<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Przed obrazem
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZED OBRAZEM.



Jakieś fatum stało, czy leżalo między mną a galeryą obrazów w D. Od tygodnia bawiłem w tem arcy nudnem mieście, gdzie dnie skracają się jedynie śniadaniem i obiadem, a o dziesiątej każdy śpi już snem litewskiego gospodarza, chociaż się znajduje w samem sercu Europy. Pomimo braku rozmaitości i nudy, wiejącej z każdego komina do galeryi, nie wybrałem się: to jest, wybierałem się, szedłem nawet ale zawsze w połowie dobrej drogi ktoś mię na złą skierował. Przed wyjazdem, gdy już rzeczy miałem ułożone i paszport w kieszeni, wyszedłem z silnem postanowieniem zwiedzenia przybytku muz. Kiedy stanąłem u celu, lżej mi się zrobiło; będę mógł powiedzieć: wiedziałem! Pod karą śmierci nie odróżniłbym z drugiego pokoju skrzypiec od wiolonczeli, w malarstwie zaś zdolny jestem do większych jeszcze omyłek. Krajobraz po prostu mię irytuje! Na widok obrazu przedstawiającego parę morgów pszennej gleby, las, góry, rzeki a często nawet most i młyn jako porównanie staje mi w myśli przestrzeń, którą na kasztanku ledwie w godzinę objechać mogę; odchodzę zniechęcony od tej malowanej prawdy! Portrety jeszcze mają racyę bytu, rozumie się, robione za młodu; później gdy człek odwyknie od zwierciadła, widok młodości dodaje otuchy.
Zdobyłem sobie katalog, w którym znajomy mój artysta-amator popodkreślał wszystkie arcydzieła; a było to jedyne moje przygotowanie artystyczne, w jakie się zbroiłem. Na pierwszym wstępie zachwyciła mię wielka czystość. Bodaj to niemcy — pomyślałem, i z prawdziwą przyjemnością przyglądałem się, jak moje buty i część spodni odbijały się w posadzce, niby w zwierciadle. Nie zauważyłem nawet, jak minąłem pierwszą salę. W drugiej za to rozpocząłem akuratną pielgrzymkę. Równocześnie ze mną wszedł łysy staruszek, przygarbiony, w złotych okularach, woniejący paczulą i jakimś proszkiem, używanym do przesypywania futer na zimę. Z rękami założonemi na plecy, z wyciągniętą szyją chodził drobnymi krokami, cicho, ostrożnie, niby widmo, zjawiał się za memi plecami, albo obok, uśmiechał się złośliwie, przygryzał wąskie usta. W dwóch palcach trzymał wciąż szczyptę tabaki; od czasu do czasu podnosił ładunek do nosa, a spożyty wnet zastępował nowym zapasem, czerpanym z bardzo kosztownej tabakiereczki. Proces ten odbywał się bardzo machinalnie, cala zaś uwaga staruszka skupioną była na arcydziełach. Mrużył oczy, przechylał głowę, zachodził ze wszystkich stron, często nawet pomrukiwał. Z tych wszystkich manewrów wnioskowałem, że musiał być znawcą nielada. Zacząłem tedy zatrzymywać się dłużej obok niego; nie miał nic przeciw temu, owszem, parę razy ustąpił mi miejsca, ruchem ręki wskazał wybitniejsze części obrazu i wnet spoglądał na mnie z pod okularów, jakby się chciał przekonać, czy pojąłem, czy oceniłem. Specyalnością jego musiała być mitologia: wszelkim boginiom przyglądał się ze szczególniejszem skupieniem, klasyczna nagość miała w nim niezrównanego znawcę: C’est magnifique! de toute beauté! itd., pomrukiwał przed modelami z Parnasu.
