Wyroki (Weyssenhoff, 1920)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Wyroki
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYROKI
I.

Drzwi pałacu księcia Koreckiego nie zamykały się od rana. Mnóstwo przychodniów cichych, układnych, z wysoko podniesionemi brwiami, dopytywało się nieustannie o zdrowie księcia. Jedni poprzestawali na rozmowie z celebrującym kamerdynerem, oddając mu bilety wizytowe; inni, wyższej rangi przyjacielskiej, przenikali aż do wstępnego saloniku, gdzie zawsze ktoś z książęcej rodziny wpogotowiu do udzielania powiadomień.
Przyszedł właśnie pan Włosek, jeden z najgorliwszych zbieraczy ważnych nowin krajowych, znawca wszelkich stosunków, powaga w sztuce oddawania każdemu, co się należy, miejscowy encyklopedysta. Wpuszczony do wstępnego saloniku, przystąpił do hrabiny Odrowążyny, siostry i spadkobierczyni chorego księcia, ucałował jej rękę z fachową przyjemnością i uprzedził jej zdanie, rodzące się dopiero z westchnienia:
— Już wiemy od doktora: gorączka spadła — książę przyjął bulion ze smakiem.
— Ale sił brak, kochany panie. Siły podtrzymujemy sztucznie; lada dzień można się spodziewać katastrofy.
— Nie, pani hrabino, ufajmy Opatrzności — twierdził Włosek, niby delegat od Tejże — doktor zapowiada stanowcze polepszenie na wieczór.
Pani Odrowążyna zadziwiła się prawie nieprzyjemnie; przywiędła jej twarz, ułożona do żałoby, zaznaczyła rozdrażnienie:
— Dlaczegóż doktor nam co innego mówi?
— Co innego?! — zawołał Włosek.
Dama powróciła do słodszej, tajemniczej powagi:
— Ach, bo już odwykliśmy od nadziei, każde słowo komentujemy pesymistycznie. Tych polepszeń było tyle, a po każdym biedny Adam zapada głębiej... Wie pan, że ja już dwanaście nocy nie spałam?
— Doskonale jednak pani hrabina wygląda.
— Ach, panie!...
Zjawił się hrabia Odrowąż, jegomość czerstwy, choć zbyt otyły, o powierzchowności, która nic wspólnego z troską mieć nie mogła. Osoba cała, piękna broda, poprawny surdut, jasna kamizelka — śmiały się do życia. Powracał z miasta, zapewne po dobrem śniadaniu.
— No, jakżeż tam? — zapytał, zwracając się kolejno do żony i do Włoska.
Nikt nie odpowiedział; zapytanie brzmiało jakoś wesoło i cynicznie; ton, który decyduje o piosence zdawał się dośpiewywać:
— Czy już dojrzewa?...
Znowu weszła do saloniku para osób, dalecy krewni, prawie przemocą, ale zarazem z pokornem ugrzecznieniem, jak petenci.
Pani Odrowążyna uprzedziła ich pytania:
— Pan Włosek wie najlepiej, powie wam... ja muszę do niego.
Włosek załatwił się sumarycznie z nowoprzybyłymi; śpieszył do domu, gdzie już od wczoraj przygotowywał na wszelki wypadek nekrolog. Książę był (jest jeszcze) niezłym człowiekiem, spadkodawcą kilku milionów. Nieżonaty i ostatni ze swej linii, unosi z sobą w zaświaty nazwisko, majątek zaś zostawia wielce obiecującym Odrowążom, którym także pilno pokwitnąć sobie na ojczystej ziemi. Adam Korecki odznaczał się tem właśnie, że był umierającym bogaczem. Trzeba, aby o tem dowiedziano się i zagranicą. Nekrolog pójdzie do dzienników miejscowych i zagranicznych, należy się od Włoska społeczeństwu, a od Odrowążów Koreckiemu. Zasług i wartości osobistych poszuka się w dziedzinie zalet obywatelskich wspaniałych. Nieboszczyk (żyjący jeszcze) dawał na świętopietrze, na dziennik partyjny, który upadł, na rozlazłe instytucye dobroczynne, na popieranie wynalazków jeszcze niewyzyskanych, ale zawsze dawał... Sam ten gest ma swoją cenę.
Tak reasumował Włosek zasługi odchodzącego od grubych pieniędzy niewielkiego człowieka, nekrolog zaś rozpoczynał od słów:
»Gdy klęski publiczne gromami biją w nasze dachy, śmierć nieubłagana coraz to skruszy jeden z filarów, dźwigających społeczeństwo...«

