<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Wyrobnik
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYROBNIK
(z bruku wileńskiego).



Na każdej spowiedzi ksiądz strofował Walentego, że się upija, przedstawiał mu, że duszę gubi a po śmierci smołę pić bidzie. Walenty objaśnił, że pije za swoje pieniądze tylko w niedzielę lub święto, lecz dnia powszedniego chyba towarzysz na czarkę zawoła, a to zdarza się tak rzadko, że i wspominać nie warto. Kiedy go ksiądz upewniał, że upijać się w święto jest jeszcze większym grzechem, Walenty pomyślał:
— Bajki! Jakżeby człek święto poznał? I tak nieraz jednej albo dwóch niedziel nie doliczam się w miesiącu!
Porzucił więc konfesyonał Bernardynów; a gdy i w innych kościołach spowiednicy okazali się również wymagającymi, nie chodził do spowiedzi wcale. Pomimo to pijakiem nie był; przez sześć dni pracował wytrwale, w niedzielę spał do południa, potem zaś sam nie wiedział, co z sobą zrobić. Rodziny właśnej nie miał, mieszkał u stróża w kącie. Zwykle pogadają o tem i owem, z początku w chacie, potem przed bramą, w końcu pójdą na kwaterkę piwa; jednej niedzieli stróż płacił, następnej Walenty. Niedziele ostatniego zdarzały się częściej; udawał jednak, że tego nie pamięta. Stróż miał żonę i troje dzieci, on zaś ani żywego ducha. Czasami chodzili razem do Zakrętu albo na Rossę; wówczas o piwie wzmianki nie było. Walenty kładł się na trawie, wydostawał fajkę z zanadrza, a wybierał zwykle takie miejsca, zkąd można było widzieć Wiliję i las na przeciwległym brzegu; do miasta odwracał się plecami, miał go już dosyć cały tydzień. Z początku spoglądał obojętnie; woń lasu, woda, trawa, szmer jakiś łechcący — odurzały go powoli; mrużył oczy i słuchał oparty o pień drzewa. Patrzał, jak tam w oddali dwa brzegi porosłe lasem i krzakami zbliżają się ku sobie, a rzeka płynie coraz węższem korytem, jak nad nimi pas błękitnego nieba zsuwa się gdzieś daleko. Widział to już ze sto razy może, ale jeszcze się nie napatrzył, nie nasycił świeżością, co mu szeroką falą wpływała do piersi.
— Jak tu dobrze, jak dobrze — mruczał tak sobie, byle coś powiedzieć, gdyż w piersiach aż kłuło od nieokreślonego jakiegoś uczucia. Poruszał plecami, zamykał oczy; wówczas woda szumiała głośniej, szmer powietrza łechtał go jeszcze rozkoszniej.
Zdarzało się, że elegancka dziatwa z sąsiednich willi przybiegała w tę stronę za piłką lub za obręczą, rzuconą niezręcznie. Na widok człowieka w wytartej sukmanie, bez czapki, w zapylonych butach, z ospałą, ponurą twarzą, dzieci cofały się trwożliwie, lub przytulone do drzewa przyglądały mu się ciekawie, gotowe do odwrotu przy najlżejszem jego poruszeniu.
— To pewno złodziej, a może rozbójnik? — szeptały cichutko.
— Może pijany? Uciekajmy!
Zmykały, oglądając się, czy za niemi nie goni.
Walenty siedział jak odurzony; nie pogoniłby tam nawet za wlasnem szczęściem.
Czasami w lesie, po drugiej stronie, odzywał się śpiew zgodny, umiejętny, podzielony na chóry; to niemcy robotnicy z garbarni dawali zwykły swój koncert. Walenty nie rozumiał, gdzie w śpiewie dobra wola się kończy, a umiejętność zaczyna; lubił najprzód harmonię powtarzaną długiem echem, którą rzeka niosła gdzieś daleko; podobała mu się zgodność kilkudziesięciu głosów naraz. Kiedy przestawali, to jak nożem uciął; zaczynali też wszyscy razem, jakby wszyscy jedno gardło mieli. Słuchał, tłumił oddech, a gdy drzewa i krzaki dwoić się poczynały, przecierał pięścią wilgotne oczy.
