<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Wyroki
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Przez pierwsze miesiące, po zerwaniu z Janem, Adam był zajęty swą »zemstą« i zdawało mu się, że wykonywa coś potężnego, że, gnębiąc Jana, jest wyższym od niego; napawał zemstą pustkę swej duszy. Ale w istocie spostrzegał coraz jaśniej, że mści się na samym sobie.
Najprzód, gdy Bujnicki oddał wszystko, co posiadał, i zapłacił cały dług Koreckiemu, złota artylerya okazała się w tej akcyi zbyteczną, strzelała w próżnię. Nadto, wysłuchawszy głośnych pochwał swej wspaniałomyślności i oburzeń na niewdzięcznego i t. d. Bujnickiego, Korecki zauważył pewne uciszenie i zanik w opinii rynsztokowej, jakby namysł nad tem, czy we wszystkich okazyach życiowych warto mieć tak potężnego i wspaniałego przyjaciela, jak księżę Korecki?
Następnie obudziła się w Koreckim nadąsana tęsknota. Ten Jan jest nieznośny, ale czy nie lepiej było, gdy się go miało ciągle pod ręką? — — Coś się budowało, o czemś się mówiło. — — A pani Ludwika — — może to jedyna kobieta, dla której książę Adam czuł uwielbienie, połączone z szacunkiem? może jedyna, której widok i głos budził w nim gorętsze zamiłowanie do życia i do czynu? Głupstwo się stało tamtego dnia. — — Można było dawnym systemem delikatnej przyjaźni trwalej przywiązać do siebie tę panią. — — Chodziłaby teraz po ogrodzie, po tych pokojach, choćby cudza... niezupełnie cudza i żywą pięknością czarująca tę pustkę, zaludnioną przez ludzi układnych, lecz marnych, przez dworaków, przez kobiety mniej piękne i zbyt łatwe...
Takie myślenia niepokoiły z początku księcia, potem coraz mniej, aż powoli stały się mgławicą, powracającą tylko przez sen, gdyż życie nie nastręczało przypomnień. Bujniccy mieszkali w Płocku, Korecki tonął w mdłych przyjemnościach swojego towarzystwa. Powracał do swej wegetacyi: tu coś płacił, tam coś reprezentował, cieszył się opinią dobrego milionera i poziewał.

∗             ∗

Upłynęło lat dwanaście od przerwania stosunków między Koreckim a Bujnickimi, gdy książę zapadł w teraźniejszą groźną chorobę. Czy był to rak, czy tuberkuły, czy zanik ciałek czerwonych we krwi? — różnie definiowali doktorowie, ale wiedzieli wszyscy, razem z pacyentem, że zbliża się wielka drwicielka z medycyny — śmierć.
Dreszcze i żary gorączki poruszyły widać w mózgu księcia stężałe kręgi, które ułożyły się w kombinacye niezwykłe, stworzyły myśli niebywałe, prawie oryginalne.
Właśnie w tym pięknym dniu letnim, kiedy Włosek rozpoczął pisać nekrolog, kiedy pani Odrowążyna »zabijała się« czuwaniem nad ukochanym bratem, w mózgu księcia dojrzał projekt realny, wymagający pośpiechu i dyskrecyi w wykonaniu. Postanowił poprosić do siebie profesora Wyrwicza, męża zaufania całej Polski.
Ale nie było to tak łatwe, jak się wydaje. Opiekuńcza siostra ze szwadronem sprzymierzonych dozorców i służby regulowała drobiazgowo od czasu choroby wszystkie dni księcia, oszczędzała mu niepotrzebnych wizyt i wzruszeń, a zwłaszcza stała na straży od przypływu niepożądanych, gorączkowych pomysłów.
Weszła właśnie do pokoju, cicha jak cień, położyła lekką rękę na woskowej, spoczywającej na kołdrze ręce chorego.
— Doktor pozwolił Adziowi dziś na obiad kurczątko...
Korecki zwrócił wolno wielkie oczy na twarz siostry, zatroskaną przymilnie. W spotkaniu obu spojrzeń nie zdybać było wzajemnej przyjemności. Chore oczy, poważne już śmiercią, badały nieufnie; zdrowe, przyćmione chytrą czułością, wymigiwały się od zbyt przenikliwych badań. Po chwili odpowiedział Korecki:
— Nie będę jadł — zasnę trochę, tylko nie zamykajcie mi okien.
Było to zarazem wyproszeniem hrabiny z pokoju.
Gdy odeszła, książę patrzył dalej w ogród i przemyślał, komuby dać zlecenie? — — Komuś, nie należącemu do »ochrany?« — — Cała służba była już pod rozkazami pani Odrowążyny, na dzwonek przychodziła zwykle ona sama.
Przez okno widział starego ogrodnika, Duszakiewicza, człeka niepodległego hierarchii pałacowej, krzątającego się teraz około róż szlamowych o kilkadziesiąt kroków od pałacu. Ale jak go zawołać? Dawał mu znaki wychudłą ręką, nie zdołał jednak zwrócić uwagi starego, który miał już wzrok mętny i różom przyglądał się pilnie przez okulary. Po długiej chwili wahania zwlókł piszczele z łóżka — ucieszył się, ze jeszcze stanąć może — Otulił długi swój kościec kołdrą i z wielkim trudem, chwytając się mebli, podszedł do okna. Ale trzeba było jeszcze krzyknąć.