∗             ∗

Książę Korecki leżał przy oknie otwartem na zieleń świeżą i cichą, gdyż dzień był letni, pałac, choć w mieście, posiadał ogród, a ze strony przeciwnej bruk uliczny był grubo usłany słomą, dla przytłumienia hałasu.
Chory patrzył uparcie wielkiemi, blademi oczyma przez okno. Soczysty ubiór drzew puszył się wspaniale, parując słodkim zapachem, poruszał się drganiami od migracyi maleńkich mieszkańców zieleni, zdrowych i szczęśliwych. Ponik fontanny w pobliżu liczył czas kroplami, liczył i przepadał, i odnawiał się ciągle, jął owa »woda zbawienia«, która szemrze nieustannie na cmentarzach mahometańskich, przypominając życie umarłym.
Książę Adam nie wiedział naprawdę, podczas swej półwiekowej wędrówki na ziemi, na czem zasadza się cena życia, bo nic w niem samodzielnie nie zdobył. Wielki majątek dostał po ojcu, po nim też odziedziczył pozycyę, obowiązki, przyzwyczajenia, rysy twarzy i duszy — cały gotowy aparat do używania. Własnych pragnień miał tak mało, że nawet nie zdobył się na małżeństwo, n a legalne przedłużenie swej rasy. Lubił kobiety, póki go bawiły, tak samo, jak lubił kraj rodzinny — w maju, literaturę i historyę — przykrojoną do smaku człowieka, podróżującego pierwszą klasą, sztukę, stosowaną do zbytku i pokazu, dobre wychowanie — polegające n a ograniczeniu wszystkich wybujałości życia — katechizm dobrego milionera... Wszystko to lubił, kochał zaś naprawdę tylko siebie samego, ale i to nie bardzo, bo objekt nie był porywający. Nie czuł się wogóle nigdy wyraźnie szczęśliwym, bo pozbawiony był głównego pierwiastku szczęścia: rozkoszy pragnienia.
Teraz mu się zdawało, że czegoś zapragnął, pomimo, ze śmierć zagląda mu w oczy...
Dolegała mu nietyle choroba — lekka, niby wyrozumiała na wysokie stanowisko chorego, konsumpcya — ile trapiły go rachunki: złota i sumienia. Chciał odejść żałowany, pozostawić po sobie jakąś pamiątkę trwalszą, niż panegiryczny nekrolog Włoska i wdzięczność (?) prawnych spadkobierców. Sporządził już testament na ich korzyść, ze stosownymi zapisami na zakłady dobroczynne, z podarunkami dla kilku dalszych krewnych i dla służby. To wszystko było normalną funkcyą odchodzącego dobrego milionera. Ale, pod wpływem może śmiertelnej gorączki, zapragnął uczynić coś większego, coś wyraźnie dobrego.
Późno było — już może tylko kilka dni?...
Chory pracował pamięcią i wyobraźnią — i nie mógł wymyśleć innego rodzaju czynu, jak ofiarę pieniężną. Wykonać jakąś pożyteczną robotę, powołać do życia coś wiekopomnego — było już niepodobieństwem. — Dać jeszcze coś komuś — ale tak, aby sprawić szczęście i pożytek ludzki.
Przypomniał sobie wreszcie taki szereg wypadków.
W ogromnem kole przyjaciół miał niegdyś jednego, jaskrawo odbijającego od reszty. Był to Jan Bujnicki, z pochodzenia szlachcic, z powołania artysta, w wyniku wiecznie goły cygan. Bujnicki był wyspecyalizowany jako architekt i rzeźbiarz, wykonał nawet parę dzieł słusznie sławnych, tworzył jednak tak mało, że nie wystarczał na zaspokojenie swego dużego apetytu. Książę Korecki znał oddawna Bujnickiego, gdzieś jeszcze ze szkół, potem ze wspomnień młodej, zdrowej hulanki, potem z różnych wspólnych przeżyć, w których los obu rówieśników zbliżył. Dopóki Janek posiadał jeszcze jaki taki odziedziczony majątek i zależał tylko od siebie i swej młodo roziskrzonej gwiazdy, Adzio Korecki trzymał się z nim, jak z równym, pod wielu względami wyższym towarzyszem. Janek imponował mu swą kulturą umysłową, siłą swych pragnień, zdolnością ich wcielania w pomysły i dzieła. Elektryzował też znudzonego od urodzenia księcia tą stałą pogodą humoru, która wynika z lekkomyślności — może? — ale i ze zdrowia duszy. Bujnicki zaś lubił Koreckiego z a jego typ wyraziście zdegenerowany i za dobre naogół chęci.
Póki obaj byli bardzo młodzi, lubili się, rzec można, mechanicznie, z powodu ciągłego spotykania. Młodość jest lepka, zbliża osoby bez oględzin przez szkiełka ostrożności i wyrachowania. Im hardziej dojrzewali, każdy do swojej pełni, tem silniej zaznaczały się ich różnice, osłabiając zgodę między tymi ludźmi. Ponieważ nie przestali widywać się często i w tych samych kołach towarzyskich, wynikały stąd okazye konkurencyi. Korecki miał za sobą złoto, Bujnicki talent: Korecki — przewagę nazwiska i pozycyi, Bujnicki — magnetyczną siłę zapału. Jeden mógł zapłacić, ale drugi coś wykonać; jeden działał przez swą firmę, drugi przez mózg i serce. Obie te wartości mogłyby wykonać duże i pożyteczne dzieła, gdyby się skojarzyły w jakimś wspólnym, wyraźnym celu, gdyby także nie stawały na przeszkodzie wady obu przyjaciół.
Korecki miał pretensyę, że robi wszystko najlepiej, gdy raczył coś robić. Nie ulega wątpliwości, że znał się lepiej od Bujnickiego na formach dworskich, na subtelnościach genealogicznych, na różnych sportach — ale na tych polach Jan ani myślał współzawodniczyć z Adamem. Natomiast miał Jan w dziedzinie sztuki zdanie wyrobione, które chętnie i pociągająco wykładał. Gdy się to zdarzyło w obecności Adama, ten zaczynał ścigać się z Janem, wygłaszać poglądy estetyczne bardzo ogólne, ze stanowiska książęcego, oczywiście mniejszej wartości. I, choć mu nikt wyraźnie tego nie śmiał powiedzieć, sam książę czuł przez skórę, że, wystawiając się na porównanie z Bujnickim, wystrychnął się nieraz na dudka. Nie wszędzie być księciem w dziedzinie duchowej — to nieprzyjemne. Korecki chciał koniecznie być uniwersalny.