Noc wypędzała przyjaciół napowrót do miasta. Spać jeszcze się nie chce, spojrzeli na siebie i jednozgodnie, bez zamiany słów, skierowali się do źródła pociechy i osłody. Wybierali zwykle szynkownię, przy której był ogródek, to jest kawałek piasku ogrodzonego, z kilkoma krzakami pokrzywy. Zasiadali na ławce między chlewkiem z żydowską kozą, a izbą, z tradycyjną wonią cebuli, śledzi i wódki; nad nimi szarzał kawałeczek nieba, z którego spadało trochę wieczornej rosy; świeżej więc tu było, niż w dusznej, przepełnionej po brzegi szynkowni.
Walenty częstował; po dwóch butelkach stawał się bardzo rozmownym, na dnie każdej wychylonej szklanki znajdował anegdotkę lub stare wspomnienie. Niegdyś, kiedy był jeszcze wyrostkiem i miał matkę, jeździli razem „w swoje strony“ pod Lidę: tam u stryjeczno-wujecznego brata mieli kilka pni pszczół. Matka już dawno umarła, pszczoły już także posiwiały, a może i poumierały nawet. Walenty jednak przypominał je sobie czasami; była to bowiem jedyna rzecz, do której miałby prawo gdyby istniała. Każdym razem, gdy mu serce rozmięknie w piwie, albo zapłonie od wódki, ule i wszyscy stryjeczni stają przed nim jak żywi.
— Rzucę wszystko, pójdę, dalibóg pójdę w swoje strony! Cóż to ja... przybłęda jakiś? Boże odpuść! I ja mam swoich... i ule mam, trzy, nie, pięć ułów, tak pięć. Eh, pszczółki te moje!
Oblizywał wąsy i uśmiechał się słodko.
— No, wypijem jeszcze kumie, hę? Za moje pszczoły, zgoda? Pili też do późnej nocy.
Wytrzeźwiwszy się, nie wspominał ani o „swoich“, ani o pszczołach; nie było czasu na próżne myśli. Od wiosny aż do jesieni roboty miał dosyć; domy, bruki, oświetlenie, wodociągi — wszystko to w części było jego dziełem. To też o wszelkich robotach publicznych odzywał się z pewną poufałością:
— „My“ teraz prowadzim gaz lub wodę, „my“ robim to i owo.
Czuł się przytem w obowiązku czuwać nad dobrem publicznem, do którego choć z lekka rąk przyłożył. Ile razy spostrzegł dzieci tłoczące się do pompy, rozpędzał je bez ceremonii:
— Ja wam tu, szubrawcy! Dla was to zrobili! Przyszli już majstrować! Powoli, po jednemu, nie tratujcie się jak konie!
Malcy śmieli się z przestrogi, czasem chlusnęli wodą za nim; pomimo to, Walenty nie przestawał ostrzegać; każdą bowiem pompę i latarnię uważał w części za swoją własność.
Najstraszniejszem widmem była dlań zima długa, chłodna, istna kara boża. Z początku, dokąd ludziska nie zaopatrzą się w drzewo, zarobek jest, choć mały; czem dalej tem ciężej. Bywają dni, w których ani szeląga na oczy nie widzi. Umyślnie wstaje przed słońcem, żeby pierwszy stanąć przed ratuszem; jeszcze tylko mgła poranna snuje się po ulicach, gdzieniegdzie stróże zmiatają bruki; sklepy zamknięte, w oknach ani żywego ducha. Walenty ciągnie już z piłą na ramieniu, z wiązką powrozów na plecach. Siermięgę zapiął szczelnie, do butów włożył resztki flanelowego kaftana, czapkę nasunął na oczy; wlecze się wzdłuż domów, zagląda na podwórza, czy czasem nie ujrzy kłód do piłowania. Myślał, że dziś przynajmniej nikt go nie wyprzedzi — gdzie tam! Już na rogu Niemieckiej spostrzegł dwu, dalej jeszcze jednego, wszyscy pod bronią — z piłami i powrozami na plecach!
