>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Podtytuł Powieść
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XIĄDZ FAUST
POWIEŚĆ
Tadeusza Micińskiego




„...... — Życie na każdego z nas woła: — Bądź mężem i nie idź za mną, jeno za sobą! Jeno za sobą!
Bądźmy wolni i nieustraszeni, w niewinnej samorodności z siebie samych rośnijmy i kwitnijmy! —
I oto gdy spoglądam na takiego człowieka, dzwonią mi w uchu dziś jeszcze, jak niegdyś, te same zdania: „że namiętność lepsza jest od stoicyzmu i obłudy; że być uczciwym nawet w złym, to lepiej niż zatracić samego siebie w obyczajności, przekazanej zwyczajem; że wolny człowiek może być równie złym jak dobrym; że jednak niewolny człowiek jest hańbą natury i w żadnej nie uczestniczy niebiańskiej czy ziemskiej pociesze; wreszcie, że każdy, kto chce być wolnym, musi stać się nim przez samego siebie, i że nikomu wolność, jak dar cudowny, nie spadnie w podołek“.

(Z Wiedzy radosnej, 137).




I. SZLAKIEM PRADZIADÓW.

Zmieniał Piotr kilka więzień prowincjonalnych jedno za drugim, gdzie konfrontowano go z różnemi politycznemi.
I teraz, w eskorcie żandarmów, miał dojechać do stacji kolejowej, by pociągiem ruszyć do więzienia dyscyplinarnego na pograniczu Rosji i dawnej R‑tej. Wiedział, że będzie to już dla niego kresem, gdyż tam czyha jego zażarty wróg, też z obywatelskiej rodziny.
Ten wyda nareszcie jego prawdziwe nazwisko, jak mu to przyrzekł.
Jadąc w mroku, przeżywał Piotr bolesne, głęboko wryte wspomnienia.
Przystojnym, zuchwale cynicznym paniczem był ów wróg Piotra — w sali śledczej rozglądał się po więźniach, giestem ręki, ubranej w pierścienie, uwydatniał szczegóły, jak niejaki Skała zabijał kolbą od mauzera jednego z robotników, który zaczął wsypywać; jak po tym z nadzwyczajną zimną krwią poszedł grać w szachy przed oczyma licznej publiczności w kawiarni...
Mówiąc to, Kondor zmrużonemi oczyma patrzył, już tylko jedno słowo — zerwie maskę i pod przejrzystym mianem Skały wyjawi Piotra.
Niedawno Kondor należał do partji i był jednym z główniejszych, ale związał się z kochanką i uznał wtedy, że partja płaci za mało.
Bo jakże utrzymać się z 35 rubli, kiedy do tego jest bachór?
Kondor nie mógł przejść spokojnie obok swego dwuletniego dziecka, aby go nie kopnął nogą.
Nieustraszony i bystry, choć zawsze z nutą znikczemnienia, należał do wypraw na pociągi, gdzie wieziono wielkie wory, napełnione złotem lub sturublówkami.
Kiedy bojówka zaczęła demoralizować się, pierwszy utworzył bandę rozbójniczą i zaczął na własną rękę napadać dwory i karczmy, oblewać naftą żydówki i podpalać, albo, skrępowawszy je wprzód na łożu, zalewał im twarz witrjolem; wtedy zaczęli go ścigać rewolucjoniści jeszcze zacieklej, niż wojsko.
Obległa go raz sotnia kozaków w starej kuźni i po śmiałej wymianie wszystkich strzałów w dwuch brauningach, które miał przy sobie, zrozumiał, że jeśli chce dalej żyć, pozostaje mu tylko...
Wyszedł, białą chustką powiewając, i rzekł do rotmistrza kilka słów, które uchroniły go od natychmiastowego zasiekania nahajami; rozwściekleni byli oporem jedynego człowieka w kuźni, gdzie kozacy spodziewali się z gęstości i celności strzałów całej partji.
W więzieniu zaczął wyjawiać, a że wiedział wszystko do najdrobniejszych szczegółów, że nigdy nie zmylił się, ani nigdy nie skłamał, policja uzyskała naraz wejście i orjentację we wszystkich labiryntach...
Kilkanaście szubienic zadrgało od konwulsjami targanych ciał.
Kondor odsiadywał swe domowe więzienie, strzeżony raczej dla bezpieczeństwa przed rewolucjonistami, niż przez karę.
Tam w sali śledczej mierzył Piotra od czasu do czasu błyskami swych zuchwałych spojrzeń — mimo iż wzrok tamtego groźną zadumą okryty patrzył w niego prosto, jakby wzrok Danta, mierzący niechlujną lodową czeluść złośliwego Demona.
Wreszcie adwokat, poruszony tym, że słowa Kondora kosiły każdym swym zamachem życie mnóstwa ludzi i rodzin — zwrócił się do niego z wyrzutem:
— A czyliż pan nie byłeś między niemi? i pan miałeś niegdyś wysokie porywy do ujrzenia ludzkości wolną, równą, szczęśliwą! pan teraz gubisz tych ludzi, których podżegałeś — między któremi uznałeś się godnym za wodza — których opuściłeś, aby grabić i zbójecko hulać po dworach! Kiedyż zamilkniesz?
— Panie prisiażnyj powieriennyj! moje sumienie nie należy do pana! jedno tylko mnie zmusi do milczenia — odrzekł szyderczo Kondor — a tym jest kula w łeb! Dopóki ta mi nie przejdzie mózgu, będę korzystał z moich praw do życia! —
I zaczął dalej ciągnąć historję całego ruchu w gubernji.
Ukończone śledztwo. — —
Do celi samotnie siedzącego Piotra wszedł Kondor, bystro badając, jaki ruch uczyni więzień.
Lecz ten, podniósszy wzgardliwie głowę, znowu opuścił ją ku lepionemu z chleba więziennego posążkowi.
— Eh bien, chéri — zaśmiał się Kondor: marzysz o kobiecie, poraby wyjść, co?
— Proszę wyjść.
— Wybacz, że usiądę. A tak zdawałoby się nie dawno mówił ci jeszcze nauczyciel Anfonow: Piotr takoj to, za dikoje nachalstwo dwadcat’ czetyrie czasa w karcerie! pamiętasz, jak ja ściągałem od ciebie wypracowania, ale zato ty uderzyłeś mnie w twarz za jakiś mój niewinny koncept o rozgniatanych poziomkach na twarzy twej siostry.
— Wyjdź pan z mej celi.
— W kółku naszym samokształcenia byłeś pierwszy. Zawsze starałeś się mnie upokorzyć — np. w tej dyspucie na tle Spencera o ewolucji i dyzolucji! Powiem prawdę, nie starałeś się, ale przychodziło ci to mimowoli...
Czytałeś potajemnie Ramajanę i miałeś się za bohatera z rasy słonecznej dawnych Arjów.
W trzech słowach kończę — rzekł wobec powstającego z krzesła Piotra. — Moja kara już mija, prędko będę wolny. Udziel mi, bracie, polecającego listu do Twej siostry. Chciałbym zmienić życie. Znasz mnie, że nie mam w sobie nic z gruboskórności Pochronia. Namówię ją na wyjazd za granicę, zajmiemy się sztuką. Zawsze frapowały mnie łacińska wymowa, francuskie malarstwo i okultyzm. Twoja siostra to jakby Diana Vaughan i za pomocą jej objawień zwiedziemy niejednego papieża Leona XIII! — Miotnął się Piotr, ale jego wyniosła postać, blond kędziory i cudna rycerska twarz mogły się stać tylko symbolem groźby, gdyż kajdany, rzemieniami ściągnięte, przykuwały mu ręce do pasa.
Wzrok gorejący wbił w agatowe jasne szybki Kondora.
— Idź zdradzić — dwuch na świecie nas żyć nie może.
— Według życzenia pańskiego. Czy ono jednak dotrwa czasu, gdy, rozbity fizycznie i moralnie, znajdziesz się pan w więzieniu dyscyplinarnym? to dopiero zobaczymy. W każdym razie ja tam już będę czekał — i postawię wtedy ultimatum.
Ale żebyś nie był zbity tej nocy przy indagacji, objaw mi dobrowolnie hasło, przy pomocy którego porozumiewałeś się z dostawcami broni nad granicą!
Pomyśl, Piotrze, masz dopiero lat dwadzieścia i dwa. Jeśli będę milczał, dostaniesz wszystkiego 15 lat katorgi. Cóż to wielkiego? wyjdziesz, mając lat 37. Pełnia życia! Zresztą, towarzysze ułatwią, albo amnestja... Ślubuję ci, że od twej siostry wydębiwszy pieniądze, dostarczę i tobie. Ona już tylko jedna wie, gdzie jest zakopany półmiljonik. Wybrała Wenecję. Maluje teraz cmentarz na wyspie, gdzie czarne gondole, marząc na zielonej wodzie w zachodzącym słońcu, wsuwają się między gąszcza uroczystych mrocznych cyprysów... Widzisz, wiem dokładnie o niej... — Razem popchniemy naprzód narodową kulturę... założymy teatr. A pieniądze wszystko potrafią — tocząca się potęga, według Tołstoja, a jak mówi Szekspir w Kupcu Weneckim — to skupiona krew! — —
Piotr rzucił się ku drzwiom i ramionami gwałtownie walił o żelazne drzwi.
Na ten rumor wpadli dozorcy.
— Proszę poświecić temu panu na schodach — rzekł dyszącym głosem, wskazując końcem nogi, okutej w łańcuch, w stronę Kondora. — I jakim prawem tu wchodzi ktoś inny, prócz naczalstwa?
— Wszystko się wytłumaczy, wszystko!
La vida es sueńo. Jest równie księżycowa noc, jak wtedy, gdyś przy monopolu zabijał straż.
Petre — Petre... tu es Petra... sto ad portam tuam et clamo: eris sicut Lucifer! ut non dicas: eheu! ab ligno szubienicy!
Pecuniae mogą wiele... pomyśl, że główny winowajca siedzi obecnie w Paryżu, bo piękne siostry jego rzuciły sumami. Ma się rozumieć, bogata rodzina. Twoja matka jest wszakże nędzarką? Widziałeś tych olbrzymów — chłopów i robotników, którzy przechodzili przez kancelarję — tym, gdyby ktoś tylko dostarczył pilnika, oni sami wydarliby kraty, i zeszli po sznurach z bielizny i bałachona na wolność... Nie mają bogatych lub pięknych sióstr...
Partja?... wszędzie biedny zginąć musi.
Partja jest jak owa matka obca na sądzie Salomona: woli, żeby dziecko było rozdarte, niż żeby miało się ostać i służyło stronie przeciwnej...
Partja słabo ratuje... i to zniechęca.
Te olbrzymy chłopy jutro o świcie wszyscy będą wisieć.
Prawda, panie starszy dozorco?
Więc my ujrzymy się aż w dyscyplinarnym. Ha ha! życie nie jest igraszką fal Böcklina... W mordę kują śmierdzącemi łapami... wtedy zrozumiesz, że człowiek ze swoją pozorną głębią — jest to kupa narządów, które chcą żreć i wyją, gdy je kopać w brzuch między Mons Veneris i splotem słonecznym. Ecoutez encore: ainsi que je suis Kondor — votre soeur sera ma Vierge au beau sein! jak ta w Saragossie Madonna!... Nie pójdę za przykładem Oryginesa qui se castravit propter regnum coelorum. Cóż dopiero miałbym kastrować się propter regnum socialistorum! Ha ha! powiem ci jeszcze według piosenki gierylasów hiszpańskich:

Si me cogen — me horqueran,
Pero no me cogeran!
Jeśli mnie złapią — mnie powieszą —
Ale mnie nie złapią!...

Zatrzasnęły się żelazne dźwierze.
— Więźniowi — wyrzekł głośno, ale już za drzwiami do nadzorców — proszę dostarczyć atramentu, pióra i listowego papieru. Ma złożyć list na me ręce.
— Won, — rzucił mu z za drzwi Piotr.


∗             ∗
Stało się w następstwie, jak przewidział Kondor. Po bezowocnej macaninie śledczej i wędrowaniu z więzienia do więzienia — wreszcie za tępy upór i nieprzyznawanie się, zaliczony został Piotr na czas nieograniczony między niepoprawnych w więzieniu dyscyplinarnym miasta X.

Jechał tam Piotr, wiedząc, iż to są już jego ostatnie godziny.
Tam spotka mężnie z góry wiadome losy w postaci uśmiechniętych zeznań Kondora. Jechał szlakiem pradziadów, którzy w kibitkach lub etapem pieszym wyruszali tysiące wiorst od swego kraju aż pod zorze borealne wśród martwych tajg Kołymy i Jeniseju... Zacząwszy od biskupa Sołtyka, który rażony był obłędem, od gienerała Kopcia, Rufina Piotrowskiego i księdza Sierocińskiego, aż do paruset tysięcy powstańców i również paruset tysięcy późniejszego ludu...
Sybir, kiedy już przestanie być krajem dla różnorakiego motłochu, szukającego „nażywy“ — stanie się zarówno dla Rosji jak dla Polski Hakeldamą... rolą krwi...


II. MALEFICIUM BENEFICII.

Wjeżdżali do wsi Zakliszczyków, gdzie rzeka Prypeć rozlewa siedmiu korytami; siedem mostów wysokich wznosi się tam nowozbudowanych.
Z powodu, że niedosypane tereny osunęły się, mosty sterczą na łokieć od ziemi, włościanie zakrywają doły żerdźmi i ziemią, w tych nasypach zaś tworzą się wilcze doły. Co gorsza, belki na moście, zakupione w dostawie przez podriadczyków, zgniły haniebnie, świecą dziurami, aż w głąb ku wodzie. Biada temu, kto jedzie nawet dniem po chwiejących się dylach: konie chrapią i tłoczą się na siebie, cofając wzrok swój od dziko szumiącej rzeki, kopytami zapadają między osuwające się belki, których jeden koniec gdy znienacka podważy się — koń w śmiertelnym popłochu targnie uprzężą, zrywając, gdy słabsza...
Są to mosty, myślał Piotr, na których inżynierowie „Argonauci” — tak wielbieni i słusznie, jako idea, przez zacne powieściopisarki — zarabiali na każdym po 10 tysięcy rubli.
Każdy z tych mostów jest ze swą specjalną sztuczką — ten łamie koła, ów płozy od sań, tamten okulawia konie, inny grozi zawaleniem się całkowitym.
Ale zato, kiedy ktoś przejedzie wszystkie mosty szczęśliwie — jaką radość poczuje we wnęku, jak mu się świat rozjaśni, jak chętnie wtedy ucałowałby inżynjera i wypił z nim Haf an hafu za świetnie udane podriady, na których zarobili Polacy wespół z Rosjanami i żydami! Wielka machina państwowa wszystko zniesie — i ktoby tam zaglądał, na jakim żywym ludzkim bruku pędzą nasze gumy lub petersburskie kłusaki?!
Potym inżynjer urządzi sobie pałace, gustowne, jak stajnie dla słoniów; złowi żonę, jak malowanie, nastawi posągów tandetnych a drogich, przedstawiających nagie primadonny... kilka obrazów, gdzie pstrykanina własna będzie sąsiadowała z przypadkowo według ceny wysokiej zakupionym arcydziełem Chełmońskiego lub Maneta — portretem żony, malowanej przez jednego z milusich faworytów naszych Zachęt — przy wyuzdanych kiciach malarzy Moulin Rouge’u.
Znaj naszych!...
— Pojezżaj! — krzyknął zniecierpliwiony ostremi ukąsami śniegu stary żandarm do wlokącego się już od kwadransa woźnicy.
Konie zarwały, zamamlały w śnieżnej mazi kopytami.
Szaleje zadymka, iście mrok piekła, nie nocy wigilijnej!
Wspomnienie: — jarzy mnóstwem ogni i pozłot, wyniosły aż pod sufit, świerk — domownicy wraz z Piotrusiem małym nucą wzruszającą kolędę:

— Bóg się rodzi, moc truchleje —
Pan niebiosów obnażony,
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice — nieskończony! —

Na tej zwrotce urwało się dzieciństwo i nasz więzień uczuł się wyrzuconym w powietrze.
Ale co jest niemiłe filistrom, bywa wymarzoną gratką dla więźnia.
I kto wie, mości mostów inżynjerze, czy nie Opatrzność wiodła twemi pozornie chciwemi obliczeniami — aby oto więzień uczuł się wolnym!...
Napół zdrzemnięty, zdążył tylko machinalnie za coś uchwycić — i już całym ciałem zawisnął nad wezbraną, krami szumiącą rzeką. Trzymając dyl, myślami przecierając oczy, usłyszał już tylko odległy krzyk żandarmów:
— Łowi, łowi! —
Chlastał bicz dalekie konie, kopyta ich zabębniły raz jeszcze na ostatnim moście — i — pisz waćpan na Berdyczów!
Położenie Piotra stało się niezwykle interesujące: niby gracz w Monte Karlo, odgadujący cyfrę, która mu przyniesie złota wór, czy kulę zapędzi do mózgu, podobnie rozmyślał Piotr: utonąć w rzece wolnym, puściwszy żerdź z ręki — czy być nadal Prometeuszem, Absolutem, Królem stworzenia — aż do stryczka?
Lichym był żołnierz napoleoński, który nie nosił w tornistrze marszałkowskiej buławy...
Lichym jest człowiek, który, modląc się długo i zbożnie przed Losem — nie spróbuje jednak w pewnej wybranej chwili uczęstować go pięścią naodlew!
Te czy inne argumenty, lub może poprostu potężne „nieświadome“ młodzieńczego organizmu rozstrzygnęło z jurnością nie filozoficzną, ale prastarą małpią...
„Naukowo“ wejrzawszy w nasze pochodzenie, widzimy nie Melchizedecha z jego bezkrwawą ofiarą, ale małpy ogoniaste świata nowego, lub małpy bezogoniaste świata starego — a między tą wielką rodziną — skaczącego z maczugą Homosimiusa...
Wola „nieświadomie małpiego“ przy pomocy wszystkich muskułów krzyża, brzucha, ramion i lędźwi — czy według Piotra: wola nieświadomego już bohaterstwa z czasów Ramajany — przy pomocy żelaznego spokoju, stanowczości i rozwagi — kazała podciągnąć się, rzutem nogi prawej zarzucić stopę w otwór między warstwami dylów, i —
Uczyniła ta moc to wszystko świetnie, ale niestety — Piotr uczuł gorąco nietylko od wzruszenia, gdyż stał na moście z wykręconą nogą, nie mogąc jej wydobyć. Śnieżne wysokie brzegi jaru — zdały mu się mózgiem, po którym ściekały krwawe błyskawice.
Kra w czarnych odmętach zmieszała się mu z kaszą w oczach.
„Byłoby tak lekko, lekko“ — gdyby nie straszliwy ból. Wydobył wreszcie stopę. Czołgał się na rękach, skakał na jednej nodze, biegł tak dość długo w stronę przeciwną, niż zniknęli żandarmi.
Ale nagle zrobiło się mu bardzo dziwne. W oczach migał mu podługowaty sczerniały śnieg, niby kopeć z rozkręconej lampy — migał, sypał się w wór bez dna.
W okolicach przepony poczuł duszność i słodkawe ciągoty.
Mdlał.
Zbudził się na śniegu przydrożnym wśród zaspy; powstał, uczuł znowu w piersiach gorzkość, brak tchu, szybko łykał śnieg, aby nie zemdleć raz drugi — mówił sobie coś w rodzaju:
— Na bębnie w czasie bitwy wyliczał Napoleon najbardziej miażdżący atak — Piotrze, nie bądź łotrem — ugryź rękę — aby nie zemdleć — żandarmi wrócą —
Ha — ha — zrozumiej, człowiek ze swemi pozornemi głębiami jest to kupa narządów — zaczął brzmieć dziwnie ckliwo głos cichutki Kogoś Czarnego.
Mroki nasunęły się, pełzną w przepaść z przerażającą szybkością — osunął się za niemi — wola została daleko — zjeżdżaj, kędy wiezie najgłupszy mus!
Zemdlał tym razem na długo.
Lecz nie było to zemdlenie bezświadome.
Nie mając poczucia już swej osoby, doznawał, albo raczej coś w nim doznawało, świadomości szerokiej, jak cała ziemia polska.
Bolesne przeżycia zaostrzały się w ton proroczy i wizyjny.
Widział na olbrzymim dworcu emigrantów, każdy walczy o dobro tylko swych tobołków i walizek, każdy dba tylko o ten łyk gorącej herbaty lub filiżankę buljonu dla dziecka, każdy patrzy wrogo na sąsiada, czy ten mu nie zapuści ręki do palta.
Rządzi tą już bezdomną gromadą, tym tłumem wielkiego narodu emigrantów — gwizd lokomotywy, brzęk dzwonka — niema zaś już polskiej duszy zbiorowej, polskiego zbiorowego sumienia!...
I widział, jakby za przezroczystą szybą niezliczone szantaże w polityce i w literaturze, w krytyce i w zarządzie magistrackim — kto upomni się, kto osądzi — kto wyda straszny wyrok opinji? gdzie są Rejtany? Widział zupełne rozkręcenie śruby okrętu ziemnego: setki tysięcy, które giną od błota i mrozu, lub od dżumy w Mandżurji, z tą obojętnością u jednych na śmierć, która cechuje buddystów, z tą żądzą u innych zarobienia 25 tysięcy płacy lekarskiej na dżumie... przeciw której niema środka i nie robiono też nic...
Słucha Piotr — i nawet nie oponuje kapitaliście, który, tyjąc na skupionej krwi swej renty, narzekał na rewolucję, że tak wszystko popsuła...
Dobrze poczciwcowi — żona mu podaje wieczerzę wykwintną z kwiatami, na mieście czeka niedawno zgodzona po dyrektorze teatru utrzymanka, albo do wyboru bridż z przedstawicielami prasy... Można też zajechać powozem do klubu i omówić kwestję zakupna akcji od chwiejącej się cukrowni. — Taki pan Groszower nie spotka Piotra na raucie i nie obrazi się z powodu niewinnej ironji jego zapytania: któż rządzi nareszcie światem: Chrystus? więc czemu nie dzielimy się jeden z drugim przy wielkim wigilijnym stole świata? — lub jeśli nie Chrystus — a! to znów co innego — panie Groszower, przecież zrozumiej, żeś tylko pijawką i wszą społeczną, nie ewolucją naszej polskiej ziemi... Że trzeba cię zmiażdżyć tarczami tak, jak rozmiażdżyli Salomę żołnierze rzymscy — niby z gniazda chuci wyrosłe nassane krwią zielsko!...
I obojętne to, czy imię tego zielska Groszower, czy książę Gwido Trykalski...
— Sędziami wtedy będziem my! —
Kto my? czerń złotrowana, nieistniejący cnotliwy lud Russa i Machajskiego?
I zauroczył się Piotr, jak lampa przykręcona — zrozumiał, że niema wyjścia dla świata, który zaparł się wiodących wzwyż pierwiastków ducha — i nie uznaje już ludzkości za wielką rodzinę, której nielża budować wieży Babel gwoli morderstw wyfraczonych maklerów politycznych na Kongresach.
— Nie zabijaj! — mówił niegdyś Bóg ze Synaju, z góry Tabor, z pod świętej Figi Indyjskiej — lub ustami Chelczyckiego, Skargi, Mickiewicza!...
— Nie poniżaj! — mówił najświetlańszy Intuicjonista, ukrzyżowany, jak nietoperz, na bramach ciemnoty.
Kain zabił tylko brata...
Kainy współczesne zabijają dusze, a my uśmiechamy się z obojętnością chińskich marjonetek.
Widział Piotr Kaina, który nie biega już z maczugą, ma dobrze leżący tużurek, robi interesa na wszystkim, wybiera z menu świata najlepsze potrawy, zna się na kobietach, proteguje sympatyczne mu talenty —
i — uznaje jakąś powolną, niezależną od woli ewolucję.
Oto nawet wchodzi do Kościoła, gdyż jest tam uroczyste nabożeństwo za uznaną narodową chwałę — nieszkodliwą już, bo z ducha pogrobowego usunięto wszystkie pierwiastki, które od ludzi żądają bohaterstwa, mocy twórczej i zaparcia się.
Wzniosło się olbrzymie, jak synagoga djabła Hapuna, bagno dusz — zbluzganą jest nawet spowiedź, bo ktoś Ciemny siedzi w konfesjonale... Nagle zaczęto kamienować Piotra, przeklinając Matkę, która go wychowała na Mickiewicza Dziadach.
Wali się w otchłań, skąd już niema wyjścia... Czarno ohydnie... rozdeptano mu jego gwiazdy — boleść najgorsza, najtępsza, że się jest robakiem ziemi.
Si me cogen — me horqueran...
Mroczno... okropna wilgoć... rozdeptali!...
Pełne oczy, pełne usta infernalnej wilgoci...
Zabiwszy, tłumy odwróciły się od niego.
I wtedy rozpoczęła się dzika karuzel wszystkich kabaretów —
tłumy szły na Wawel, aby go zburzyć i nie zostawić kamienia na kamieniu.
Nagle ze zdumieniem ujrzał tych, którzy są Wrotnemi Bram Wysokich — i czuwając, czują...