Wobec Ledy zdrętwiał; tak przynajmniej sądziłem, gdy obszedłszy salę, zastałem go jeszcze na tem samem miejscu w głębokim zachwycie. Oczy rozszerzyły się znacznie, szczypta tabaki, wymknąwszy się cichaczem z palców, pokryła zielonym pyłkiem tylne poły surduta. Nie jestem znawcą, ani amatorem; jeżeliby wszakże obraz zdołał przykuć tak dalece moją uwagę, gdybym miał taki sygnet z brylantem i takie prawdziwie pańskie urządzenie całej osoby, jak ów staruszek, to już co robić! zrezykowałbym! Miło być musi, mieć na własność rzecz, przypadającą tak bardzo do smaku i upodobania!
Widok tylu arcydzieł nieraz zaczynał już nużyć moją natężoną uwagę; byłem nawet gotów do rejterady, gdy wśród kopiujących spostrzegłem młodego człowieka, którego twarz i postawa zajęły mię stokroć więcej, niż wszystko, co tu dotąd widziałem. Oddalony od reszty towarzyszy i towarzyszek stał w rogu sali nieruchomy, niby piękny posąg; przed nim, na staludze — kopia. Skończył przed chwilą zapewne, a teraz ustawiwszy w należytem świetle, przyprzyglądał się, porównywał z oryginałem. Był jeszcze bardzo młody; wysoki, barczysty, widocznie przeznaczony od natury na atletę. Chłodne poranki wiosenne musiały zwarzyć roślinę wybujałą przed czasem, pierś miał wklęsłą, policzki zwiędłe; w oczach tylko błyszczała młodość i siła, cała dusza malarza. Odziany w czarny kamlotowy surducik, bez śladu bielizny w koło rąk i szyi, wyglądał bardzo ubogo. W ręku trzymał jeszcze pędzel, chwilami pochylał się naprzód, podnosił rękę, to znów odstępował, ręka opadała, a oczy niby przyrosły do kopii. Uśmiechnął się, twarz zajaśniała tryumfem. Pędzel rzucił na taboret. Przezwyciężył trudność techniczną, czy może schwycił cień, rys, coś takiego, co się ująć nie daje, a o co rozbija się nieraz kamienna wytrwałość artysty. Wpatrywałem się w niego i nie ręczę, czy nie naśladowałem jego mimiki i ruchów. Zbliżywszy się stanąłem mu za plecami.
Wykończona kopia była właśnie jednym z tych krajobrazów, które mię najwięcej irytują. Na półtora łokciowej przestrzeni obszar, porosły śliczną runią, jaką bodajmyśmy co rok w naturze oglądali; kawał lasu, za któryby nawet Berek Głębocki parę tysięcy nie pożałował, dalej chata, czy dworek, z dachem przez wiatr potarganym, na płocie przed chatą hładysze, dojniec, kilka ścierek czy płatków do cedzenia — ot i wszystko. Żeby jeszcze przez jedno z malutkich okienek wyjrzał żyd arendarz, a przede drzwiami zapędzić parę kóz i kilka chłopskich furmanek, obrazek byłby żywcem schwycony z Litwy, gdzie każda pojedyncza chata przy drodze, pod jakąkolwiek firmą istnieje, w gruncie rzeczy zawsze karczmą być musi. Odstąpiłem krok jeden, poprawiłem binokle.
— Niech mię djabli porwą, jeżeli to nie Litwa! — mruknąłem z całą swobodą wołającego na puszczy, pewny, że głos mój chociaż usłyszany, zrozumiany nie będzie.
Artysta drgnął; obrzucił mię wzrokiem od stóp do głowy. Ugryzłem się w język, nie należało przemawiać tak zaściankowym stylem w europejskiej świątyni. A malarz wciąż patrzał na mnie, wyraz twarzy miał ostry, spojrzenie ponure, poruszył parę razy ustami, jakby się wahał czy ma przemówić.
— Pan z Litwy? — spytał po polsku.
Skinąłem głową potwierdzająco.
Stał przez chwilę ze spuszczonemi oczyma, zmarszczył gęste czarne brwi i odwrócił się szybko do obrazu, nie okazując chęci do dalszej rozmowy.