— Ob, żeby ich... nie stało — mruknął i spojrzał ponurym wzrokiem na współzawodników.
— Ten rudy, ledwie nogami włóczy, już od trzech dni stoi i nikt go nie woła.... Na co komu ten cherlak? Siły za grosz nie ma! Dziś przywlókł się jeszcze... chyba tu zdychać myśli! A ten drugi, stary, istny wisielec, skostniał już zawczasu. Stoi jak nieżywy, oczami nawet poruszyć nie może! Tylko w drogę włazi, cenę psuje! Człek nieraz za psie pieniądze idzie, byleby nie dać się wyprzedzić tym niedołęgom.
Podobne myśli przychodziły do głowy każdemu z osobna; mierzyli się wzajemnie ponurem wejrzeniem. Wkrótce cały szereg stanął wzdłuż ratusza; oparci plecami o ścianę, z nogami wyciągniętemi na chodnik — czekali.
Miasto przebudzało się zwolna, tu i owdzie dym wyjrzał z komina; otwierano sklepy.
— No, co dziś Bóg da! rozmyślał Walenty i mimowoli spojrzał na tych, którzy już od dni kilku zmiłowania bożego czekali.
— Jeżeli zdarzało się, że pierwszy z brzegu dostał naprzód robotę, Walenty nie mógł sobie darować, że nie stanął na jego miejsce. Do miejsca bowiem przywiązywał wielkie znaczenie, a gdzie go raz spotkał dobry zarobek, tam usiłował stawać zawsze, przekonany, że miejsce to musiało być szczęśliwem. Długi, strasznie długi dzień miał przed sobą! Żebyż to jeszcze dzień ludzki — ale to albo śniegiem smaga, jak biczem, albo deszcz pruszy, niby najęty, to znów mróz ściska za serce, aż łzy w oczach krzepną, nogi drętwieją, w palce kole, jak szpilkami. Wąsy zbielały pod nosem, kołnierz i czapka szronem się pokryły; tupie, macha rękami, przechodzi się wzdłuż chodnika.
— A zgiń ty, przepadnij — mruczy, a para bucha mu z ust, niby z ciepłej chaty.
Zniecierpliwiony wbiega do szynku; znajomemu zakredytują kieliszek; tylko za procent musi przynieść kilka wiader wody, narąbać drewek, powylewać pomyje; zrobi co każą, i znów wraca na stanowisko. Wokoło niego snują się ludzie, przejeżdżają wozy, ruch, życie, każdy śpieszy, nawet psy biegną, nie oglądając się, jakby miały ważne sprawy do załatwienia. A Walenty wciąż jeszcze stoi bezczynny: podpierał ścianę prawem ramieniem, teraz podparł lewem; ziewa, zdrzemnąłby może, żeby stanowisko było choć trochę dogodniejszem. Ogląda się, nadsłuchuje... Prostuje się na lada skinienie; często podbiegnie kilka kroków, a za nim drugi i trzeci; okazuje się, że nie wołano ich wcale, więc wracają na miejsce ze spuszczonemi nosami.
Nareszcie i jemu zdarzyła się robota! Przed znajomym sklepem stanęły furgony; zawołano, żeby pomógł znosić i ustawiać towary; potrwa to godzinę, może więcej, dostanie jakie trzydzieści kopiejek; dziś więc nie wróci do chaty z próżnemi rękami.