Przykrzejsze jeszcze kolizye wynikały ongi, gdy zdarzało się obu przyjaciołom, z powodu, że często chodzili jednemi drogami, dobijać się o względy tej samej kobiety. W tej sztuce każdy młody mężczyzna mniema się być mistrzem. Bujnicki nie był ani trochę dworakiem, więc z zasady nie ustępował nigdy; między kobietami zaś znalazło się — jakoś wbrew ustalonej opinii ekspertów — więcej takich, które przeniosły serdeczny zapał Bujnickiego nad zaszczytną i brzęczącą złotem łaskę księcia.
Takie drobiazgi ostatecznie roztapiały się w panującej apatyi Koreckiego, w pogodnej lekkomyślności Bujnickiego. Jednak długi szereg drobiazgów osadzał w umyśle księcia pewien namuł... nie można powiedzieć: niechęci — parsknąłby pogardliwym śmiechem, gdyby kto tak się wyraził — lecz spostrzeżeń, że Janek nie jest dość wygodny, nie dość dobrze wychowany...
Bujnicki zaś miał i rzeczywiste, grube wady. Nie dbał o pieniądze, wydawał kapitał, żył nie w stosunku do swych dochodów, lecz do pragnień, które przewyższały znacznie dochody. Miał wprawdzie duże projekty i połączone z nimi sperandy, szkoda jednak, że zbyt pośpiesznie zaczął je dyskontować.
Oddawna i z zapałem namawiał Koreckiego, aby wzniósł w części swego ogrodu miejskiego, przylegającej do ulicy, wspaniały gmach na bibliotekę, która miała być otwarta dla publiczności. W pałacu była moc ksiąg, zebranych przez kilka pokoleń, ale zbiory mieściły się w ciasnych salach, albo i w skrzyniach. Ułożyć to wszystko w pięknym, przejrzystym gmachu, ozdobionym przez kwiat artystów krajowych, dokupić mnóstwo jeszcze książek, ogłaszać drukiem cenne rękopisy stare i nowe, stworzyć instytucyę czynną i sławną. Przy budowie zaś, ozdobieniu i urządzeniu mógł Bujnicki zarobić duże sumy, gdyż i bibliografia nie była mu obca.
Księciu Adamowi podobał się odrazu ten projekt. Tym sposobem mógł sobie postawić pomnik rzeczywiście trwały i chlubny. Snom Bujnickiego trzeba było, jak zwykle, przyciąć nieco skrzydeł, bo projekt, wykonany w całości, pochłonąłby cały majątek księcia. Ale przyjaciele gadali o tem tyle i tak chętnie, że wreszcie Korecki zamówił plany u Bujnickiego.
Plany były wykonane i zapłacone przyzwoicie. Przyszło to w porę Bujnickiemu, który gonił podówczas resztkami kapitału, ale w istocie te pieniądze stały się początkiem jego ruiny. Wydał je szybko, licząc na dalsze, znaczniejsze jeszcze zyski przy budowie i wykonaniu rzeźb. Tymczasem Korecki ociągał się z zezwoleniem na rozpoczęcie robót. Jakkolwiek uproszczone i zmniejszone, plany wymagały kosztorysu półtora miliona, kapitał zaś wieczny na uposażenie dużej instytucyi drugie tyle wynosiłby. Bądź co bądź, takie plany wykonywa się dopiero przez testament, książę zaś miał wówczas dopiero lat trzydzieści kilka i nie wybierał się na tamten świat, jednak projektu nie porzucił, a żeby nie zniechęcić Bujnickiego, zamówił u niego cztery posągi do środkowej sali i dał na te rzeźby znaczną zaliczkę.
Jakoś te posągi nie udawały się, może dlatego, że artysta już nie wierzył w ziszczenie całości swego pomysłu. Zaliczka zaś topniała w ręku Bujnickiego i rozpłynęła się, zanim nawet pierwszy model gliniany wyszedł z pracowni.
Książę dowiedział się o tem i — ucieszył się. Od tej chwili Bujnicki stawał się zależnym od niego, dłużnikiem, i to nie łatwo wypłacalnym. Korecki podwoił uprzejmość względem przyjaciela, nie dopominał się o zamówione posągi i dostarczył mu nowego źródła dochodu. Zbiór książek, nawet tam, gdzie się dotychczas znajdował, wymagał dozoru i uporządkowania. Książę Adam zaproponował Janowi płatne miejsce bibliotekarza i mieszkanie w pałacu. Tym sposobem ustalał swoje zwierzchnictwo, a mniemał, że i wyższość nad przyjacielem, przywiązywał go nadto do projektu wielkiej biblioteki.
Trochę zimno w krzyżu uczyniło się Janowi, gdy wysłuchał propozycyi. Inaczej wcale wyobrażał sobie przyszłość — budował i dla siebie wielką, własną pracownię gdzieś — na wzgórzu, z widokiem na Wisłę... budował bez grosza w kieszeni, za złoto, pochodzące z wymarzonych honoraryów.
Ale przyjął, gdyż pensya i mieszkanie pozwalały mu urzeczywistnić inny, przemożnie kuszący zamiar. Zakochał się właśnie w tym roku w ślicznej pannie Ludwice.
Była to istota nie z bajki, lecz piękność, czekająca w ukryciu na przeznaczenie, córka zubożałych ziemian, wychowana z dygiem i fortepianem, wzorowo źle uzbrojona n a twardy los kobiety uczciwej bez pieniędzy. Jan Bujnicki poznał ją podczas wiosennej wycieczki na wieś, pokochał tym żywiołowym wybuchem uczucia, które artystom świat zasłania mgłą od krwi różową i cieniem skrzydeł ich własnych, w rozkosznym krzyku duszy tryskających od ramion. I tym wybuchem miłosnym, na szczęście, czy nieszczęście kobiet rzadko przez nie widzianym, oczarował pannę.
Rodzice zgodzili się łatwo, pragnęli bowiem tylko przyzwoitego umieszczenia dziecka. A zawsze pan Bujnicki, młodzieniec z dobrego gniazda, artysta wielkiego talentu, przyjaciel księcia Koreckiego ma przyszłość...



