Ci ludzie nie mają serca. Konającemu wydarliby poduszkę z pod głowy, gdyby im była potrzebna do interesu. Macie z nimi umowę na piśmie?
Kit potrząsnął głową.
— No, to powiem wam otwarcie, kolego, że boję się trochę o was. Widzicie, o żywność w tym kraju trudno, a jestem pewny, że jak tylko dotrzemy do Dawsonu, puszczą was kantem. Ludzie będą zdychać z głodu tej zimy.
— Umówiliśmy się — zaczął Kit.
— Na gębę! — przerwał mu Krótki. — To znaczy, że wy tak będziecie mówili, a oni inaczej. Prawda — jak wy się nazywacie, kolego.
— Nazywajcie mnie Kurzawa — rzekł Kit.
— Zobaczycie, Kurzawa, że z umowy ustnej będą nici. Przecie widać, czego się po nich można spodziewać. Tu publika wie, jak zbierać pieniądze, ale pracować albo wstać rano, tego oni nie umieją. Popatrzcie — od godziny już powinniśmy byli naładować łódkę i odbić od lądu. Lada chwila usłyszycie, jak zaczną wołać o kawę — naturalnie, żeby im ją dać do łóżka! I to są mężczyźni! Rozumiecie się na wioślarstwie? Ja jestem z zawodu pastuch i gajowy, na wodzie jestem do niczego, a oni też guzik wiedzą. Rozumiecie się na tem?
— Zobaczymy! — odpowiedział Kit, siadając bliżej brezentu, bo wicher coraz gęściej sypał śniegiem. — Ostatni raz siedziałem w łódce, kiedy byłem małym chłopcem, ale jestem pewny, że potrafimy się tego nauczyć.
Wicher zerwał płótno z jednej strony i śnieg posypał się Krótkiemu za kołnierz.
— O, my się potrafimy wszystkiego nauczyć! — mruknął gniewnie. — Pewnie, że potrafimy. Małe dziecko może się wszystkiego nauczyć. Ale możemy stawiać dolary przeciw orzechom, że się stąd dziś nie ruszymy.
Była ósma, kiedy z namiotu dało się słyszeć wołanie o kawę, a dziewiąta, kiedy wreszcie dwaj podróżnicy wyruszyli z niego.
— Hallo! — zawołał Sprague, dobrze odżywiony dwudziestopięcioletni mężczyzna o różowych policzkach. — Pora w drogę, Krótki. Wy i —
Tu pytająco spojrzał na Kita.
— Niedobrze słyszałem wczoraj wieczorem wasze nazwisko.
— Kurzawa.
— A więc, Krótki, wy i pan Kurzawa moglibyście się zabrać do ładowania bagażu na łódź.
— Wystarczy Kurzawa, „pan” tu już zbyteczny — zauważył Kit.
Sprague odpowiedział krótkiem kiwnięciem głowy i poszedł między namioty wraz z doktorem Stine’m, wychudłym, bladym młodzieńcem.
Krótki znacząco mrugnął na towarzysza.
— Przeszło półtorej tonny bagażu, a oni ani palcem ruszyć nie myślą. Widzicie!
— Domyślam się, że to dlatego, iż nam za tę robotę płacą! — rzekł Kit zgodliwie. — Trzeba się wziąć do niej.
Przenieść na plecach trzy tysiące funtów na odległość stu sążni nie było rzeczą łatwą, a już zrobić to wśród zawieruchy, ślizgając się po śniegu w ciężkich gumowych butach, było zadaniem prawie ponad siły. A pozostawało jeszcze zwinięcie namiotu i spakowanie wszystkich sprzętów obozowych. Następnie przyszło ładowanie bagażu na łódkę. Ponieważ czółno worywało się w piasek, trzeba je było coraz dalej spychać na wodę, w miarę jak ciężar rósł. Krótki i Kurzawa musieli brnąć przez wodę. O drugiej godzinie popołudniu skończyli wreszcie, i Kitowi, mimo że zjadł dwa śniadania, aż słabo robiło się z głodu. Kolana trzęsły się pod nim. Krótki, doświadczając niewątpliwie tych samych uczuć, zaczął szukać wśród rynek i kociołków i wyciągnął sagan z ugotowaną zimną fasolą, wśród której kryły się wielkie kawały wędzonki. Była tylko jedna łyżka z długą rękojeścią, więc jedli nią naprzemian, grzebiąc w garnku. Kita ogarnęło niezłomne przekonanie, iż nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego.