III. DALSZY CIĄG MALEFICIÓW.

Tymczasem zaskrzypiały sanie na śniegu, uczuł Piotr, że mu ktoś głowę podnosi, i znów zdało się, że jedzie w cichym przestworzu, słuchając miłego skrzypienia studni, zwanej żórawiem — widział, niby na obrazie Malczewskiego, dziwną kobietę o szatach spłowiałych dawnych królewskich, która nabiera wody z cembrowiny i podaje mu.
On zaś, wygnaniec sybirski — jeszcze z konfederatów — idzie ku niej, w oczach ma łez pełno — —
coraz jaśniej, coraz większe świty —
aż łuna bije mu w oczy.
Wtym widzi potworne wężowe kręgi na wodzie — — studnia życia okazuje się zatrutą...
Rozwarł oczy:
widzi pochodnię, którą ktoś zapalił na dworze i która buchnęła w mrok nocy —
poczciwa twarz Litwina w czapie Giedyminowej nachyla się nad nim — i bardzo realnie do niego mówi... żandarm.
Nie zdziwił się, bo jakież mogą być mistyczne światy polskie bez tych sinych mundurów?
poznaje starego Iljicza —
nie, czy to nie za wiele podobieństwa na wizję?
Piotr przymyka oczy, starając się zmienić bieg widzeń, lecz oto dyszkant mówiącego Litwina naraz zamroził mu krew w żyłach:
miłosierny Samarytanin przywiódł go do karczmy na opatrzenie!!
Piotr zerwał się z siedzenia: sanie rządowe stały przed karczmą, zaś żandarmi, wdzierając się w gęstwinę za uchem, niby eksploratorzy Afryki w tajemno­‑dziewicze lasy Gabunu — zmienili fizjonomje sponurzałe na słoneczną radość tego oracza, który śpiewa u Kolcowa:
„Nu, taszczysia siwka!“
— Sława Bohu, nu, i stiepiennoj że wy czełowiek — pochlebiał stary Fjodor Iljicz — sami znajetie gosudarswiennoje naczało! — mówiąc to, pomagał mu ze sań chłopskich wyjść.
Piotr zeszedł z twarzą tak zlodowaciałą i straszną, że nareszcie nawet Litwin coś nie coś zrozumiał i, nie czekając podziękowań ani indagacji, machnął konie batem i zwiał w ciemność.
Wkroczyli do karczmy. Piotr uczuł chęć rozmiażdżenia głowy o węgieł pieca; ale stary wachmistrz ostrożnie, lecz silnie trzymał go pod rękę, gotów mu sekundować nawet w razie, gdyby czeluść ziemna rozwarła się i miała ich obu wciągnąć w swój nurt piekielny!...
Nie puściłby go nawet na rozkaz Aniołów, mówiących doń:
— Iljicz, stary raskolnik! nu i gdzie to widziane i gdzie to pisane, żeby apostoły Jezusa szablą dzwonili? nu i poszedłby ty przed świtem na łąki zielone — na łąki duchowne — między starców, wierygi noszących... —
Nie posłuchałby Iljicz!...
Trzeźwym aż do czertikow jest umysł Wielkorosjanina, nawet gdy zabrnie we wszelkie bizantyjskie nieprzełazy.
I oto usadził Piotra w pokoju gościnnym na burym perkalowym twardym meblu, mogącym służyć do łamania kości w czasach bardziej szczerych, lecz w dzisiejszej cywilizacji alegoryzującym ze strychu wyrzucony dworską kanapę.
Zaczął Iljicz po polsku opowiadać, idąc za biesem swych myśli:
— A to jechał ja z takim, jak wy, katorżnym przez Sibir.
Gienerała spotykamy, siedział na ganeczku, kurzył.
Kiwnął na więźnia, gadać z nim zaczął.
Gadali — gadali — a rozhowor zaciąga się.
— Wasze Priewoschoditielstwo, mówię, trzeba mi więźnia wieźć! —
Ach, ty Boże mój, jak zacznie gienerał rugatsia!... klął mnie, poniewierał... Nie obyło się bez takich synów — i piekłem wiecznym gorejącym mi groził... i żełtogłazym abzywał, co zwierch wątpienia najgorsze.
— Słuszaju — powtarzam tylko, ręce po szwam...
— A wiesz ty, mówi, że może to jaki święty, którego ty — nieucz, ćma ziemi żełtogłazaja, wieziesz —
— Słuszaju — mówię. Tylko Wasze Prewoschoditielstwo pozwoli mi swej familji dowiedzieć się — zapisać ją potrzeba w książeczkę, aby donieść po naczalstwu.
Dał mi swą familję i plunął.
I zapisałem także plunięcie to.
Jak potym zrobili z gienerałem, nie moje dzieło!...
Przemarzł więzień, czy tylko ze wzruszenia drżał, dość, że nie czekając jego życzeń, Iljicz huknął na żyda:
— Samowar! ili ja tiebia... żełtogłazaja nieucz!...
Niezłym, a nawet poniekąd dobrym człowiekiem był Iljicz, bo zauważywszy, że więzień z trudem stawiał nogę, próbował mu zdjąć walonki. Piotr uczuł piekielny ból, lecz aby go nie zdradzać — rzekł, łagodnie odpychając Iljicza:
— Nie, Fjodor Iljicz, nie...
Wnet głowę położył na stole wyć począł.
Wył, jak potępieńcy wyją, kiedy po dziesięciu milionach lat rozwarły się bramy na wszystkie Djonizyjskie dale, z górami, gdzie szybują orły, z łąkami, gdzie pędzą — ogon rozwiawszy na wiatr, karę i tarantowate centaury — —
Nagle z jaszczurczą chytrością bramy się zawarły. Została na wieki nuda formuły więziennej, tępość murów. Mrok — brama z ołowiu, na której można tępić bezsilne pazury furji...
Wył — daremno siląc się poskromić ten nieznany w sobie głos, ten głos, którego tak lękał się u innych w ciszy nocnej więzienia, głos, który znamionował zwykle pierwszy atak obłędu...
Piotr gryzł rękę pod przegubiem, aby się uspokoić. Iljicza, który chciał go powstrzymać, pchnął nagle tak, że mocny, wielki żandarm z pokładzistą brodą aż dechu nie mógł chwycić pod przeciwną ścianą.
Wył jeszcze, ale już chrapliwie, zębami gryźć zaciął stół i, nieokiełznany w rozpaczy, uderzeniem pięści złamał blat stołu — zaśmiał się dziko i, zerwawszy ze siebie rzemień od spodni, zaczął skręcać pętlę.
Wściekła natura tabunowca zbudziła się w nim, niewiadomo z jakiego pradziada dusza nieokiełznana.
Spoglądał błędnym wzrokiem Iljicz, nie śmiąc przystąpić — taka olbrzymia fala magnetyzmu biła od więźnia!
Ale on, owijając sznur na szyi, przypadkowo wziął w rękę medaljon z fotografją grobu dziada, matka mu włożyła w więzieniu ten medaljon szczerozłoty, za pieniądze oszczędzone nabyty...
I zrozumiał, że to jest złota łza matki, która nie lękała się syna stracić: lękała się — żeby syn nie okazał się mniej mężnym od innych.
W jednej chwili opamiętał się.
Wolności? i cóż — niema jej...
— Kto zwycięży — wolnym będzie, a kto umarł — wolnym już!... z dawnej piosenki Listopadowej przyśpiewywał i dodał jeszcze słowami naigrawającemi Kondora:
Petre, Petre, tu es Petra!...
— Dajcie samowar, Iljiczu! — zawołał już zupełnie opanowanym głosem — i nie mówmy więcej. —
Rozradował się Iljicz, wybiegł — lecz przed wybiegnięciem zbadał jeszcze, czy niema wyjścia innego z pokoju.
Źle obejrzał: rozchyliła się tapeta i z kąta, gdzie słychać było mamrotanie Talmudu, nieśmiało wysunęła się słuszna, średniej tuszy, o dość zacnej twarzy Żydówka — z peruką na głowie, w czepcu rudym ze wstążkami fijoletowemi.
Wejrzała z pokiwaniem głowy na Piotra, który siedział cicho, i tylko na zgiętej dłoni wybębniał palcami drugiej ręki — coś w rodzaju tańca karłów i duchów leśnych, które opadły Peer Gynta...
— Niech osoba szanowna nie boi sobie Newachowej! mnie tu w całe okolice, Bogu dziękować, nie boi się nikto. Pan jest student — a? i jeszcze nieżeniasty? — Dzieciów też nie ma? musi mieć dzieciów, bo tylko za dzieciów tak się krzycy...
Kto widział — zaczęła znowu — żeby takie drogie było ze siedym mostów... Dawniej, chwalić Boga, przejeżdżało się na promach i wbród... i źle nie było... niech Pan Bóg zachowa...
W karczmie zresztą można było wischnąć, można zjeść było wieczerzę.
Teraz tyż można!
Może wielmożny socjalista ma przi sobie taki psirząd do wibuchu? trzeba ostrożnie i, broń Boże, nie tu... mój mąż taki delikatny, wun stary je...
Może sznapsiku? ja mam takie Jamajkę, co to... (tu zniżyła głos)
przez Ejdkun śwarcowana...
Możeby dla kogo potrza jakie pismo doręczyć? tu jeden obiwatel miał też kłopot o syna... sam umarł ze zgryzotów, żona jego tez martwą zostanie!... —
Usłyszawszy kroki wachmistrza, wsunęła się znowu za coś niewiadomego, co było tak brudne, że aż podobne do czarnej tapety, i tak odarte, że robiło wrażenie firanki.
Wachmistrz wniósł nieszumiący jeszcze samowar.
Dla pośpiechu zaczął go rozdymać butem, który widać wziął od młodszego żandarma.
Kłęby popiołu, jak z wulkanu Krakatua, napełniły powietrze, płuca i nos, lecz na szczęście nie dostały się do zamkniętych oczu Piotra.
Zresztą, nic już go nie obchodziło...
Nieraz miał zwyczaj i w więzieniu wyobrażać, że świata niema — tylko wielki Atman, muszla złota wśród Nirwany — a przy każdym rozchyleniu jej konchy — mijają manwantary.
Pył opadł na ziemię, herbata zaparzona. Iljicz pokiwał głową, spróbował miękko zaalarmować Piotra, że „czaj styniet“ — lecz ten był nieczuły na wszystkie majaki, które sen zakłócają Atmanowi...
Iljicz zniknął. Trwało milczenie.
Wtym Piotr, ujrzawszy Newachową, wysuwającą się z kandelabrem, ale już przez drzwi —
niewiadomo czemu, parsknął śmiechem.
Może to blask jedynej szabasówki w miedzianym lichtarzu, przedstawiającym węża z dwunastu głowami, czyhającemi na Ewę...
Może uroczysta mina Newachowej, która przeszła, dygocąc, przez izbę, gdzie już wydmuchiwali gorący czaj na spodeczkach żandarmi —
może wreszcie roześmiał się tak, jak na pogrzebie czasem śmieje się neurastenik, wstrzyknąwszy sobie za dużo morfiny — dość, że radość Piotra okazała się teraz niezupełnie na miejscu, bo Newachowa miała twarz wprost tragiczną.
Lichtarz poza samowarem stawiąc, podała mu cukier i pęk obwarzanków; z za piersi wydobyła gabinetową fotografję.
— Trzy syny moje — i nie żyją już! —
W głosie jej taki brzmiał tragizm, że, zamiast żydówki w karczmie, była tu Niobe przed świątynią, płacząca syna, zrodzonego w uścisku z piorunowładnym... Newachowa zatrzęsła się. Wzrok jej skupił się w sobie.
— Wuni byli robotnicy na fabryce.
Jak przyszli te wolnościowe dni, to wzięli obuch rozstrzelić. Widziałam ich przez kraty do pożegnania: to mi oba pokazywali z płakaniem piersi czarne, krwawiaste i ręce bez paznogciów. I wszystkie państwo w mieście wzięli mnie do swe pokoje — aj — co to za bogactwa — same szafy z liustrami — i mnie sadzali na pierwszych miejsc i słuchali, jak to oni nie mieli paznogczi na ręcach... A takie bogate państwo — — A ten trzeci syn, wun był w Ameryce, pan musiał czytać? jego wsiscy wiedzieli.
Pisał romany i wystawiał na teater w Hicago.
Szukałam cukier i znalazłam go w komodzie.
Jak żywy! taki piękny! co? nie było takiego drugiego na cały świat!
Miał dom w Hicago i powóz miał. Tu jego żona — też jak maljowana — ona z ruskich żydów!...
Wejrzał Piotr jednym okiem na dystyngowaną lady obok niemiłego semity. Nadpis na fotografji wzruszył go jednak:
To my dear mother — Mojij Kochany Mami Synek, Mister Sam Nevacho. —
— Co un napisał, tego wisłuchać musieli: ma być wojna, biła wojna!
Wun napisał: w Kiszyniowie biją żydków, to zaraz prezydent przijechał do Europe na okręt.
Wun tu miał także z żoną przijechać i miał nam wymurować kamieniec na 6 piętrów — tu — właśnie, że tu! w Zakliszczykach...
Może podać obwarzanki? —
Wobec milczenia, oparła się o ścianę.
Samowar kipiał.
Piotr znalazł w tym dźwięku tyle rzewnej czułości, tyle pogodnego zrzędzenia, tyle zapału starców, dawnych wojowników — że mimowoli zajrzał pod samowar i ujrzał złote serce, przebłyskujące w dole przez otworki miedzi.
Wtym okropny żal za Matką własną odrętwił go. Widzi: patrzy w niego, oddzielona kratami podwójnemi, więźnie i ich rodziny przekrzyczeć się usiłują — ona milczy — i on milczał...
I tyle wypowiedzieli sobie tym strasznym milczeniem!
Ona uśmiecha się, prawie piękna — podała mu kwiaty, starając się, aby żandarm ich nie dotknął... tylko syn z jej rąk...
— Bezgranicznie droga Mamusiu — mówił do wizji: — czuję, że nie odpędzasz Ty swych czarnych myśli od mojej, jakoby okropnej doli.
Ja cierpię tylko wtedy, gdy Wy tam, najdrożsi, szczególniej biadacie... Może to przeczuwam?
W jeden prześliczny poranek, jak mówi się w powieści, ocknę się między Wami...
I cóż, że mnie wysyłają kędyś dalej?...
Przestrzeń się powiększy, ale to nic nie znaczy, bo duszą i sercem jam zawsze z Wami.
Przecież moja najdroższa Mateczka jest wierzącą i wyznaje, że Bóg jest najsprawiedliwszą istotą... I gdy wypadnie umrzeć, nawet zdaleka od Was, to i wtedy rozpaczać nie będziemy.
Strumieniu ty, rzeko polskich łez... kiedyż ty przepłyniesz piachy i niwy — kiedyż Wisłą wezbraną wpłyniesz do morza Wyrównanych krzywd — olbrzymią wieszczą falą runiesz na koralowe skały wysp Wniebowziętych — ?
W radości bezmiernej swobody kiedyż zapomnisz, że tak cierpiało twe serce, przeglądając się w miedzianym samowarze w żydowskiej karczmie?!...
— Pan nie pójdzie rano obejrzeć kościół? tu jest ksiądz uczony człowiek, ale ma trochę tu! — I uderzyła się w czoło.
— Wun zna całego ziemnego szaru... ale... jest trochę wyklęty przez swojego naczalnika, takiego biskupa, co to szedzi w Zimie. —
Za ścianą głos modlącego się talmudysty przygłuszył jej słowa.
— Mój mąż już trzeci miesiąc tak modli się za duszę syna... ja miałam sen, że syn miał jeden wielki grzech na sumieniu... że wun już nie chciał być polskim żydem, tylko się nazwał Mister Sam... —
Piotr podszedł do Newachowej, wziął ją za rękę i długo patrzył w jej biedne wypłakane oczy.
— Życzę, aby pani spotkała wszystkich swoich trzech synów — w niebie. Polska nie jest jeszcze żebraczką, żeby trzeba odwagi przyznać się do niej — ale tu na kresach, to coś warte! moja Matka jest też sama — a ból ludzki wszędzie jednaki...
Newachowa ocierała łzy...
— Niech pani poprosi męża, żeby przeczytał werset w Kabale o Bezalielu... który był budowniczym i chciał postawić świątynię na górze, aby zeszły się wszystkie narody. W księdze II tak zwanej Mojżesza jest też o nim.
— Wszystkie narody — rzekła Newachowa — ja to rozumiem. —
Wyszła, schyliwszy głowę i kiwając tak pojętnie, jakby Bezaliel był jej synem.


IV. KTÓŻ TEN ZNÓW?

Piotr, już uspokojony zupełnie, nalał herbaty i, wrzuciwszy cukier, patrzył: maleńkie pęcherzyki powietrza wypływały z dna na powierzchnię. Uwolniły się z białej kamiennej niewoli — któż je teraz ujmie? wypłyną wolne z dna na powierzchnię przez drzwi otwarte, przez szpary podłej chałupy wzlecą ku obłokom — aż tam ku Ajterom Szelleja i Słowackiego gwiazdom... „zimnym, świata szatanom“...
Wiatr wionął, zatargał płomieniem...
Myśląc, że wszedł talmudysta z wersetem o Bezalielu, Piotr nie odwrócił głowy.
Mrok zasłaniał zresztą grubym kirem połowę izby, gdyż oszczędna Newachowa, wniósszy szabasówkę, wyniosła lampę...
Z za samowaru mdłym blaskiem światełko jaśniło zaledwo stół ze szklanką herbaty i obwarzankami.
— Dobry wieczór wigilijny panu podróżnemu — zabrzmiał głos szczególnie mocodawczy mimo spokojnej treści...
Więzień wpatrzył się w ciemność, mając wrażenie, że tam z murów pieca wyszedł jakiś Arjanin dawny.
— Hm... — ozwał się ten ktoś.
Piotr ujął lichtarz i podniósł do góry.
Ale zaraz postawił, sam natomiast powstał.
Było coś jakby ze Sądu Ostatecznego Michała Anioła w tej czaszce z głębokiemi cieniami.
Na wygolonej twarzy starca świeciły ametystowe oczy, wcale nie księże, ale srogie, jasnowidzące, niby u człowieka, który spędził kilka zim pod biegunem, zanim go odkrył.
Twarz uderzała nadmiarem treści duchowej, wydawała się monstrualna ze swą kopułą wielką czoła i rozwianemi włosami, z cięciem przez twarz, które zmiażdżyło dolny kawałek czoła i przegubie nosa, — takie lico w snach swych obchodzi! dokoła Rembrandt, lecz nie ujął nigdy!
Ustami szerokiemi, jak u fauna, puszczał kłęby dymu z fajki.
Sutanna mocno zrudziała, okryta z wierzchu nie wyprawnym kożuchem chłopskim, długim prawie do kolan.
Pod pachą dębowy kostur. Widać było, że ten człowiek nie robi sobie nic z całego świata, zawsze jest gotów — jechać w karecie poszóstnej, wybrany na papieża, czy brnąć w mazi jesiennej, między katorżnikami.
— Ksiądz jestem — wypuścił z kłębem dymu tak wielkim, jak kiedy naraz otworzą się wrota wielkiej fajczarni Padyszacha, gdzie siedzi on z czterdziestu mułłami, pogrążonemi w chmurach Najwyższej Mądrości.
— Żandarm starszy dość poczciwy człowiek. Zna mnie z dawnych jeszcze lat — puścił Pana na moją porękę, żebyśmy razem spędzili Wilję.
Oni będą czuwali w dalszym pokoju. —
Piotr stał się ciemny z purpury gniewu.
Znowu pokusa? nigdy.
— Bardzo ksiądz dobrodziej jest uprzejmy.
Ale wyzwolenie na godzinę jest grzecznością djabła. Wilji nie obchodzę. Nie wierzę w opatrznościowe rządy nad światem.
— Staropolski obyczaj. A i Rzymianie wierzyli, że w tym czasie zimowego nawrotu słońca przez całe Brumalja bogowie chodzą po ziemi i że duchy obcują z ludźmi.
— Nie jesteśmy Rzymianie.
— Pochlebiam, że jesteśmy lepsi. Z nami są wyższe duchy.
— Uczynili księża, że duchów niema. Monstrualna teologja odjęła światu waszemu moc twórczą, woli waszej rozpęd swobodnego działania.
Kurja rzymska robi zbyt wyraźne interesy na tęsknocie narodów za tym, czego nie daje Materjalizm.
I dla tego mogłem szanować dawnego księdza. Dziś — jest to bigot lub szarlatan. Tertium non datur.
A dodam jeszcze: nie mam duszy współczesnego Polaka — ten mydłkuje wiarę, której nie ma, mydłkuje uczucie wolności, której nie potrzebuje. —
Ksiądz patrzył w niego jasnym wzrokiem.
— Znałem ludzi mężnych... umiejących czcić duszę bez względu na partje — rzekł spokojnie.
Piotrowi wydał się ksiądz znanym — z jakiejś opowieści więziennej...
— Nie mieszkał ksiądz przed laty pięcioma w miasteczku Sędziwojowie — — gdzie zdarzyła się dziwna historja?
— Mieszkałem tam istotnie lat temu kilka... i cóż za dziwna historja?
— Wszakże mi opisywał księdza mój towarzysz...
Zanieśli go bczprzytomnego do domu — potym wezwali mu księdza, słowem ostatnie sakramenty...
— Tak...
— Policmajster i strażnicy obiegli dom...
Trzeba było z domu wynieść... wybuchowe przyrządy. Matka mego towarzysza chciała to uczynić, ksiądz nie dałeś, bo nikogo z domu nie wypuściliby bez rewizji...
Ksiądz wyszedłeś ze Sakramentami. Policmajster i setnicy kozaccy wobec zgromadzonego ludu nie śmieli rewidować księdza, idącego z Ciałem Chrystusowym... Między Rosjanami bywają ludzie głęboko religijni...
— Niekoniecznie ów policmajster... ten mógł być trzynastym na Wieczerzy... Ale setnicy zaprotestowali bezwzględnie przeciw temu, żeby księdza dotknąć...
— Zatym ksiądz jest jednym z naszych?
— Bynajmniej. Uczyniłem, jak należało, nic więcej.
No proszę... Dam chleba czarnego, rzodkwi i trochę wina starego, zresztą nic. —
Piotr uczuł się znowu zmrożony wyznaniem księdza, iż nie jest „z naszych“.
Podzielił bowiem świat tylko na tych, którzy walczą za Polskę lub idą przeciw Polsce.
Ale chciał to wypowiedzieć grzecznie.
— Wina nie pijam w Polsce. Tu jest tak mało ludzi wolnych... a przecież tylko wolni z wolnemi mogą pić... —
Zaśmiał się ksiądz, ale tak, że Piotra przeszył ten ostry satyryczny śmiech.
— Ano, zatym nie będzie można rzec:
Nunc est bibendum, nunc pede ligero pulsanda tellus!... Kucharka moja zgotuje żandarmom wieczerzę, a my na sucho ugadamy się.
— Przemilczymy.
— Jako wola.
— Nie zrobię kłopotu?
— Nie robi kłopotu, kto nie lęka się pokotu. U mnie spanie niewygodne, ja śpię sam już w trumnie. Ale tak czy owak — nie możesz waćpan jechać, sanie rozbite. Posłano po cieślę, jutro o świcie pojedziecie. Więc, łaskawco, idź za mną, powtarzając zcicha:
— „Czemuż nie do mej Anieli?
żeby djabli wzięli!“ —
Wziął Piotr czapkę, idąc jakby z nakazu.
Żandarmi salutowali księdzu. Wyszli razem.
Na dworze szalała zamieć.
Po kilku minutach brnięcia wśród śniegów, zaszli w opłotki. Wiatr dziko trzaskał gałęźmi, wygwizdywał na krzyżach cmentarza. Mroczyła tu bezbrzeżna dzikość, ale jakąż muzyką zdała się wobec nudy rozpacznej, która od tylu lat zaścielała pajęczyną duszę więźnia?!
Wiatr ucichł — mur zakrył ich od wściekłych podmuchów.
Kościół w mroku majaczył; za węgłem gwizdała zamieć; gwiazdy tańczyły na niebie obłąkanego poloneza, chmury przewalały się niby lawiny śnieżne z gór. Miejscami niebo stawało się czarne, jak wnętrze zgasłego krateru.
Zaszczekały psy, jeszcze nie spuszczone z uwięzi.
Błysły jarzenia w oknach wysoko.
Potknął się o schody Piotr, idąc za księdzem.
Mrok i stęchlizna murów.
Po schodach krętych szli — zapałka rozświecała kurytarze klasztorne żebrowane o linjach ostrołukowych, rozpostartych niby łapy pająków, zwanych kosarzami. Zapałki zgasły, nie było ich więcej. Ciemność zdwoiła się.
Strachem wiało od tych murów zamierzchłej przeszłości — zdaje się, że konała tu ona tak długo, aż nie zamarła już całkiem, jeno zmroczniała w świat niewidzialny.
— Kiedyś tu był klasztor Cystersów, kwitnęła nauka i sejmiki; potym mieszkało wojsko napoleońskie... potym ruina... ja odrestaurowałem — mówił ksiądz zniżonym głosem, który dziwnie brzmiał wśród brzęku żandarmskich ostróg i ciężkich stąpań.
Naoścież otwarły się drzwi, jasność ich ogarnęła, wywołując silniejsze oddechy serca.
— Otóż u celu. Kto się w opiekę odda Panu swemu, ten na smokach jeździć będzie.
— Raczej tego smoki same powiozą — odparł z ironją Piotr.
Tajony gniew przeciw losom świata ucichł w nim jednak. Żandarmi odeszli, rozdzieliwszy się tak, że jeden zajął izbę wchodową, drugi zaś pokój od wyjścia kuchennego. Zostawili swobodnym cały środek mieszkania.
Nie było słychać ich kroków, grube mury oddzieliły — i Piotr wchłaniał w siebie widok nadzwyczajności, które mówiły doń, niby kazanie Skargi.


