Wyspa błądząca/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa błądząca |
Podtytuł | Powieść podróżnicza z ilustracjami |
Wydawca | Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Druk. Sikora, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Elwira Korotyńska |
Tytuł orygin. | Le Pays des fourrures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczynając od dnia, w którym ukazało się słońce, wznosiło się ono i rozjaśniało horyzont codziennie i to coraz piękniej, zimno było większe niż przedtem, pogoda stale sprzyjająca wycieczkom.
— Jeszcze dwa miesiące lodów, a potem będzie można wyruszać, — odezwała się pewnego dnia podróżniczka.
— Tak, dwa miesiące jeszcze, — odpowiedział porucznik, — potem, chociażby wyspa nasza zaczęła znów płynąć, znajdziemy się w okolicy Behringa, wtedy łatwiej nam będzie dopłynąć do jakiego lądu.
— Jakto, co pan mówi? — zapytała Paulina Barnett ze zdziwieniem. — Przecież prąd, który nas zapędzi, zawiedzie nas ku północy, ku Kamczatce?
— Tego nie będzie w żadnym razie, — odparł Hobson, — lody idą z północy na południe, zawiodą więc nas ku cieplejszej stronie. Proszę się zapytać Kalumah, czy nie mam racji?
Kalumah potwierdziła mniemanie Hobsona, pewnem było, że wyspa na lodzie stojąca skieruje się ku południowej stronie, ku zatoce Behringa, nawiedzanej podczas lata przez rybaków z Archangielska.
Ostatni tydzień lutego był niezwykle dżdżysty i śnieżny.
Wionął wiatr północno-zachodni, dawały się słyszeć grzmoty. Lodowce zgromadziły się w wielkiej ilości w pobliżu wyspy i położenie było bardzo niebezpieczne.
Wkońcu uciszyło się wszystko i tylko ogromne ściany lodowe stały nieporuszone niedaleko od wyspy, grożąc w razie huraganu zawaleniem.
Tymczasem jednak wykończono zupełnie łódź, która była podobna do barki holenderskiej, miotającej się po morzu północnem.
Zanim jednak miano się wyprawić w podróż do upragnionego lądu, Hobson postanowił wyruszyć na zwiady, czy możliwą będzie projektowana podróż w tę stronę ku której zamierzali skierować swe kroki.
Dnia 7 marca wyruszyli z portu: Hobson, Paulina Barnett, Kalumah i dwóch żołnierzy.
Zapowiedziano powrót za 48 godzin.
Dzień, w którym opuszczono twierdzę Nadzieja był mglisty, ale pogodny słońce świeciło przez ośm godzin w ciągu dnia, wogóle warunki były dobre i zdawało się, że wszystko będzie jak się należy.
Podróż odbywała się powoli, trzeba było co krok omijać szczeliny morskie, to znów ostre bryły lodowe.
Sanie nie mogłyby tędy w żaden sposób przejechać, tyle było brył i strug wody.
Kalumah była przewodniczką gromadki.
Lekka, zwinna, przeskakiwała przeszkody, szła pewną stopą po lodzie, wskazując lepszą do przejścia drogę.
Doszli wreszcie do olbrzymiej ściany lodowej, której trwałość nie była bardzo pewna i tutaj to, pomimo ostrożności i nie zbliżania się zbytniego do lodowców, jeden blok lodowy, ważący ze sto tonn co najmniej, oberwał się i padł z całą siłą niedaleko od Pauliny Barnett, która zaledwie zdołała na bok odskoczyć.
Siła tej bryły była tak wielka, że padając rozbiła powłokę lodową i wyrzuciła z siebie wodę do ogromnej wysokości.
O godzinie 5-ej popołudniu ciemność zaczęła ogarniać podróżnych, wyżłobiono więc otwór w kształcie groty w lodzie i zasiadłszy zabrano się do posiłku, a potem do spania.
Zmęczenie wpłynęło na dobry sen i dopiero o 8-ej rano zbudzono się do dalszej drogi.
Przekonano się, że możliwą będzie podróż po roztopieniu się lodów i na drugi dzień postanowiono wracać na wyspę.
Była już godzina dziesiąta rano, gdy naraz żołnierze zaczęli coś między sobą rozważać.
Paulina Barnett podeszła wraz z Eskimoską do jednego z żołnierzy, który ze zdziwieniem pokazywał jej strzałkę na kompasie.
— Co za dziwna historja! — zawołał, zwracając się do porucznika. — Może mi pan będzie łaskaw powiedzieć, w której stronie jest nasza wyspa?