Zacząłem porównywać kopię z oryginałem. Oh, jakże blado, smutnie, wstydliwie nawet wyglądał stary oryginał, w jakże świetny sposób przewyższała go świeża praca młodego artysty! Jaki koloryt, jaka perspektywa, co za cudowna harmonia w najmniejszym szczególe! Obrazek wykończony z zamiłowaniem, oddychał życiem niby wprost wykrojony z natury. Tej prawdy nie mógłbym nazwać malowaną. Zaszedłem z boku, chcąc raz jeszcze spojrzeć w twarz malarza. Spostrzegł moją ciekawość, nachmurzył się jeszcze więcej, twarz wyrażała proste, ale niezbyt uprzejme: czego cię tu licho przyniosło! Unikał mego wzroku, chcąc tem samem uniknąć rozmowy.
— To pańska praca? — spytałem niezrażony.
Skinął głową. Miałem pochwałę na ustach, ale poważno-surowy wyraz twarzy malarza nie dozwolił mi ich otworzyć.
— Czyj to oryginał?
— Eh, jestto robota mało znanego artysty — odrzekł.
Mój głos pokorny zdawał się go rozbrajać, spojrzał na mnie, jakby wyczekiwał, czy go jeszcze o co nie za pytam.
— Artysta ten był niegdyś moim nauczycielem — mówił dalej bez cienia niecierpliwości — obrazek zaś przedstawia w istocie chatę litewską; te dwa powody skłoniły mię do skopiowania, chociaż pejzarzysta nie jestem.
Wielbiciel mitologii stał już od pięciu minut za jego plecami; przebiegał wzrokiem od oryginału do kopii i napowrót; obraz zajmował go widocznie.
— Hm, pas mal, pas mal! — wyrzekł, talent, tak... wielki talent — dodał, zasłyszawszy, że rozmawiamy po polsku. Siużet tylko... mdły! To pan robiłeś? Hm, nie źle, wcale nie źle! Siużet niewdzięczny, ale zrobione po mistrzowsku! Pejzażysta, co?
Wąchał tabakę, mrugał oczami, zmęczonemi długiem natężeniem.
— Hm, lat kilka jeszcze... Włochy... Rzym... a może wyjść znakomitość! Tak, tak — mówił dalej jakby do siebie.
Drobnemi krokami obszedł stalugi i zatrzymał się za obrazem, akurat naprzeciw artysty. Spojrzał mu w oczy, a wąskie usta skrzywiły się sarkastycznie; obejrzał od stóp do głowy i znowu w twarz się wpatrzył. Czerwone plamy wystąpiły na policzki młodzieńca; jakaś strasznie rogata duma musiała siedzić w tem wątłem ciele, przykrytem taką nędzną odzieżą. Nienawidził pochwał, czy współczucia, gdyż zarówno podziwianie pracy, jak i przyglądanie się osobie, drażniły go widocznie. Na mitologa nie raczył nawet spojrzeć; nachylony nad skórzanym workiem układał zwolna pędzle i inne przyrządy.
— Hm, jeżeli przytem wytrwałość się znajdzie — przemówił staruszek; tak, wytrwałość przedewszystkiem!
Wykrzywił się złośliwie, a przymrużywszy oczy, patrzał z niedowierzaniem na młodzieńca.
— Iluż to ja takich, a może i zdolniejszych nawet spotykałem, tu, w tej samej galeryi! Zapowiadali genialne talenty, rwali się niby do pracy! I gdzież są ci nasi niedoszli geniusze! Che, che, rozpłynęli się w obłokach zarozumiałości, albo zrejterowali przed trudnościami. Tak, brak wytrwałości paraliżuje w nas wszystkie, nawet olbrzymie talenty! Marnujemy...
Malarz spojrzał na niego przez ramię.
— Czyż tylko brak wytrwałości — spytał ze złośliwą ironią.
Wnet jednak twarz przybrała ponurą powagę, odwrócił głowę i układał dalej swoje rzeczy.
Starzec zdumiony, że mu przerwano tak niespodzianie, wyprostował się, spojrzał raz jeszcze na malarza, kopię, oryginał i odszedł drobnemi kroczkami ku... Ledzie
— Pan ten obraz ma do sprzedania? — spytałem, gdy zamknąwszy worek, zwrócił się znowu do swej pracy.