V. WTAJEMNICZENIA MITRY

Tajemniczo boskim ekstatycznym jest wpływ ognia, buchającego z olchowych szczap na kominku!
Budzi się dawny Aryjczyk czy Sumeryjczyk, uginają się kolana przed bogiem ognia, który żywie w nas.
Najstarsza i najgłębsza msza, jaką odprawiał człowiek! magnetyzm rozlewający się po jestestwie naszym z tej Ofiary i Przemienienia — wprowadza nastrój świętości.
Komnata, w której był Piotr, składała się z kilku cel, w których usunięto ściany przedzielające; na suficie widać było jeszcze wręgi nieistniejących już murowanych ścian. Okna gotyckie — z witrażami, niektóre zakryte kotarą.
Mnóstwo ksiąg na półkach, ciągnących się wzdłuż wszystkich ścian — od podłogi aż hen po sufit; stół wielki zastawiony doniczkami begonji, księgami w starych skórzanych in foliach, tudzież cały warsztat pracy: rękopisy, nożyki, pióra gęsie i nowoczesne; ustawione chemikalja różne, retorty, lampki.
Zwieszały się ze ścian mchy podbiegunowe, nadzwyczajnym szatańskim rysunkiem straszyły skóry boów jawajskich, maski z Kambodża, Peru i Maori, tkaniny malowane, krisze zatrute, chińskie miecze katowskie. Zapalił mu ksiądz światło acetylenowe, zajrzał Piotr przez tubę mikroskopu i ujrzał przecudny rysunek tkanki. Ksiądz zajmował się badaniem choroby raka. Znać było tu wszędzie demonizm życia, oczy rozwarte na niezgłębioną otchłań, upodobanie w niebezpieczeństwach. Napisy przy skórach zwierząt głosiły, że były zdobyte przy odparciu napastników.
Na księgach napisy, drogie uchu Polaka: Waszyngton, Irkuck, miasto Kraków. Ale były i księgi z Bombaju — i Tokio. Widać, że ksiądz mieszkał długo na wielkim święcie i mozolnie zbierał swą bibljotekę.
Bibljoteka służyła głównie do badań religijnych, więc były tam dzieła o Chaldejach Smitha, Lassena Indje, Cumont’a badania poganizmu, Radlińskiego i Tyrrela modernizm; byli badacze jak Jeremias, Loisy, Chwolson, byli filozofowie dawni, jak Chryzyppus, Plato, Jamblichus, Hieraklit, Lucjan ze Samosaty, i średniowiecze Kuzona, Mirandoli, Kopernika, całe ściany zajęte przyrodą — Bill, Darwin, Lyell, Suess, Strasburger, Kerner. Wydania świętych ksiąg Wschodu i kilkaset tomów żywotów świętych przez Bollandystów; stosy pism naukowych, ezoterycznych — — — i nowi myśliciele jak Bergson, Poincaré, Sorel, Simmel, Driesch.
Z dzieł polskich zauważył Piotr, rozglądający się po tych cudach z wypiekami na twarzy — Bibliotheca fratrum polonorum, „O naśladowaniu Jezusa“ w pysznym tłumaczeniu polskim z XVI wieku i z minjaturami ręcznemi; literaturę emigracyjną z Mochnackim, i całą ścianę zajętą Rzewuskim, Kraszewskim, wieszczami, Norwidem, — byli pisarze po r. 63 i Młoda Polska. Teraz dopiero wyczuł Piotr bezmiar swej tęsknoty za wyrośnięciem wzwyż, za dokonaniem swego czynu i swej myśli...
Z siódmej klasy poszedł już do boju — i zamiast wtajemniczać się w misterjum chemji Mendelejewa — stanie się procesem chemicznego rozkładu w fosie przyfortecznej, zadeptany grubemi butami sołdatów. Z nienawiścią spojrzał na rozwartą Biblję, wziął do ręki największego z wrogów chrześcijaństwa Kelsosa, filozofa z II wieku po Chr, który potężniejsze wymierzył ciosy krzyżowi, niż Nietzsche w Antychryście. Przerzucał wzgardliwe zarzuty „temu tłumowi nieuków“ — wtym oczy jego padły na miejsce wielkiej ciszy, w którym jakby godziły się wszystkie kultury świata.
„Zaiste, jest tylko jedna droga dla dusz ku ziemi; od ziemi tam wzwyż — która idzie przez planety, jak o tym mówi Platon. Świadczą również misterja Mitry u Persów. Wyobrażenie dwu ruchów na niebie, planetarnego i gwiezdnego — oraz przejścia duszy przez takowe: schody z wysokiemi bramami, nad temi jeszcze drzwi ósme. Pierwsza brama jest z ołowiu, druga z cyny, trzecia ze spiżu, czwarta z żelaza, piąta z metalu mieszanego, szósta ze srebra, siódma zaś ze złota. Pierwsza przypisana Kronosowi, przez ołów znamionuje powolność tej gwiazdy; druga Afrodyty, porównana do niej jasnością i miękkością cyny; trzecia Zeusa — — „ze spiżowym progiem śmierci“; czwarta Hermesa, gdyż spełniając wszystkie prace, żelazo — jest giętkie i wytrwałe; piąta Aresa, z mieszaniny srogiej utworzona; szósta księżyca — srebrna, siódmym jest słońce, złoto naśladuje jego barwę. Przyczyna takiego podziału gwiazd jest częścią przyrodnicza, częścią muzykalna — którą teozofja Persów rozwija“.
Już nie mógł owładnąć sobą Piotr — zawarty dotąd za bramą z ołowiu — za bramą, dokąd wchodzi się młodzieńcem, a wychodzi starcem, nie poznał innych bram życia! Korzystając, iż ksiądz wyszedł zarządzić posiłek jemu i żandarmom, wszedł do drugiej komnaty, tam paliła się świeca.
Wzrok Piotra prześlizgnął się po portretach, lecz szczególniej zajął go obraz o ponurej grze fizjonomji: w sali oświeconej gromnicami stół, zastawiony kryształami i jadłem — cudna kobieta bawi się różą, zaś rozkochany w niej mężczyzna — przebija widmo sztyletem...
Mężczyzna w świetnym oficerskim mundurze papieskiej gwardji...
Wpatrzył się w twarz bladą, demoniczną mężczyzny — i zdało się mu, że jest to nikt inny, tylko sędziwy dziś gospodarz, lecz bez szpecącej go bruzdy nad nosem — z twarzą młodzieńczą, dumną, piękną, zmysłową...
Dalej były obrazy z powstania r. 63, portret pułkownika Sierakowskiego z napisem: Dla księdza Fausta. W kącie stała trumna, w niej skórzana poduszka i trochę siana, nakrytego prześcieradłem. Czyżby ksiądz istotnie tam sypiał?
Wtym usłyszał kroki księdza, i jak żak bojąc się kary, chciał uciec do bibljotecznej komnaty, ale się pohamował: owładnęła nim myśl ponura, zimna, jak wierzchołki Kaukazu nad burzliwą zaworą chmur. Wiała z otchłani jego duszy bezmierna nicość wszystkiego. Ksiądz wniósł na tacy czajnik z wodą gorącą i herbatą, duże szklanice, kawał niekrajanego chleba razowego, rzodkiew, sól i piękne jabłka.
— Oto wilja więzienna — rzekł — pozwól pan ją ze sobą podzielić. —
Z apetytu, z jakim jadł ksiądz ten skromny posiłek, widać było, że karmił się on sam zazwyczaj jeszcze skromniej. Jabłka były dla Piotra zawsze istną radością życia. Wpatrzył się w nie, myśląc o wierszu Słowackiego:

„I krwią mię Pan Bóg porównał z jabłonią,
która nie idzie prędko pod obłoki,
lecz ma ciężarny płód i słodkie soki“.

Zawstydził się Piotr, ujrzawszy, że z pochylonej twarzy stoczyły się mu na podłogę duże łzy. Zawstydził się, gdyż objęła go oto wielka hardość:

tak, on schodzący zbyt młodo do mogiły nie będzie niczym niższy od tych mędrców — wobec sprawiedliwości kosmicznej! gdyż jest tymże promieniem, który „W ciemnościach nie ginie“.
Ale zaczęła go dręczyć myśl, że ksiądz jest hipokrytą, kiedy, zdobywszy wierzchołki myśli, podtrzymuje w innych wiarę w ciemny i martwy kanon dogmatów...
Wyraził to mniej więcej oględnie.
— Pan myślisz, że burzami rozwierają się najgłębsze wrota, a może tam trzeba iść przez uspokojenie?
— Burzami czy mrówczą pracą, myślę — że wstyd jest dla obecnego kościoła polskiego, iż nie ma swoich myślicieli, którzyby rozbili stary mur — —
— I?
— Tedy odkryłoby się życie nowe.
— Hm... jak pan mogłeś zabijać, nie wierząc w nic?
— Miałem być Macochem, który zabijał, wierząc? Tak, nie wierzę w nic, prócz w mękę życia i w radość słońca.
— Umysł nie wyczerpuje życia naszych głębin.
— Nie chcę, nic chcę tych domniemanych głębin: tam jest atawizm dawnych przeżytych wierzeń. Niegodne wolności Prometeusza!
— Prometeusz! czyli myśliciel, który zaświatom wyrwał ich tajemnicę! —
Ksiądz zamilkł, Piotr zaś wpatrywał się w obraz.
— W upiory pan wierzysz?
— W upiory?
Piotr spojrzał na księdza, jak na maniaka. Ale postanowił uderzyć z otwartej karty.
— Tamta Hiszpanka na obrazie nie zdaje się być upiorem z innej planety!
— Hm. Filozofję swą tworzyłem z przeżyć. A ta Hiszpanka właśnie była upiorem. —
Ksiądz zasiadł głębiej w fotelu. Skłębione chmury, wycie huraganu, mrok i ten cudny ogień na kominku wyrażały oczom Piotra to, co wyczuwał jego duch — demoniczną wolność przestworzy nad górami życia!
Trwało długie milczenie.
Wsunął się kot ogromny, pręgowaty, jak pantera — musiał być bardzo zły, bo, zobaczywszy Piotra, zaczął parskać.
Wreszcie, postanowiwszy ignorować go, wskoczył na poręcz fotelu i ułożył się, jak poduszka, pod głową starca.
Ksiądz zaczął już wydmuchiwać popiół ze stambułki bursztynowej, ale ku grozie Piotra — nakładał nową porcję tytoniu. Podał mu jednak młodzian uprzejmie iskrę z pieca wyjętą — rękami okutemi w kajdany niosąc ogień!
Zaczął mówić ten, którego pułkownik Sierakowski nazwał księdzem Faustem.


VI. RÓŻA UPIORNA.

Z kardynałem Metastasio żyłem w pewnej zażyłości; lubiły mnie jego damy, mimo iż byłem tylko kapitanem gwardji papieskiej.
Trzeba panu wiedzieć, że niedarmo Włosi nazywali go, również jak króla Wiktora Emanuela — ojcami narodu.
Tak, kardynał zbyt lubił dobre związanie torsu kobiecego z silnemi biodrami bachanckiej Menady. Do tego była już dodatkiem głowa piękna i mądra tryumfatorki na rydwanie. —
(Nie, w żaden sposób nie oczekiwał Piotr podobnego związania misterjum o upiorach z torsem Menady! Ale słuchał, wsparszy się o górny cokół kominka i stojąc w chłodnym półcieniu. Ogień przenikał różnobarwny witrażowy ekran szybek, oprawnych w żelazne ramy — rzucał migoty na bibljoteczną komnatę, igrał klejnotami na starych voluminach, na rozwieszonej skórze jawajskiego boa, i lśnił jak na baśniowych tarczach — na emaljowanych starych misach z Faenzy).
— Rozpustnik, szaławiła wołyński, którzy to obywatele, jak wiadomo, wogóle nie odznaczali się za mych czasów ani patryjotyzmem, ani uczonością, ale zato bałagulstwem i niby tężyzną... W tym jednym byłem odrębny, że zdążyłem otrzymać doktoraty przyrodniczy, matematyczny i filozoficzny.
Słowem, ja, hrabia Apolinary — o nazwisko mniejsza i tu pan mego nazwiska od nikogo się nie dowiesz — spotykałem się nieraz z kardynałem we czwórkę przy sarkofagu Attisa, ubranym we fijołki. Sarkofag ten służył nam za stół biesiadny nocami w kardynalskim ogrodzie przy Villa Doria Pamphili. Hm... (olbrzymi kłąb dymu wyrzucił ksiądz ze swej fajki).
Razu jednego szedłem pustą uliczką na Trastevere za fortecą Anioła. Ulica pusta; szabla ma wesoło dzwoniła, to znów milkła na brukowcach, porosłych trawą. Nie było ani jednego przechodnia. Mrok, cisza głucha, mimo iż rzędy pałaców starodawnych bywają jeszcze i teraz miejscem hucznych karnawałów...
Balsamiczny wieczór niósł zapach pinji, które mroczniały niby pagody. Jednocześnie jednak wionął mokry zabójczy wiew od wspaniałych łąk na maremmach, które ciągną się od Rzymu wzdłuż morza.
W takiej świeżości wonnej myśl o śmierci zaczęła kołatać cichutko — do zapomnianej maleńkiej furty mojej Jaźni.
Nie było nikogo na ulicy. Nie płonęły tu latarnie. W niektórych oknach mżył blask, ale zakryte były persianami, czyli po naszemu — żaluzjami.
Wtym — upadła róża do mych stóp. Tchnęła wonią tak silną, że napowietrzną drogę, którą leciała, przepoiła też aromatem.
Podjąłem, w mroku jej nie widząc — ale musiała być szkarłatna. Ukryłem ją na piersi, patrząc jednocześnie ku oknu, z którego mogła upaść. Pałac pogrążony był w mroku.
Błysło nagłe światło w oknie parterowym — stała z latarnią w ręce za kratami dama nadzwyczajnej urody.
Obyczajem, praktykowanym przez młodzież arystokratyczną rzymską, zachowującą jeszcze tradycje hiszpańskie, rzuciłem płaszcz bogato wygalonowany w smugę światła, padającą na bruk.
Ugiąłem kolano przed Piękną i, dotknąwszy kapeluszem ziemi, zacząłem mówić jakąś nagłą improwizacją zachwytu i próśb.
Ku zdziwieniu memu dama odrzekła mi po hiszpańsku:
— Teraz jestem samotna, miej łaskę do mnie przyjść... —
Nie trzeba mi było powtórzyć. Staroświecka z bronzu kołatka, utwierdzona nad klamką, przedstawiała nad gniazdem wężów lecącego Feniksa.
Zniknął blask od okna. W ciemnościach drzwi rozchyliły się za naciśnięciem niewidzialnej sprężyny, gdym ujął i machinalnie przekręcił kołatkę. Szedłem omackiem w mroku.
Dziwny, przecudny głos zawołał na mnie po imieniu wysoko nad schodami.
— Seńor Apollino... —
Nigdy w życiu nie słyszałem podobnie fjjołkowego głosu. Zdawało się, że to zadźwiękła fontanna, spadając z czaszy złotej w amforę krysztalną. Taki nieziemny głos mają na wiosnę lodowce górskie, gdy metaliczne dźwięki ich łączą się z mową czarodziejek.
Szedłem zwolna po schodach, przygniatało mnie wzruszenie.
Na drugim piętrze już było jaśniej, drzwi od rozświetlonej sali otwarte.
Postać damy wwiodła mię do wspaniałej komnaty, gdzie sufit wykładany grubemi taflami rzeźbionego czarnego dębu czy hebanu, boczne ściany okryte arrasami — bardzo staroświeckiemi.
Moja dama ubrana w strój, jaki widujemy na obrazach Welaskeza.
Na szczęście mówiłem biegle po hiszpańsku.
Powitała mię skinieniem róży tak ponsowej, że aż czarnej.
Uprzejmie wskazała miejsce naprzeciw siebie.
Zająłem jedno z krzeseł gotyckich, podobnych do tronu i konfesjonału zarazem.
Na stole lśniła wspaniała zastawa z kryształów i najdroższych fajansów emaljowanych, talerze były z grubego srebra.
Znając etykietę hiszpańską, nie ważyłem się przekroczyć jej realnemi pytaniami, lecz, jedząc zamorskie i dziwnie po staroświecku, korzennie zaprawne potrawy — mówiliśmy na temat mistyki i miłości.

Mało pomnę z tej rozmowy, prowadzonej w upojeniu wszystkich zmysłów, oczekujących najwyższego momentu — jeden tylko dwuwiersz, który mi rzekła wśród mnóstwa rzeczy przedziwnych ta Dońa:

La muerte y el amor, pasando el camino,
la noche los tomară en una posada.

To znaczy — jeśli pan nie rozumiesz po hiszpańsku  —
— Tak, zapewne? — rzekł Piotr:

— Śmierć i miłość płynęły w gondoli —
noc ich ogarnęła w ciemnych odmętach. —

— Hm... masz pan wyobraźnię na niekorzyść filologji. Wiersz znaczy poprostu:

Śmierć i miłość chodziły jedną drogą —
noc ich zastała w karczmie.

Dość, że następnego dnia — —
— Jak to, kapitan przebył tam całą noc?
— Nie byłem jeszcze księdzem. Zresztą, cóż mam rozwlekać? Czy to, że potrawy zmieniały się szybko, że podawałem sam — biorąc je z niszy, w której obracało się okno ślepe — tj. takie, że służba dalej będąca widzieć nas nie mogła.
Najlżejszy szelest nie zdradzał niczyjej obecności.
Po deserach, które były istną objatą na cześć boga Komusa, po winach — gdzie piliśmy Cherez i Gatta, który podobny, ale wyborniejszy od szampana — nie musuje i nie oszałamia. — —
Przeszliśmy do salonu, zdobnego w olbrzymie, matowe, staroweneckie lustra. Na kominku palił się ogień. Podeszliśmy do wieżycowego ekieru, w którym ściany i sufit były wyłożone lustrami.
Tu stały taburety, maurytański stolik, wykładany tęczą perłowej masy.
Moja nieznajoma usiadła tu, rozświecona blaskiem płonącego kominka.
Ujrzałem ze zdumieniem, iż wszędzie na ścianach, na podłodze, na suficie — odbijała się postać jej, owiana lucyferycznym czarem grozy i żądzy.
Wzięła mandolinę i śpiewała mi pieśni cudowne —
Niepodobna tego przełożyć, bo jest to już złączone z melodją. Rozmawia szatan z mniszką:

Noc mej duszy wychodzi za horyzonty tam —
gdzie wyje mrok wśród piekła bram.
Oto jesteśmy w Hadesach już goście —
i zamiast płaczu, mamy radoście...
Złam krzyża jarzmo! miła kochanko —
Nad głuchą gwiazdy tu lśnią Ananką.
— Zrzuć, potworze, swój czarny
habit i maskę!
Wejdź, miłuj — świat jest mi cmentarny!... —
— Zgasimy ziemię swych skrzydeł podmuchem!
w gwiaździstej szermierce
wypromieniaj łaskę:
Jestem Twym duchem —
Tyś jest me serce!

Następnego dnia wyszedłem, śpiesząc na wartę przed komnatą Jego Świątobliwości.

Potym zaś o godz. 9 miałem eskortować papieża na mszę, którą odprawi wobec wielkiego tłumu unickich pielgrzymów.
Kodeks służbowy w Watykanie jest bardzo surowy, będąc całkowicie na honorze oparty.
Wtym na końcu ulicy spostrzegam, że nie mam przy boku szabli.
Niepodobna bez niej odbyć warty w papieskich pokojach.
Wprawdzie możnaby kupić po drodze, ale — co za wstyd! Kapitanem będąc, który za najmniejsze przekroczenie lub choćby dystrakcję karał miesiącem twierdzy w Zamku Anioła!...
Biegłem nazad.
Zacząłem dobijać się do drzwi.
Milczenie.
Kołatam coraz mocniej, nareszcie już z całych sił, myśląc, że w pałacu tym jest tylko moje Bóstwo i że jeszcze nie udała się na spoczynek.
Milczenie. Wściekłe echa mych szamotań potężnemi dźwierzami okutemi w bronz — mogłyby zbudzić niedźwiedzia ze snu zimowego, cóż dopiero miłośnicę!
Nakoniec — najmniej po kwadransie — wyobrazić me zniecierpliwienie — wyszedł z sąsiedniego domu starzec trzęsący się.
Pęk kluczów miał u pasa.
— A to dla czego Wasza Wielmożność rozwala tu bramę?
Zostawiłem tam szablę.
— Kiedy?
— Kwadrans temu.
— Być nie może.
Carajo, tonto, porco di Bacco, bougre de canaille, vieux saltimbanque! — ryknąłem wściekły, klnąc wszystkiemi językami — kiedy ja, kapitan gwardji, mówię, to znaczy, że tak jest! ty wieżo z kości starego rekina!
— A jednak to być nie może — odparł starzec z flegmą — pałac niezamieszkały od lat trzystu, należał do pewnej księżny hiszpańskiej. Obecnie jest własnością ostatniego jej potomka, który nigdy tu nie był, a mieszka w więzieniu dożywotnim pono aż w Czili — za jakąś nadzwyczajną zbrodnię. I nikt tu nie wchodził od czasu, kiedy byłem jeszcze młody, ani ja sam, bo mi to w klasztorze pod przysięgą zakazano. —
Osłupiałem, wglądając się w poważne, bezwarunkowo nie kłamiące rysy starca.
Więc obłąkany?
I prosiłem już bardzo uprzejmie, ale zdecydowanie, aby poszukał klucza i pałac mi otworzył.
Po namyśle wstrząsnął głową.
— Ha, śmierć moja się zbliża... mogę Waszą Wielmożność przekonać, i sam zobaczę, czy wszystko w porządku. Tu nocami bywają dziwne rumory... muzykę słychać orkiestry, a czasem jakby sto osób tańcowało... Papieże tu chodzą i odbywają się straszne igrzyska. I tu przychodzi djabeł w postaci kobiety —
— Idźmy, vamos! andiamo! — odparłem niecierpliwie na to snowidzenie starca.
Z mozołem przekręcił klucz w zardzewiałym zamku, bo Feniks ów nad gniazdem węży tym razem jakoś nie otwierał.
— Tasama sień — mruknąłem, wchodząc — szabla ma będzie tam na górze. Trzeba ostrożnie iść, aby śpiącej już zapewne Pani nie obudzić.
— Niema tu żyjących — odparł z mocą starzec. — Widzisz, kapitanie, kurzu jest tu więcej niż cal na schodach. Ale ba... corpo della Madonna! — tu są ślady stóp — akurat właśnie Waszej Wielmożności... Wmieszała się nieczysta siła, albo pan jesteś złoczyńcą, który ma podrobiony klucz! —
Zostawiłem zrzędzącego furtjana, przeskakując naraz po kilka schodów, aby uprzedzić damę o niespodzianym najściu.
Stanąłem na drugim piętrze. Rozwarłem naoścież drzwi, nie otrzymując odpowiedzi na zastukanie.
Nazwałbym pewien rodzaj mistycznego strachu mrozem Komandora, bo zmieniłem się w statuę.
Wszakże sala była pustą zupełnie, a że tasama — mogłem przysiąc, wobec arrasów, mających przy wieczerzy oglądane motywy rycerskie: bój z Maurami, herby królestw Kastylji i Aragonu.
Stół i krzesła te same gotyckie — nie było tylko nakrycia do wieczerzy.
Ale to zrozumiałe. Uprzątnięto. Na zapylonej grubą warstwą posadzce — istotnie, chyba od wieków niezmiatanej — ślady mych stóp! Wiodły, okrążając w wielu miejscach stół. Krokami równemi jak w lunacji — aż do końca drugiego salonu widoczną linją szedł ów ktoś.
W salonie tym nie było już ognia na kominku, wiatr gwizdał.
Podszedłem do wieżowego ekieru, wyłożonego lustrami. Tam nie było maurytańskiego stolika — — jedynie szabla ma stała w kącie.
Gdyby mnie nagła purpurowa błyskawica uderzyła z sufitu, nie byłbym tak wstrząśniony. Jestem w labiryncie mroków. Żadnej nici w tej Abrakadabrze i jeśli nie dojdę zaraz do sypialni pięknej Nieznajomej — to położę krzyż nad swym umysłem. Zresztą nie zdawałem jeszcze sobie sprawy ze znaczenia tych przeżyć.
— Kto mnie zwiódł?! — wybuchłem, biegnąc po salach pustych z szablą gołą, gotowy przebić.
W ten sposób salę i komnatę poprzednią przebiegłem, lecz nigdzie dostać się nie mogłem, gdyż wszystkie drzwi były zaryglowane i zamknięte olbrzymiemi kłódkami. Ale rdza w nich i pajęczyny świadczą dostatecznie, ze zdawna nie były otwierane.
W ciągu zresztą kwadransa, jak zniknąć mogły wszystkie meble, całe urządzenie komnat?...
Gdzie ich mieszkanka?...
Sięgnąłem do piersi po różę — wydobyłem białą, ale z wyraźnemi plamami krwi.
To łatwo objaśnić: palce mogły być zadraśnięte przy rozwieraniu tych dźwierzy — mruknąłem.
Woń róży upajająca i infernalnie cudna — w jednej chwili ożywiła we mnie wspomnienie i kategoryczną pewność, że ja naprawdę tuliłem tu żywą Nieznajomą.
Wyszedłem z pałacu.
Ulica — Rzym i ja, hrabia Apolinary — kapitan gwardji — obłąkany, czy nawrócony?
Zanadto czułem szaloną niezgasłą rozkosz w mych żyłach, aby wątpić, iż przeżywałem chwile z Wenerą piekieł.
Nie wróciłem już do Watykanu. Szablę mą zawiesiłem nad ołtarzem pierwszego spotkanego kościółka.
Wstąpiłem na nowicjat do najsurowszego klasztoru i zrobiłem ślub, że będę księdzem. Co prawda, nieraz tego żałowałem, bo jeśli człowiek nie może się pomieścić w świecie, to cóż dopiero w sutannie?
Sprawdziłem potym w kronice historji, że mieszkała w tym pałacu księżna hiszpańska miłośnica Cezarego Bordżia, która królowi neapolitańskiemu pomogła kochanka swego przywabić i uwięzić. —


∗             ∗
Ciemno, kominek przygasł. Wtym głownia, wypadając, rozrzuciła krwawe fontanny iskier.