Długo dyszał książę, zanim zdołał wygłosić donośnie nazwisko:
— Dusza...kiewicz!
Snadź głos brzmiał zagrodowo, gdyż ogrodnik upuścił nożyce i przeżegnał się. Potem, zniżając głowę, spojrzał ponad okularami ku pałacowi i wpatrzył się kamiennie w widmo, machające na niego białem ramieniem — —
— No... Duszakiewicz!... proszę!
Stary zrozumiał nareszcie i kopnął się przez kwietniki do okna.
— Niech Duszakiewicz idzie... zaraz... do profesora Wyrwicza... poprosi go do mnie... przez ogród i łazienkę... nie przez główne wejście... Rozumie Duszakiewicz?
— Słucham księcia pana.
Wyczerpany przez podróż do okna, trudniejszą dzisiaj, niż dawniej do Neapolu, Korecki nie drzemał jednak, oczekując gorączkowo Wyrwicza. Ale profesor, niezwykle czujny na okazye przedśmiertnych zarządzeń, które bezwstydnie wyzyskiwał na korzyść najważniejszych krajowych instytucyi, pośpieszył na wezwanie natychmiast i zrozumiał, dlaczego wejść trzeba do pałacu jaknajmniej urzędowo. Przez furtkę od ogrodu, przez łazienkę wśliznął się do chorego, jak wyszkolony spiskowiec.
Zaraz po przywitaniu Korecki przystąpił do przedmiotu:
— Szanowny profesorze... chcę zmienić testament.
— Zawsze można — na lepszy, mości książę. Ja co roku rewiduję moją ostatnią wolę. Książe może zechciał pomyśleć o bibliotece publicznej, której jeżeli nie skończymy sami, powinniśmy zapewnić prawnie egzystencyę tej arcyważnej instytucyi. Już biblioteka nosi nazwisko księcia — znam takich, którzy wybierają się z darowizną swych prywatnych księgozbiorów...
Pomimo osłabienia i śmiertelnego humoru Korecki uśmiechnął się. Myślał właśnie o tem, dlaczego sprowadził profesora — a ten już zgadł, już pisał, już pomnażał księgozbiór.
— Było to marzeniem mego życia — rzekł książę — niestety, wątpię już, abym sam... Trzebaby komuś specyalnie to powierzyć... Czy pan profesor zna Bujnickiego?
— Bujnickiego Jana?! naturalnie. Świetna myśl! Jako kierownik fachowy — wyborny. — A zarząd kapitałów powierzylibyśmy jakiemuś komitetowi pod kontrolą księcia i... może rodziny?
— Bez udziału rodziny! — pod zarządem pana profesora i ludzi, których pan sobie dobierze.
Wyrwicz; skłonił głowę.
— Zaszczyca mnie ten wybór, a od łaskawie włożonych na mnie obowiązków nie myślę się uchylać: sprawa jest pierwszej doniosłości.
Po chwili obustronnego namysłu odezwał się Korecki:
— Ale trzeba przekonać Bujnickiego...
— Nie wątpię, że się zgodzi. Przecież mi się zdaje, że on robił plany gmachu?
— Tak... niegdyś.
Profesor, zajęty bez wytchnienia robotami publicznymi, stał z zawodu swego ponad dziedziną drobnych plotek. Jednak i on przypomniał sobie, że mu coś niegdyś mówiono o zatargu między Koreckim a Bujnickim. Nie pytał teraz, ważył przydługo, co ma powiedzieć, wreszcie rzekł:
— Najprzód, z pozwoleniem księcia, wykonajmy rzecz główną: zapis i zarząd nad nim. Następnie ja pojadę do Płocka i będę się starał przekonać Bujnickiego.
Korecki wyciągnął rękę do Wyrwicza, dziękując; po chwili zaś dodał przez zęby:
— Może Bujnicki jest w potrzebie? — gotówbym mu coś pożyczyć...
— Nie przyjmie — odpowiedział stanowczo Wyrwicz.
— A w testamencie?... może zapis warunkowy, zależny od postawienia biblioteki?
— Hm... przedewszystkiem zróbmy zapis taki, aby nie zależał od niczyjej woli, oprócz księcia.
Profesor był dla sprawy publicznej równie drapieżny, jak bezwzględny.
— Jeszcze jedno, kochany profesorze: trzeba śpieszyć... i o zmianach testamentu co do... dwu i pół milionów na bibliotekę... mamy wiedzieć tylko my dwaj... może paru świadków?...
— To już rzeczy techniczne. Jutro projekt aktu będzie gotów.
Nazajutrz, ku zdumieniu i pomimo oburzenia najbliższej rodziny, Wyrwicz w towarzystwie rejenta, świadków i znanego lekarza, który miał orzec, czy księcia zbiorowe odwiedziny nie zmęczą — zjawili się w pałacu, od frontu.
Książę był wyraźnie zdrowszy i kazał prosić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.