II.

Wspominał Korecki owo lato już dalekie, gdy państwo Bujniccy zamieszkali w pałacu jego, przy pokojach bibliotecznych. Ze swego łoża niemocy dzisiejszej spoglądał przez okno w ogród i widział siebie samego w owych czasach, asystującego po tych samych alejach pięknej pani Ludwice. Zgrabny był jeszcze wówczas, nosił dobrze strój — co i o mężczyźnie da się powiedzieć — a nawet czuł się wtedy młodszym, niż kiedykolwiek, weselszym i pochopniejszym. do życia.
Po urodzeniu syna pani Bujnicka doszła do zenitu swej piękności, tracąc zbytnią, wiejską barwność twarzy i ramion, nabywając natomiast tej linii, radującej doskonale oczy, której słowami nie można narysować. Jedynie rzeźbiarz mógł ją całkowicie zrozumieć i objąć, ale i przyjaciel rzeźbiarza odczuwał, mniej świadomie, te harmonijne zadowolenia wzroku.
Przez oczywisty wyrok przyrody pani Ludwika przeznaczona była fizycznie do królowania w jakimś pałacu, do wieńczenia postacią swą jakiegoś życia, u rządzonego dla niej, jako tło i apoteoza. Marzyła o czemś podobnem w dworku rodziców swoich, niewinnie i niepraktycznie, poprostu dlatego, że przeglądając się w lustrze i w oczach mężczyzn, czuła się panującą. Ale, mając przytem serce czyste i nieprzystępne dla spekulacyi, marzyła tylko i czekała, a nuż coś podobnego jej się zdarzy. I zdarzyło się rzeczywiście na krótki przeciąg czasu — na półtora roku. Kochany jej Jan mieszkał de facto w pałacu, rósł jej w oczach na pierwszego w Polsce rzeźbiarza, dzielił z nią sympatyę ogółu i bliższych znajomych.
Trzeba przyznać, że i książę Korecki okazał w tych czasach Bujnickiemu wiele przyjaźni. Nie dał mu odczuć stanowiska podrzędnego pracownika do chlebodawcy; do stosunków wprowadził to naoliwienie form towarzyskich, które tak łatwo i naturalnie przychodzi osobom wysokiego urodzenia. Pozostał przyjacielem, swobodnym towarzyszem, niby wspólnikiem praw i wygód, wynikających z mieszkania w pałacu. To wspólnictwo posuwało się nawet za daleko, zdaniem rygorystów, gdy widziano panią Ludwikę, gospodarującą w ogrodzie pałacowym, i Bujnickich zbyt często na obiadach pomiędzy gośćmi księcia, niby bliskich krewnych. Ale Jan, któremu żona powtarzała ze szczerością pieszczonego dziecka wszystkie rozmowy z księciem i z innymi, nie przeciwdziałał. Rozmowy były ostatecznie przyzwoite, ograniczały się do estetycznego kultu piękności. Artystę bawił ten kult ogólny, zwłaszcza, że sam był pewny niezłomnego uczucia swej ukochanej.
Płynęły miesiące, nadeszły ogromne wypadki w tej salonowej sielance, jak urodzenie syna — płynęły znowu dni piękne i zdawało się, że trwać to będzie wiecznie. Jan nic prawie nie robił w bibliotece, gdyż Adam dodał mu pomocnika, na którego zwalono całą robotę w kurzu i atramencie. Jan zajmował się na nowo projektami gmachu, urządził sobie pracownię, w której szkicował i lepił według przypływu fantazyi, nie licząc się z czasem, z terminami, z praktycznym wynikiem.
Z takiego życia, nie ujętego w karby rachunku, rodziło się mnóstwo uciech, dużo. natchnień lotnych, lecz nie uwięzionych przez przymus pracy — sen jakiś, pozornie twórczy, lecz wzbierający zwolna gorączkowym niepokojem. Rosły zaliczki, dawane przez księcia na prace, dotychczas niewykonane. Choć książę o nie się nie dopominał, Jan coraz: trwożniej uprzytomniał sobie, że brnie w długi najgorsze, zahipotekowane na wydajności Muzy. Postanowił wreszcie uroczyście w ciągu nadchodzącej zimy wykonać wszystkie zamówienia i postawić jasno pytanie, czy gmach biblioteczny będzie budowany?
Ale właśnie w początku zimy zaszedł wypadek tak drobny, że nie zaważyłby nic w innych, pospolicie zardzewiałych stosunkach ludzkich, w polerowanych zaś i precyzyjnych stosunkach pałacowych tak stanowczy, że zburzył je ziarnkiem żwiru, zapadłem w maszyneryę.
Co się stało księciu Adamowi, czy w księciu Adamie? Organizmy niewyrobione samoistnie, będące raczej przedłużeniem wielu i różnej wartości tradycyi, funkcyonują długo, prawidłowo i spokojnie, aż zagra w nich jakiś atawizm dziki, niespodziewany, niekonsekwentny, budzący nieufność do wszelkich teoryi o wartości rasy.
Książę Adam obiadował w gabinecie klubowym z dwu birbantami europejskiej sławy: markizem d’Anjorrant i równie słynnym dowódcą złotej młodzieży, Antonim księciem Zasławskim, zwanym przez pół Europy »Toniem«. Książę Korecki zaprzyjaźniony był z obu znakomitościami, a nadto poczuwał się do pewnej z niemi równoległości. Chociaż z natury nie był wybitnym używaczem życia, nie chciał dać poznać po sobie, że ustępuje pod tym względem owym królom mody i zabawy. Nadto był u siebie niejako odpowiedzialny za swą dzielnicę, Warszawę; d’Anjarrant zaś i Zasławski przedstawiali osobami swemi tajemnice wyższych rozkoszy Paryża i Wiednia.
Był projekt, żeby po obiedzie pójść do teatru, ale Korecki wstydził się trochę warszawskiej opery i nie namawiał.
— Cóż tedy robić będziemy? — ziewnął d’Anjorrant — pokaż nam swoje kobiety.
— Nie posiadam haremu — odrzekł Korecki.
— Pokaż nam słynną Ludwikę! — zawołał Tonio — zdobądź się na szczyptę altruizmu. Zaproś ją nam, choćby tutaj.
Korecki namyślał się przez chwilę, z jakiego tonu wypada mu mówić o pani Bujnickiej.
— Tutaj nigdy nie była: to kobieta wiejska; a przytem męża jej niema chwilowo w Warszawie.
— Rozumiem — rzekł d’Anjorrant z komiczną powagą — to są twoje dni specyalnego skupienia; ale przecież mógłbyś ją nam pokazać? Uszanujemy ją religijnie.
— Zaproś ją do siebie na kolacyę — projektował Tonio — sprowadź jeszcze parę naszych pań, zawsze gotowych do poświęceń; można jedną nawet czcigodną... No, urządź-że coś ze swą piękną Ludwiką, Adziu!
Widząc, że Korecki uśmiecha się bezradnie, Zasławski zaczął drwić:
— Nie, on jej nam nie pokaże. On się trudni ogrodnictwem. Hoduje w swoim ogrodzie cudowną roślinkę — raz ją przypadkiem widziałem — niestety, jest to roślina dwupłciowa i nieodłączna od swego męskiego okazu.
Cependant, le comble du jardinage pour la femme c’est de planter son mari — dodał d’Anjorrant.
— Wyobraź sobie, że to kobieta uczciwa. Mamy jeszcze takie na naszej zapadłej prowincyi.
— Gdybyśmy takich nie miewali, mój drogi, nie byłoby żadnego smaku w posiadaniu — odrzekł markiz. — Ale co tu gadać? Adam nie może poprostu nas z nią zapoznać, bo ją mało zna.
— Jakto? jest żoną mego szkolnego kolegi i mieszka w moim domu.
C’est delicat... — spierał się d’Anjorrant na przekorę. — A ten kolega jakiego typu? wygodny?
— Gdzież tam! — zawołał Tonio — rzeźbiarz i człowiek z »towarzystwa«, zarozumiały z obu tych tytułów, podwójnie. Adam go się boi poprostu...
— Tak, tak, ogromnie — uśmiechnął się Adam niby swobodnie.
— Więc kogóż się boisz? Pani Ludwiki?... Zaproś ją właśnie dzisiaj, kiedy Bujnickiego niema w domu. Będzie dużo zabawniej... Ale ty się na to nie zdobędziesz, ty w gruncie jesteś altruistą dla Bujnickiego... masz pałac dla jego wygody.
W oparach wesołego poobiedzia trwała rozmowa z tego tonu i doszła do przekonania Koreckiego o tem, że wypada mu urządzić natychmiast kolacyę z panią Ludwiką dla znakomitych gości. Trudno było zaprosić listownie, trzeba było pójść do; pałacu i namówić panią Bujnicką. Książę Adam poszedł do niej.
Przyjęła go swobodnie, przywykła już bowiem do obcowania z nim na gruncie równości towarzyskiej i wzajemnego szacunku. Ale gdy się dowiedziała o projekcie kolacyi dzisiaj, kiedy Jan był poza Warszawą zajęty jakimś konkursem architektonicznym, zdziwiła się nieprzyjemnie. Odrazu Korecki wydał jej się innym, lekceważącym, może pijanym?... Odmówiła stanowczo:
— Nie mogę. Janek z pewnością gniewałby się.
— Zawsze Janek! — rzekł książę — trzeba być przecież osobą samoistną. Pani powinnaby dyktować swoją wolę Jankowi...
— Ani myślę. Przepraszam księcia... mówmy o czem innem... albo może ci panowie przyjezdni czekają na księcia?
— To jest, że mam skrócić swą wizytę? — Rozumiem — chcę jednak wytłumaczyć: zaproszę moją siostrę i parę innych pań. Jeżeli pani odmawia, muszę to uważać za dowód wyraźnej dla mnie niechęci.
— Nigdy jej dotychczas nie czułam.
— Dotychczas? — więc od dzisiaj?
— Nie chciałabym tego powiedzieć...
— Więc dobrze, odchodzę z kwitkiem, aby się nie narazić na niechęć pani, bo byłaby dla mnie ciężką karą. Wolę już żarty moich przyjaciół, że nie zdołałem wyprosić sobie u pani rzeczy tak prostej.
Mówił, że odchodzi, lecz siedział jeszcze przy pani Ludwice, blisko, ogarnięty jej drażniącą atmosferą. W atmosferze tej były gwiazdy oczu, kwiaty ust i ramion, cała roziskrzona i pachnąca wiosna.
— Więc, gdy odejdę i wystawię się na śmieszność wobec przyjaciół, pani będzie mi choć trochę... wdzięczna?
Pani Ludwika drgnęła lekko i odpowiedziała przez zapytanie:
— Jakto? pan mnie obiecał na dzisiaj swoim przyjaciołom?
— Bynajmniej: oni dopraszali się...
— Oni?! nie jestem przecie żadną znakomitością, ani nie należę do krewnych księcia... Cóż w tem śmiesznego, że bez męża zapraszać mnie nie można?
— Nic śmiesznego... tylko żadna kobieta w Warszawie nie odmówiłaby mi tej uprzejmości.
— Więc mi książę nastręcza sposobność być wyjątkową. Dziękuję.
Czasem los przekorny, pospolite licho, poniesie człowieka nie przywykłego do ważenia skutków swej fantazyi. Korecki, pod wpływem dwóch ukłóć miłości własnej, ze strony swych kompanów i od pani Ludwiki, zapragnął jedną przynajmniej z tych porażek sobie powetować.
— Pani Ludwiko! doprawdy tak nie można traktować oddanego przyjaciela... Musi pani mi dać dowód, że odmawia tylko dla urojonej przyzwoitości, ale nie mnie, który przecie, który... proszę mi dać serdecznie rączkę do pocałowania, Pani Ludwiniu...
Podała mu końce palców, powstając zarazem z krzesła. Chciał pocałować jej uciekające paluszki, rzucił się niebacznie za niemi w pogoń, wyrażając twarzą i ruchem propozycyę, która kobiecie równie pochlebia, gdy się zgadza, jak oburza ją, gdy nie chce.
Pani Ludwika odsunęła się skokiem posuwistym, niby tanecznym.
— Mości książę! nie chciałabym... płakać!
— Ależ pani! jabym przeciwnie... zrobił wszystko, abyś była szczęśliwa, aby...
— To proszę mię opuścić.