Rozchyliła się brama miłości, którą w misteriach Mitry przedstawiano z lichego metalu — cyny.
Taką może była miłość służebnic Afrodyty cypryjskiej, jadącej na wspaniałym dwukolnym rydwanie z czarnego hebanu, wykładanym mozajką z koralu, złota i szmaragdów — rydwan pędził nad morzem wśród leśnych gęstwin, a ciągniony był przez mitycznego jelenia. Służebnice Afrodyty cynowym węzłem spajały ze sobą ciała ludzkie...
Lecz taką nie jest miłość natur prostych a głębokich... i Piotr pod wrażeniem opowieści przypomniał sobie ów cudny śpiew hiszpański — zdało się mu, że gdyby umiłowana kobieta tak zaśpiewała, umarłby u jej nóg...
O ven, ama... eres alma, soy corazon!
Umarłby dla świata... Poniósłby ją Piotr nad jeziora amerykańskie Ontario lub Eri, jak mu to jeszcze cudniło się z opowieści Mayne Reida — zbudowałby tam chatę i żyłby tam... z nią...
Lecz Polska? a więc później dopiero, dokonawszy już swego czynu w Polsce, miałby prawo tam wśród lasów olbrzymich, nad wodospadami — — żyć z umiłowaną...
Otrząsnął się — i pomyślał: za kilka dni sznur złamie kręgi mej szyi i zagaśnie moje życie. Nie trzeba zniewieściać woli swej marzeniem. Wierzyłem w upiora Polski — z nim spędzałem chwile ekstazy. Halucynacje... rewolucjonisty!... —
Ozwał się głośno, starając się nadać inny bieg myślom rozpacznym swego serca.
— Więc tylko dwa wnioski, jeden — że przywidzenie — nagły ostry napad obłędu, który kapitanowi, wiodącemu życie rozpustne, kazał nawrócić się i powiesić szablę na ołtarzu, szablę wcale zresztą niekaraną staniem w kącie. Taki wybuch ascezy znany — —
— A drugie — zapytał uważnie ksiądz.
— Trudne do przypuszczenia: jakiś upiór, istota zagrodowa, przybrawszy postać żyjącą...
Lecz to jest absurd. Poprostu ksiądz jest poetą, psychikiem, skłonnym do autosugiestji.
Idąc jednej nocy mroczną ulicą Rzymu i stanąwszy pod opuszczonym pałacem, ujrzał gwiazdę, odbitą w jednym z nierozświetlnych okien.
Przekręciwszy w sposób wypadkowy zamek u bramy — wszedł — i w mroku młody kapitan przeżył halucynację wywołaną przez żądzę miłości, wizje Inferna... W ojczyźnie Danta i u stóp świątyni katolickiego fetyszyzmu — o to nie trudno... —
Zaśmiał się ksiądz, puszczając kłęby dymu.
— Życie nie daje objaśnień i ja ich nie dam. Musiało to być silne przeżycie, jeślim uczynił ślub, trwający przez całe lata, liczne jeszcze od owej epoki.
— Niestety, uczuł się ksiądz już związany sutanną później — kiedy przyszła chłodna refleksja?
— Któż waćpanu prawo daje tak do mnie kołatać?! nie zostawiłeś wszakże u mnie swej szabli! — rzekł zimno, odpychającym głosem ksiądz. — Jeśli waćpana nie uważam za łotra, jak wszyscy współcześni ziomkowie, to nie mam jeszcze żadnych danych do przyjmowania za sędzię.
— Przywykłem w więzieniu, że się zna tylko dwie kategorje: wrogów i braci — odrzekł hardo Piotr. — Dziękuję za opowieść. W porę pożegnać będę musiał. —
Ksiądz może pożałował porywczego słowa, ale jak każdy bardzo już rozwinięty umysł — gniewała go spotkana w kimś mechaniczność myślenia. Nie żądał ślepej wiary dla swej opowieści, ale może oczekiwał radości w Piotrze, iż życie przedstawia wszelką możliwość... Więc odrzekł mu, nie zważając na jego powstanie.
— Cóż to za ścieśnienie świata w te dwie kategorje? jeszcze jest cały miljard ludzi nam obojętnych, ale którzy przedstawiają niezużyty skarb naszego życia. Bo któż ręczy, czy ten obojętny w danej chwili człowiek nie będzie za godzin kilka bliższy nam od brata? Zresztą są jeszcze ludzie samotni, wędrowcy ku krainom dalszym niż ludzkość i tych nie da się zawrzeć w żadną kategorję. —
W Piotrze żyła utajona potrzeba wyrwania się z cieśni pozytywizmu, ale chciał to uczynić drogą podstaw naukowych. I nagle zrozumiawszy, że ksiądz Faust daje mu w osobie swej tę możliwość Wiedzy — zadrżał. Wyciągnął ręce, jak człowiek zamurowany w grobie ku zbawcy.
— Darujcie mi — rzekł ze wzruszeniem — jestem lampą, która szybko zagaśnie. Jeśli możecie — Wy, dziwny Panie, rozewrzeć przede mną jedną za drugiemi owe bramy wtajemniczeń — bramy Mitry — ach, wtedy żyć będę życiem Waszym, niewątpliwie dostojnym, ulecę na rydwanie waszej myśli w głębiny świata mi nieznanego. Nikt nie żądał od nikogo większej łaski, niż ja teraz. Żądam najgłębszych skarbów, które zebraliście w życiu, które chowacie być może dla siebie czy dla swego Boga. Może dla dalekich pokoleń chcieliście zawrzeć w księgę, która byłaby zbiornikiem wiedzy duchowej w katedrze narodu. Mówię mistycznie już, bo dla czegóż mam trzymać się tej zgniłej gałęzi pozytywizmu, która, łamiąc się, strąca mię w otchłań bezgranicznego mroku?
Nie lękam się zgonu. Owszem, patrzę weń, jako w najwyższe wtajemniczenie. Nie dałbym sobie śmiertelnych godzin odjąć za cenę życia wiecznego.
Chcę umrzeć, ale w pełni zachwytu i przerażenia, przebywszy wszystkie stopnie grozy, zamyśleń, wielkich błyskawic, sfinksowych zagadnień. —
Znam bramę z ołowiu.
Przebyliśmy teraz bramę Afrodyty upiornej. Brama to nie z cyny. Metal fałszywy. Spaja i pogrąża ciężarem. Brama to z rubinu; narodziła Was, jak matka w purpurze żądzy. Prowadźcie mię — wy, dawny mędrzec Eleuzyjski ze swym adeptem. Godny jestem być nim. Przysięgam. Można mi wierzyć. Mam duszę rozpaczną, ale świecą w niej oczy mądrości i jasnowidzeń. Tylko zbyt daleko jeszcze ode mnie — i nie będę miał czasu już ku mym własnym Oczom iść.
Wiec prowadź mię Ty, Sokratesie polski, lub może zacieśniam Was znowu — bo Sokrates był realistą...
— I ja jestem realistą. Realizm ten jednak wewnętrzny, którego nie ujmujemy przez zmysły. Znał to Sokrates w swym dajmonie — i nazywał ten głos wewnętrzny — pójściem za swym bogiem... Sequere deum. Ale muszę zrobić zastrzeżenie: W misterjach uczeń zwał się mistos, a wyższy, mający już dar kontemplacji — był to epoptos, nie adept. Nazwa ta przysługiwała w średnich wiekach tym, którzy już władali tajemnicą przemiany kruszców w złoto (filozoficznym kamieniem) lub życiowym eliksirem. Jeśli mnie zaszczycasz tytułem Mistagoga, sam weź pochodnię intuicji, gdyż bez niej będziemy roztrącać się w mroku o rzeczy Niewyrażalne. Nie będę mógł prowadzić Cię, jak to sobie wymarzyłeś, przez bramy w tym porządku misterjów indyjsko­‑irańskich.
Wprawdzie mógłbym dobrać z mego życia różnych opowieści i misternie podprowadzić je pod ten schemat. Byłaby to literatura, sztuczność nadobna i może poniekąd bawiąca umysł.
Ale życie nie wiedzie przez bramy ani te, ani w tym porządku, ani w tej liczbie. Oto nasuwa się mi opowieść...
— Wiem, że z tych opowieści będzie niejedna spiżową, żelazną, ze złota... lub nawet Bramą ze szmaragdu — szepnął cicho Piotr.
— Dopiero jest godzina ósma — mamy przed sobą, długą, zimową noc.
I oto nasuwa się mi życie moje w powstaniu, do którego wstąpiłem wkrótce po tym przejściu z Upiorną Różą.


VII. MIŁUJMY, ZWALCZAJĄC WROGÓW SWYCH!

Było to latem — walczyłem, wiodąc oddział Kurpiów, wśród puszczy Kampinoskiej... Powstanie wrzało w pełnej sile.
Szczególnym okrucieństwem względem nas odznaczali się starowiercy.
— I koloniści niemieccy — dodał Piotr.
Zachmurzył się ksiądz.
— Jeśli waćpan wszystko wiesz dokładnie, mówić nie potrzebuję. —
Piotr zamilkł, jakby Harpokrates, bóg milczenia, nietylko palec położył mu na ustach, ale ściągnął je olbrzymią żelazną kłódką. Istotnie, opowiadający, jak medjum zamknięte w swej aurze, nie znosi budzenia go dźwiękami obcemi. Widać było, że ksiądz zapada w medjumizm swych myśli.
— Był oddział ze samych starowierców. Straszni fanatycy... nas mieli za wcielonych djabłow, służących Antychrystowi. Wieszali bez pardonu każdego powstańca.
Wtym pikiety doniosły mi, że ten właśnie oddział starowierców, złożony z samego ochotnika, a więc nieobjęty kodeksem wojny, kąpie się w wielkim stawie poblizkiej wsi.
Zrozumiałem niezwykłą sposobność, gdyż obecności mego oddziału nikt z nieprzyjaciół nie podejrzywał. Owszem, sądzili, że znajduję się o mil dwadzieścia, gdzie byłem dnia onegdajszego. Wziąłem jedynie oddział kawalerii, każąc Kurpiom pieszym iść forsownym marszem przez lasy naprzełaj.
Co pary w końskich płucach gnał szwadron, tj. około 80 ludzi zbrojnych w najlepsze sztucery, piki i szable.
Przelecieliśmy jak wicher przez wieś.
Wypadliśmy przed staw — który był głęboko wśród wzgórz.
Jeszcze nie było widać kąpiących się.
Starowiercy zachowali się z dziwnymi, jak na wojnie podjazdowej, niedbalstwem.
Nie postawili czat.
Kazałem kawalerzystom mym co prędzej okrążyć i łańcuchem staw zagarnąć.
Na me silne gwizdnięcie nagle wdarli się ku wzgórzom, celując ze sztucerów w gromadę hałasującą, chlupiącą się w wodzie z dzikim radosnym rozuzdaniem.
Spiekota bowiem była straszna, samo południe.
Ujrzeli nas, jakby Demonów śmierci. Nastała martwa cisza.
Nie mogli uchwycić broni, ta była w kozły złożona na łące nieco zdala od brzegów.
Zresztą strzelać w górę pod słońce... nie przydałoby się na nic.
Stałiśmy, biorąc ich na cel, jak kaczki. Dwadzieścia strzałów dając na minutę, mogliśmy w ciągu minuty położyć tysiąc sześćset trupów.
Kilkuset ludzi wynosił ich pułk.
Zawyli brodacze... pouklękali wszyscy w czarnym grzązkim mule i zaczęli modlić się do nas z rękami wzniesioneni.
— Batiuszki, pomiłujtie!...
Cobyś pan wtedy zrobił na moim miejscu, będąc dowódcą oddziału? —
Zaświeciły oczy Piotrowi, zbudziła się w nim nagle furja walki. Srogie oczy Walkirji z lancę lecącej zabłysnęły mu fosforem piorunującym.
— Wystrzelałbym bez pardonu co do jednego... ha! mieć naraz kilkuset takich!... wystrzelałbym mierząc nie w głowy, ale w środek ciał, aby długo męczyli się, ginąc na skwarze.
Miałbym uznanie dla wojska właściwego, które spełnia swą powinność... wojsko wziąłbym do niewoli i wypuścił, odjąwszy broń. Tych zaś — — nie, nie!... wstrętne mi jest miłosierdzie, gangrenujące duszę polską... Walka straszliwa, bezwzględna, sroga...
— Wiem. I ja czułem tosamo. Zanadto dobrze znałem historję Rzymu i kondotjerów renesansowych, abym nie pochwalał bezwzględności czynu w chwilach wyjątkowych.
Ale musiałem tu liczyć się z duszą narodu polskiego. Zapytałem chłopów mych, którzy, jak posągi nieruchome, stali, czekając sygnału.
— Co zrobić, jak myślicie, chłopcy? — zapytałem.
— Ognia i zarąbać! — odrzekli hurmem.
To nie mówił Król Duch narodu. Tłum zawsze ma instynkta niższe, niż jednostki, z których się składa.
Ogarnął mię mistycyzm przyszłości.
Zrobiłem wielki krzyż nad tym tłumem starowierczym.
Kazałem broń zabrać, złożoną w kozły.
Zażądałem przysięgi od starowierców, że, dobrowolnie wstąpiwszy do wojska — dobrowolnie wyjdą z szeregów.
Niewiadomo czemu wszyscy — i moi dzielni Kurpie, którzy już przybyli od lasa, gotowi walczyć, — mieli też łzy w oczach.
A to było z radości, że dusza zaprzeczała faktom zwierzęcości.
— Pozwól mi rzec, księże, co sądzę: Dusza gubi wszystko w Polsce. Za górnie, za mistycznie, za niemożebnie chcemy mieć życie. I dla tego życie realne przeobraża się u nas w taką nędzę.
Minęły czasy tych wiejskich idylli, które opisywał Lenartowicz: sianożęcie, kościółek, zbieranie malin... W Polsce zabrudziło się życie ziemne, bo gdzieś na niebie malowano freski... Zemściły się ideały... Upokorzenia młodości w gimnazjum, nędza rodziny, najbrutalniejsze traktowanie idei odrodzenia przez tłum żuiserów, sądzących świat z wyżyn automobilu, gumowej dorożki i prosperującej kamienicy...
Trzeba silnej żelaznej pięści, któraby samych Polaków umiała utrzymać w karbach. Ta pięść musi wynosić jednocześnie bramę wolności i posłuszeństwa. Czy w czasach waszych znano tę mękę, gdy wojownicy zmieniali się w bandytów, a naród niewalczący — w gromadę tych brudnych bronzowych antylop, zwanych Guanaki, które kopią, kąsają i plują, kiedy do nich podejść z zamiarem rozwarcia bram ogrodzenia?...
— Bandytyzm w powstaniu? a jakże miało być inaczej? naród, który nie zwycięża, musi chemicznie rozłożyć się na tchórzów i rzezimieszków. Chyba, że głęboka wiara utrzyma ludzi i nawet wzniesie na wyżyny rozwoju jeszcze doskonalszego, pracy pełnej ofiary i zaparcia się.
Dla tego u nas jest to i tamto, i było tamto i to.
Wiele utworzyło się band, które pod firmą powstania napadały na dwory i rabowały, co się dało.
W lasach Hrubieszowskich jedna taka banda zagościła u zamożnego obywatela w Stryjeńskiej Woli.
Wziąłem pięćdziesięciu konnych i przebyliśmy w trzy godziny dzielące nas pięć mil.
Ta hołota jednak nie zapomniała umieścić pikiety. Byli to niegdyś tędzy żołnierze.
Podchodziłem do pikiet w mundurze swym polskim pułkownika — ale dostawszy raz w swe ręce takiego wartownika, łamałem mu karabin o kamień i kazałem go aresztować.
Wziąłem dwuch mych żołnierzy najmłodszych, po lat piętnaście, dzieci zatym, wszedłem do pałacu, który huczał od gwaru. Wtym ujrzawszy, iż na pierwszym piętrze odbywa się orgja, posłałem po czterech starszych żołnierzy i wachmistrza. Malców mych postawiłem u wejścia. Z żołnierzami wkroczyłem na górę, rozwarłem drzwi.
Kilkudziesięciu bandytów z orzełkami u czapek buzowało przy stole, na którym obok mięsiw i antałów z winem leżały nagie dziewki folwarczne. Można było je odróżnić po grubych stopach i potężnych torsach od delikatnych panien, zresztą, te były zalane łzami.
Strasznym był widok ich ojca obywatela, który powiesił się na żyrandolu, nie mogąc tego przeżyć.
Wyuzdanie przelewało się poza wszystkie tamy. Tylko dowódca ich siedział ponury z głową opuszczoną. Słyszałem, iż był to człowiek, który wściekł się i zawziął w sobie na los, a to z powodu, że tyfus plamisty zabił mu niedawno żonę i troje dzieci. Ten w swoim rodzaju bajroniczny Lara, mszczący się na Losie Bogu, mógł wzbudzać litość, ale nie było już dla niej miejsca w mym znieważonym honorze Polaka.
Cztery karabiny kazałem wymierzyć w łby najbliżej siedzących — i, wstąpiwszy do sali, donośnie krzyknąłem:
— Waruj, łajdactwo! —
Porwał się tylko dowódca ich, spojrzał na mnie i, z flegmą wymierzywszy sobie z krucicy w usta, wypalił. Usta wypełniły się dymem i krwią, runął. Nastało milczenie.
Krótko, nie szczędząc barw na odmalowanie nikczemności, wykazałem im, co uczynili.
Nastała tu, jak dla starowerów, spiekota — tylko — ze wstydu na policzkach.
Jednemu za drugim kazałem wychodzić.
Każdemu z nich zdzierałem szlify, wachmistrz zaś — chłop sześciu stóp i ośmiu cali — wychodzącego brał za kark i, zrzucając ze schodów, uderzał nogą uzbrojoną w ostrogę tak, że rana szła od krzyża aż do pięt.
Folwarcznym dziewkom kazałem rozdać medaljony z Matką Boską i puścić wolne.
Owe panienki zaś — stały się wszystkie siostrami miłosierdzia.
— —
Tejże samej zimy resztki mego oddziału, pędzone jak dzikie zwierzę po kniejach i moczarach Polesia, zajęły wzgórze pod Mozyrzem. Jest to tak zwana Poleska Szwajcarja. Szerokie góry okryte lasami, pełne jarów — nad rzeką Prypecią...
Ukryci za pniami zwalonych drzew i mając plecy zasłonięte lasem, a na przodzie trzy granatniki, czuliśmy się bezpieczni.
Dopadli nas Rosjanie.
Ich strzelcy rozsypali się tyraljerką, lecz my, choćby już z natury położenia, byliśmy górą.
Pułk kozacki ukrywał się w lasku, unikając granatów. Nagle widzę: zdecydowali się na atak, okrążając nas pochyłością wzgórza, które z jednej strony łagodnie zniżało się ku dolinom.
Kazałem porucznikowi artylerji, który był panną z wysokiego rodu, przyjąć granatami, podpuściwszy kozactwo na trzysta kroków.
Tyraljerzy rzucili się na nas — było ich kilkanaście rot. Siła ogromna, jak na stu dwunastu strzelców.
Ale dawaliśmy sobie rady, nie dopuszczając do ataku na bagnety.
Nagle słyszę, granatniki milkną. Widoczna zdrada.
Tyraljerzy rzucają się na nas jak wściekli. Odpieramy ich z najwyższym trudem.
Zapóźno! Widzą nad sobą wspaniałych oficerów kubańskiego pułku, ich czerwone koszule, olbrzymie papachy — w jednej chwili mnóstwo spis, chmura szabel, kilkaset wystrzałów ku nam z góry od siodeł końskich...
Skomenderowałem oddziałowi cofanie do lasu, sam jednak, zarzuciwszy na siebie opończe zabitego czerkiesa, zwróciłem konia do owej panny i, ujrzawszy ją w objęciach kubańskiego oficera blondyna, wypaliłem mu w skroń.
Ona nie broniła się — porwałem ją na siodło. Nie uśmiechaj się pan (Piotr nie uśmiechał się wcale), umiała ona palić z armat, jak wy z papierośnic — lecz teraz nie miała niczego prócz szabli, którą jej wydarłem z nadwichniętej ręki.
Nasi Kurpie, walcząc już nie o życie, zdołali jednak ocalić się w gęstwinach puszczy.
Wpadło na mnie z pół seciny kozaków, chcąc brać żywcem.
Wąwóz dziwnym trafem pozostawał otwarty, ale był stromy.
Nie było rady — z pod szabel kozackich wykręciwszy konia, rzucam się z koniem i z nią w śniegiem zasypany jar. Leciałem w powietrzu ze trzy piętra. Aby jednakże koniowi nie złamać kręgosłupa — skoczyłem oddzielnie z mym ciężarem, konia trzymając za uzdę.
To lecenie w powietrzu było dziwną chwilą — zapomniawszy, czy nie mogąc uprzytomnić, że mam przy sobie zdrajczynię, ścisnąłem ją w tym śmiertelnym skoku, jak najdroższą istotę.
Runęliśmy aż po uszy w śnieg.
Za nami posypały się gradem kule, ale nie trafiając.
Miły mój koń nie uszkodził się również. Wychlusnął szczupakami na brzeg wzgórzysty, my, ciągnąc się za uzdę, doszliśmy do konia i wtedy brzegiem urwistym wśród gęstego lasu znikaliśmy z oczu wyjącym z wściekłości kozakom, którzy nas ostrzeliwać już nie mogli.
Niestety, ujrzałem, że krew sączy się z wronego — kula mu rozdarła biodro.
Wyszliśmy na drogę. Wśród zapadających ciemności leciałem, jak upiór z ballady, trzymając przed sobą na siodle Lenorę.
W sercu nie było mi do ballad. Ojczyzna skonała na tym wzgórzu. Zatrzymałem konia. Wśród nocy nasłuchiwałem moich strzelców, Głucha cisza. Uczułem wstręt do życia. Nigdy rzymsko­‑katolicki porządek świata nie wydał mi się więcej niedorzeczny.
Walczyły we mnie dwa uczucia — jedno, to obwiesić na tręzli pannę, konia i siebie. Drugie — uczucie najwyższej ciekawości, co mogło heroiczną kobietę skłonić do zdrady?
Koń spływał krwią, trza maszerować. W tym usłyszeliśmy głuchy tętent. Pogoń! Zostawało tylko znowu webrnąć w śnieg tak głęboki, że aż po kolana i wszyć się w gęstwinę lasu.
Marzłem, gdyż byłem nawet bez kożuszka wojskowego, zrzuciłem go w czasie bitwy. Opończa czerkieska zleciała mi w czasie naszego spadania.
Chciała mi panna oddać swój kożuszek.
Ma się rozumieć, kazałem jej milczeć.
Uszy i stopy miałem już jak w kleszczach ściśnięte.
Mogła teraz bez przeszkody czynnej z mej strony zawrócić się i uciec — lecz owszem pomagała mi brnąć przez puszczę.
Ubrana cieplej ode mnie, na nogach miała futrzane buty, czego jej mocno zazdrościłem.
Za kołnierz i za rękawy sypały się grudy zlodowaciałe. Po skrzypieniu śniegu poznałem, że było już ponad piętnaście mrozu.
W ciemnościach nieraz padamy na łeb w zdradnych poleskich kępach, które wystają z bagna na łokieć. Chodzi się jak po gąbkach, przy osunięciu zaś, nogi lecą w głęboki dół.
Koń znosił wszystko, lecz stękał jak człowiek niesiony po operacji chirurgicznej i utykał. Nie mogąc wytrzymać tych jęków, porwałem go za szyję i zapłakałem.
— Waćpan nie poświęcaj się dla sprawiedliwości — rzekła mi towarzyszka — strzel do mnie bez zwoływania na mnie sądu. Jestem winna, to chyba jasne. Weźmiesz sobie wtedy mój niepotrzebny kożuszek i moje futrzane buty.
Życie twe, pułkowniku, więcej jest warte od twej cnoty.
Oto mam rewolwer, pozwól mi, że zakończę ze sobą.
— Waćpani ulubił się ten oficer? — spytałem ostro, idąc dalej w śnieg.
— Zamilczę chyba. Bo jeśli powiem, to wyglądałoby na usprawiedliwianie. Winna jestem bezwzględnie.
— Któż to był?
— Mój brat.
— Po Adamie i Ewie?
Przepuściła zły koncept.
— Pochodzę z rodziny mieszanej. Według Mikołajewskiego prawa, córki były katoliczkami za matką, synowie prawosławni.
Mój brat oddany do korpusu; bił się z kaukaskiemu wolnemi ludami i zapomniał o tym, że Polska istnieje.
I my o nim chcieliśmy zapomnieć.
W czasie bitwy nagle poznałam go — on, krzyknąwszy; Anielcia! pędził ku mnie... W jednej chwili porwał mię w objęcia... Wśród łez szczęścia zapomniałam, że kanonjerzy stoją bezczynni — wtym brat mój zaśmiał się dziko i z rewolweru powalił trzech moich kanonjerów — jednocześnie ściskając mnie lewą ręką, abym nie mogła się bronić.
Runęła chmara kozacka, ukryta w dąbrowie — i te trzysta kroków, dzielących nas, przebyli w minutę.
Rzekłam bratu memu:
— Włodziu, jesteś najpodlejszym z ludzi. —
On mi odrzekł: — Wiem. Ale Polski nie cierpię. —
I byłam pomszczona, kiedy twoja kula, pułkowniku, przebiła mu oko i mózg. Miłowałam go nad życie!... —
Las wydawał się nie mieć końca.
Tym lepiej dla nas.
Niełatwo znajdą kozacy trupy miatieżników. Obojętnie myślałem o śmierci.
Pragnąłem jedynie — raz ostatni ujrzeć ogień — i przy ogniu odebrać sobie życie.
Na domiar nieszczęścia wicher zaczął wstrząsać drzewami. Mróz stał się czymś piekielnym.
Nie odzywaliśmy się więcej.
Było już blizko północy — wyszliśmy na szeroką polanę.
Zamroczniało przed nami coś jakby chata. Schronisko dla gontarzy leśnych.
Rozchyliłem dźwierze.
Namacałem kupę zmurszałej słomy, kilka dranic nieprzerobionych na gonty lub niecki.
W żaden sposób drew szablą urąbać nie mogłem, zamiast rąk miałem wrażenie dwuch kłonic ciężkich, które mi przypięto do ramion.
Wtedy ona szablą nałupała drzazg, przyrzuciła rogoży. Nastała chwila takiego wyczekiwania, że aż pot wystąpił mi na czoło.
Siarniki mokre — pełno bowiem śniegu zlodowaciałego miałem w kieszeniach i pod mundurem. Zamokły: jeden i drugi i dziesiąty już odleciały bez najmniejszej iskierki.
Z apatycznie sennym wzrokiem wtuliliśmy się w kąt, mróz nam zaczął zatrute swe igły zapuszczać.
Modlić się jeszcze nie umiałem. Watykan ma umiejętność wyrabiania modlitewnego stiuku i ornamentu. Jeśli dom wiary się zawali, ornament nie utrzyma nikogo.
Wtym usłyszałem trzask stali... To moja towarzyszka uderzała szablą o szablę i rzucała snopy iskier na mech wydobyty ze ścian.
Takie to proste — ale było wtedy jak cud.
I cud się stał.
Zabłysnął ogień.
Zmieniłem się nagle w Indusa — jestem przy boskich narodzinach Agni — zamiast haomy, którą mógłbym ogień rozjarzyć — mam łzy cisnące się do oczu...
Umrzemy więc przy ogniu! w jasności Boga ziemnego!...
Przenikliwy aż do serca eter przenika mię. Dorzucamy drewek, potym wielkich szczap... Ogień, jak wielki złoty dach zdaje się ogarniać nam serca skrzydłami — Zaszumiała lodowata, posępna, marami upiorów szemrząca, puszcza.
Niech szumi i straszy... nam dobrze tu umierać.
W złoto rubinowym jeziorze my dwoje i poczciwy mój raniony koń, któremu podrzuciłem zeschłych sitowi, aby żuł.
— Jasno jest umrzeć przy ogniu — rzekłem.
Zgodziła się skinieniem głowy.
— Rozbierz się waćpani — mówię bez najmniejszej złej myśli — odzież swą wysusz przy ogniu.
Narzucę twój kożuszek i wyjdę, aby nie krępować. —
Nie miała wyboru, febra ją trzęsła, widać wyczerpała się straszliwym wysiłkiem tego marszu w śniegu po kolana przez tyle godzin... Owionął ją potym mróz, gdy przez pół godziny wykrzesywała ogień...
Tymczasem nałamałem w lesie ogromną naręcz chróstu i gałęzi.
Niecny mróz z wichrem napełniał mi płuca śluzem i krwią.
Nie mogłem już mrozu wytrzymać. Minął kwadrans.
Zastukałem.
Nie ma odpowiedzi.
Ponowiłem stukanie, strach mię ogarnął.
Tylko koń dziwnie jękliwie zarżał.
Rozchyliłem drzwi i prędko wsunąłem się, aby nie wypuszczać ciepła z izby.
Widok był cudowny — centaur obudził się we mnie.
Rozwiesiwszy na tyce amarantową koszulę — leżała przy ogniu naga tak blizko żaru, że uczułem skwarzenie ciała. Koń pochylił głowę ku jej włosom — nieruchomo trwał, nawet na moje wejście uszami nie zarżał.
Porwałem ją i odsunąłem — omdlała; serce biło. Okryłem ją czaprakiem. Żar podzwrotnikowy, ogień walił aż pod sufit, grożąc, że chatę zapali... Smolne kłody, hucząc, strzelały jak z rewolweru i zalewały się lazurową roztopioną żywicą...
Twarz jej prześwieca różowym odblaskiem konchy morskiej; oczy, nie widzące nic, lecz otwarte, niby u lunatyczki, świecą księżycowym poblaskiem.
Łuk bioder przegięty wkształt fali, która wzniosła się, płynąc.
— Cudzie życia — pomyślałem.
Wybuchło we mnie pragnienie wina gorętszego, niż esencje Etny.
Wszystkie kodeksy świata ustępowały we mnie wobec szału namiętności i zgonu.
Przypomniałem o ślubie swym w klasztorze San Onofrio — i ślub ten wydał mi się nagle czymś tak lichym, jak listek zeschły, unoszony przez wspienioną rzekę Missisipi.
Walka w boju zawsze podnieca zmysłowość. Stąd owo gwałcenie miast zdobytych, stąd owa bezwstydne przemowy Napoleona do grenadierów, stąd niesłychanie wulgarne zaklęcia Chłopickiego, któremi sadził, wiodąc kolumny do bohaterskiego ataku na Saragossę — ów zwykle wytworny i absolutnie dżentlmeński gienerał.
Żar ognia był mi tym, czym Kapua dla żołnierzy Hannibala.
Dość, że — — cała Horticultura animae przeryta już była wezbranemi wiosennemi potokami Centaurycznej woli.
Nie miłując jej, pożądam; rozpętany jestem, jak szatan i zrywam wszystkie łańcuchy. Nie wierzę w nieśmiertelność, w nic, w nic! chcę wrócić do dawnego pogaństwa. I nie być księdzem.
Otóż teraz, wpatrując się w to, co było mi niegdyś tak znane i tak uwielbiane, w wspaniałe ciało kobiece — usłyszałem nagle jej sława w lunatyzmie czy zemdleniu:
— Włodziu, jesteś najpodlejszym z ludzi. —
Zamarłem w sobie — i nagle przeraźliwa otchłań zdała się rozwierać u mych stóp.
Bo nie byłem jednym z tych, którzy niewolniczo przyjęli kanony i zachowują je dla oka przełożonych i gromadki wiernych. Dla mnie nie istniał żaden nakaz zewnętrzny, ale miewałem chwile tak głębokiej wizji, że Duch mię wypełniał, zdał mi się okiem, przez które patrzyłem na wszechświat.
Nie ten Duch natury, swawolnemi pląsy igrający na tokowisku cietrzewi, lecz straszliwy Duch Synaju wewnętrznego, który każe w naprężeniu woli wznosić się do Nadczłowieczeństwa.
Może tu drwić kabotyn literacki, żuiser salonowy i jakiś babiszon, dążący do „wyzwolenia“. Lecz mówię ja, który posiadałem niejedną z Wener świata, iż długo czekałem na wezwanie Boga, lecz raz uznawszy Go — we własnej wolnej mojej woli tworzącego — już go zdradzić nie mogłem.
Usunąłem się w kąt — i jakby szatan zawył na łańcuchu, tak ja targnąłem się w sobie. Wreszcie postanowiłem zakończyć już swe życie.
Na to miałem prawo.
Po pierwsze, nie znoszę śmierci w łożu wśród lekarstw. Nie znoszę też śmierci od starości — kiedy ciało staje się już pomarszczonym owocem Morza Martwego.
Śmierć musi być wzięta w chwili, gdy przełęcz życia już zdobyta — i odtąd rozpocznie się już potykanie w dół.
Jedyną omyłką w mym rozumowaniu było, że stałem dopiero u stóp góry, na którą trzeba się jeszcze długo wspinać.
Co innego teraz... teraz jestem gotowy i już naprawdę wolny...
W śnie lunatycznym powstała, nie czując swej nagości. Mówić poczęła wizjami proroczemi.
Mówiła o budowie Kosmosu i drganiach słonecznych, opisywała planety i twory, które tam zamieszkują.
Mówiła wreszcie o Polsce ze smutkiem, ale jakby zoczywszy świetlany punkt, wytężyła wzrok — zaczęła iść ku niemu, powtarzając wciąż: wodzów nam trzeba — nadludzi! — Doprawdy, jeśli nieśmiertelność bywa połączeniem najwyższego natchnienia duszy z wolą wieczystą — przy kształtach fizycznych, odpowiadających Nike skrzydlatej — ona była: nieśmiertelna, naga, nagością marmurów — kościelna!...
Nie wiem czemu, byłem pewny, że jest ona z rasy kapłanek w Arkonie, które wieszczyły wojskom Słowian.
Gdybym był Rytygierem z Króla Ducha, postawiłbym ją na tarczy jak posąg i niósłbym między wulkany islandzkie.
Ocknęła się — dusza odleciała od niej, niby ptak ogromny śnieżny w purpurowy zachód — zgasło słońce Jaźni...
Została naga, ładna o śmiałych rysach kobieta. Przetarła oczy. Ujrzawszy swą nagość, zdziwiła się.
Ujrzawszy mnie, zaśmiała się.
— Co ze mną? —
Szybko pociągnęła ku piersiom czaprak, ale przez to obnażyła się znacznie więcej, niż dopuszczała wstydliwość, choćby Nauzikai piorącej bieliznę.
Widząc, że nie jest już odziana natchnieniem, chciałem wyjść.
— Śniło mi się — rzekła — że jestem kapłanką w dawnej słowiańskiej Wenecie. A ty moim kochankiem — i kąpiemy się w morzu. Wstydzisz się mnie?
Wszakże mamy umrzeć — ja pragnę być miłowana... Ty byłeś mi zawsze taki dziwny — chmurny, wiecznie na szczytach lodowych.
Pozwalasz mi, żebym podeszła? —
Milczałem. Wiem, co takie milczenie oznacza: nagłe bez pamięci wtopienie ust swych w zatoki wiśniowe jej ust, załamanie wszystkich praw w tym jedynym, które z mężczyzny czyni Gryfa czarnego, rzucającego się na morze kobiece, aby je wchłonąć... Zaszumiała mi puszcza pieśń dziką tysięcy wojsk Króla Ramy, co szedł walczyć za swą umiłowaną...
Trwało milczenie i już wyraźne z jej strony oczekiwanie. Wreszcie spojrzała.
Wyciągnęła rękę ku mnie.
Musiałem zblednąć straszliwie, bo zapytała: — Miły! czy nie wierzysz mi, że ja ciebie kocham? czy nie wierzysz sobie, że umrzemy za chwilę przy tym ogniu?
— Jestem Księdzem — wyrzekłem, jakbym mówił — jestem zbrodniarzem.
Nie wiem, kto we mnie, wbrew mej świadomej woli, to wypowiedział.
— Odwróć się waćpan — odrzekła nagle, kombinując wszystko.
Zwróciłem się, patrząc przez szparę w dal śnieżną, gdzie kurniawa szalała w poświetli gwiazd. Ona ubrała się momentalnie, a ja, nagle pożałowawszy wszystkiego, chwyciłem ją w objęcia.
— Ksiądz pamięta, że przegraliśmy bitwę. Trzeba więc drugą wygrać... Tak zaiste, trzeba dowieść przed sobą, że jest świętość, ja wiem, że nie jesteś duchownym z nakazu niczyjego. Słyszałam, że mówiłeś umierającemu: — żałuj, zuchu, że opuszczasz tę cudną ziemię. — Mówili, że sam dla siebie w lesie odprawiałeś co dnia mszę. Nie słuchał jej nikt prócz ptaków — i prócz sumienia twego.
Otóż jesteśmy już oboje na wyżynach. Umrzyjmy więc.
Chcę tylko wyjrzeć jeszcze na gwiazdy.
— I ja — odrzekłem.
Wyszliśmy z chaty, kotłowało się pod niebem straszliwie: chmury, gwiazdy. Na ziemi zamieć wśród lasu zaorywała drzewa w brózdy, szalejąc, gwiżdżąc — jak obłąkany Tomko w królu Lirze.
W tym, wpadszy tu na polanę, burza zawyła, tańcząc jakiś sabat czarownic.
Objąłem wpół moją najmilszą i patrzyliśmy w świat, mając go pożegnać za chwilę.
Nagle ona mnie chwyciła za rękę.
— Patrz!
Z lasu wyszła gromada jeźdźców, pochodniami oświecali sobie nasze znaki na śniegu.
— Kozacy z dwoma oficerami. Uciekać niemożliwe, koń ranny, a my dwoje. Trzeba ogień zgasić. Nie dajmy się wziąć żywcem. To bajeczny koniec! —
Przylgnęła do mych ust, zdało się, że na wieki.
Koń niespokojnie zarżał. Odpowiedziały mu krzyki. Wskoczyliśmy do chaty. Przygasiłem ogień śniegiem, który w kącie leżał niedomarzły. Koniowi pysk ścisnąłem tręzlą, aby rżeniem nie zdradzał dokładnie naszego kierunku.
Gdyż o bytności naszej kozacy już wiedzieli.
Dym piekielny i para zapełniła wszystko.
— Nie gaśmy ognia — błagała. — To nic, że nas ujrzą. I zresztą mróz taki — radośniej umierać jest przy ogniu. —
Zgodziłem się i zostawiłem mały ogień, który chaty nie rozświetlił, ale zostawiał nieco ciepła.
Objęła mnie.
— Ty musisz dalej żyć — weź konia i ten kożuch mój — i moje buty futrzane — — — ratuj się. Ja celnie strzelam i kozaków tu zatrzymam, może parę godzin. Nie domyślą się, żeby samego ciebie gonić.
— Jeśli nawet kozacy nie podejrzywaliby mię o taką podłość, jakże podejrzywasz mię ty?
— Zaiste, wyznam, gorszą mam walkę tu wobec waćpana, niż tam z mrozem i kozakami. Wybieram niebezpieczeństwo mniejsze, chcąc zostać sama! — tak próbowała żartem mię nakłonić do wyjścia, ale ja już lufę sztucera wychyliwszy przez szparę, z której wydobyłem pakuły i mech — brałem ich na cel. Ona czyniła podobnie.
W mroku słyszałem już tylko bicie jej serca i swego — mocniejsze, z pewnością — nie ze strachu przed kozakami.
Jeszcze pragnąłem jej.
Wśród mroku daleko widzieliśmy watahę konnych, pochodnie trzymali nizko, aby jeźdźców nie oświetlać.
Wtym, zoczywszy ślady nasze wyraźne na polanie i mogąc już tu wobec szerokości miejsca i wywianego przez zawieruchę śniegu walić galopem, świsnęli konie nahajami.
Nie dawałem strzału, bo ona ścisnęła mnie za rękę, mówiąc:
— Wmiesza się za nas niewidzialny sojusznik, duchy? jak to nazwać... To będzie piorunem z tej olbrzymiej chmury natchnienia i piorun zemści nas... —
Nie wierzyłem jednak w pomoc duchów, mając wspomnienie przegranej bitwy — i jeszcze staranniej zacząłem mierzyć ze sztuceru. Za chwilę sypnę im dwanaście strzałów, każdy będzie nieubłaganie pewny...
Nagle rozległ się przerażający trzask, huk, potym wycie —
wataha zapadła w jezioro —
gdyż to, co braliśmy za polanę, jeziorem było zamarzłym.
My, idąc jedno za drugim, przeszliśmy. Oni w kilkunastu na rozpędzonych koniach zapadli w odmęt.
Wychlusnęła czarna woda i zaciemniła krąg jasny śniegu. W otworze widać już tylko było głowy ludzkie, końskie łby, ręce czepiały się na krach...
Wyrwałem z ogniska bierwiono gorejące i wraz z moją miłą wzięliśmy dwie długie tyki.
Instynkt? Z pewnością tak; i chłop syhirski ratuje zmarzłych więźniów polskich. Biegliśmy po niebezpiecznym już lodzie, zamokłym i popękanym.
Z przerębli uratowaliśmy jednak siedmiu ludzi zaledwo i jednego konia.
Reszta, z powodu mroźnej wody, dostawszy tężca, zaraz utonęła.
Wwiedliśmy ocalonych do chaty, ogień rozpalił się znów, twarze ciemne dońców napełniły się łzami.
Całowali ręce mej towarzyszce, zwąc ją Złota Zorja.
Nakarmili nas, mając torby wypchane zapasami.
Zapytała mię Złota Zorja, czy pomogły nam duchy, czy — przypadek?
— Jestem zanadto biologiem, żebym nie przypuszczał istnienia wyższego, niż człowiek. Ale gdyby duchy mogły pomagać, pomogłyby w sprawie ważniejszej, niż — łamanie lodu. Twoja intuicja wyczuła, że ta polana pod śniegiem może być grobem dla nieprzyjaciół. Zbudziłaś we mnie potęgę jasnowidzenia, bo widzę jasno, że droga przed nami strasznie daleka!
— Tobie przez życie, mnie przez śmierć, bo nie powiedziałam ci jeszcze, że jutro umrę.
— W takim razie ja z tobą — szepnąłem.
Ale noc już nas zmagała milczeniem.
Zasnęliśmy na kaukaskich burkach.
Rano rozjazd z naszemi topielcami, którzy zaprzysięgli, że choć walczyć muszą, ale nigdy srogiemi już nie będą.