— Na zachodzie, — odrzekł Hobson, — chyba wiesz pan dobrze, że nie na wschodzie!
— Wiem o tem! Wiem o tem! — mówił zmieszany żołnierz — ale, jeśli na zachodzie, to źle idziemy, zbłądziliśmy... Oddalamy się wciąż od wyspy, panie poruczniku!
— Jakto? oddalamy się? — pytał Hobson, zdziwiony stanowczym tonem żołnierza.
— Tak, panie poruczniku! idziemy wciąż na wschód, nie zaś na zachód!
— To niemożliwe! — odezwała się podróżniczka.
— Proszę spojrzeć na kompas...
— Musieliśmy się pomylić, wychodząc z naszego lodowego domku, dziś rano, — odezwał się drugi żołnierz.
— O, nie! napewno nie! — zawołała Paulina Barnett. — Patrzajmy na słońce, odwracamy się od niego idąc, to znaczy, że idziemy na zachód. Idźmy wciąż plecami do słońca, a zajdziemy na naszą wyspę.
Puszczono się w dalszą drogę, ale idąc i idąc całe godziny, nie spostrzegano wyspy.
Stanowczo! wyspy nie było... Na jej miejscu rozciągało się pole lodowe, na którem błąkały się słoneczne promienie...
Podróżni patrzeli na siebie przerażeni.
— Ależ wyspa powinna być tutaj! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Ale jej tu niema! — odpowiedział drugi. — Panie poruczniku, co się to stało?
Paulina Barnett stała milcząca, Hobson nie odpowiadał.
— Zabłądziliśmy — odezwała się Kalumah, podchodząc do Hobsona, — weszliśmy w dolinę, zamiast z niej schodzić i jesteśmy znów na tem samem miejscu, gdzieśmy byli wczoraj. Chodźmy! chodźmy!
Wszyscy, polegając na rozsądku Eskimoski, poszli za nią.
Szli tak przez kilka godzin, aż znaleźli się na drugiej stronie lodowców.
Ciemność nie pozwalała im niczego zobaczyć, ale nie pozostawali długo w niepewności.
O kilkaset kroków, na polu lodowem, dostrzedz było można światło pochodni i dawały się słyszeć wystrzały z fuzyi.
Na wołanie odpowiedziano i wkrótce zostali otoczeni i witani przez sierżanta Long i Tomasza Black, którego niepokój o przyjaciół wyciągnął z samotnego pokoiku.
Prócz tych nadbiegli i inni, zaniepokojeni straszliwie o los tych czworga, bojąc się, że zabłądzili i nie mogą trafić do swego domostwa.
A sądzili tak dlatego, że od dwudziestu czterech godzin lodowiec, na którym była wyspa, po zrobieniu kilku, obrotów w kółko, zmienił swe położenie i nie znajdował się już ich dom na zachodzie, ale na wschodzie...
W dwie godziny potem wszyscy byli już w domu, a nazajutrz, gdy zajaśniało słońce ujrzeli, że port Bathurst zwrócony był ku wschodowi.
Między 10 a 21 marca dała się uczuć nadchodząca pora roku, rozpoczęła się odwilż, która poczyniła szpary jeszcze większe między lodami, lody pękały z ogromnym hałasem, sprawiając wrażenie wystrzałów armatnich.
Deszcz ciepły padł na ziemię, dopomagając do roztapiania lodów i cała natura zapowiadała wiosnę.
Ptactwo, które opuściło wyspę przed zimą powróciło teraz gromadnie.
Upolowano trochę ptactwa, niektóre z nich miały jeszcze na szyi bileciki, które uwiązano im, aby dać znać o mieszkańcach błądzącej wyspy.
Co zaś do zwierząt, te nie przestały odwiedzać portu, wchodząc nawet często do środka.
Mchy poczęły zielenieć, trawki wydobywały się z pod ziemi, pachniało wszystko świeżością i jak tylko lód zupełnie zaniknie, postanowiono jechać natychmiast ku lądom.
Tymczasem zauważono, że wyspa poruszała się wciąż nieznacznie i prąd niósł ją ku południowi.
Hobson zmierzył długość i szerokość geograficzną i okazało się z tego, że wyspa Wiktorja porwana prądem Behringa, szła ku południowi. Nie było co do tego żadnej wątpliwości!
Nie było też i obawy, żeby podróżni znaleźli się na północnych, niemożliwych do wyżycia krańcach.