Wyroki (Weyssenhoff, 1920)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyroki |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Prawdziwa żałoba padła na Odrowążów od chwili tych odwiedzin, tak mało spodziewanych, tak niepokojących. Jaki tam akt sporządzano, nie można było dowiedzieć się. Ale że rodzina nie została powołana do aktu, to wyraźnie świadczyło o wyzysku chorego przez obcych. Księcia Adama nie wypadało zapytać, profesora Wyrwicza pytać nawet nie próbowano; ale złowrogie przeczucie błąkało się jak fetor, w powietrzu: coś niby żałość, coś niby nienawistna woń książek — i choć nikt zdaje się nie wymówił przed Odrowążami tego słowa, samo jakoś przez zmateryalizowanie krążących myśli urodziło się słowo: biblioteka!
Pani Odrowążyna słyszała już niegdyś oi tym projekcie i była mu zasadniczo przeciwna, dowodząc, że zakładanie u nas wielkich zbiorów dla publicznego użytku jest niebezpieczne, gdyż uledz mogą z czasem konfiskacie. Tak mówiła troskliwa pani na wszelki wypadek lat temu kilkanaście, gdy książę Adam był jeszcze młody i mógł się ożenić. Dzisiaj, gdy zdawał się dobiegać kresu życia, założenie biblioteki byłoby rzekomo klęską krajową, gdyż hrabina marzyła o utworzeniu ze spadku po księciu ordynacyi dla Odrowążów, jeżeli Bóg dopuści. I o tem wszystkiem nie wypadało nawet głośno mówić, ani temu przeciwdziałać, ani się przed kim użalić!
Pani Odrowążyna, zwolniona z nocnego czuwania, nie sypiała w dalszym ciągu, trapiona gryzącym niepokojem.
A profesor Wyrwicz, który nie zwykł popieranych przez siebie projektów odkładać na jutro, pędził już do Płocka przez płową od zbóż dolinę Wisły. Niemłody był — dusza i kości — ale hartowny i wrażliwy, jak sprężyna, poruszająca zegarowy mechanizm. Pędził przez kraj, dyszący świętem żniwa, lecz nie po malarsku notował sobie w pamięci widoki.
Tutaj kraj ludny, tłusty, względnie bogaty... Szkółek mało! — — Wypadnie stworzyć jeszcze dwa ogniska oświatowe. — — Pagórek dobry pod budynek szkolny; bukiet drzew, blisko woda — krajobraz uszlachetniający. Kąpiel, ćwiczenia gimnastyczne — — —
— Od tej stacyi zjeżdża się do Starych Werpechów Werpechowskiego. Trzeba zajechać do niego, wracając z Płocka, i ofiarować mu miejsce w komitecie razem z księciem X. i hrabią Z. Za to poczciwina zapłaci mi na insłytucyę tyle, co książę i hrabia razem. Niech znają wspaniałomyślność Werpechowskiego!
— Co to dzisiaj? — środa — sesya banku spółdzielniczego, jutro — domu ludowego. — Nie zdążę już na żadną, ale zdaje się, że wszystko przygotowałem dostatecznie. — — Szkoda, że do testamentu Koreckiego nie wprowadziłem zapisu dla moich ślązaków — — no, trzeba było i Odrowążom coś ze spadku zostawić. — — —
Siedząc w wagonie drugiej klasy, Wyrwicz, nikły i skromnie ubrany, liczył ciągłe, ważył, szuflował miliony publiczne, którymi zarządzał, rozdzielając je na przeróżne krajowe potrzeby. Niesyt jednak nigdy i w ciągłym niedoborze do szerokich pragnień, wietrzył i w podróży, czy nie zdarzy się okazya ściągnięcia podatku z jakiego obywatela bez względu na jego przekonania polityczne i społeczne — byle dawał. Tysiące notat w głowie i po kieszeniach profesora znaczyły stan majątkowy i wydajność na rzeczpospolitą tysięcy ludzi znajomych, zwłaszcza dostatnich. Wyrwicz pamiętał ogromne szeregi twarzy, charakterystyk i liczb. Gdy mu się zdarzyło zapomnieć nazwisko spotkanej znienacka osoby, nie pomylił się nigdy co do charakteru głównego.