Tegoż dnia w odległej o kilka mil wiosce spotkaliśmy garść naszego oddziału.
Nastała nowa potyczka ze ścigającemu ich kozakami.
Moja towarzyszka padła martwa, przeszyta dziesiątkiem kul rotowego ognia. Mnie spisy kozackie oporządziły tak, że teraz jeszcze czuję je czasem we wnętrznościach.
W nocy, gdy jechałem z konwojem — usłyszałem cichy szept kozaka. Jeden z topielców.
Rozerżnął mi więzy. Wśród śpiących na koniach kozaków zdołałem zbiec.
Mroczny las przyjął mię znowu — a palił mię teraz ogień zrobienia całej Polski — nieśmiertelną, nagą, nagością marmurów — kościelną!...


∗             ∗
— Jestem w położeniu bez wyjścia. Jeśli nie będę oponował, nie rozwinę myśli swej i nie skorzystam z tych opowieści. Jeśli będę oponował, narażę się na podejrzenie zarozumialstwa. Jestem wszak absolutnym nieukiem wobec księdza!...

— Pytaj pan.
— Jaką wartość mają dla nas nakazy moralne katolicyzmu? nie wierzę oczywiście w boskie powstanie tej religji. Mówią, że katolicyzm wielkie ma znaczenie dla ludu, bo odpowiada jego poetycznym potrzebom. Lecz dla czego więził naturę prometeiczną księdza?
— Najpierw nie wiem, czy jestem prometeistą. Mozolnie dorabiałem się swego człowieczeństwa. Myślisz, że to łatwo? że większość tak zwanych wykształconych ludzi to już ludzie? omyłka. Wykształcenie, jak rząd latarń ulicznych, spełnia tylko funkcje nazewnątrz. Lecz co się dzieje w domach i zamkach duszy?
Nieraz przekonywałem się o niesłychanej aberacji uczuć u t. zw. ludzi wykształconych. Wobec nich analfabeci chłopi byli istnemi ducha magnatami. —
W drugiej komnacie rozległ się szmer — pośpieszył Piotr, ile pozwalały na to kajdany — i ze zdumieniem ujrzał tam starego żandarma Iljicza, który przed obrazem Zorzy polarnej żegnał się i, trzymając świecę w drugiej ręce, jakby świątyni oddawał pokłony.
Zoczywszy wchodzącego, postawił świecę i, starając się iść na palcach, zniknął.
— Też nawrócenie? — zapytał Piotr.
— Kto wie, kto wie? trzebaby Iljicza wypytać, tylko że stary żandarm umie milczeć. To nie jest ksiądz in partibus infidelium.
Bo trzeba waćpanu wiedzieć, że moją właściwą parafję utraciłem za bezbożne badania — tu zaś tylko zastępuję umarłego proboszcza.
— Tak, ale czemu przed tym obrazem Iljicz krzyżem się żegnał? tam idzie katorżnik, podobny do księdza... Czuję, że jest tu żelazna historja...
— A co, pewno pan chcesz, abym znowu zaczął kołatać w jaką bramę Mitry?
— W żelazną... Hermesa...
— Hermes był też bogiem złodziei, więc może katorżników... Zarazem Brama pracy...
Lecz pracy nie mógłbym tu przedstawić w rodzaju fabrycznej, chyba niewidzialną na tych warsztatach, gdzie są tylko arrasy między ziemią a niebem. Na wielu górach i na wielu dolinach wymierzałem wartosć istnienia, tudzież bezwartościowość morału...
— Mów księże, moja godzina ostatnia wydzwania...
— Niewiadomo, dla kogo godzina ostatnia wydzwania... Waćpan może jeszcze urwiesz się z pod szubienicy, wtedy trzeba żebyś poniósł ten ogieniek, który we mnie tlił...
— Znicz tysiącoleci... Magów chaldejskich...
— Bez wielkich frazesowi zasiądźmy. —
Piotr dorzucił szczap smolnych do kominka, bo zamieć na dworze wygwizdywała wszelkie ciepło z pokoju — gdy ogień gasnąć zaczynał.
I słuchał znowu chciwie — podobnie jak wielbłąd, mający iść w siedmiodniową pustynię, pije na zapas wodę ze źródła.


VIII. WIEDŹMA UKRAIŃSKA.

Ksiądz, milcząc, zaczął chodzić po komnacie i nagle ukazał Piotrowi orła, którego skrzydła rozpościerały się na dwanaście stóp.
— Widzisz pan te szpony? jaka to okrutna potworna machina, stworzona przez naturę. Wyobraź te szpony, wbijające się w ciało łani, która jest jednym nerwem... Wyobraź, że każdy posiłek tego rabusia to jęk przerażający ofiary, dla której silne uderzenie dziobem w mózg już jest miłosierdziem.
Srogą bywa natura.
Instynkty jej żyją w nas. I jeśli kto ma ten instynkt srogości, winien go zwrócić jedynie w kierunku walki z tym, co jest podłe, co posiada zatruty pazur niegodziwości, jak na tylnej łapie ma australijska echidna.
Taką echidnę znałem... Jest pewien ród wyjątkowy w Polsce.
Jeśli przejrzeć akty nikczemników 18 wieku — to ani Poniński, słynny z cynizmu, przekupstwa i rozpusty, ani Seweryn Rzewuski — łotr wyrafinowany, udający dżentlmena, ani okrutny książę chorąży Radziwiłł ze Słucka, ani Tulczyński magnat — nie równają się jeszcze z okazem, który wydał ród Niegoj­‑Niezgnojowiczów. Mieszana to rodzina, a najpewniej jakiś rabuś na drogach publicznych w wieku XVIII napadł na dwór, wyrżnął rodzinę i zaczął pieczętować się herbem kasztelanów, wojewodów, hrabiów...
Dotknę tylko ostatnich pokoleń.
Było to na Ukrainie.
.....Kiedy hrabia Bolesław umierał i sparaliżowany leżał sam w pokoju — i nie mógł już mówić, tylko oczy widziały jeszcze wszystko i umysł rozumiał — wszedł do pokoju jego ukochany jedynak Etienne i zamknął drzwi na klucz. Podszedł do kasy ogniotrwałej, otworzył ją — przeczytał testament, gdzie były zapisy niektóre na cele publiczne — i testament podarł w kawałki...
Ojciec umierający to widzi — lecz mówić nie może, a cóż dopiero — zabronić.
Tedy wiec Etienne wyjmuje z kasy 40 tysięcy rubli — chowa do kieszeni i, nie kiwnąwszy nawet ojcu na wieczne dobranoc głową, wychodzi.
Zanim umarł stary hrabia Bolesław — młody już jechał do Paryża.
Tam przepuścił szybko pieniądze, a ponieważ był niepełnoletni, nie mógł zaciągać długu, dochody przysyłane przez opiekuna nie wystarczały — więc żył na utrzymaniu kilku starych bachantek i podrabiał weksle.
Wrócił wreszcie do kraju.
Hrabio Etienne i siostra jego dzielili się wielkim spadkiem. Tak się dzielili, że obrywali złote naszycia z mundurów dawnych napoleońskich gienerałów, a głównie z mundurów koniuszych dworu, bo te są sute; ważyli złoto na szalkach i dzielili się.
Został kawalergardem, ale prędko wyrzucono go z pułku. Zamieszkał na wsi. Mimo sknerstwa był utracjuszem. Z domu nie wychodzili żydzi i wśród antenatów pod kominem zawsze z kilku brodatemi szachrajami omawiał wyrąb lasu, parcelacje i t. d. Sam chodził ubrany czerwono po kozacku. Przepływając na koniu Dniepr, zajeżdżał mokry do cichego dworu, gdzie zalecał się nadzwyczajnie pięknej pannie.

Ubogi szlachcic nie śmiał odmówić ukochanej nad wszystkie gwiazdy córce.
Lecz już w kilka miesięcy po jej ślubie, przejrzał zięcia. Milczał, dręczył się, kiedy nagle odbiera list od córki, który go zabija.
List był zaiste dość niezwykły, jak na ukochaną latorośl.
Nazywała ojca „durniem“ z powodu, że źle wyraził się o przeszłości Etienna, i zrywała z ojcem, wszelkie stosunki.
Nim zdążył chwycić krucicę, umarł.
Państwo młodzi zaczęli używać życia. Czego w ich domu nie było! Szampan lał się rzeką... szansonistki przyjeżdżały dla pana, członkowie klubu myśliwskiego przyjeżdżali zarówno do szansonistek, jak i do pani. Nie było pięknej dziewki w okolicznych wsiach, któraby nie nosiła w sobie owocu żądzy dziedzica... Ten hrabia Niegoj kazał zabić nahajami starego włościanina za to, że upolował zająca na granicy swojej ziemi i pańskiej. Kazał zabić nahajami swoim leśnikom — t. j. bić tak długo nahajami, aż starzec wyzionął ducha. Ponieważ hrabia Niegoj otrzymał różne schedy po swoich magnackich ciotkach i babuniach — miał kilka miljonów — —
więc — za liczne zbrodnie które spełniał, niebyło mu nic.
Pan Niegoj, znieważający tak bezmierną ilość ludzi, był mimo to przyjmowany przez obywateli — i zacni obywatele bywali u niego.
O, bo niema większego szubrawca, niż jest nieraz „porządny“ człowiek w Polsce. Tak bywa... zresztą i gdzieindziej. Tylko w Polsce zbyt mało jest uczciwych i mężnych. Otóż pan Etienne uchodził mimo wszystko za gościa w porządnym towarzystwie. Szczególniej u tych bardzo katolickich panów, którzy wygrywali sumy od Etienna.
Trafiło się jednak, że któryś włościanin zaczaił się na jadącego konno i wypalił. Kula zraniła go ciężko. Włościanina aresztowano. Wyleczył się po paru miesiącach. Chwila zemsty nadeszła. Nasz magnat zdołał podejść władze więzienne — i zaczął sam indagować więźnia: w czasie indagacji połamał związanemu ręce i nogi, połamał kości twarzy.
Pan Etienne umiał obliczyć się i z tym przyjacielem, który żądał od niego wypłaty za weksle z domu gry w Kijowie.
— Widzisz — tu vois mon cher, trochę było między nami nieporozumień — ça ne fait rien. Ja jestem magnat, a ty też szlachcic. Możemy sobie ufać. Ty mi przynieś weksle i dasz mi jedną ręką na ulicy, ja przyniosę pieniądze i dam ci drugą ręką. Bo jesteśmy obydwaj ludzie honorowi, mimo tych nieporozumień. Tu comprends... —
I zjawił się ów naiwny druh na schadzkę na ulicy, gdzie Etienne umiał zatkać uszy tym, którzy byli od tego, żeby nie słyszeli wrzasku napadniętych.
Jeden przyjaciel pokazał weksle, drugi pokazał pieniądze, zapewnili się wzajem o honorze obywatelskim — i osobistej sympatji — i pan Etienne łupnął żelazną laską tak owego przyjaciela, że ten zwalił się w rynsztok. Zabrał mu weksle wśród nocy na Kreszczatiku.
To była pierwsza część życia. W czasie drugiej części Etienne zabrał się do alkoholicznych badań. Zajął się i medjumizmem. Miał on córkę Mirę. Posiadł taki niepojęty wpływ na nią, że ją przeobraził w monstrum, jak i swoją nieboszczkę żonę.
Wprawdzie to są rzeczy zatrudne już do opowiadania.
Orły muszą mieć szpony do rozdzierania sarn i jagniąt. Ludzie mężni muszą mieć moc do miażdżenia nikczemników.