∗             ∗

Wtedy ostatni raz w życiu ujrzał Korecki panią Ludwikę i w tej postaci, pałająca pogardą, utkwiła mu w pamięci.
Gdy powrócił nazajutrz Jan Bujnicki, żona opowiedziała mu scenę z księciem prawdziwie, choć osłabiając znaczenie słów ostatnich. Dumnemu rzeźbiarzowi wystarczył aż nadto fakt lekceważącego zaproszenia. Poszedł odrazu za wielmożną w życiu jego fantazyą: żonę wywiózł do Płocka, gdzie miał starych, — przyzwoitych krewnych, sam zaś pozostał jeszcze miesiąc w Warszawie, w pałacu... przyjaciela. Był to najgorszy miesiąc w jego życiu.
Zwołał handlarzy, amatorów »okazyi«, wszystkie kruki, krążące zwykle nad rozpadaniem się zbyt wybujałych ku pięknu urządzeń ludzkich, pałaców na lodzie, a choćby mieszkań artystów, żyjących według miary dusz swych pańskich, ale ponad stan, określony dla nich przez najświętszą Giełdę. Tym krukom dał zabrać za marne pieniądze swoje gliny, bronzy nawet abozze, następnie celniejsze meble, obrazy i ozdoby mieszkania. Gdy osiągnął wreszcie sumę, równającą się zaliczkom Koreckiego, zwrócił mu je i wyjechał do Płocka.
Zadziwiło go nie mało, że Korecki okazał się w obrachunkach twardy, jak zawodowy lichwiarz: nie przyjął kilku rzeczy, dla niego wykonanych, pod pozorem, że nie odpowiadały zamówieniu; liczył sobie od pieniędzy odsetki wcale spore, nie nabył nic z mieszkania Jana, owszem — utrudniał wyraźnie i obniżał jego likwidacyę. Dawni przyjaciele obrachowali się nie osobiście, przez pośredników, ale instrukcye księcia wyraźnie były wrogie dla Bujnickiego.
Książę Korecki postanowił bowiem zemścić się na Bujnickim. Dość miał tych jego ciągłych powodzeń moralnych kosztem porównania z książęcą miernością; dość jego tonu wyższej pogody ducha. A ta jego pani, której okazał tyle uprzejmości! Zdawało mu się przez miesiąc, może dłużej, że ją znienawidził. Mścił się na obojgu za swoją własną duchową niedorosłość. I w walce przedsięwziętej wytoczył jedyną broń, której był pewny — złotą artyleryę swych milionów przeciwko rozkołatanej chałupie artysty. Chałupę zburzył łatwo.
Ale trzeba było jeszcze mieć za sobą opinię ludzką.
Opinia jest płynem o dziwnych własnościach: drobne jej poniki, zebrane z deszczu plotek i obmowy, płyną między brukiem, rynsztokami, i mają własność zdążania ku największym składem złota, przyciągane przez nie nawet wbrew ogólnym prawom ciążenia. Dopiero masy opinii, płynące rzekami z gór Prawdy do morza Historyi, niezależne od ludzi, ani od zbiorników złota, dają świadectwo prawom i sądom bożym. Stąd też rozróżniać należy dwa gatunki opinii: rynsztokową i rzeczną. Pierwsza jest udziałem ludzi ozłoconych, druga udziałem wszystkich, a zwłaszcza nieśmiertelnych.
Książę Korecki zapragnął mieć za sobą tymczasem opinię rynsztokową. Więc się rozprysły, nie bez udziału księcia, płotki i obmowy z różnych rur i wężów miejskich, spadając na głowę Bujnickiego. Wyzyskiwał rzekomo Adama Koreckiego, najprzód sam, potem przez żonę; okazał się niewdzięcznym i niedelikatnym; wreszcie mówiono już, że za nic brał pieniądze, bo nie miał za grosz: talentu, a jego dzieła udatne stworzone były przez jego ucznia, dziś nieżyjącego, i t. d.
Bujnickiemu dochodził do uszu zaledwie niewyraźny szmer tych wieści; stwierdzał tylko na twarzach i w ukłonach ludzi, dawniej z nim i z księciem, dzisiaj tylko z księciem zaprzyjaźnionych, działanie opinii rynsztokowej. Trochę się zżymał zrazu, potem wzruszył ramionami i poszedł w góry, do źródeł rzek.
Od tej chwili dopiero stał się prawdziwym artystą.


III.

Przez pierwsze miesiące, po zerwaniu z Janem, Adam był zajęty swą »zemstą« i zdawało mu się, że wykonywa coś potężnego, że, gnębiąc Jana, jest wyższym od niego; napawał zemstą pustkę swej duszy. Ale w istocie spostrzegał coraz jaśniej, że mści się na samym sobie.
Najprzód, gdy Bujnicki oddał wszystko, co posiadał, i zapłacił cały dług Koreckiemu, złota artylerya okazała się w tej akcyi zbyteczną, strzelała w próżnię. Nadto, wysłuchawszy głośnych pochwał swej wspaniałomyślności i oburzeń na niewdzięcznego i t. d. Bujnickiego, Korecki zauważył pewne uciszenie i zanik w opinii rynsztokowej, jakby namysł nad tem, czy we wszystkich okazyach życiowych warto mieć tak potężnego i wspaniałego przyjaciela, jak księżę Korecki?
Następnie obudziła się w Koreckim nadąsana tęsknota. Ten Jan jest nieznośny, ale czy nie lepiej było, gdy się go miało ciągle pod ręką? — — Coś się budowało, o czemś się mówiło. — — A pani Ludwika — — może to jedyna kobieta, dla której książę Adam czuł uwielbienie, połączone z szacunkiem? może jedyna, której widok i głos budził w nim gorętsze zamiłowanie do życia i do czynu? Głupstwo się stało tamtego dnia. — — Można było dawnym systemem delikatnej przyjaźni trwalej przywiązać do siebie tę panią. — — Chodziłaby teraz po ogrodzie, po tych pokojach, choćby cudza... niezupełnie cudza i żywą pięknością czarująca tę pustkę, zaludnioną przez ludzi układnych, lecz marnych, przez dworaków, przez kobiety mniej piękne i zbyt łatwe...
Takie myślenia niepokoiły z początku księcia, potem coraz mniej, aż powoli stały się mgławicą, powracającą tylko przez sen, gdyż życie nie nastręczało przypomnień. Bujniccy mieszkali w Płocku, Korecki tonął w mdłych przyjemnościach swojego towarzystwa. Powracał do swej wegetacyi: tu coś płacił, tam coś reprezentował, cieszył się opinią dobrego milionera i poziewał.