— Jak się ten pan nazywa, u Boga Ojca? — — Ale on daje.
Byli jednak i tacy, nawet bogacze, którzy nie dali dotychczas nic. Wyrwicz, serdeczny i ugrzeczniony wogóle, ukochał przedewszystkiem tych opornych; dosięgał ich, najmniej co tydzień, listem lub osobiście; ponieważ zaś pozbyć się człowieka, otoczonego czcią i zaufaniem ogółu, nie było łatwo, oporni używać musieli całej swej pomysłowości, aby się wykręcić od datku. Coraz to któryś ulegał i uchylał z westchnieniem żelaznego pancerza kasy; niejeden już i przyzwyczaił się do konieczności podatku na cele publiczne, dla świętego spokoju. Profesor z drapieżną lubością sięgał do kas nawróconych grzeszników, starając się nawet powetować sobie dawne ich odmowy. Te operacye liczył do najmilszych swych działań, niby socyalista, uruchamiający niepłodne zastoje złota. Nie był zaś ani socyalistą, ani arystokratą, ani demokratą; udało mu się nawet pozostać filosemitą, gdyż i Żydów wyzyskiwał bardzo uprzejmie.
Przejrzał i dzisiaj cały pociąg, w którym jechał — nie było nikogo pożytecznego. Na przystankach wyglądał przez okno wagonu i wszędzie prawie spotykał znajomych, wyciągających do niego ramiona. Oddawał sumiennie ukłony, zawiązywał krótkie, celowe konwersacye, pytał o urodzaje, o zdrowie, o interesy ludzi okolicznych, o stan ich wydajności. Zdawał się przemyślać o nałożeniu regularnego podatku od morgi i od dochodu. Uśmiechali się jednak ludzie do niego, nie jak do natręta, serdecznie i z uznaniem.
Dojeżdżając końmi już do Płocka, zapatrzył się na starą katedrę, panującą nad miastem, i zaczął szkicować w myśli projekt wspaniałego jej odnowienia. Możnaby wziąć z kapitału ochrony zabytków przeszłości, można i nową specyalną otworzyć składeczkę...
Dorożkarz w Płocku wiedział gdzie mieszkają państwo Bujniccy, ale zadziwił Wyrwicza pytaniem:
— Czy wieczornym pociągiem przyjedzie jeszcze kto oprócz wielmożnego pana?
— Nie wiem... a bo co?
— Bo myślałem, że na pogrzeb...
— Czyj pogrzeb?
— A no... pana Bujnickiego.
Wyrwicz skoczył z poduszek i stanął w dryndzie za woźnicą:
— Co wy mówicie? Umarł?!
— Tej nocy, panie — na serce skończył. Żona i syn zostali. Dobry był pan! U nas w Płocku żaden taki...
Wyrwicz nie słuchał wspomnień dorożkarza, rozmyślał, boleśnie dotknięty, o niespodziewanem zniknięciu wybitnego człowieka. Zanim jednak zajechał do okrytego żałobą mieszkania, już winszował sobie przezorności, że nie uzależnił egzystencyi biblioteki od wykonania jej przez Bujnickiego. Szukał już w pamięci architekta na zastępstwo. Rozrzewnił się dopiero naprawdę, gdy zobaczył panią Ludwikę, rażoną niby piorunem, niemą, bez łzy w oku, kamiennie zadziwioną przez okrucieństwo wyroków, które życie i szczęście ludzkie przecinają tak w pół rozwoju.
Nawet dzienniki, zatwardziałe w zawodowem karawaniarstwie, tego dnia szczeremi łzami zapłakały.