Wogóle podczas zimy finanse stoją kiepsko: o zbytkach mowy nie ma, tytoń i piwo należą do wspomnień, z jadłem nawet nie bardzo akuratnie się widuje. Stróżowa karmi go w części na kredyt, ale czem dalej, tem niechętniej strawy udziela. Wszyscy usiądą do jadła, a o nim ani wzmianki; nie śmie sięgnąć do misy, więc kręci się koło drzwi, niby szuka czegoś, tymczasem zaś wyczekuje, czy nie zawołają. Wychodzi wreszcie i przez cały czas jedzenia stoi przed chatą, albo idzie po chleb — na kredyt. W bliższych kramikach zadłużył się już dostatecznie, w dalszych go nie znają, próbuje szczęścia tu i owdzie. Czasami stróżowę serce zaboli — zostawi trochę w misie. Rad byłby unieść się dumą, nie przyjąć, ale głód dumę zwycięża — zjada biedak co do źdbła, tylko w gardle dławi go coś doktliwie, jakby wraz z jadłem łzy przełykał. Wkrótce zaczną lód zwozić do piwnic, oczyszczać ulice, interesy się poprawią — on jeden śmiało może budować zamki na lodzie! Do wiosny przeżyje jakkolwiek; jak słonko przygrzeje, robota wraz z trawką wyjrzy z pod śniegu. Naliczył już ze dwadzieścia placów, na których przygotowano materyały do budowli. Szkoda tylko, że starość coraz częściej daje znać o sobie, ręce drżą, grzbiet boli, z każdym rokiem coraz ciężej. Niechętnie go już najmują, bo robotnik z niego slaby, niedołężny. Tego lata, o mało kilka razy nie spadł z rusztowania trzypiętrowej kamienicy; odprawiono go wreszcie, mówiąc, że powinien sobie lżejszej pracy poszukać! Ale gdzie jej szukać! Próbował, eh, czego też człek nie próbuje w życiu! Próbował wyciągnąć rękę po jałmużnę...
— Taki zdrów dziad, a żebrze — ofuknął każdy z przechodniów; czy to zarabiać nie możesz?
Opuścił rękę i sam nie wiedział, co z sobą począć tymczasem, nim dojrzeje do żebraniny. Z zazdrością spoglądał na ślepego dziada przy kalwińskim kościele; ten wyglądał jak ogórek, odzież miał ciepłą.
— Hm, już to niektórym Bóg szczęście daje!
Tego roku spodziewał się dobrze zarobić na św. Michała. Całe miasto przeprowadzało się; tragarzów rozrywano na wszystkie strony. Zamówił go z pięciu innymi jakiś lokaj i prowadził za sobą na schody wspaniałej kamienicy. Walenty przyodział się staranniej, brodę ostrzygł, żeby lepiej wyglądać, trzymał się prosto, akurat, jak przed dwudziestu laty. Kiedy lokaj oznajmił, że rzeczy dużo i w sześciu nie podołają może, Walenty pierwszy upewniał, że on jeden za trzech wystarczy, jak zechce. Weszli. W salonie meble w nieładzie, lustra pozdejmowane, na podłodze i kątach lampy i obrazy, fortepian odsunięty na środku, lokaj biegał, napędzał, krzyczał!... Zabrano się do odszrubowania nóg u fortepianu. Wzięli się do tego umiejętniejsi. Walenty stał na stronie, czekał, nim każą nadstawić ramiona; kręcił głową na wszystkie strony, przez chwilę spoglądał na swoją figurę, odbitą w ogromnem zwierciadle i poprowadził dłonią po aksamitnej sofie; przysiadł w fotelu, a gdy sprężyny uginały się zwolna, uśmiechnął się; z kolei próbował usiąść na krześle... W tem zawołano na niego; fortepian był gotów, nogi odszrubowane, pedał odjęty.
— Ho, walaj! — huknęli jednogłośnie i ciężki instrument znalazł się na czterech mocnych ramionach. Walenty poszedł naprzód pod klawiaturę, a że niższym był od towarzyszy, ciężar przychylił się na jego stronę; ostry kant werznął mu się w szyję odrazu; już miał zawołać na pomoc, gdy trzej inni krzyknęli:
— No, stary, co za trzech masz dźwigać, ruszaj, pokaż co umiesz! Do zapłaty staniesz razem z młodymi!