Trudno mi wspomnieć Ukrainę, tak za nią tęsknię.
Do wsi Oratowa schroniłem się zaraz po powstaniu. Wychodziłem w step szeroki, bezkresny, lub wyjeżdżałem konno w krótkiej sutannie.
Tam rozmyślając, posyłałem niektóre opracowania do angielskich Revues naukowych. Musiałem rozjeżdżać dużo, by zbadać układ gieologiczny warstw, bo Karpaty ciągną się gasnącemi akordami wzgórz aż do Morza Czarnego. Niemniej, obowiązków kapłańskich nie zaniedbywałem, zyskałem nawet wielką miłość wśród ludu i niektórych obywateli.
Ba, trzeba znać... Ukrainki.
Zdarzają się rusałki prawdziwe, których duszę stanowi Dniepr nieobjętych żądz, olbrzymie mroczne niebo tęsknoty i dzika odwaga przepływania każdego moralnego porohu w kruchej łodzi „duszehubce“.
Ale zdarzają się i wiedźmy — monstra.
W bliskości Oratowa posiadał dobra ów hrabia Niezgnojowicz.
Latem przyjeżdżał tu ze swą córką, Mirą.
Nie mógłbym określić jej narodowości, bo nie miała w sobie nic polskiego, choć matka jej była Polką.
Stąd Mira zachowywała katolicyzm.
Powiedzieć, że była piękną, jest tosamo, co powiedzieć o przepaści, w którą się spada, że jest uroczym wypoczynkiem, lub o straszliwym zielonym meteorze — iż przypomina świętojański robaczek.
Miała włosy tak wspaniałe, jakich nie miał nikt w rozległej parafji — włosy, które były, jak las, jak puszcza i jeszcze jak namioty króla Salomona.
Włosy o barwie fijoletowo­‑czarnej, bo to co przechodzi czarność, miewa połysk fijoletu.
Wyobraź oczy jasne, niesamowite, niby dwa opale — lecz bez wyrazów innych, niż obojętność lub szalona tygrysia ponura ekstaza.
Te oczy były cudem grozy i upojenia.
Wobec nich już nie widziało się ani rzęs jedwabistych, ani brwi niby dwa skrzydła czarnego orła szeroko, królewsko rozwieszonych nad temi oczami —
Tylko usta, podobne do rozciętego krwawego granatu, nie przez wielkość, lecz przez barwę zbyt rubinową, dominując zaraz po oczach —
zdały się pieczęcią djabła, lub raną zadaną przez złego ducha tej twarzy.
Ojciec jej, niegdyś piękny kawaler­‑gard, nie miał z Mirą żadnego podobieństwa.
Ona średniego wzrostu, lecz zdająca się czasem wysoką, tak umiała patrzeć zawsze z dali.
Nie była to wcale nasza zwykła delikatna panna z dworu — silnemi były jej piersi, muskularnemi ramiona, musiała być na całym ciele opaloną, gdyż dnie całe spędzała konno w stepach, rozbierając się do naga, w słońcu się prażąc.
Tymczasem ojciec jej dorodny wysoki blondyn o słowiańskim typie, z ustami, które, spadając zbyt nagle w dół, wyglądały jak dwa cięcia kindżałem.
Mieszkali w zamku na wzgórzu.
Zamek ich otoczony drzewami nad rzeką, w wiecznym szczebiocie ptaków, wśród sadów owocowych i w parku, gdzie kwitnęły na lewadach między prastaremi drzewami olbrzymie słoneczniki. Malowniczo.
Na podwórzu roiło się od psów i strzelców, w przedpokoju od żydów, a w salonach — od brudu i gości przy kartach.
Ale naraz zmieniło się wszystko. Panna Mira wzięła na siebie prowadzenie domu po śmierci matki — i wprowadziła rygor klasztorny.
Ciągłe skargi ludu o wybrykach hrabiego przejmowały mię głęboko, choć nie znałem jeszcze ani jednego z Kohinoorów tej Golkondy zbrodni.
Hrabia N., mimo komfortu, którym zaczął się otaczać, zachowywał w gustach coś niesłychanie dzikiego.
Nieraz ostrzegałem go, żeby nie trzymał mastifów.
Te psy o ponurych spojrzeniach z olbrzymiemi łbami lwa, były niebezpieczne dla wszystkich dzieci, które przywykły bawić się z każdym psem.
Mastify zagryzały wszystko, co mogły dopaść po drodze.
Hrabia zapewnił mnie, że one są czułe na każdy ton jego głosu.
I rzeczywiście tak było.
Hrabia N. chciał stać się oczytanym, zbierał bibljotekę w kilku językach i miał kolekcję najcyniczniejszych grawiur.
Z początku dawałem lekcje języka włoskiego pannie Mirze, ale potym zaniechałem, kiedy maleńki rąbek życia ich z lekka się uchylił.
Nieszczęściem, któregoś wieczoru wezwano mnie do umierającego kamerdynera. Musiałem wieczór cały przepędzić w pałacu, czekając na moment oprzytomnienia tego, który był w agonji.
Mówiłem z powodu mych ekspedycji gieologicznych o jeziorze Rakszasów w wielkich górach Hindukusz. Jezioro to „Djabłów“ leży wśród ścian tak prostopadłych, że zda się, wyrzezał je skrzydłami piorunowemi Lucyfer, spadając z nieba.
Nie spuszczała wzroku ze mnie panna Mira, i niektórzy to zauważyli.
Ciotka jej, księżna L., nalewająca mi trzecią herbatę i nakładająca konfitur z róży dzikiej i jarzębin — zaczęła mi szeroko opowiadać, jaki znakomity układ zrobiła z pewną obywatelką, którą mieli wyrzucać z majątku. Oto pożyczyła jej sto tysięcy rubli, ale obywatelka musiała wpisać na hipotekę dwieście tysięcy i do tego z góry zapłacić procenty za lat cztery. Wtym spostrzegszy wzrok Miry, rzekła z wdziękiem:
— Niech ksiądz przeżegna pod stołem Mirę, bo ona już z pewnością zawitkę na księdza skręciła. —
Zamiast krzyża pod stołem, wstałem i pożegnałem towarzystwo, idąc do konającego.
Ręce Miry były zimne, choć na twarz wystąpiły rumieńce.
Spowiedź kamerdynera była tak straszliwym wyznaniem historji mieszkańców tego pałacu, osobliwie zmarłej hrabiny, że tylko jej charakter najgłębszej tajemnicy zmuszał mnie obcować nadal z temi ludźmi.
Wysze ciszy na blask księżyca, szedłem parowami, pełnemi czeremch. Znalazszy się wreszcie w swym cichym domku, kreśliłem kartę dawnych łożysk Dniepru...
Nie mogłem długo spać, raz jeszcze oblałem się tuszem zimnej wody, wygimnastykowałem pudowemi hantlami i odmówiłem pół brewjarza rzymskiego, który ma tę właściwość, że sprowadza najmocniejsze sny.
Zbudziło mnie groźne warczenie wyżła.
Zerwałem się.
W oknie otwartym ktoś stał — — kobieta.
Nim zdążyłem zapytać, jakim prawem rozchyliła okno, już była mi na piersi.
Odsunąłem ją, kazałem, by wyszła do drugiego podoju, ubrałem się i spytałem poważnie, czy wie, kogo wizytą swą zaszczyciła?
— Miły, serdeczny ty mój, idziem na krawędź świata! Taki ty ksiądz, jak ja zakonnica! Damy sobie radę... ja wprawdzie nic nie umiem, ale ty wszystko. Moja matka zapisała mi na moje imię w banku — dużo... Jestem pełnoletnia. Najpierw wyruszymy na Bajkał, w step sybirski! na dromaderach przez Himalaje do Hindukusz... Tam nad jeziorem Szatanów wyczekamy burzy, modląc się do wszystkich Demonów, jacy z nas się narodzą... Nie chcesz?...
No, więc idylla... Pojedziemy na morza, gdzie kobiety nagie pływają między wielorybami... zakupimy wyspę z ludożercami i będziemy niemi rządzić, a ty ich nawrócisz... i zasiejemy łany słoneczników i nastawiamy cały las krzyżów.
Będzie ślicznie.
Nie chcesz? no, dajże mi się ucałować — jeśli nie ty, to mnie weźmie ktoś inny...
A tylko dwuch ludzi podoba mi się na świecie — ty i mój ojciec.
Poddaj się, forteca twoja ma zdrajcę, który roztworzył mi bramy twej duszy.
Tym zdrajcą jest wyobraźnia.
Ty umiesz dziwnie opowiadać, każdym słowem raniąc, przeorując i wyrzeźbiając cudze wnętrze —
I ty mnie zgubisz, jeśli mnie nie będziesz miłował... Broń mnie przed mym ojcem! —
— Pani Miro, uspokój się — chcesz, zagram ci na fisharmonjum tę pieśń Palestriny, którą on utworzył, gdy wrócił po latach i zastał narzeczoną na katafalku w kościele — wszedł na chór — i zaczął to grać... —
Ledwo rozległy się głębokie, rozpaczne tony modlitewnej pieśni, Mira zatańczyła jakiś haszyszowy tan — musiałem przerwać.
Nie mówiąc nic, wziąłem kapelusz i wyszedłem do ogrodu. Noc sierpniowa... liście pełne rosy... Księżyc świecił przez zamierzchłe świątynie czeremch, topól, podniebnych osokór i czarnoklonów...
Po wzgórzach ogrodu schodzimy ku rzece — świeciła niby skrzynia pełna tajemnie, nabijana złotą nijellą —
lecz nie, świeciła jak Droga tortury — usiana mirjadami głów tych, co są zatopieni w milczeniach.
Złowrogą opowieść gadał młyn niedaleki. Zrywały się przez sen dzikie kaczki w oczeretach — i zdało się, że serce pęknie.
Ma jakąś cudowność wiedźmową noc ukraińska letnia.
Przez aleje szła ze mną Mira.
Nie kochałem jej, ale czułem całą zawrotną rozkosz otchłani piekła w tych oczach, które były księżycowym kamieniem z czoła Szatana wyjętym.
Zamorzyła mię Mira błaganiami, smutkiem, beznadziejną melancholją, szałem.
Kiedy jej wytłumaczyłem jasno, kto jestem i dla czego podjąłem się dźwigać krzyż —
nie dotykała mnie już, ale patrzyła strasznie w głębinę.
— Czarne ryby do swej sieci łowisz, panno Miro! —
Milczała.
— Odejdźmy od wody, w której teraz jest urok Ahrymana, tego wodza duchów złych. —
Milczała.
— Trzeba, żebyś porzuciła swego ojca. Jedź w świat — tam znajdziesz. Idź już. Księżyc krwawi się, gasnąc. —
Milczała.
— Dusza ma nie jest dla nikogo wezgłowiem, Miro. —
Milczała.
— Idź precz, bo cię wrzucę do wody — co będzie najmniejszą ze zbrodni, jakie mogę wykonać z tobą, idź, moja cudna... Miro... na wieki odejdź! —
Zaśmiała się, nabierając wody w obie dłonie — i podając je krwawemu, zamierającemu pod drzewem czarnej olchy księżycowi.

Miałem organistę przy kościele mym, który był trochę artystą, a w zupełności bałagułą.
Wyraz ten, oznaczający dziś żyda furmana, w istocie obejmował w niedawnej jeszcze Polsce ten typ młodzieńców, którzy, gardząc pozorami, udawali tężyznę.
Z bródką hiszpańską w zimie, żydowską na wiosnę, albo jak latem asyryjską — szwedzka skórzana kurtka, nahaj czerkieski — umiejętność wszystkich gier w karty i przynajmniej na dwuch instrumentach muzycznych, śpiewanie kilku arji cygańskich w rodzaju:

W nocy ciemnej ogień świeci
my spotkamy się na moście...

Znajomość na pamięć kilkunastu cytat z Marksa, z Czernyszewskiego „Co robić“ i z Michajłowskiego dumanie o tym, czy społeczeństwo jest organizmem.
Albin Hebetko rzucił uniwersytet, studjował muzykę.
Włóczył się po Rosji, pono ucierpiał za rewolucyjne poglądy, lecz z Włoch aż przywiózł swą nieosobliwą grę na organach.
Został organistą przez fantazję, a jak zaręczał — na to, aby napisać decydujące dzieło o wskrzeszeniu Litwy.
Był to brunet mizerny, z twarzą pozornie Chrystusową, ale o przemierźle fałszywych czarniawych oczach.
Gęsta olbrzymia czupryna wichrzyła się tak, że każdy z pokłębionych włosów wychylał swe żądło oddzielnie, jak wężyk na głowie Meduzy.
Przez czas jakiś zajmował mnie swemi litewskiemi poglądami, choć obrzydzał się megalomanją i pseudomistycyzmem, gdzie Chrystusa musiał zmóc Djabeł, Djabła uosabiał Olgierd, Olgierdem zaś jest — on...
Niecierpjała go panna Mira.
Zawsze podmawiała mnie uszczypliwemi słowy, czemu znoszę, żeby ten „kniaź much i tarakanów“ grał mi w kościele.
Ale Albina tolerowałem, poniekąd nawet popierałem, wierząc w jego litewski patryjotyzm. A już wiadomo, że Polacy kochają Litwę mocno, choć bez wzajemności.
Raz Mira przysłała mi pęk róż ciemno­‑szkarłatnych i kartkę z napisem włoskim:
Vincasi per fortuna o per inganno. Il vincer sempre fu laudabil cosa.
(Zwyciężyć mocą szczęścia czy podstępem, zwycięstwo bywa zawsze godne pochwały).
W odpowiedzi przesłałem pani Mirze różaniec z sinych kolczatych owoców eukaliptusa i napisałem purpurowym atramentem na krzyżyku:
— Mai. —
Nie zrozumiała Mira, czy udawała, że nie rozumie — i w niedzielę, gdy obywatelstwo gawędziło u mnie na ganku po nabożeństwie, zapytała mnie z udaną naiwnością, co znaczy Maj na krzyżu?
Krzyż ten z napisem pokazywała wszystkim.
Byłem poruszony do żywego tak śmiałym wyzywaniem mnie do walki, w której brać udziału nie było mi wolno.
Nieznający tego wyrazu pytali mnie, czy każą pannie Mirze biczować się różańcem podczas nabożeństw majowych?
Odrzekłem, że bardzo trafnie wnioskują.
Skorpjonował mnie wzrokiem Albin i zaczął mnie od tego czasu nękać krzyżowemi pytaniami w rodzaju, czy ksiądz nie powinien być przedewszystkim człowiekiem, czy nie znajduje, że panna Mira jest zupełnie litewskim typem, bo ma jasne oczy i lubi pioruny?!...

Kiedy wszystko potym już wyjaśniono, pono pan Albin któregoś wieczora wybrał się pod pałac i, spenetrowawszy, że mastify mocno śpią, zakołatał do otwartego okna Miry.
— Już wiem — hi hi hi! — chichotał piskliwie, trzęsąc swemi kościstemi dłońmi i głową w powietrzu, jakby zsypywał skorpjony z czupryny swej.
— Wielmożna pani Miro, wstań, podejdźno do okna. To słóweczko znaczy —
— Co znaczy, kniaziu much i tarakanów?
— Znaczy ono: nigdy! mai! to co po francusku jamais, po rosyjsku nikogda.
Ksiądz musiał mieć na myśli... hi hi hi... że z panią Mirą razem nie wyjadą... na melony!...
— Idź, głupcze, nie przerywaj mi ciszy.
— Królową Litwy cię zrobię, ja wtajemniczę w zaklęcia wężów... dzisiaj noc wężowa, dzisiaj Olgierd musi się wcielić — on Antychryst zmiażdży podły plugawy kościół, w którym jest sługą ten zakuty czerep... —
Z okna wyleciał celnie rzucony w głowę pana Albina taboret, ale na szczęście Litwy ocaliła go bujna wężowa czupryna i aksamitne siedzenie fotelu.
Litwa mogła jeszcze zachować nadzieję, że przez Albina objawi się Antychryst.
Minęła noc, znaleziono w pokoju Miry łóżko zasłane, na którym nikt nie spał, na podłodze w drobne strzępy poszarpana drogocenna mantyla, na której czarnym tle szybowały lazurowe rajskie ptaki.
W stajni nie było wierzchowca.
Panna Mira wróciła dopiero w południe na zziajanym ogierze —
w ręce trzymała pęk bodjaków, w najpyszniejszym humorze rzuciła się w objęcia niespokojnego ojca — i zawołała, aby przyśpieszono obiad.
Od tego też czasu pozwalała przychodzić do pałacu panu Albinowi i nawet grywała z nim na cztery ręce. Tylko raz jeden Hrabia wyrzucił go i nawet zepchnął ze schodów, czego wcielenie Antychrysta nie wzięło za złe, mówiąc — że nie reaguje na policzek — co jest z jego strony „szczytem ironji“.
Hrabia N. patrzył na razie ze wzgardą na tę znajomość, ale pan Albin tak nizko się kłaniał, tak w najwyższe metafory umiał ubierać demonizm hrabiego, tak mu wytargowywał z żydami cenę lasu na wyrąb, tak skręcił kark jednej sprawie sądowej, w której opiekunowie idjotki niezwykle ładnej, lecz jeszcze niemającej lat piętnastu, skarżyli o uwiedzenie — dość że hrabia nie mógł się już bez bałaguły, jak go zwał, obejść.
Ten korzystał z uchylonej furty i, będąc nadzwyczaj łakomy i chciwy, nie opuszczał żadnej sposobności, żeby nie dojeść majoneza choć w kuchni, lub nie nabrać cygar, choć pokryjomu.
Zbliżały się już dnie, gdy mieszkańcy pałacu mieli wracać do stolicy.
Nastały „noce rabinowe“.
Niedarmo lud ich się lęka.
Wśród burzy migającej błyskawicami, świat jest karocą piekielną, pędzącą między szeregiem rozwartych kraterów.
Nalatują chmury złych myśli na duszę —
ziemia jawnie opuszczona przez Boga —
głos Kainowy rozlega się wśród jęczącego boru.
Nocy takiej ja spać nie mogłem, długo chodząc po swej izbie, układając w paczkach amonity i nummulity, znalezione w kredowych warstwach, zabytek Morza, które zalewało niegdyś całą Ukrainę.
Rozwarłem okno i patrzyłem w ciemność.
Wstrząsnął mnie jakiś dreszcz przed straszliwą nędzą ludzkiego życia.
Zdala na wzgórzu mroczniał oświetlony zamek —
w piorunach migotały jego okna, zaś występował czarny szkielet murów, niby trumna.
Kotarę zapuściłem, nie chcąc już widzieć łyskawic —
dorzuciłem drew na kominku.
Usiadłem przed ogniem, który jedynie rozświetlał izbę —
zapadł mrok — nagle wystrzeliły płomienie, widocznie dobiegszy żywicznych wnętrz.
Mimowoli spojrzałem na ścianą brak mego karabina! zasmuciłem się, myśląc, że ukradł złodziej, bo drzwi parafji były zawsze otwarte.
Karabin ten, systemu peabody, używany przez Turków w r. 79 z takim powodzeniem, bił silnie, bo na 1000 metrów jeszcze przebijał drzewo.
Stanowił on pamiątkę po rosyjskim majorze, z którym zaprzyjaźniłem się na ekspedycji naukowej.
Mniejsza o karabin... ale co będzie z moją duszą w długie zimne wieczory, gdy szatan w postaci Miry zacznie mnie nachodzić?
wiedziałem, że jest fałszywa, wiedziałem, że dla tego dobija się o mnie, żem nieprzystępny, że gdybym z nią istotnie wyjechał na wyspy Markezas lub w góry Himalaje — zdradziłaby mnie z pierwszym amerykańskim miljarderem, któryby mógł dostarczyć środków na jej kaprysy.
Kobiety w ogóle są sprzedajne.
Kupuje się je zwykle pozorem małżeństwa, jeśli biedne.
Kupuje się je ceną wzmożonych blasków i Sardanapalowego użycia, jeśli majętne.
Na tym tle haremowym, odwiecznym wyrastają osobliwe kwiaty święte, lub zbrodnicze tigriny, jak Mira...
Jutro odjeżdża. Postanowiłem z nią się nie pożegnać. Kocham ją. Gdybym jej choć odrobinę wierzył — gdybym pewny był, że umrzemy razem na pustyni jak Manon Lescaut — poszedłbym z nią na kraj świata — — !
Nie poszedłbym, odrzekł we mnie głos cichy, bezwzględny — z tych wielkich granic, gdzie zaczyna się Jaźń.
Jednocześnie huknął wystrzał — to strzelił angielski peabody.
— Co u szatana może to być — zakląłem, podniecony do najwyższego stopnia zagadką.
Wyjrzałem na świat: ustały pioruny i błyskawice — wśród postrzępionych obłoków księżyc płynął, niby barka Ozirisa, gonionego przez okrutnika Tajfuna.
Rozwiązałem sobie ów brak karabina: tylko Albin Hebetko wchodził do mego mieszkania i pożyczał mych strzelb.
Ponieważ jest tchórz, więc zapewne dla dodania kurażu wypalił w powietrze.
Nie trzeba temu nadawać znaczenia.
Zacząłem rozbierać się do snu.
W tym usłyszałem dalekie krzyki, a niezadługo do drzwi mych ktoś kołatał.
Otworzyłem.
Mały chłopiec z wytrzeszczeniem i oczyma.
— No? mów, chłopysiu.
— Pan organista umiera, prosi wjatyku.
Wydało mi się to nadzwyczaj dziwne, ale, nie poddając się żadnym przeczuciom, szybko wybiegłem do kościoła, wziąłem Przenajświętsze Symbole i zmierzałem ku domowi, gdzie mieszkał organista.
Przyćmione krwawa światło lampki nocnej, na łóżku wił się i jęczał Albin.
— Co panu?
— Wjatyku chcę — spowiedzi... ja straszny przeciwnik Nazarejczyka... wyzwałem go na bój — i ległem na razie w tym wcieleniu. — Był u mnie...
Księże... z rozpaczy otrułem się — ulituj się, pogódź mię z nim — za chwilę stanę przed siedmiu bramami Boga, który rozwiera me piekło siedmiu piorunami.
Już uderzyło sześć... Olgierd idzie...
— Mój panie Albinie, nie bredź — rzekłem zimno.
Miałem ochotę roześmiać się, tyle komedjanctwa było w tym człowieku, że nawet teraz przed śmiercią stroił się w błazeński Antychrystowy strój.
Rozumiem ludzi niewierzących.
Ale z temi, co nie wierząc w nic, prócz we własny żołądek, ubierają się we wcielenie Olgierda, w bredy Antychrysta... cóż robić?... przejrzałem zapóżno Albina, lecz teraz nie pora było wzgardzać człowiekiem umierającym.
Zacząłem spowiedź.
Jest kanon w naszym kościele, że ksiądz nie może wypowiedzieć niczego, co mu na spowiedzi powierzonym zostało.
Nawet zbrodni... Nawet zbrodni, której podejrzenie musi upaść na spowiednika.
Albin z piekielnym zaiste cynizmem — zwierzył mi, że z Mirą umówili się zabić hrabiego — ale tak, aby poszlaki padły na mnie. Wziął mój karabin, wdział mą kapotę, żeby zaś naśladować mą tęgą postać, wziął pod spód kożuch, a na nogi me buty.
Umyślnie przeszedł ulicą wiejską, łyskając z pod kapoty karabinem i mając ukrytą w kapturze twarz.
Czekał pod oknem hrabiego, aż księżyc wyjdzie.
Wyczekawszy momentu, gdy księżyc wśród obłoków wypłynął na pogodne niebo, łotr ten strzelił. Pono hrabia obejmował właśnie córkę w wyraźnym zamiarze stać się Franciszkiem Czenczi.
Po strzale wybiegła zaraz Mira, krzycząc:
— Łowić księdza! —
Wielu ludzi widziało uciekającego mnie, jak wpadłem między drzewa parku, chyłkiem przybiegłem na plebanję, podrzuciłem do chlewu karabin i kapotę...
Naturalnie nikt nie chciał mnie gonić, wielu płakało nad nieszczęściem:
„Ze też mógł taki ksiądz... ale zadurzył się w hrabiance, posag wielki, trzeba było ojca zgładzić. W złości utracił ksiądz głowę, wszakoż mógł ot pocichu otruć lub udusić, bo miał siłę za konia — że mu nikt rady­‑by nie dał — ale zapamiętał się... liczył na ciemną noc i na pioruny... Pan Bóg akuratnie księżyc wysłał...
ot, zgubiony człowiek“.
— Ale ksiądz mnie nie zdradzi? — mówił Albin, przymrużając jedno oko.
Doprawdy, djabeł nie mógłby okazać się nikczemniejszym!
Miałem pierwszy impet tak straszny, że porwałem łotra i trząsłem nim — jeszcze chwila, a byłbym mu głowę rozmiażdżył, jak zgniły arbuz.
W tej chwili pożałowałem zapalczywości.
On wszak jest tylko wysłańcem Miry...
I zresztą — chyba naprawdę umiera? wił się, krzycząc, że kona z trucizny, którą mu dała Mira, aby zgładzić w nim świadka.
Nie udzieliłem mu rozgrzeszenia.
Wyszedłem.
Usta me odtąd musiały być zamknięte na wieki.
Koło swego mieszkania napotkałem ludzi, nikt nie śmiał na mnie spojrzeć.
Powitałem: Niech będzie pochwalony Chrystus — nikt mi nie odrzekł.
Przeszedłem z cichą i może dumną twarzą.
Uśmiechał się do mnie Mistrz.
Nie powiem, że mi było dobrze tej nocy.
Mówi święty Franciszek, że największym szczęściem na ziemi jest, gdy podczas zamieci zimowej zakołaczemy głodni, zmarznięci do bram zamku: ogień tęgi buzuje na kominie, prażą się na rożnie kapłony —
wtym wyjdzie kasztelan zamku — i zwymyśla nas, nazywając łotrami i nicponiami —
i, poszczuwszy na nas złe psy, zatrzaśnie bramę.
Wtedy, gdy zamieć się wzmoże, gdy pójdziem w niewiadomą dal coraz bardziej wyczerpani, potykając się na oślizgłej, zimnej grudzie —
wtedy jest największe szczęście, bracie Leonie, mówił święty Poverello.
Tak, tylko ja nie mogłem już ostać się w tej pokornej, naiwnej żądzy cierpienia, cudnej jak drzewko świecące na Wilji.
Chrystus mój był więcej wiedzą, niż dobrocią — przez ślub uczyniony niegdyś w Rzymie, musiałem zachować średniowieczne samounicestwienia.
Naprawdę zaś, mogąc zmiażdżyć tego łotra jednym słowem — chciałem okazać Mirze — iż jest siła mocniejsza nad jej żądze i jej nienawiść.
Nazajutrz dowiedziałem się, że hrabia był tylko ciężko ranny. Poszedłem do kościoła, msze odprawiłem —
w kościele wszyscy łkali.
Zdaje się, że ja jeden tylko byłem spokojny.
Kiedy podniosłem Sakrament na Podniesienie, ktoś krzyknął:
— Świętokradco!
Poznałem głos Albina i wejrzałem nań.
Stał, nawet nie podniósszy kołnierza od palta — bezczelny, wzrokiem jadowitym mnie przeszywał.
Podobnej nienawiści nie widziałem nigdy we wzroku ludzkim.
Symulował więc otrucie... wulgarnie mówiąc, nabrał mnie — aby wyspowiadawszy się przede mną — oskarżyciela zmusić do milczenia.
Wychodziłem od mszy, on umyślnie na oczy mi się nawijał.
Nie spojrzałem już, bo mi jakoś było za czysto w tej chwili.
Ale przy zakrystji — z boku ujrzałem straszne oczy Wiedźmy.
Nie byłem pewny, czy to była Mira?
Tylko — że nikt inny nie mógł mieć tak cudownie strasznych oczu!