Podniósł głowę; w oczach błysnęła radość, czy zdziwienie.
— Ależ tak, sprzedałbym najchętniej!
Spoglądał na mnie z niedowierzaniem.
Powierzchowność moja nie oznaczała zapewne ani znawcy, ani amatora. Już to za zbyt szczery wyraz twarzy wcale sobie wdzięczny nie jestem.
— Kupiłbym chętnie ten pejzaż — rzekłem nadrabiając miną!
— A jabym sprzedał jeszcze chętniej. Pan długo tu zabawi? — zapytał po chwilowym namyśle.
— Jutro muszę wyjechać.
— To za prędko! Pejzaż podmalowany dziś jeszcze w kilku miejscach, do jutra gotów nie będzie.
Zamilkliśmy; artysta nachmurzył czoło.
— Może pan ma coś innego? Przyznam się, że nie chciałbym wyjeżdżać bez żadnej pamiątki... Kto wie, czy będę tu kiedy!...
Zasunął palce we włosy i wpatrzył się ponuro przed siebie.
— Mam — odrzekł z cicha — tak, mam... portret; robota o wiele lepsza niż ta... twarz charakterystyczna... Portret malarza... Nic znakomitego wprawdzie, nieznanego nawet! Ha, ha!... jednego z tych, co dla braku wytrwałości rozpłynęli się w nędzy! Paradny ten... ten... znawca, kaznodzieja! Ciekaw jestem, czy sam próbował przeżyć choć jeden dzień bez... szampana i Hawany?... Ha, ha, paradny!
Błysnął oczami w stronę staruszka, zadumanego przed Ledą.
— Portret mam w mieszkaniu, jeżeli pan łaskaw...
— Służę panu.
Wyszliśmy. Podążał śpiesznie przedemną, a tylko na rogach ulicy oglądał się, czy nie zemknąłem. Znaleźliśmy się w końcu na jakiemś długiem podwórzu, gdzie po raz pierwszy zwątpiłem o niemieckiej czystości. Przez środek, dla wygody więcej niż dla ozdoby i woni, płynął strumień mydlin, unosząc z sobą resztki obierzyn od cebuli i kartofli. Zapach palonej kawy, smażonego mięsa, monotonne siekanie nożem po stolnicach, oznajmiały, że się znajdujemy w państwie kuchennem. Wspinaliśmy się dość szczęśliwie przez cztery czy pięć pięter. Jeżeli to prawda, że natchnienie płynie z nieba, czy z obłoków, to artyści mają racyę, lokując się na strychu. Towarzysz mój uchylił drzwi. Weszliśmy do izdebki nieznośnie jasnej, białej, a tak ciasnej i chłodnej zarazem, jakby była chatką ze śniegu. Na progu już, chcąc zapewne uwagę moją odwrócić od pustych kątów, wskazał mi portret, wiszący między dwoma oknami. Zbliżyłem się. Malarz stanął obok mnie, widziałem, jak zacisnął pięście, a lekki surducik dziwnie jakoś zadrżał mu na piersiach.
Portret przedstawiał jedną z fizyognomij, napiętnowanych przez życie jakąś kreską, zmarszczką, czemś, co się określić nie da, a pomimo to zdradza ciężką przeszłość cichego szermierza, którego jedynym występkiem było, że się nie otrząsł z prawdy w przedpokoju karyery, albo może, nie wyrzekł się serca, doszedłszy do rozumu.
— To pański ojciec — spytałem, upatrzywszy, że podobne „coś“ przebijało się wyraźnie i w twarzy młodego człowieka.
Potrząsł głową przecząco.
— Więcej niż ojciec — odrzekł prawie szeptem. To mój opiekun.
Odszedł i długo szukał czegoś na pustym stole.
— Mój opiekun — powtórzył, stanąwszy znowu przed obrazem. Kiedy byłem dzieckiem, dzielił się ze mną chlebem, potem dzielił się nauką, pracował nademną... no i... kochał mię trochę! Ha, byłto stary dziwak; widzisz pan, wierzył, że człowiekowi łatwiej obejść się bez ciepła słonecznego, niż bez serdecznej atmosfery!... Miał zwyczaj garnąć do siebie tych, których los od kolebki rzucił na bruk, na czcigodną opiekę publicznego miłosierdzia. Miał wiele dziwnych wybryków ten mój stary!
