Xiądz Faust/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wjeżdżali do wsi Zakliszczyków, gdzie rzeka Prypeć rozlewa siedmiu korytami; siedem mostów wysokich wznosi się tam nowozbudowanych.
Z powodu, że niedosypane tereny osunęły się, mosty sterczą na łokieć od ziemi, włościanie zakrywają doły żerdźmi i ziemią, w tych nasypach zaś tworzą się wilcze doły. Co gorsza, belki na moście, zakupione w dostawie przez podriadczyków, zgniły haniebnie, świecą dziurami, aż w głąb ku wodzie. Biada temu, kto jedzie nawet dniem po chwiejących się dylach: konie chrapią i tłoczą się na siebie, cofając wzrok swój od dziko szumiącej rzeki, kopytami zapadają między osuwające się belki, których jeden koniec gdy znienacka podważy się — koń w śmiertelnym popłochu targnie uprzężą, zrywając, gdy słabsza...
Są to mosty, myślał Piotr, na których inżynierowie „Argonauci” — tak wielbieni i słusznie, jako idea, przez zacne powieściopisarki — zarabiali na każdym po 10 tysięcy rubli.
Każdy z tych mostów jest ze swą specjalną sztuczką — ten łamie koła, ów płozy od sań, tamten okulawia konie, inny grozi zawaleniem się całkowitym.
Ale zato, kiedy ktoś przejedzie wszystkie mosty szczęśliwie — jaką radość poczuje we wnęku, jak mu się świat rozjaśni, jak chętnie wtedy ucałowałby inżynjera i wypił z nim Haf an hafu za świetnie udane podriady, na których zarobili Polacy wespół z Rosjanami i żydami! Wielka machina państwowa wszystko zniesie — i ktoby tam zaglądał, na jakim żywym ludzkim bruku pędzą nasze gumy lub petersburskie kłusaki?!
Potym inżynjer urządzi sobie pałace, gustowne, jak stajnie dla słoniów; złowi żonę, jak malowanie, nastawi posągów tandetnych a drogich, przedstawiających nagie primadonny... kilka obrazów, gdzie pstrykanina własna będzie sąsiadowała z przypadkowo według ceny wysokiej zakupionym arcydziełem Chełmońskiego lub Maneta — portretem żony, malowanej przez jednego z milusich faworytów naszych Zachęt — przy wyuzdanych kiciach malarzy Moulin Rouge’u.
Znaj naszych!...
— Pojezżaj! — krzyknął zniecierpliwiony ostremi ukąsami śniegu stary żandarm do wlokącego się już od kwadransa woźnicy.
Konie zarwały, zamamlały w śnieżnej mazi kopytami.
Szaleje zadymka, iście mrok piekła, nie nocy wigilijnej!
Wspomnienie: — jarzy mnóstwem ogni i pozłot, wyniosły aż pod sufit, świerk — domownicy wraz z Piotrusiem małym nucą wzruszającą kolędę:
— Bóg się rodzi, moc truchleje —
Pan niebiosów obnażony,
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice — nieskończony! —
Na tej zwrotce urwało się dzieciństwo i nasz więzień uczuł się wyrzuconym w powietrze.
Ale co jest niemiłe filistrom, bywa wymarzoną gratką dla więźnia.
I kto wie, mości mostów inżynjerze, czy nie Opatrzność wiodła twemi pozornie chciwemi obliczeniami — aby oto więzień uczuł się wolnym!...
Napół zdrzemnięty, zdążył tylko machinalnie za coś uchwycić — i już całym ciałem zawisnął nad wezbraną, krami szumiącą rzeką. Trzymając dyl, myślami przecierając oczy, usłyszał już tylko odległy krzyk żandarmów:
— Łowi, łowi! —
Chlastał bicz dalekie konie, kopyta ich zabębniły raz jeszcze na ostatnim moście — i — pisz waćpan na Berdyczów!
Położenie Piotra stało się niezwykle interesujące: niby gracz w Monte Karlo, odgadujący cyfrę, która mu przyniesie złota wór, czy kulę zapędzi do mózgu, podobnie rozmyślał Piotr: utonąć w rzece wolnym, puściwszy żerdź z ręki — czy być nadal Prometeuszem, Absolutem, Królem stworzenia — aż do stryczka?