∗             ∗

Upłynęło lat dwanaście od przerwania stosunków między Koreckim a Bujnickimi, gdy książę zapadł w teraźniejszą groźną chorobę. Czy był to rak, czy tuberkuły, czy zanik ciałek czerwonych we krwi? — różnie definiowali doktorowie, ale wiedzieli wszyscy, razem z pacyentem, że zbliża się wielka drwicielka z medycyny — śmierć.
Dreszcze i żary gorączki poruszyły widać w mózgu księcia stężałe kręgi, które ułożyły się w kombinacye niezwykłe, stworzyły myśli niebywałe, prawie oryginalne.
Właśnie w tym pięknym dniu letnim, kiedy Włosek rozpoczął pisać nekrolog, kiedy pani Odrowążyna »zabijała się« czuwaniem nad ukochanym bratem, w mózgu księcia dojrzał projekt realny, wymagający pośpiechu i dyskrecyi w wykonaniu. Postanowił poprosić do siebie profesora Wyrwicza, męża zaufania całej Polski.
Ale nie było to tak łatwe, jak się wydaje. Opiekuńcza siostra ze szwadronem sprzymierzonych dozorców i służby regulowała drobiazgowo od czasu choroby wszystkie dni księcia, oszczędzała mu niepotrzebnych wizyt i wzruszeń, a zwłaszcza stała na straży od przypływu niepożądanych, gorączkowych pomysłów.
Weszła właśnie do pokoju, cicha jak cień, położyła lekką rękę na woskowej, spoczywającej na kołdrze ręce chorego.
— Doktor pozwolił Adziowi dziś na obiad kurczątko...
Korecki zwrócił wolno wielkie oczy na twarz siostry, zatroskaną przymilnie. W spotkaniu obu spojrzeń nie zdybać było wzajemnej przyjemności. Chore oczy, poważne już śmiercią, badały nieufnie; zdrowe, przyćmione chytrą czułością, wymigiwały się od zbyt przenikliwych badań. Po chwili odpowiedział Korecki:
— Nie będę jadł — zasnę trochę, tylko nie zamykajcie mi okien.
Było to zarazem wyproszeniem hrabiny z pokoju.
Gdy odeszła, książę patrzył dalej w ogród i przemyślał, komuby dać zlecenie? — — Komuś, nie należącemu do »ochrany?« — — Cała służba była już pod rozkazami pani Odrowążyny, na dzwonek przychodziła zwykle ona sama.
Przez okno widział starego ogrodnika, Duszakiewicza, człeka niepodległego hierarchii pałacowej, krzątającego się teraz około róż szlamowych o kilkadziesiąt kroków od pałacu. Ale jak go zawołać? Dawał mu znaki wychudłą ręką, nie zdołał jednak zwrócić uwagi starego, który miał już wzrok mętny i różom przyglądał się pilnie przez okulary. Po długiej chwili wahania zwlókł piszczele z łóżka — ucieszył się, ze jeszcze stanąć może — Otulił długi swój kościec kołdrą i z wielkim trudem, chwytając się mebli, podszedł do okna. Ale trzeba było jeszcze krzyknąć.
Długo dyszał książę, zanim zdołał wygłosić donośnie nazwisko:
— Dusza...kiewicz!
Snadź głos brzmiał zagrodowo, gdyż ogrodnik upuścił nożyce i przeżegnał się. Potem, zniżając głowę, spojrzał ponad okularami ku pałacowi i wpatrzył się kamiennie w widmo, machające na niego białem ramieniem — —
— No... Duszakiewicz!... proszę!
Stary zrozumiał nareszcie i kopnął się przez kwietniki do okna.
— Niech Duszakiewicz idzie... zaraz... do profesora Wyrwicza... poprosi go do mnie... przez ogród i łazienkę... nie przez główne wejście... Rozumie Duszakiewicz?
— Słucham księcia pana.
Wyczerpany przez podróż do okna, trudniejszą dzisiaj, niż dawniej do Neapolu, Korecki nie drzemał jednak, oczekując gorączkowo Wyrwicza. Ale profesor, niezwykle czujny na okazye przedśmiertnych zarządzeń, które bezwstydnie wyzyskiwał na korzyść najważniejszych krajowych instytucyi, pośpieszył na wezwanie natychmiast i zrozumiał, dlaczego wejść trzeba do pałacu jaknajmniej urzędowo. Przez furtkę od ogrodu, przez łazienkę wśliznął się do chorego, jak wyszkolony spiskowiec.
Zaraz po przywitaniu Korecki przystąpił do przedmiotu:
— Szanowny profesorze... chcę zmienić testament.
— Zawsze można — na lepszy, mości książę. Ja co roku rewiduję moją ostatnią wolę. Książe może zechciał pomyśleć o bibliotece publicznej, której jeżeli nie skończymy sami, powinniśmy zapewnić prawnie egzystencyę tej arcyważnej instytucyi. Już biblioteka nosi nazwisko księcia — znam takich, którzy wybierają się z darowizną swych prywatnych księgozbiorów...
Pomimo osłabienia i śmiertelnego humoru Korecki uśmiechnął się. Myślał właśnie o tem, dlaczego sprowadził profesora — a ten już zgadł, już pisał, już pomnażał księgozbiór.
— Było to marzeniem mego życia — rzekł książę — niestety, wątpię już, abym sam... Trzebaby komuś specyalnie to powierzyć... Czy pan profesor zna Bujnickiego?
— Bujnickiego Jana?! naturalnie. Świetna myśl! Jako kierownik fachowy — wyborny. — A zarząd kapitałów powierzylibyśmy jakiemuś komitetowi pod kontrolą księcia i... może rodziny?
— Bez udziału rodziny! — pod zarządem pana profesora i ludzi, których pan sobie dobierze.
Wyrwicz; skłonił głowę.
— Zaszczyca mnie ten wybór, a od łaskawie włożonych na mnie obowiązków nie myślę się uchylać: sprawa jest pierwszej doniosłości.
Po chwili obustronnego namysłu odezwał się Korecki:
— Ale trzeba przekonać Bujnickiego...
— Nie wątpię, że się zgodzi. Przecież mi się zdaje, że on robił plany gmachu?
— Tak... niegdyś.
Profesor, zajęty bez wytchnienia robotami publicznymi, stał z zawodu swego ponad dziedziną drobnych plotek. Jednak i on przypomniał sobie, że mu coś niegdyś mówiono o zatargu między Koreckim a Bujnickim. Nie pytał teraz, ważył przydługo, co ma powiedzieć, wreszcie rzekł:
— Najprzód, z pozwoleniem księcia, wykonajmy rzecz główną: zapis i zarząd nad nim. Następnie ja pojadę do Płocka i będę się starał przekonać Bujnickiego.
Korecki wyciągnął rękę do Wyrwicza, dziękując; po chwili zaś dodał przez zęby:
— Może Bujnicki jest w potrzebie? — gotówbym mu coś pożyczyć...
— Nie przyjmie — odpowiedział stanowczo Wyrwicz.
— A w testamencie?... może zapis warunkowy, zależny od postawienia biblioteki?
— Hm... przedewszystkiem zróbmy zapis taki, aby nie zależał od niczyjej woli, oprócz księcia.
Profesor był dla sprawy publicznej równie drapieżny, jak bezwzględny.
— Jeszcze jedno, kochany profesorze: trzeba śpieszyć... i o zmianach testamentu co do... dwu i pół milionów na bibliotekę... mamy wiedzieć tylko my dwaj... może paru świadków?...
— To już rzeczy techniczne. Jutro projekt aktu będzie gotów.
Nazajutrz, ku zdumieniu i pomimo oburzenia najbliższej rodziny, Wyrwicz w towarzystwie rejenta, świadków i znanego lekarza, który miał orzec, czy księcia zbiorowe odwiedziny nie zmęczą — zjawili się w pałacu, od frontu.
Książę był wyraźnie zdrowszy i kazał prosić.