Policja zjechała do wsi. Krótkie śledztwo. Wszystkie poszlaki przeciwko mnie.
Ani jednej wątpliwości w niczyim umyśle.
Hrabia oskarżał z zaciekłym uporem, mówiąc, iż jego córkę kochałem zazdrośnie i z widoczną lubieżnością, skoro na krzyżu nawet wypisywałem jej Maj...
To ostatnie wytłumaczyłem przez: Nigdy.
Uznano to za groźbę śmierci.
Skazany byłem na katorgę.
Pozostawało zdjąć święcenia.

Trzech biskupów w katedrze Żytomierskiej.
Jarzyły gromnice, okna zakryto żałobnemi zasłonami.
Zebrali się wszyscy moi parafjanie.
Biskup złamał gromnicę nade mną.
Potym wymówiono rytuał straszliwy, tak zwane depositio et degradatio.
Jednocześnie wycierano mi aż do krwi znaki święceń z czoła i z rąk.
W tym celu tarto mi ręce i czoło cegłami.
Musiałem być śmiertelnie blady — zdaje się — drżałem.
Jest w nas coś odwiecznego, co nie może znieść hańby.
Straszno mi było też za ten lud płaczący głośno, w którym załamała się wiara — w Świętość.
Naprzeciw ołtarza w pierwszym rzędzie ławek siedział ponury hrabia N. ze swą córką.
Zauważyłem ich, lecz byli mi nieskończenie obojętni.
A zauważywszy to, cicho w myślach zmówiłem za nich Modlitwę Pańską.

Wyszedłem wśród gromady katorżników z więzienia gubernjalnego.
Wieziono nas cały miesiąc lichemi pociągami, które jechały nie więcej, jak trzysta wiorst na dobę.
Na Sybirze spotkałem tego tu żandarma Iljicza, był młodym, bardzo ludzkim dozorcą.

Minęło lat dziewięć.
Nie każdy wytrzymałby w pustymi nad Leną, gdzie tylko raz na rok przywoził parowiec listy, mąkę i proch.
Resztę trzeba było zdobyć samemu.
Miejscowość ta, zwana Bogodaj, słuszniej była przez katorżnych zwana: Nie daj Bog.
Żyliśmy w nędzy i w pracy nadmiernej.
Złoto leżało tam na powierzchni, wielkie bryły pełne złotych żył, nawet góry świeciły smugami samorodków.
Rzucili się tam teraz różni cudzoziemcy, rozpoczęła się nowa Klondajke.
Dzicy tuziemcy — nie zbierali nigdy tego złota — mówiąc, że je posiał Djabeł.
Klimat jednak był cudowny, jeśli ktoś nie umarł odrazu i miał co jeść — to już mógł być pewny zdrowia.
Rozrywką były mi kamienie, które zebrałem, obtłukując bryłki złota w wilgotnych minach podziemnych przy lampce kopcącej.
Po latach czterech zdjęto ze mnie kajdany, odkuto od taczki i pozwolono mieszkać na wolności.
Żyjąc w zorzach polarnych, założyłem stację meteorologiczną, objaśniłem zjawianie się pasów przecinających cały strop nieba i w punktach węzłowych kilka tęczowych słońc.
Wytrzymałem — i wytrzymałbym do końca, bo dusza moja zatonęła już w wierze głębokiej, jak Ocean.
Ale Bóg nie chciał.
Ba, jeśli rzekłem: Bóg, to nie dowodzi, żebym wierzył w sprawiedliwość porządku ziemskiego.
Niema nic głupszego, niż formułę cnoty rzucać na świat cały. Świat nie jest domem wychowawczym.
Nawet „w świątyni mroczną głąb idę, by wykraść nowy dywan“ — mówi Omar Chayam.
Świat jest chaosem, w którym twórcze moce silą się wytworzyć Kosmos.
Świat jest zbyt głęboki, żeby można było podłożyć pod niego morał.
A co do sprawiedliwości — przypominam czyjeś zdanie — że nie jest ona na tronie, ale w łożu: biedactwo śpi.
Inaczej, czyżby mogły dziać się morderstwa, męczenie natury przez ludzi, ludzi przez siebie wzajem? — np. wiadomo, iż na wojnie współczesnej jednych krzyżują, przepchawszy drąg przez muskuły karku, i przybiwszy do tego drąga ręce — — innym zaszywają powieki, puszczając więźnia między kręgi roztopionej smoły.
Doprawdy, wobec istotnego podłoża natury ludzkiej najdziksza zbrodnia nie powinna nas dziwić.
Wszakże powstaliśmy z ewolucji i kłapią w nas instynkty pawjanów, makich lub tych ludów w Afryce, które żywią się glistami.
Dziwić może tylko jedno, skąd się bierze świętość, prawość, poświęcenie, honor? większym cudem jest, że wszyscy ludzie naraz się nie wymordują i nie zjedzą, niż to, że czasem ktoś popełni zbrodnię, od której pójdzie mróz po kręgosłupie, jakby między ciało i koszulę wpuścić kawał lodu.
Ale życie zamrzone jest w czwartym wymiarze wierzchołkiem stożka. Dlatego dzieją się czasem dziwa.

Naprawdę zaczął konać organista, który ożenił się z bardzo ładną dziewczyną i został właścicielem dużej kawiarni w Kijowie.
Umierając, że nie wyzbył się demonicznego aparatu, wyjawił księdzu wszystko, jak było — chcąc jeszcze Mirę wysłać na Sybir.
Ksiądz odmówił mu rozgrzeszenia, jeśli nie wyjawi policji, że ja jestem niewinny.
Wziął ten ksiądz dużo na swe sumienie... jednych wracać do życia, drugich wpędzać w ciemny, straszny loch, gdzie przecież najczęściej kończą ludzie obłędem.
Rozbiegły się telegramy po świecie; naprzód do monarchy, a stamtąd do stacji, która była najbliższa tej kopalni, gdzie pracowałem.
Ale z powodu zimy telegram przeleżał — od miasta telegraficznego do nas było dwa tysiące wiorst. I dopiero latem przybył parowiec.
Z wielkiemi honorami posadzono mię w I klasie parostatku.
I znowu I klasą ekspresu, salutowany przez urzędnika do umyślnych poruczeń, jechałem wprost do Petersburga.
Tu miano mi przywrócić święcenia w katedrze, a godność obywatelską w ministerstwie.
Obchodziłbym się i nadal wyśmienicie bez tych dyplomów na człowieka, gdyby nie obowiązek pocieszenia moich parafjan.
W Petersburgu przybył do mego hotelu z wizytą hrabia Niezgnojowicz.
Twarz jego była zawsze piękna, ale oczy wydały się mieć więcej złośliwego blasku.
Drwiąc z Albina, opowiedział, jak ten głupiemi zeznaniami sprowadził na nich śledztwo, ale natychmiast upadło, nie poparte niczym.
— Doniósł Albin, że Mira podmówiła go, aby do mnie strzelał — ciągnął Hrabia.
Przypuściwszy, że tak, czyżby Mira nie mogła zgładzić zręczniej, np. wstrzykując mi kurarę, kiedy jestem w najwyższym podnieceniu, i kiedy byłoby tak pięknie patrzeć, jak w moich oczach wyraża się infernalne cierpienie, a ręka nie może poruszyć nawet palcem — i żaden muskuł nie drgnie na stężałej twarzy?!
Czy nie zechce ksiądz zobaczyć właściwej petitentki?
Mira jest w sali na dole.
Mira i teraz w towarzystwie, bo jako za pierwszą pięknością stolicy, ubiegają się o jej względy najświetniejsi arystokraci.
Jakże ksiądz teraz jest usposobiony względem nas? —
Mówiąc to, hrabia poklepał po głowie olbrzymiego mastifa, który przypomniał mi swych przodków w Oratowie.
Zdumiała mnie bezczelność zbrodniarza.
Wyjąłem rewolwer i, mierząc w głowę jego psa, rzekłem krótko:
— Tu psów takich się nie wprowadza. —
Wtym z ręki mu wypadła maleńka szprycka. Podjąłem ją błyskawicznie i nakłułem psa. Biedny pacjent po chwili stężał... tak, była to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych trucizn.
Hrabia zmienił ton i, wychodząc, zaczął płakać, że ma życie złamane. — Vous comprenez, j‘ai la vie brisée...
Dureń tylkoby jej nie chciał, prawda, księże? — rzekł, patrząc mi z rubasznym cynizmem w twarz.
— Dążył pan do zguby swego sumienia — odrzekłem obojętnie, rozchylając drzwi i każąc służbie zanieść nieżywego psa hrabiemu do powozu.
W parę dni odebrałem kartkę od Miry, uwiadamiającą, że w ważnym interesie musi mnie odwiedzić.
Weszła ubrana strojnie w ciężki czarny kostium.
Nigdy niebyła cudniejsza, niż teraz, ze swemi oczyma podkrążonemi od bezsennych nocy, z głębiami wzgardliwego smutku.
Powiedziała mi, że kazirodczy jej stosunek z ojcem został wykryty. Dowody przeciwko nim ma tylko jedna akuszerka. I że ja muszę tę akuszerkę zmusić do milczenia.
Śledzą już ich pałac i tu na kurytarzu zaczaił się ajent, pilnując, aby nie poszła na kolej — bo wtedyby ją aresztował.
Pojechałem natychmiast pod wskazany adres.
Zastałem osobę, której rodzinę znałem i która przyjęła mnie z serdeczną uprzejmością, jako jedna z moich dawnych parafjanek.
Ale dowiedziawszy się, że przychodzę od hrabianki N., akuszerka zaczęła dygotać. Padła mi do nóg, prosząc, by jej darowano życie.
— Nie chciałam wyjawić tajemnicy, ale wczoraj wezwano mię do księżny S.
Wchodząc do jej komnaty, zemdlałam.
Gdy mnie ocucono, zapytał mnie ktoś, co było powodem tego wstrząśnięcia.
Odrzekłam, że w tejsamej komnacie przed laty 9 byłam — przy rodzącej — i że tu zamordowano dziecko.
Zaraz pożałowałam tych słów, ale się stało.
Nic więcej nie rzekłam...
Czyżby to moje powiedzenie miało dojść wiedzy hrabiego?
Byłabym beznadziejnie zgubioną.
— Nie pani grozi teraz niebezpieczeństwo — odrzekłem — łatwo można było zbadać, kto mieszkał przed laty w pałacu...
Wezwano już służbę na śledztwo.
— Wyjadę natychmiast, nie znajdą mnie.
— Może byłoby najlepiej, żebyś pani wyznała swą winę?
— Jaką?
— Żeś zgładziła dziecko, twej opiece powierzone! —
Zalała się łzami i zaczęła swą opowieść.
— Było tak — przed 9 laty wszedł do mnie wysoki, piękny, niestary jeszcze mężczyzna.
Ofiarował mi 2000 rubli za pomoc dla rodzącej, ale pod warunkiem, że pozwolę sobie oczy zawiązać i przewieźć się, nie wiedząc dokąd.
Wahałam się, ale niedługo.
Ponieważ nie miałam praktyki, wysoka suma znęciła, bo wyprowadzała mię z nędzy.
Kareta powiozła nas, tak zakręcając i lawirując, że nie mogłam zupełnie zorjentować się, dokąd jedziemy — tym bardziej, że gruby szal był na mych oczach.
Zdjął mi go z pod woalki pan dopiero w komnacie sypialnej, gdzie leżała nadzwyczajnej piękności młoda osoba.
Pomoc była już nieodzowna.
Dziecko wzięłam i zaniosłam do drugiego pokoju.
Tam obmywszy, otuliłam w powłoczki, jak należało.
Wróciłam do chorej.
Była zadumana. Kazała mi nie wychodzić od siebie i zapuścić ciężką kotarę od drzwi, gdzie spało niemowlę.
Wycieńczona trudnym porodem nie mogła przemóc senności.
Lubowałam się szmaragdowym blaskiem jej oczu, tak różniących się z mrokiem włosów. Gdy zamknęła powieki, usłyszałam równy oddech; obowiązek mój kazał mi zajrzeć do dzieciny.
Na palcach cichutko wyszłam, uchylając kotarę i niesłysznie roztwierając drzwi.
Nie było niemowlęcia na otomanie. Bo kołyski nie przygotowano jeszcze.
Zabiło mi serce — przebiegłam pokoje, myśląc, że ktoś może niewprawną ręką zaszkodzić dziecku, rozwijając je z powłoczek.
Wpadłam aż do gabinetu wspaniałego — dywany grube stłumiły mój chód.
Stanęłam w progu niezauważona. Uderzył mnie piorun obłędu!
Ujrzałam olbrzymiego psa, który dogryzał resztki dziecka — i jeszcze główka wystawała mu z paszczy.
Magnat spokojnie patrzył, siedząc w szerokim fotelu.
Krzyknęłam przeraźliwie.
Pies rzucił się do mnie.
Ale straszniejszym od zwierzęcia wydał mi się ów pan.
— Milczeć — syknął. — Zapłacona pani jesteś — więc milczeć.
Doradzam milczenie bezwzględne pod groźbą natychmiastowej śmierci od kłów takich dwuch piesków. Zrozumiane?
Tu jest koperta z pieniędzmi.
Woal na głowę. — Milczeć — aż do śmierci! —
Odwieziono mię z temi samemi, co uprzednio, ostrożnościami.
Ów pan wyprowadził mię sam z powozu i rozwiązał ml zasłonę na oczach przed mym domem.
Odtąd go nie widziałam.
I może nawet zapomniałabym o tym wstrętnym zdarzeniu, bo czego nie widziałam już przez tyle lat... ale niezależnie od mej woli zemdlałam, znalazszy się niespodzianie w tymsamym ciemnym pokoju wobec rodzącej na tymże łożu... i przy takiej samej kotarze...
Odtąd już będę milczeć do grobu, przysięgam. —

Wyszedłem. Szarpały mię rozpacz — i mam li to wyznać — duma, iż duszę Miry zgubiłem: Ja — Ahryman, zawarty w księdzu.
Wszakże Mira inaczej obeszłaby się z dzieckiem, któreby kochała!
Mając złe przeczucia, chciałem zaproponować Mirze, aby uciekła za granicę z mym paszportem i w mej sutannie.
Pojechałem do pałacu hrabianki, by ją ratować — i kto wie? może jeszcze miłując!
Zatrzymali mię detektywi i z trudem zdołałem się uwolnić, wykazawszy, iż jestem naprawdę księdzem, którego sprawa była rozgłośna.
Zresztą nie było już mieszkańców pałacu.
Okutych w kajdany, odzianych w aresztanckie bałachony wywieźli prosto na dworzec kolei.
Monarcha był niesłychanie oburzony zwyrodnieniem ludzi tak kulturalnych...
Detektyw, widząc moje najgłębsze udręczenie, nachylił się życzliwie i rzekł mi:
— Za godzinę pociąg ich odwiezie, jeszcze ksiądz zdąży ich pożegnać... może jacy krewni... ja w to nie wchodzę... taka śliczna krasawica! Ikona! —
Wyszedłem, nie mając żadnej decyzji, ale gdym uprzytomnił, że jestem najwinniejszy w tym dramacie, że muszę pożegnać niewinnych, zawołałem praliotkę. Kłusak w kilka minut pędem szalonym podwiózł mię aż do dworca.
Tłum cisnął się przy wagonach.
Dzwonek uderzył.
Z poczekalni wyszli więźniowie, otoczeni żandarmami.
Mira poznała mię.
Spojrzała we mnie mrocznemi, jak mrok Syryjskiej nocy, gwiazdami —
długo, głęboko.
I westchnęła.
Wtedy, ach — w nagłej błyskawicy zrozumiałem, ze miłość jej miała prawo wymagać ode mnie miłości Ahrymana, każąc mi nocy owej w sadzie nad rzeką w księżycu — abym ją wywiózł na koniec świata...
Uczułem się winny już i wobec siebie — i nie wznosiłem oczu.
Pociąg ruszył.
Wtedy przeżegnałem ją krzyżem.
Ona wzdrygnęła się — krzyknęła „mai“ — i pogroziła mi pięścią.
Przez czas dłuższy nie widziałem Miry.
Nie skończyło się wszystko na tym... tu jednak wrota mej spowiedzi — zamknę.
Przywrócono mi święcenia. Wyjechałem za granicę na studja — zostałem badaczem religji.
Znałem osobiście i Renana i okultystów. Niema już teraz mowy o wierze z kopalń katorżnych...
A jednak... religja ma była najgłębsza, święcenia me najrzetelniejsze —
wtedy, gdy wokół mroczniała pustynia — a na niej ja, człowiek cierpiący, znieważony w swej głębokiej, jak piekło, Miłości.
Nade mną unosił się, jeśli wierzycie jeszcze w to słowo:
Bóg.
Który jest niczym innym, jak błyskawicowym Sensem otchłani życia, staczających się w pozorny Absurd.

— Tak, to istotna brama Wzniosłości — zaczął Piotr.
Tylokrotne zwycięstwo nad zmysłowością, nieco śmieszne z punktu widzenia radości życia i nazbyt zimne, jak lodowce And wobec żaru tropikalnych dolin kobiecego serca... Ale nie będąc w tej dziedzinie znawcą, milczę i podziwiam. Lecz jedna rzecz mię oburza. Jak można było pozwolić hrabiemu tak długo żyć i prosperować? niczemu bardziej nie jestem przeciwny, niż owej sławetnej etyce „niesprzeciwiania się złemu“.
Księże szanowny, jeśli nie znasz bramy żelaznej — jeśli nie byłeś nigdy wykonawcą sprawiedliwości — nie masz wielkiego sumienia.
Czyżby nad duszą polską rozwinął się już trujący sofizmat romansu Dostojewskiego Bracia Karamazowy? Aliosza Karamazow rozpieszcza djabła Smerdiakowa, zamiast go zgnieść — w osobie własnego ojca! Brat Iwan stał się Inkwizytorem Jehowy! Dla czegóż to, księże, uznałeś siebie za gorszego jeszcze, niż był ów Niezgnojowicz?
Który z polskich myślicieli zgodziłby się na taki bezsens wyznania, że w sobie ma nietylko prometeizm, heroiczny pęd dawnego Arja, który w imię Boga swego stał lat dziesięć w lesie, trzymając węgiel w ręce — wśród nocy mroźnych zimowych, wśród dni upalnych znojącego lata. Ale że ten moralista w znaczeniu wyższym — moralista jako twórca wartości moralnych — jest zarazem chorym psychicznie mikromanem i uznał w sobie — ot Smerdiakowa, podłego raba, urodzoną nikczemność... —
Mroczno spojrzał na zuchwałego pytacza ksiądz.
Nie odrzekł nic.
Chodził po komnacie z założonemi rękoma.
— Nie, nikogo nie znalazłem w swych podziemiach, kto byłby Smerdiakowym... Ale istotnie bywa tam ktoś inny straszliwy...
Nie dowiesz się, kim on — nie dowiesz się tego, mój Panie.
Tak — teraz widzę do dna, że nie potrafię nigdy odkryć siebie przed publicznością! — mówił ksiądz w silnym wstrząśnieniu. — Nadaremno spisywałem w księdze tej (podjął ze stołu duży wolumen oprawny w skórę) — Silva rerum mojego życia...
Weź, ogniu — me wyznania...
Zycie najdumniejsze obywa się bez sędziów i nie zechce być oglądane przez tłumy ciekawych... —
Piotr rzucił się do ognia i chciał wyrwać stamtąd księgę.
Przemożna ręka księdza odepchnęła go, jak piórko.
Mówił ksiądz już spokojnie.
— Tak, zabiłem... choć nie ręką... Miłowałem nadzwyczajnie... choć nie zmysłami... Nie wspomnę już ani okoliczności ani kraju, w którym się to działo.
Tajemnicze morderstwo wstrząsnęło wszystkiemi umysłami badawczemi w Europie.
Nie aresztowano mnie tylko dzięki mej opinji w świecie naukowym i religijnym.
Wyznanie swe wypowiedziałem w ogromnej sali sądowej... na cudzej ziemi... Zapadał już mrok... nie zapalano lamp, gdyż stan mój nerwowy był opłakany. Hamowałem się, by nie łkać... Taka rozpacz dusiła mię za utraconą Świątynią.
Nie dopuszczono nikogo z publiczności.
Uwolniono mnie jednomyślnie.
Jeden z sędziów notował me wyznanie.
Potym zapytał, czy pozwolę publikować.
Zabroniłem. Doręczył mi. Wszyłem je tu między Silva rerum... Spalone już? Tym lepiej.
Teraz opuszczę Cię, Piotrze, na krótko. Muszę zasnąć — jakąś godzinę, nie dłużej. Jeśli z Chrystusem nie mogli wytrwać apostołowie przez całą noc, to i mnie wybaczysz, miły gościu.
Jest druga, O trzeciej odwiedzę cię tu, a jeśli chciałbyś wykąpać się i przebrać — masz tam wszystko przygotowane w łazience.
Ledwo wyszedł ksiądz, Piotr skwapliwie sięgnął szczypcami do ognia i wydobył płonącą księgę. Mimo oprawy z grubej skóry ogień przeżarł już większość księgi, która, urągając wysiłkom płucnym Piotra, płonęła. Aż porwał ją i zagasił, otuliwszy więziennym bałachonem.
Rozsypał się rękopis w popiół czarny.
Kilka zaledwo kart czytelnych, pożółkłych od ognia.
Zastanowił się — strach go ogarnął, że może postępuje źle... Ale gdy rzucił okiem i ujrzał, że to jest właśnie ów akt sądowy na specjalnym, widocznie trudno gorejącym papierze, Piotr uznał z największym wzruszeniem, że chyba przeznaczenie każe mu spojrzeć drobną szczeliną w głębie tej dziwnej postaci Bohatera katorżnika... Rękopis krótki... języku obcym: odczytywać musiał po kilka razy, zanim ogarnął wszystko.


IX. DOLINA MROKU.
„Wszystko się w życiu mści, i kara przyjść musi za wszystko, choćby nie było winy“.
Z listu przyjaciela.