Lichym był żołnierz napoleoński, który nie nosił w tornistrze marszałkowskiej buławy...
Lichym jest człowiek, który, modląc się długo i zbożnie przed Losem — nie spróbuje jednak w pewnej wybranej chwili uczęstować go pięścią naodlew!
Te czy inne argumenty, lub może poprostu potężne „nieświadome“ młodzieńczego organizmu rozstrzygnęło z jurnością nie filozoficzną, ale prastarą małpią...
„Naukowo“ wejrzawszy w nasze pochodzenie, widzimy nie Melchizedecha z jego bezkrwawą ofiarą, ale małpy ogoniaste świata nowego, lub małpy bezogoniaste świata starego — a między tą wielką rodziną — skaczącego z maczugą Homosimiusa...
Wola „nieświadomie małpiego“ przy pomocy wszystkich muskułów krzyża, brzucha, ramion i lędźwi — czy według Piotra: wola nieświadomego już bohaterstwa z czasów Ramajany — przy pomocy żelaznego spokoju, stanowczości i rozwagi — kazała podciągnąć się, rzutem nogi prawej zarzucić stopę w otwór między warstwami dylów, i —
Uczyniła ta moc to wszystko świetnie, ale niestety — Piotr uczuł gorąco nietylko od wzruszenia, gdyż stał na moście z wykręconą nogą, nie mogąc jej wydobyć. Śnieżne wysokie brzegi jaru — zdały mu się mózgiem, po którym ściekały krwawe błyskawice.
Kra w czarnych odmętach zmieszała się mu z kaszą w oczach.
„Byłoby tak lekko, lekko“ — gdyby nie straszliwy ból. Wydobył wreszcie stopę. Czołgał się na rękach, skakał na jednej nodze, biegł tak dość długo w stronę przeciwną, niż zniknęli żandarmi.
Ale nagle zrobiło się mu bardzo dziwne. W oczach migał mu podługowaty sczerniały śnieg, niby kopeć z rozkręconej lampy — migał, sypał się w wór bez dna.
W okolicach przepony poczuł duszność i słodkawe ciągoty.
Mdlał.
Zbudził się na śniegu przydrożnym wśród zaspy; powstał, uczuł znowu w piersiach gorzkość, brak tchu, szybko łykał śnieg, aby nie zemdleć raz drugi — mówił sobie coś w rodzaju:
— Na bębnie w czasie bitwy wyliczał Napoleon najbardziej miażdżący atak — Piotrze, nie bądź łotrem — ugryź rękę — aby nie zemdleć — żandarmi wrócą —
Ha — ha — zrozumiej, człowiek ze swemi pozornemi głębiami jest to kupa narządów — zaczął brzmieć dziwnie ckliwo głos cichutki Kogoś Czarnego.
Mroki nasunęły się, pełzną w przepaść z przerażającą szybkością — osunął się za niemi — wola została daleko — zjeżdżaj, kędy wiezie najgłupszy mus!
Zemdlał tym razem na długo.
Lecz nie było to zemdlenie bezświadome.
Nie mając poczucia już swej osoby, doznawał, albo raczej coś w nim doznawało, świadomości szerokiej, jak cała ziemia polska.
Bolesne przeżycia zaostrzały się w ton proroczy i wizyjny.
Widział na olbrzymim dworcu emigrantów, każdy walczy o dobro tylko swych tobołków i walizek, każdy dba tylko o ten łyk gorącej herbaty lub filiżankę buljonu dla dziecka, każdy patrzy wrogo na sąsiada, czy ten mu nie zapuści ręki do palta.
Rządzi tą już bezdomną gromadą, tym tłumem wielkiego narodu emigrantów — gwizd lokomotywy, brzęk dzwonka — niema zaś już polskiej duszy zbiorowej, polskiego zbiorowego sumienia!...
I widział, jakby za przezroczystą szybą niezliczone szantaże w polityce i w literaturze, w krytyce i w zarządzie magistrackim — kto upomni się, kto osądzi — kto wyda straszny wyrok opinji? gdzie są Rejtany? Widział zupełne rozkręcenie śruby okrętu ziemnego: setki tysięcy, które giną od błota i mrozu, lub od dżumy w Mandżurji, z tą obojętnością u jednych na śmierć, która cechuje buddystów, z tą żądzą u innych zarobienia 25 tysięcy płacy lekarskiej na dżumie... przeciw której niema środka i nie robiono też nic...