IV.

Prawdziwa żałoba padła na Odrowążów od chwili tych odwiedzin, tak mało spodziewanych, tak niepokojących. Jaki tam akt sporządzano, nie można było dowiedzieć się. Ale że rodzina nie została powołana do aktu, to wyraźnie świadczyło o wyzysku chorego przez obcych. Księcia Adama nie wypadało zapytać, profesora Wyrwicza pytać nawet nie próbowano; ale złowrogie przeczucie błąkało się jak fetor, w powietrzu: coś niby żałość, coś niby nienawistna woń książek — i choć nikt zdaje się nie wymówił przed Odrowążami tego słowa, samo jakoś przez zmateryalizowanie krążących myśli urodziło się słowo: biblioteka!
Pani Odrowążyna słyszała już niegdyś oi tym projekcie i była mu zasadniczo przeciwna, dowodząc, że zakładanie u nas wielkich zbiorów dla publicznego użytku jest niebezpieczne, gdyż uledz mogą z czasem konfiskacie. Tak mówiła troskliwa pani na wszelki wypadek lat temu kilkanaście, gdy książę Adam był jeszcze młody i mógł się ożenić. Dzisiaj, gdy zdawał się dobiegać kresu życia, założenie biblioteki byłoby rzekomo klęską krajową, gdyż hrabina marzyła o utworzeniu ze spadku po księciu ordynacyi dla Odrowążów, jeżeli Bóg dopuści. I o tem wszystkiem nie wypadało nawet głośno mówić, ani temu przeciwdziałać, ani się przed kim użalić!
Pani Odrowążyna, zwolniona z nocnego czuwania, nie sypiała w dalszym ciągu, trapiona gryzącym niepokojem.
A profesor Wyrwicz, który nie zwykł popieranych przez siebie projektów odkładać na jutro, pędził już do Płocka przez płową od zbóż dolinę Wisły. Niemłody był — dusza i kości — ale hartowny i wrażliwy, jak sprężyna, poruszająca zegarowy mechanizm. Pędził przez kraj, dyszący świętem żniwa, lecz nie po malarsku notował sobie w pamięci widoki.
Tutaj kraj ludny, tłusty, względnie bogaty... Szkółek mało! — — Wypadnie stworzyć jeszcze dwa ogniska oświatowe. — — Pagórek dobry pod budynek szkolny; bukiet drzew, blisko woda — krajobraz uszlachetniający. Kąpiel, ćwiczenia gimnastyczne — — —
— Od tej stacyi zjeżdża się do Starych Werpechów Werpechowskiego. Trzeba zajechać do niego, wracając z Płocka, i ofiarować mu miejsce w komitecie razem z księciem X. i hrabią Z. Za to poczciwina zapłaci mi na insłytucyę tyle, co książę i hrabia razem. Niech znają wspaniałomyślność Werpechowskiego!
— Co to dzisiaj? — środa — sesya banku spółdzielniczego, jutro — domu ludowego. — Nie zdążę już na żadną, ale zdaje się, że wszystko przygotowałem dostatecznie. — — Szkoda, że do testamentu Koreckiego nie wprowadziłem zapisu dla moich ślązaków — — no, trzeba było i Odrowążom coś ze spadku zostawić. — — —
Siedząc w wagonie drugiej klasy, Wyrwicz, nikły i skromnie ubrany, liczył ciągłe, ważył, szuflował miliony publiczne, którymi zarządzał, rozdzielając je na przeróżne krajowe potrzeby. Niesyt jednak nigdy i w ciągłym niedoborze do szerokich pragnień, wietrzył i w podróży, czy nie zdarzy się okazya ściągnięcia podatku z jakiego obywatela bez względu na jego przekonania polityczne i społeczne — byle dawał. Tysiące notat w głowie i po kieszeniach profesora znaczyły stan majątkowy i wydajność na rzeczpospolitą tysięcy ludzi znajomych, zwłaszcza dostatnich. Wyrwicz pamiętał ogromne szeregi twarzy, charakterystyk i liczb. Gdy mu się zdarzyło zapomnieć nazwisko spotkanej znienacka osoby, nie pomylił się nigdy co do charakteru głównego.
— Jak się ten pan nazywa, u Boga Ojca? — — Ale on daje.
Byli jednak i tacy, nawet bogacze, którzy nie dali dotychczas nic. Wyrwicz, serdeczny i ugrzeczniony wogóle, ukochał przedewszystkiem tych opornych; dosięgał ich, najmniej co tydzień, listem lub osobiście; ponieważ zaś pozbyć się człowieka, otoczonego czcią i zaufaniem ogółu, nie było łatwo, oporni używać musieli całej swej pomysłowości, aby się wykręcić od datku. Coraz to któryś ulegał i uchylał z westchnieniem żelaznego pancerza kasy; niejeden już i przyzwyczaił się do konieczności podatku na cele publiczne, dla świętego spokoju. Profesor z drapieżną lubością sięgał do kas nawróconych grzeszników, starając się nawet powetować sobie dawne ich odmowy. Te operacye liczył do najmilszych swych działań, niby socyalista, uruchamiający niepłodne zastoje złota. Nie był zaś ani socyalistą, ani arystokratą, ani demokratą; udało mu się nawet pozostać filosemitą, gdyż i Żydów wyzyskiwał bardzo uprzejmie.
Przejrzał i dzisiaj cały pociąg, w którym jechał — nie było nikogo pożytecznego. Na przystankach wyglądał przez okno wagonu i wszędzie prawie spotykał znajomych, wyciągających do niego ramiona. Oddawał sumiennie ukłony, zawiązywał krótkie, celowe konwersacye, pytał o urodzaje, o zdrowie, o interesy ludzi okolicznych, o stan ich wydajności. Zdawał się przemyślać o nałożeniu regularnego podatku od morgi i od dochodu. Uśmiechali się jednak ludzie do niego, nie jak do natręta, serdecznie i z uznaniem.
Dojeżdżając końmi już do Płocka, zapatrzył się na starą katedrę, panującą nad miastem, i zaczął szkicować w myśli projekt wspaniałego jej odnowienia. Możnaby wziąć z kapitału ochrony zabytków przeszłości, można i nową specyalną otworzyć składeczkę...
Dorożkarz w Płocku wiedział gdzie mieszkają państwo Bujniccy, ale zadziwił Wyrwicza pytaniem:
— Czy wieczornym pociągiem przyjedzie jeszcze kto oprócz wielmożnego pana?
— Nie wiem... a bo co?
— Bo myślałem, że na pogrzeb...
— Czyj pogrzeb?
— A no... pana Bujnickiego.
Wyrwicz skoczył z poduszek i stanął w dryndzie za woźnicą:
— Co wy mówicie? Umarł?!
— Tej nocy, panie — na serce skończył. Żona i syn zostali. Dobry był pan! U nas w Płocku żaden taki...
Wyrwicz nie słuchał wspomnień dorożkarza, rozmyślał, boleśnie dotknięty, o niespodziewanem zniknięciu wybitnego człowieka. Zanim jednak zajechał do okrytego żałobą mieszkania, już winszował sobie przezorności, że nie uzależnił egzystencyi biblioteki od wykonania jej przez Bujnickiego. Szukał już w pamięci architekta na zastępstwo. Rozrzewnił się dopiero naprawdę, gdy zobaczył panią Ludwikę, rażoną niby piorunem, niemą, bez łzy w oku, kamiennie zadziwioną przez okrucieństwo wyroków, które życie i szczęście ludzkie przecinają tak w pół rozwoju.
Nawet dzienniki, zatwardziałe w zawodowem karawaniarstwie, tego dnia szczeremi łzami zapłakały.


