Wyspa błądząca/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział II.

Sierżant Long przybiegłszy do drzwi frontonowych, zawołał:
— Kto tam? Kto dobija się o tak spóźnionej porze? Hej!
— Otwierać! proszę otwierać! Idzie o życie ludzkie! Prędzej! prędzej!
Long otworzył bramę, ale zaledwie drzwi się rozwarły upadł, rzucony gwałtownie na podłogę.
Zdziwiony, porwał się z ziemi i spostrzegł sanie zaprzężone w sześć psów, lecące z szalonym impetem przez podwórze. Otworzył dalsze drzwi, dopuszczając do ostatnich, w których stali podróżni, zaciekawieni tem niezwykłem dobijaniem się do fortecy.
Tymczasem z sań wyszedł człowiek, od stóp do głów przyodziany w futra, zakrywające mu nawet oczy.
— Czy to składnica Zjednoczenia? — spytał.
— Tak jest. — Odparł kapitan.
— Czy mam przed sobą kapitana Craventy?
— Tak. A z kim mam przyjemność?
— Jestem kurjerem z Kompanji.
— Czy pan sam przyjechał?
— Nie, przywiozłem podróżnego.
— Podróżnego? Jakiż on ma do nas interes?
— Chce zobaczyć księżyc.
— Co? księżyc?
Kapitanowi przyszło do głowy, iż ma do czynienia z obłąkanym, ale nie było czasu na rozważanie.
Przybyły wyciągnął z sań jakąś nieruchomą bryłę coś w rodzaju worka pokrytego śniegiem i zabrał się do wnoszenia jej wewnątrz izby.
— Cóżto za wór? — spytał go kapitan.
— To mój podróżny, — odrzekł spokojnie zapytany.
— Któż to taki?
— Astronom Tomasz Black.
— Ależ on zmarznięty!
— To też niosę, żeby go odmrozić...
Złożono nieszczęsnego astronoma w pokoju na pierwszem piętrze, gdzie temperatura była jeszcze możliwa do przetrzymania, z powodu rozpalonego do czerwoności pieca. Zdjęto kalosze i futra ze zmarzniętego, który zdawał się być już martwy i rozpoczęto przywracanie do życia.
Tomasz Black mógł mieć lat pięćdziesiąt, tęgi, nizki, o posiwiałych włosach, oczach i ustach zaciśniętych, jakby były sklejone gumą, nie wydawał ani głosu, ani oddechu, leżąc przed ratującym go, jak nieruchoma bryła.
Kapral Zolif obracał nim ma wszystkie strony, tarł, potrząsał i mówił:
— Proszę pana, bardzo pana proszę! Cóżto? Nie myśli pan powrócić do przytomności?
Gdy nawoływania te nie pomogły, porucznik Hobson kazał przynieść śniegu i wspólnemi siłami rozcierać pacjenta, na którym ukazujące się białe piętna, świadczyły o ciężkiem przemrożeniu i odbierały nadzieję uratowania astronoma.
W pół godziny po zastosowaniu tych środków Tomasz Black poruszył się nerwowo, co wywołało wybuchy radości u zebranych przy łóżku podróżnych.
— Żyje! żyje! — zawołał uradowany porucznik.
Rozgrzewano go ponczem, wlewano szklankami, potrząsając nim jednocześnie, aż rumieńce ukazały się na policzkach, oczy rozwarły a usta poruszyły się powoli.
Zdołał nawet unieść się zlekka i głosem bardzo słabym, zapytać:
— Czy to forteca Zjednoczenia?
— Tak jest, — odrzekł kapitan.
— A pan jest kapitanem Craventy?
— Tak, panie. A czy mogę wiedzieć, w jakim celu pan tu przyjechał?
— Aby zobaczyć księżyc! — odpowiedział za niego kurjer.
Astronom nie zaprzeczył, ale pomijając zapytanie kapitana, badał w dalszym ciągu:
— Czy to porucznik Hobson?
— We własnej osobie! — odpowiedział zapytany.
— Jeszcze pan nie wyjechał?
— Jak pan widzi.
— A więc, — odrzekł Tomasz Black, — nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować panom za ratunek i przespać się do jutra rano.
Kapitan wraz z towarzyszącemi mu osobami odszedł pośpiesznie, pozostawiając tę oryginalną osobę w spokoju.
Nazajutrz, gdy Tomasz Black przyszedł zupełnie do zdrowia, dowiedział się kapitan o nim wszystkiego. Był to słynny astronom z Greenwich, z obserwatorjum najlepszego na całym świecie. Studjował on przyrodę od lat 20-u, oddając wiedzy wielkie przysługi.
Nie potrafił o niczem rozmawiać, jak tylko o gwiazdach i niebie, poza tem nie obchodziło go nic.
Miało być zaćmienie słońca, a wiadomo, że w takich razach księżyc otoczony jest substancją świetlaną w formie wieńca. Z czego więc składa się owo światło, czy nie jest to tylko złudzenie lub odbicie promieni sąsiednich świateł — to zbadać miał Tomasz Black i poto przyjechał.
Przebył Atlantyk, wylądował w Nowym Jorku, przeprawił się przez jeziora rzeki Czerwonej, z fortu do fortu, przewożony saniami pod opieką kurjera z Kompanji, pomimo zimy groźnej, pomimo mrozów straszliwych i niebezpieczeństw, aż znalazł się u kapitana Craventy w postaci zlodowaciałej bryły.
Naturalnie przyjęto go już jako żywego entuzjastycznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.