Słucha Piotr — i nawet nie oponuje kapitaliście, który, tyjąc na skupionej krwi swej renty, narzekał na rewolucję, że tak wszystko popsuła...
Dobrze poczciwcowi — żona mu podaje wieczerzę wykwintną z kwiatami, na mieście czeka niedawno zgodzona po dyrektorze teatru utrzymanka, albo do wyboru bridż z przedstawicielami prasy... Można też zajechać powozem do klubu i omówić kwestję zakupna akcji od chwiejącej się cukrowni. — Taki pan Groszower nie spotka Piotra na raucie i nie obrazi się z powodu niewinnej ironji jego zapytania: któż rządzi nareszcie światem: Chrystus? więc czemu nie dzielimy się jeden z drugim przy wielkim wigilijnym stole świata? — lub jeśli nie Chrystus — a! to znów co innego — panie Groszower, przecież zrozumiej, żeś tylko pijawką i wszą społeczną, nie ewolucją naszej polskiej ziemi... Że trzeba cię zmiażdżyć tarczami tak, jak rozmiażdżyli Salomę żołnierze rzymscy — niby z gniazda chuci wyrosłe nassane krwią zielsko!...
I obojętne to, czy imię tego zielska Groszower, czy książę Gwido Trykalski...
— Sędziami wtedy będziem my! —
Kto my? czerń złotrowana, nieistniejący cnotliwy lud Russa i Machajskiego?
I zauroczył się Piotr, jak lampa przykręcona — zrozumiał, że niema wyjścia dla świata, który zaparł się wiodących wzwyż pierwiastków ducha — i nie uznaje już ludzkości za wielką rodzinę, której nielża budować wieży Babel gwoli morderstw wyfraczonych maklerów politycznych na Kongresach.
— Nie zabijaj! — mówił niegdyś Bóg ze Synaju, z góry Tabor, z pod świętej Figi Indyjskiej — lub ustami Chelczyckiego, Skargi, Mickiewicza!...
— Nie poniżaj! — mówił najświetlańszy Intuicjonista, ukrzyżowany, jak nietoperz, na bramach ciemnoty.
Kain zabił tylko brata...
Kainy współczesne zabijają dusze, a my uśmiechamy się z obojętnością chińskich marjonetek.
Widział Piotr Kaina, który nie biega już z maczugą, ma dobrze leżący tużurek, robi interesa na wszystkim, wybiera z menu świata najlepsze potrawy, zna się na kobietach, proteguje sympatyczne mu talenty —
i — uznaje jakąś powolną, niezależną od woli ewolucję.
Oto nawet wchodzi do Kościoła, gdyż jest tam uroczyste nabożeństwo za uznaną narodową chwałę — nieszkodliwą już, bo z ducha pogrobowego usunięto wszystkie pierwiastki, które od ludzi żądają bohaterstwa, mocy twórczej i zaparcia się.
Wzniosło się olbrzymie, jak synagoga djabła Hapuna, bagno dusz — zbluzganą jest nawet spowiedź, bo ktoś Ciemny siedzi w konfesjonale... Nagle zaczęto kamienować Piotra, przeklinając Matkę, która go wychowała na Mickiewicza Dziadach.
Wali się w otchłań, skąd już niema wyjścia... Czarno ohydnie... rozdeptano mu jego gwiazdy — boleść najgorsza, najtępsza, że się jest robakiem ziemi.
Si me cogen — me horqueran...
Mroczno... okropna wilgoć... rozdeptali!...
Pełne oczy, pełne usta infernalnej wilgoci...
Zabiwszy, tłumy odwróciły się od niego.
I wtedy rozpoczęła się dzika karuzel wszystkich kabaretów —
tłumy szły na Wawel, aby go zburzyć i nie zostawić kamienia na kamieniu.
Nagle ze zdumieniem ujrzał tych, którzy są Wrotnemi Bram Wysokich — i czuwając, czują...