V.

Nauka dochodzi powoli do stwierdzenia tego, co prostaczkowie i poeci dawno już wiedzieli, że cienie umarłych błąkają się przez pewien czas po miejscach cielesnego swego bytowania. Trwanie wędrówki zależy od najwyższych Wyroków i godzić się może z pojęciem czyśćca. Jedno jest pewnikiem: umarli nawiedzają miejsca swych dawnych błędów — można powiedzieć: teren grzechu. Spotykając na nim żywych jeszcze wspólników, budzą w nich sumienie; spotykając nieznajomych żyjących — straszą. Tylko, gdy się cień spotka z cieniem, obcują z sobą swobodnie, jak ludzie jednych potrzeb i tego samego towarzystwa.
Adam i Jan umarli w tym samym tygodniu i obaj za różne grzechy skazani zostali na wędrówkę błędnych cieni. Odwiedzali też różne tereny, aż zeszli się jednej nocy w ogrodzie pałacowym, dawniej Koreckich, dzisiaj Odrowążów.
— Noc cicha — pozdrowił cień Adama.
— Cicha noc — odpowiedział cień Jana.
Stanąwszy naprzeciw siebie, oba ciała astralne zadziwiły się, że są tak nikłe, chociaż poznawały się nawzajem, z odrębnościami rysunku i ruchu. Czyśćcowej podległe doli, nie czuły już uraz ziemskich; ucieszyły się owszem blado jedno do drugiego, do wspomnień jakichkolwiek, byle nie pośmiertnych. Gdy cień rozmawiał z cieniem, głosy obu nie dźwięczały normalną falą powietrza, tylko śniły, zaledwie uchwytne, mieszając się ze szmerem liści. Ktoby nie znał sposobu porozumiewania się duchów, sądziłby, że wietrzyk lekko porusza śpiące klony. Ale w istocie rozmawiały z sobą cienie dawnych przyjaciół.
— Ogłoszono mi na sądzie pierwszej instancyi — szemrał cień Adama — że mam się błąkać dopóki ona... tu... nie stanie.
Wskazał mglistem ramieniem na część ogrodu, przyległą do ulicy, gdzie w nocy ciemnej zamajaczyło niby widmo projektowanej biblioteki i zdawało się pokutować razem ze zgasłymi jej spółtwórcami.
Cień Jana odwiał cichem zapytaniem:
— Któż cię sądził?
— Patronowie polscy — surowi sędziowie!
— Mnie sądzili także — orzekli to samo.
— Więc jesteśmy pod jednym wyrokiem! Radź, Janie, jakby skrócić mękę?
— Niema rady! — rachunki nasze zamknięte; istnieć mamy tylko z dorobku, zgromadzanego za czasów, gdy mieliśmy jeszcze pole zasługi.
— Wyrwicz zajmuje się usilnie sprawą biblioteki — pocieszał się cień Adama.
— Ale twoja siostra przeszkadza i chce obalić testament.
— Niema więc sposobu przyśpieszenia tej nieszczęsnej budowy, od której zależy nasze wyzwolenie?
— Próbowałem — rzekł duch Jana — zjawić się budowniczemu, memu następcy, ale nie widzi mnie i nie rozumie: przerabia moją najpiękniejszą salę!
— Ja zaś straszyłem moją siostrę we śnie, ale okazało się, że ani Boga, ani duchów się nie boi, gdy chodzi o pieniądze.
— Tak — zakonkludował cień Jana — zaniedbaliśmy wykonać za życia dzieło, które nam było przeznaczone.
— Oddaliła cię ode mnie pycha i lenistwo — przypomniał Adam.
— A ciebie nieczystość i zazdrość — odparł Jan spokojnie, wiedział bowiem, że stwierdza tylko rzeczy, już przez sąd zagrobowy ustalone i nie podlegające dyskusyi.
Ale Adam, iż przywykł do łatwości i ustępliwości życia ziemskiego, roił jeszcze o swych dawnych sposobach:
— Przecie mogę jeszcze coś sprawić przez moje stosunki, moją pozycyę?
— Nie jesteś już księciem, tylko — cieniem w ogromnej demokracyi umarłych.
— Mogę jeszcze wykonać jakiś dobry uczynek?...
— Nie masz już pieniędzy!
Cień Adama skurczył się, ale, chcąc się pocieszyć przynajmniej towarzystwem w niedoli, przymówił Janowi:
— A ty jakżeż ujmiesz teraz ołówek albo dłóto tymi palcami z mgły? — I ty nie jesteś już artystą.
Duch Jana pochylił głowę, ale ją znowu podniósł i szmerem, podobniejszym do żywego głosu, przemówił:
— Żyję jeszcze w paru dziełach na ziemi i w kilku sercach.
— A gdy ci ludzie pomrą, a dzieła się rozsypią?
— Ja już będę wtedy w nowem życiu.
Cień księcia zbladł jeszcze bardziej i stał się tak nikłym, jak jego osoba bez pozycyi i bez pieniędzy. Beznadziejne poczucie nicości trawiło go, aż wydał się zarysem pustym między pniami dwóch wspaniałych drzew własnego niegdyś ogrodu. Westchnienie, zaledwie Bogu dosłyszalne, ozwało się z miejsca, gdzie stał jeszcze cień cienia:
— Czy nie mógłbym zniknąć na wieki?
I zdaje się, że Bóg ulitował się ostatniemu pragnieniu mgły, którą przez swą najwyższą fantazyę zechciał stworzyć tak nikłą — bo cień Adama przestał odtąd powracać na ziemię, jako określone indywiduum. Błąka się tylko w układach prawno-ekonomicznych i w dziełach jako cyfra pieniężnego datku. Mówi się jeszcze o masie spadkowej po Koreckim, o projekcie biblioteki Koreckich, ale nikt już nie umie nawet w wyobraźni uprzytomnić sobie, kim był książę Adam, ostatni z rodu.
Duch zaś Jana błąka się dotychczas na czyśćcowej pokucie, iż wysłany był na dzieła większe, talenty otrzymał nie ze złota, lecz z prakruszcu Bożego kowane, których nie oddał w przeznaczonej przez Wyroki mierze podczas wcielenia swego.
Oto noc mdleje powoli w pałacowym ogrodzie. Czarne przepaście nieba przesiewają już błękit, a na nim korony drzew wystąpiły kłębami wzorzystego kiru. Rzeźwa i świeża rozedrgała się w powietrzu zapowiedź życiodajnego słońca.
Westchnął duch Jan a: nie wolno umarłym oglądać oblicza słońca. Więc przeniknął przez mury do mrocznych pokojów pałacowych, gdzie pośród szal i skrzyń, napełnionych księgami, stał i posąg jedyny, wykończony do przyszłego gmachu biblioteki publicznej. I położył się duch Jana w cieniu dzieła swojego, oczekując dnia wyzwolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.