W głosie malarza brzmiało jakby zgrzytanie zębami; twarz i postawa były doskonale spokojne, usta tylko drgały, lub się wykrzywiały.
— Malowałem go z natury przed dwoma laty, potem, próbowałem przemalowywać kilka razy ale napróżno; były to już tylko portrety, ten jak żywy; gdy porównywam go z tym, co mam w pamięci, żadnej różnicy nie widzę! Jakże się panu podoba? — zapytał, zmieniając głos nagle.
I jakże tu było przystąpić do kupowania podobnego towaru. Przyszło mi na myśl, czy nie lepiej byłoby dać zaliczkę na pejzażyk, i już miałem się z tem odezwać, gdy malarz zwrócił się do mnie z jakimś gorączkowym pośpiechem.
— Kupuj pan! — zawołał — nie pożałujesz. Nie wiem, czem będę zczasem i czy będę jeszcze czemkolwiek. Wiem to tylko, że pracy tej, nie powstydziłbym się nawet wówczas, kiedy stanąłbym tam, gdzie dotąd marzeniem sięgać nie śmiem. Wlałem w nią moją całą duszę, wdzięczną, kochającą! Każde pociągnięcie pędzlem to zarazem hołd serdeczny, to coś takiego... czego wyrazić nie umiem! Kupuj, nic więcej do sprzedania niema!
Odwrócił się i zaczął biegać po ciasnej izdebce. Nie mogłem się obejrzeć: czułem tylko, że za mną stała jedna z tych nędz strasznych, podkopywanych głodem, dla których szlachetna duma bywa zarazem pogrzebowym całunem. Chociażbym dziś kupił pejzaż, kto wie, czy jutro staruszka nie kupi ktoś inny?
Położyłem na stoliku moją kartę wizytową wraz z banknotami.
— Portret ten przyjmuję do siebie na czasowy depozyt, czy zgoda? — rzekłem. Przyślesz pan mi go później.
Czułem, że w tej chwili obaj nie byliśmy zdolni sięgnąć po obraz na ścianę.
Ledwie wróciłem z obiadu do hotelu, znalazłem już mój sprawunek, owinięty w kilka numerów niemieckich gazet... Nie chcąc dla takiej drobnostki rozpakowywać rzeczy, wyjeżdżając, wziąłem go do ręki i jemu to zawdzięczam, że na dworcu wczorajszy staruszek w okularach poznał mię i powitał. Ja go też poznałem, ale do powitania nie miałem ochoty. Widziałem, jak drobnymi kroczkami wbiegł do sali, otulony w tumakowe futerko; lokaj wniósł za nim gutaperkową poduszkę i pled okręcony rzemieniami. On zaś sam w obu rękach trzymał obraz osłonięty grubym muszlinem.
— A, i pan nie z próżnemi rękami! — zawołał, spoglądając na mój portret. Ze świątyni sztuki, również jak z cudownego miejsca, każdy stara się unieść jakąś świętość. Ja też wiozę z sobą zdobycz nie małą.
Podniósł obraz, a przez muszlin ujrzałem — Ledę! Kopię tylko wprawdzie, o wiele mniejszą i nędzniejszą, ale również rozkoszną. Więc to była jego świętość! Zaśmiałem się impertynencko.
— Czego się pan śmieje? — zapytał z obrazą w głosie.
— Ileż za to... mięso — zapytałem ostatecznie niegrzeczny.
Staruszek uśmiechnął się udobruchany.
— To mięso, panie łaskawy, dostało mi się na pół darmo! Tak, tak, robota wprawdzie nieszczególna, ale siużet!...
Siużet to grunt! Kosztuje mię 12,000 franków. Przyznam się, że przygotowany byłem dać daleko więcej.
Pociąg świsnął. Jechaliśmy wprawdzie w jedną drogę, tylko że on w pierwszej, ja zaś w trzeciej klasie.

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.