Słowa te zacięły go jak biczem; zgranatowiał, oczy krwią zaszły, ale — szedł dziarsko. Minęli drzwi jedne, drugie, i zwolna zaczęli się spuszczać po schodach. Walenty szedł od strony poręczy; czuł, jak mu nogi w kolanach zaczynają się uginać, w oczach ciemnieje, już... już nie widzi stopni... wyciąga rękę, żeby schwycić za poręcz! Ramię usunęło się nagle — upadł: fortepian stracił równowagę i stoczył się w ślad za nim po schodach. Grad przekleństw posypał się z góry i z dołu; gwar, zgiełk zapanował w całym domu. Przed schodami leżał kosztowny instrument, pokrywa odpadła, połyskiwały żółte struny, z pod odłamanej deski wyglądały, klawisze — boki i żebra potrzaskane. Walentemu zaś zrobił dziurę w głowie. Długa struga krwi spłynęła, nim zdołano wydostać go z pod fortepianiu; oczy miał zamknięte, w twarzy ani śladu życia, oddychał jednak; położono go na stronę tymczasem. Towarzysze klęli, chociaż wiedzieli, że ich nie słyszy:
— Zuchował przecież, przechwalał się, czego lazł? O mało wszystkim karków nie połamał stary grzyb! Popamięta on ruski miesiąc. Niech śpi teraz, a może nie obudzi się wcale.
Spoglądali na niego z gniewem i z litością zarazem. Przebudził się jeszcze tegoż wieczora i długo patrzał przed siebie, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Na głowie miał jakby drugi czerep ciężki, ogromny; rękę i ramię bezwładne — słuchał, rozszerzał powieki, ale ani nad wzrokiem, ani nad słuchem zapanować nie mógł: szumiało w uszach, a przed oczami skakały czerwone i żółte koła; próbował odetchnąć, w piersiach paliło jak świecami. Zamknął oczy i tylko rękę przesuwał z kolei po kołdrze, poduszce, kręcił w palcach prześcieradło, jakby podziwiał nieznany dotąd zbytek. Zebrał wszystkie siły i raz jeszcze otworzył oczy. Teraz widział trochę wyraźniej. Znajdował się w długiej sali; lampka zawieszona na przeciwległej ścianie oświecała szereg łóżek; na kazdem czerniała postać ludzka przykryta kołdrą. Spojrzał na swych sąsiadów: jeden chrapał, jakby za gardło duszony; tego obejrzeć nie mógł, przeszkadzało mu zdruzgotane ramię i cudza czaszka, którą dźwigał na głowie; z drugiej strony ujrzał najprzód parę bosych nóg, wyglądających z pod kołdry, dalej trochę, dwie długie kościste ręce, obnażone po łokcie, spoczywały bezwładnie po obu stronach korpusu; na poduszce widniała głowa, okryta resztkami siwych włosów; broda śpiczasta, nos cienki, zamknięte oczy zapadły głęboko. Sąsiad nie ruszał się, nie oddychał... Spokojny jak z wosku.
Walenty przyglądał mu się z natężeniem, on go znał... widział gdzieś...
— Ach! to stary... z pod ratusza! Już miał przemówić, poruszył ustami, w tem cudza czaszka z całą siłą przycisnęła mu głowę, żar rozbiegł się po żyłach.
Zamknął oczy. Żywi i umarli pozostali gdzieś daleko; on zaś... powędrował w swoje strony! Trzy ule, nie, pięć, stało obok siebie w Zakręcie nad Wiliją — jak raz w tem miejscu, gdzie rzeka się zwęża, a lasy nadbrzeżne zbliżają się ku sobie. Dzień letni, słoneczny, szmer, woń, swoboda! Próbował raz jeszcze odetchnąć rozkosznem powietrzem. Zbolała pierś ciężyła jak kamień... jęknął głucho:
— Eh, pszczółki... wy moje!

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.