— O, Boże, człowieku! — mruczał, jedząc. — Dopiero tu poznałem, co to prawdziwy apetyt.
Sprague i Stine zaskoczyli ich przy tem miłem zajęciu.
— Cóż to za guzdralstwo! — oburzył się Sprague. — Czy nigdy nie ruszymy?
Krótki głęboko zanurzył łyżkę w garnku, a potem wręczył ją Kurzawie. Nie odpowiadali, dopóki nie opróżnili garnka i póki dno nie zagrzytało pod łyżką.
— Istotnie, myśmy nic nie zrobili — rzekł wreszcie Krótki, wierzchem dłoni ocierając usta. — Myśmy tu siedzieli z założonemi rękami. Prawda, panowie nie będziecie mieli teraz co jeść. Że też nie pomyślałem o tem!
— Owszem, owszem — odpowiedział Stine żywo. — Myśmy już jedli w jednym namiocie z przyjaciółmi.
— Spodziewałem się tego — mruknął Krótki.
— Ale jeśliście już skończyli — to jazda!
— Oto łódź! — wskazał Krótki. — Bagaż już na niej. Jakże panowie chcecie się teraz zabrać do odbicia od brzegu?
— Zupełnie poprostu. Wsiądziemy do łodzi i zepchniemy ją na wodę. Jazda!
Weszli w wodę. Panowie wydrapali się na łódź, a Kit i Krótki starali się zepchnąć ją na głębszą wodę. Kiedy woda zaczęła im się już wlewać do butów, również skoczyli na łódź. Ale panowie nie trzymali w pogotowiu wioseł, wobec czego łódź popłynęła wstecz i znowu osiadła na piasku. Powtórzyło się to ze sześć razy z wielkim nakładem energji.
Krótki usiadł melancholijnie na przodzie łodzi, włożył do ust zwitek tytoniu i beznadziejnym wzrokiem zdawał się szukać rady we wszechświecie, podczas gdy Kit wylewał wodę z łodzi, a dwaj panowie wymieniali nieuprzejme poglądy.
Wreszcie odezwał się Sprague:
— Jeśli dokładnie zrobicie, co powiem, potrafimy odbić od lądu.
Zamiar był dobry, ale zanim Sprague zdołał skoczyć na łódź, przemókł do pasa.
— Trzeba rozbić namiot i rozpalić ogień — rzekł, kiedy łódź znowu osiadła na piasku. — Marznę!
— Nie bój się lekkiego przemoczenia — drwił Stine. — Są tacy, którzy gorzej dziś od ciebie przemokli. Teraz ja się do tej łodzi zabiorę.
Tym razem znowu on przemókł, wobec czego, dzwoniąc zębami, zażądał, aby rozpalono ognisko.
— Dla dwóch kropel wody! — mówił Sprague pogardliwie. — Ależ — jedziemy!
— Krótki, przynieście mi mój kufer z ubraniami i rozpalcie ogień — komenderował Stine.
— Ani mi się ważcie! — krzyknął Sprague.
Krótki, zrozpaczony, spoglądał na jednego to na drugiego i nie ruszał się z miejsca.
— To jest mój człowiek i żądam, aby spełniał moje rozkazy! — odpowiedział Stine. — Krótki, wynieście kufer na brzeg!
Krótki usłuchał, a Sprague dygotał z zimna na łodzi. Kurzawa, nie otrzymawszy żadnego rozkazu, stał bezczynnie, rozkoszując się chwilą wytchnienia:
— Łódź, której załoga zwalcza się, nie popłynie — rzekł do siebie.
— Co to ma znaczyć? — wpadł na niego ostro Sprague.
— Nic. Rozmawiam sam ze sobą; to moje przyzwyczajenie — odpowiedział Kit.
Jego chlebodawca obdarzył go surowem spojrzeniem i dąsał się jeszcze jakiś czas. Ale po chwili i on się poddał.
— Dostańcie mój kufer z rzeczami, Kurzawa! — rozkazał wreszcie. — I czemprędzej rozpalcie ogień. Zostaniemy tu do rana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.