Nie wiem, kto jesteście wy — ściągający ze mnie wyznania.
W pokurczonych cieniach tej sali, o której domyślam się, że jest trybunałem — widzę mgławe piętna waszych twarzy i czarne nieruchome postacie.
Nie przemawiam do was, jako sędziów.
Słowa me rzucam w przestrzeń, pozbawioną czasu.
Tajemniczość roztoczona nade mną, jak Ocean nad gałązką koralu, który się rozwija według nieznanych sobie praw i pod ciśnieniem ogromu, którego nigdy macką nie obejmie.
W mojej świadomości zatarła się różnica światów, w ciągłej infuzji ducha mojego z Niewiadomym.
Chciejcie darować, że nie trzymam się prostej opowieści. Idę w labiryncie za połyskującą w ciemnościach nicią, jakiekolwiek są jej zagięcia.
Być może, umysł inny wybrałby drogę bezpośrednią, ale ja nie mógłbym kroku postąpić w przepaścistym i ogłuszającym wirze podziemnych lawospadów.
Z mojego dzieciństwa i młodości napisać mógłbym niejedną rozprawę, stanowiącą klucz do zagadnień o tworzeniu się przeznaczenia.
Życie moje i cel mój są dla mnie sfinksową zagadką, której ja, drugi Edyp, rozwiązać nie będę się kusił.
Widzę jakby śnieżne wierzchołki gór, niezwiązane między sobą niczym prócz morza mroku, z którego zdają się wyrastać.
Opowiem z monotonją i prostotą chorego dziecka, które chciałoby zasnąć, a lęka się tych strasznych widziadeł w zamurowanej głęboko piwnicy.
Pamiętam się w sypialnym wagonie pędzącego pociągu — lecz cel mej podróży tak się zatarł w umyśle, jakobym go nie znał nigdy.
W mdłym oświetleniu nocnych lamp spoglądałem na wchodzących do wagonu.
Weszła moja ukochana, nie poznawszy mnie, gdyż byłem zatulony w płaszcz.
Usiadła. Patrzyła w ciemne szyby wagonu. Byliśmy sami.
Ja nie zdradzałem swej obecności. Starałem się boleść duszy przemóc, myśląc o dziele zbawienia ludzkości.
Ludzi kocham miłością gwałtowną — chcę — aby osiągnęli to, na czym ja osunąłem się i z zawrotną szybkością staczam w dół. I wdzięczny jestem tej konieczności, która, gniotąc marzenia moje, uczyniła mnie kapłanem Nadświadomego.
Ciemną, tragiczną rolę w życiu moim odegrał pewien człowiek, z którym nieostrożnie zawarłem sojusz braterstwa, żłobiąc mu tunel w podziemne tajniki ducha — i który przez to począł wywierać wpływ demoniczny, uwodząc łatwowierną miłość — —
Pozwólcie, abym tej zasłony nie odchylał, rozwodząc się nad sadyzmem w mistyce, a co nazwaćby można kąpielą ciepłą w krwi aniołów.
Ten opętał ubóstwianą przeze mnie kobietę, do której nie śmiałem się zbliżyć, jak do niedosiężnych gwiazd. Magnetyzując, zasypał lodozwałem, znieprawił w pysze i nicości przeczystą niegdyś, wspaniałą duszę jej.
W snach ciemnych, gorączkowych, błąkałem się niby wilkołak po moich myśli borze, który szumiał uroczystą sonatą wieczornych modlitw — widząc przez zawieruchą oświetlone okna i tęskną, zapatrzoną ku mnie postać.
I oto widziałem się wśród nizkich i nieznanych sobie komnat — gdzie z poza okien czerniały gąszcze prawiecznych lip; wyłożone dywanami podłogi, a ściany w makatach, okrwawionych ogniem tlącego się kominka.
Meble staroświeckie w stylu cesarstwa, portrety kasztelanów i babek w robronach.
Stałem długo, zapatrzony w młodą prześliczną damę w białej sukni z niebieską szarfą. Jej złowieszcze oczy przerażały mnie — świecąc jakby dwie groty piekieł... Wspomniałem, że ukochana moja miała w swym rodzie prababkę, która po lasach z pewnym duchownym męczyła schwytane wiejskie dziewczęta.
Na zegarze bronzowym biła godzina wpół do drugiej — i dźwięk ten ocucił mnie — — — — — — ujrzałem rękę moją, która cięła szyję człowieka śpiącego.
Głowa potoczyła się na ramiona, a z otwartych żył trysnęła krew.
W ściśniętej pięści trzymałem mój szeroki hiszpański nóż — na którym oglądać możecie napis: Alvaro Garcia Albacete.
Potęga nienawiści mojej przemogła widać przestrzeń, nieświadomie kierowała ręką mą — i ja mordowałem kogoś daleko będącego — tu — — w półmroku pędzącego pociągu. Nie widziałem jego twarzy — aż ujrzałem nagle swego ducha podnoszącego za włosy ściętą głowę.
I nie chcę już trudzić zapytaniem sfinksa, jakim sposobem znaleziono w zaryglonej od wewnątrz komnacie kadłub bez głowy? tego, co był sam jeden — o mil tysiąc ode mnie.
I jakim sposobem widziano mnie — wchodzącego tam o mil tysiąc — gdzie znali mnie wszyscy i widzieli, jak wszedłem do sypialni jego — gdzie znaleziono go zabitym.
I jakim sposobem ona widziała przez szybę wagonu mego ducha, który z głową krwawiącą pędził wśród zamieci śnieżnej?
Na to wszystko zebraliście stanowcze, mnie samego przekonać gotowe dowody — szczególniej te plamy krwi na poduszkach wagonu, zeznania wszystkich domowników i płacz dziecka, które poznało we mnie mordercę.
Pociąg zdawał się szybować za światem. W ciszy patrzyłem na rozwarte nieśpiące oczy tej kobiety którą musiałem wyzwolić.
Głos obcy snuł w nas opowieść, jakby na pustyni Sądu Ostatecznego.
I nie pamiętam już nic.
Ocknąłem się aż tu przed wami.
Zda mi się, że pociąg z zawrotną szybkością leci z tą salą i ze wszystkim, co kiedykolwiek poznałem — i z tym, co mi przeznaczono w najdalszych reinkarnacjach przecierpieć — — pędzi po stromej pochylni ku miejscowości ciemniejszej, niż ta, z której przybywa dusza nasza, naradzając się.
Białe wierzchołki gór z obojętnością wniebowziętych patrzą na otulone w mgłach doliny.
A wszystko się mści — i kara jak runięcie kopuły kościelnej spaść musi na bezwinnych, lecz mogących za wiele!
Mądrą wydaje mi się ta myśl i jakby wypisaną z grobowca chaldejskich magów.



Piotr zamyślony potarł czoło. Rękopis aktu sądowego wrzucił z powrotem do ognia. Teraz już gorzał doszczętnie.
— Jeśli to jest wszystko prawdą — mówił — a dla czegóż mam wątpić, widząc tego człowieka nieskazitelnego — przeto jesteśmy na progu do tej tezy, że w swych przedziwnych głębinach życie kryje olbrzymie psychiczne rozwoje...
Życie nie jest mechanizmem...
Życie jest świętością, jak nie było jeszcze świętych, i wraz potworem, jak nie było jeszcze potworów.
Obok heroicznych przejawów drzemią w nas instynkty dawniejsze niż te czasy, gdy dzikie hordy zjeżdżały z wyżyn Pamiru w żyzne fjordy wielkiego morza, które falowało na dzisiejszym Gobi...
Instynkty mądre i okrutne, jak instynkt os rozbójniczych, które paraliżują swą ofiarę, aby nie mogła poruszyć się...
Gąsienica, której tylko nerwy ruchu są nakłute jadem, wegietuje, zostając świeżą strawą dla poczwarki przez całe 6 tygodni, gdy jest pożerana żywcem.
Zdumiewa mnie ten okultyzm w zbrodni. Ale tymbardziej, zabijać na mil tysiąc od nas — i nawet tego nie uświadamiać? sobowtór jakiś opuści nasz dom, a świadomość, jak lokaj niedbały, tego nie zauważy?...
Lecz nacóź mi „okultystyczne prawdy“, gdy sznur będzie dławił me gardło w brudnym przedświtnym mroku więziennego podworca?...
Niewarto przechylać się ze skały swych pojęć normalnych w otchłań, bo otchłań przyciąga — — i można obłędu dostać wprzódy, nim napotkam śmierć.
Wprawdzie, możnaby tych potęg użyć do wzmożenia walki? i do ostatecznego tryumfu?
Możnaby ludzkość ogarnąć wolą metafizyczną, niby ciężar żelaznemi łańcuchami dźwigni — i ten potworny dylemat życia postawić na wyżynach Prometeja?... Ale na wszystko potrzeba jest czasu, a wszyscy umieramy na progu do Wiedzy.
Wystarczać nam musi życie w trójwymiarach. Trzeba użyć kąpieli... ostatnia rozkosz! — — — —
Wszedł ksiądz, niosąc na tacy maleńką, pękatą, omszoną butelczynę. Zastał już Piotra przebranego i z kąpieli.
— Włoskie wino — rzekł. — Pochodzi z winnic Etny, zalanych dziś lawą... Stare, dobre wino, budzi we mnie niejedno wspomnienie.
Lecz nie rozpraszajmy się. O czym myślałeś waćpan przez ten czas tu sam będąc?
— Myślałem o instynkcie podczłowieka, który ukrył się w nas... instynkcie z przed setek tysięcy lat...
— I myślisz, że jest tam troglodyta? a jeśli dowiodę ci, że bywa to bóg światłości — Agni, który ukrył się raz według legiendy indyjskiej w lichej aldze podmorskiej? Świat, nie mając jasności, zapadł w mroki, stał się podobny straszliwej jaskini... Nakoniec, szukając Agniego — miłosna bogini przyszła z harfą i wielką melodją go wyczarowała...
Mesyna mogłaby mi to zaświadczyć...


X. ZNISZCZENIE MESYNY.

Okręt nasz, którym płynęliśmy do Indji, został mocno uszkodzony na rafach wulkanu Stromboli, gdzie go rzuciła burza, szalejąca w przeddzień Bożego Narodzenia r. 1907.
Ledwo mogliśmy dopłynąć do portu Mesyny, witani za straconych. Parostatek poszedł na reparację do doków, pasażerowie rozmieszczeni gościnnie u mieszkańców Mesyny lub po klasztorach.
Nasza gromadka przyjaciół, związanych hasłem Misterjum, została też rozsiana po mieście, aczkolwiek utrzymywaliśmy ze sobą wciąż blizki związek.
Trzeba wyjaśnić, poco jechaliśmy do Indji.
Wszyscy — a było nas siedmioro — posiadszy w sposób rozległy i możliwie głęboki wiedzę zachodnią, doznaliśmy przeświadczenia, iż poza życiem ludzkim kryje się świat mało lub wcale niedostępny naszej świadomości. Okultyzm, teozofja, spirytyzm, a przedewszystktm reiigje na swój sposób starają się ten świat udostępnić.
Znaczenie jego jest niezaprzeczone wbrew mniemaniu pozytywistów: stamtąd czerpiemy nasze porywy najszlachetniejsze, tam zmierza ewolucja ludzkości, tam w tym „Ponad“ kryje się sfera owego raju, który na ziemi kończy się tylko nudą, zwątpieniem lub przesytem. W organizacji ludzkiej jest pierwiastek — często znikająco drobny — owej metafizyczności. Ale ten pierwiastek, jak ewangieliczne drożdże, podnosi całe ciasto. Bez niego ludzkość prędko usnęłaby w socjalistycznym państwie, lub wymordowałaby się w walce miljarderów i robotniczych dynamitowych związków. Jechaliśmy do Indji, by tam z Mahatmami w Himalajach podzielić się Wiedzą. Im posyłałem wieść telepatyczną, jak niegdyś z Londynu — gdy uczęszczałem do Akademji okultyzmu na wzór pitagorejskiej. Wyczekiwaliśmy, że oni nas wtajemniczą w możność wysyłania swego sobowtóra na dalekie przestrzenie, w możność widzenia i poznania wyższych stopni swej jaźni, która zazwyczaj nam, Europejczykom, przejawia się tylko w formie błyskawicy przeczuć, w wyjątkowych aktach wolnej twórczej woli, w nieustalonych zjawach pośmiertnych.
Nakoniec, chciałem uzyskać jeszcze drogę dla mych osobistych przeświadczeń, dotyczących Lucyfera.
Jest to brat starszy Chrystusa w jego przedwiecznym istnieniu. Średniowieczny katolicyzm przedstawia nam Lucyfera jako upadłego anioła.
Miałem jednak dane mniemać, że jak Chrystus rządzi w sferach religji naszych uczuć w sferach Miłości, wyższej nad zmysłowość — tak Lucyfer jest Królem naszych Jaźni w dziedzinie Wiedzy.
Zastrzegam raz jeszcze, że używam pojęcia Jaźni — nie jako świadomości indywidualnej, lecz sfery nadświadomej, ultrafijoletów osobowości.
Gromadka nasza zbliżyła się ze sobą w różnych miejscach globu i w różnych czasach; zjechaliśmy się wszyscy w Gienui.
Wśród boskiej nocy z widokiem na baśniowe, świecące, jak bramy nieba, miasto, — parostatek wyruszył, wioząc nas, którzy mieliśmy dumną wolę stać się Newtonami nadświatowych potęg. Mieliśmy postanowienie i dużo zresztą danych, aby tę sferę oczyścić z szarlatanerji i guślarstw, również jak z martwych dogmatów.
Naprzód, muszę opowiedzieć o jednym z towarzyszów Misterjum, który jednocześnie był kapitanem naszego okrętu.
Rodzice Konrada Orolsteina, wygnańcy sybiracy, żyli poezją Anhellego i Dziadów; syna swego wychowali w poezji mesjanicznej i nazwali Konradem.
Ale umarli młodo, pozostawili pacholę na łasce opiekuna. Ten zagarnął majątek Konrada i, korzystając, iż dziecię było słabowite, chował je w opuszczeniu. Konrad chciał być marynarzem, co było dla rodziny jego żydowsko­‑bankierskiej bardzo dziwnym.
Nieludzki opiekun, aby się chłopca pozbyć, oddał go na posługacza okrętowego do Anglji. Konrad był tak słabowity, że ledwo mógł chodzić — wyobraźnią jeno płonął do krajów tropikalnych, gdzie ptak Rohk niósł na skrzydłach Sinbada żeglarza, rzucając go w dolinę djamentów.
Konrad nie umarł, ale w najtrudniejszej i nadsilnej pracy wzmocnił swe zdrowie.
Został kapitanem okrętu. Jako uczony odbywał podróże po najdziwniejszych krajach — to zamieszkiwał Ziemię Ognista, to wyspę Tristan da Kunia z jej tragicznym lodowatym wulkanem.
Niektóte z tych podróży odbyliśmy razem.
Konrad zakochał się i ożenił potajemnie z pewną wojewodzianką kroacką, spokrewnioną z rodem naszego króla Batorego.
I, poznawszy Begleniczę, musiałem przyznać, iż jest to walkirja w pełnym tego słowa znaczeniu.
Mieszkałem, czekając wyjazdu, w zamczysku odwiecznym, jeszcze z czasów normandzkich.
Jednego wieczoru rozmyślałem nad dziwną miłością, którą zapłonąłem do Begleniczy. Miłość ta wzniosła się w najczystsze regjony zdobywanej Wiedzy i duchowego Światła.
Wsunął się na taras ksiądz Łącki, staruszek z Ukrainy, który miewał nadzwyczajne wizje.
Przechylił się nad ciemną otchłanią, gdzie migotało miasto, i rzekł:
— Widzisz tam ruiny i cmentarzysko — — ci materjalni, w zmysłowości uciechach zatopieni ludzie nie słyszą głosu przeczuć.
Widzisz zawieruchę astralną?
— Co to ma znaczyć — rzekłem, przejęty głosem wzruszonym księdza.
— Widzisz go? straszliwy jest — przysięgam, wy — którzy wdzieracie się w regjony lucyferyzmu — wezwaliście jego żywiołu! — Dla czego miasto ma ginąć przez was? uciekajcie! o... jak płomienny wzrok jego — wchodzi w czeluście Etny i wytrząsa stamtąd skrzydłami ku wam.
— Księże Łącki — rzekłem — uspokój się — w moim pokoju znajdziesz wodę i sok z granatów.
Mój dobry... śnisz, widzę, na jawie.
Niechże ksiądz uspokoi się nareszcie — rzekłem surowo. —
Ale on przechylił się nad tarasem, tak że go musiałem trzymać — i krzyknął:
— Bure masy płyną tu — masy astralne — przeryte błyskawicami krwawemi.
Ona jest w aureoli z trzech barw — rubinowej — szmaragdowo­‑zielonej i modrej!... Wzbudza miłość Lucyfera, sięga w jego królestwo! — oddal się — oddal...
— Księże Łącki, idź ze mną do mego pokoju.
Połóż się — —
Ale on pchnął mię silnie i, patrząc w głąb rozognionym wzrokiem, zakrzyknął:
— Nie pozwala ci widzieć twoja nadmierna umysłowość... — miasto całe zginie za chwilę... Idźmy w dzwony uderzyć... oh, ratuj moją córkę, Sylwję...
Wieść ta zdumiałaby mnie... w innym czasie — — Sylwja była jedną z towarzyszek wyprawy.
Ksiądz pochylił się — i gdybym go nie wstrzymał, runąłby niechybnie. Był w medjumicznym stanie. Zaprowadziłem go do mego pokoju i ułożyłem. Niepokój nie o siebje wstrząsnął mną. Nie mogłem jednak uwierzyć, że grozi niebezpieczeństwo Mesynie ze strony Lucyfera.
Lucyferyzm — to pojęcie mocy, które w najgłębszych ciemnościach naszych świecą, jako nadświadome. Wprawdzie od tego świecenia ciarki po skórze przechodzą, a mózg przeciętnego konsumenta tlenu wybiera się na spacer, z którego nie wraca w całości.
— — — Z księdzem Łąckim zamieszkiwaliśmy niedaleko klasztoru zakonnic, a z nim ta, którą nazwał swoją córką. Mąż Sylwji odjechał do Ameryki, mając nadzieję poprawić nadszarpany majątek.
Sylwja była osobą niezwykłej pogańskiej wzniosłości i wielkiej pogody; nieraz żartowała, iż w przeszłym wcieleniu musiałem być jednym z kardynałów Renesansu, którzy brali swe miłości obrzeżone w purpurę i na tronie.
Poza studjami nad Mendelejewym, Lajellem, Züssem, Lüżonem — czytywałem z Begleniczą Lionarda da Wincziego, jako przeciwwagę autorom różnych czarnych i białych Magji; nietrudno było wykazać bezdenną ich zarozumiałość i ignorancję. W tych stertach zaledwo gdzieniegdzie tkwi ziarno prawdy.
Ale Lucyfer nie był dla nas tylko mitem czy symbolem. Wyczuwaliśmy jego obecność w Kosmosie, razem rozmyślaliśmy o Lucyferze i jego straszliwej samotni.
Nauka nie była tu bynajmniej muszlą, pokrywającą miłość.
Nienawidzę maskujących się erotyzmów, które stanowią przeważną atrakcję i zarazem unicestwiają wartość stowarzyszeń okultystycznych.
Trafem wybrał mój mistycyzm kobietę nietylko gienjalną, ale przytym z tronem czarno­‑kasztanowych włosów, iskrzących ogniami, jak bronzowy kamień chalcedon, lub raczej jakby jesienna pieśń lasu, gdy na bronzowych liściach migoce wschodzące słońce...
Wzrok Begleniczy podobny do groty Kaprejskiej, na dnie tych lazurów morskich odbijało się mroczne, gorejące lawą Inferno.
Wzrok Begleniczy był piękniejszy od wszystkiego, co stworzyła przyroda.
Lecz jej dobroć, jej mądrość, jej bezmierna radość niesienia słońca wszystkim — zdobywały jej admirację i nawet nazwę Królowej. A przeto miłość moja była podobna do tej Dysputy Rafaela, która się odbywa między niebem a ziemią.
Moja asceza polegała nie na martwym wycieńczeniu ciała, ale na wzmożeniu jego rytmu, jego precyzji muskularnej, jego impregnacji mocami okultystycznemi.
Pozatym orka w polu na Litwie, kopanie w winnicy, o ile byłem we Włoszech — konne jazdy, chodzenie po górach, moje pływanie dniami całemi po wzburzonym morzu, przepływanie wraz z Konradem od Szilla do Kariddi, czyli dawnej Charybdy — na przejazd ten barka z 4 wioślarzami zużywała najmniej trzy godziny. — W sztuce nautycznej bezwarunkowo przewyższyliśmy wraz z Konradem Bajrona.
Ten tryb życia mistyczny, a jednocześnie fizyczna praca i uprawianie Radżajogi — zachowały mię młodym. Jednakże moja myśl posępna czyniła mię raczej starcem gór (wódz Assasinów, który żył na Libanie) — rządziłem wszelkim uczuciem z bezwzględną surowością.
I osiągnąłem wraz z Begleniczą wzmożenie sił magnetyczno­‑duchowych, wykuliśmy Wolę w most olbrzymi między światem zmysłów i światem Jaźni kosmicznej.
Opanowanie ludzkością i wprowadzenie jej na drogę zatraconą heroizmu aryjskiego — było już tylko nastawieniem wskazówki zegara, ukazującego dwunastą o wschodzie słońca. Zbliżaliśmy się w tym trudzie wewnętrznym ku przełęczy, z której miały nam zabłysnąć wszystkie dale i najgłębsze moce.
— — — Wszedł służący i podał mi list.
Był od Begleniczy, żąda, abym się stawił o północy w jej salonie.
Zamieszkiwała w klasztorze, gdzie oddano do jej rozporządzenia salon na dole.
Pisała, że Lucyfer ją miłuje w stopniu bezmiarów. On ją poniesie w lasy na stokach wulkanu Akonkagua — tam nad najgłębszym morzem przeżyją wszystko, co może dać Zaświat.
Lecz aby ją uczynić swobodną — Mroczny Duch musi nocy tej zabić zarówno Konrada, jak córkę Imogienę!
W chwilach najwyższego niebezpieczeństwa umysł staje się matematyczny — przekonałem się o tym w tysiąckrotnych niebezpieczeństwach — np. strącony przez zbójów w przepaść rzeki Kolorado — przekonałem się i teraz.
Tak więc dano mi do wyboru — ratować Imogienę i Konrada, — czy z Begleniczą posiąść królestwo Centaurów i Lucyfera. Albowiem nikt inny, tylko ja, byłem medjum, przez które przejawiał się Lucyfer... Co nie było zupełnie ani moją zasługą, ani powodem dumy.
Ale teraz musiałem stanąć do walki z własną Jaźnią.
Jeśli nie mówiłem dotąd o Imogienie, to dla tego, że mówić trudno o czymś, co jest nieprawdopodobne.
Imogiena miała lat szesnaście, mieszkała w klasztornej celi na trzecim piętrze — nad matką.
Wiedziałem, że zachodzą między niemi dramatyczne starcia. Lecz teraz dopiero uprzytomniłem, że słoneczność Matki nie może znieść mistycznych gwiazd Córki.
Imogiena piękną była — lecz to nie wchodziło w krąg mych pobudek. Piękną, jak peruwjańska bogini miłości — piękną była, jak noc księżycowa w lasach około Limy, gdzie Beglenicza żyła z Konradem w pierwszych czasach po ślubie...
Imogiena jednak była zupełnie niezależna duchowo i fizycznie od swych rodziców. Miała oczy w kontraście zbyt księżycowe i duszę zbyt rozkołysaną w jasnowidzeniach.
Od czasu, gdy przyjechaliśmy do Mesyny, unikała mię; zamknięta w klasztorze oddała się — modlitwom czy rozmowom z duszami, które oglądała w kryształowym szmaragdzie.
Postanowiłem ostrzec Imogienę i Konrada — przed własną złowrogą mocą.
Z tarasu widziałem, że Imogiena chodzi po ogrodzie. Rwała wysokie, białe kwiaty. Białe kwiaty w ogrodzie klasztornym, kochała bowiem śnieg nad wszystko.
W rowach ogrodu szemrała woda strumyków, nad nią kwitnęły irysy, lilje, storczyki, konwalje niby kościół z białemi opłatkami.
Chciałem Imogienę przyzwać telepatycznie, ale nie wyczuła mię. Imogiena weszła do klasztoru.
Z salonu przyćmionego dochodziła przecudowna muzyka.
Noc panowała nietylko nad ziemią, lecz i we mnie. Szczególny dreszcz wstrząsał podziemiami mej istoty, drżały fundamenty mej duszy i siliły się wywrócić zamczysko świadomości... wierzchołkiem w dół.
Morze, tajemniczych westchnień pełne, nie było tak wzruszone jak ja — miasto świecące łuną, po libacjach świątecznych uśpione — nie było tak szalejące w swych snach — jak ja na jawie.
Wąż rajski, miłość Hewy umiłowanej mogła mię odciągnąć od tytanizmu, który miał ludzkości wyrąbać tunel do świata słonecznego wiekuiście.
Mroczny cień, który towarzyszy zwykle każdemu księdzu, jest owym Apokaliptycznym zwierzem kanonów zakonnych — zwierzę to, zmuszone przeglądać się w wodach martwych, przechodzi czasem w obłęd.
Ale wszak nade mną szumiał oddawna kryształ — nie modry wodospad życia już nadziemnego?...
Mistyka moja nie była snem szklanym — ja — niby ciężko okuty w żelaza czarne rycerz — szedłem po górach duchowego realizmu — i w Kuźnicy — przy ogniu kraterów podziemnych wykuwałem mosty Życia Nowego.
Chrystusa nie wyrzekałem się, Chrystusa miłowałem.
Lecz droga moja była straszliwsza — po górach, może nieznanych Ewangielistom.
Tak, paliło się powołanie Chrystusowe we mnie, kiedy nie żądałem już niczego dla siebie.
Wtym głos wewnętrzny kazał mi obudzić miasto.
Tedy zrozumiałem, że burza we mnie nie jest „pokusą“, ale ostrzeżeniem gotującego się kataklizmu w przyrodzie.
Beglenicza, jako wrażliwsza, podległa tej Burzy wcześniej.
Ale, jak istna Walkirja, pędząca na chmurze, nadała jej impregnację psychiczną, kształtując w bezmiarach naszą zobopólną wizję Lucyfera.

Zawołałem Sylwji i rzekłem, aby natychmiast z księdzem Łąckim i dziećmi uciekała w pole, gdyż będzie trzęsienie ziemi.
Pokiwała smętnie głową, mówiąc, że obłąkuje mię tosamo, co jej ojca.
Krzyknąłem na nią ostro — odrzekła, iż dla naszych przywidzeń nie może narażać dzieci na pewne zapalenie płuc wobec zimnej, dżdżem siekącej nocy.
Sylwja nachyliła się nad łóżeczkiem synka i zaczęła zbudzonemu opowiadać bajki. Zbudziła się i Marja. Maleńka zasłuchana w opowieści o rycerzach normandzkich i wieszczkach, które żyły na Sycylji — o bogu Neptunie i Fatamorganie, która miała swój zamek wśród chmur.
Nie było co robić — zwykle dzieci mistyków są najtrzeźwiejszemi pozytywistami — i Sylwja nie wierzyła ani trochę w proroctwa księdza Łąckiego, sprawdzając jakby dramat Björnsona „Ponad siły“.
Szybko zbiegłem do małego domku Konrada. Ledwo otwarłem jednak drzwi — stanąłem jak wryty: w pokoju laboratoryjnym nie było nikogo, ale seismograf kreślił linje, o których nie mogło być wątpliwości, że znamionują trzęsienie ziemi.
Zakreślone na papierze słowo terre... i ktoś miał dokończyć moto, przyczym ostatnim wysiłkiem zrobił cyfrę 5 — to zapewne oznaczało godzinę wybuchu potwornego nieszczęścia. Na stole leżał otwarty list Begleniczy, w którym oznajmiała Konradowi, że jutro go opuści... Co musiał przeżywać — on — mając list, który był dlań kataklizmem i jednocześnie patrząc w te straszne hjeroglify, które mu kreślił sejsmograf?
Niechybnie demonizm walczył w nim — i Konrad nie chciał ocalić miasta, aby pogrzebać wszystko, co ukochał, w jego ruinach!... —
Porwałem tubę telefonu i zbudziłem syndyka Mesyny, przedstawiając, iż mówię ze stacji meteorologicznej prywatnej kapitana Orolsteina.
Prosiłem, aby zarządził strzelanie z armat w fortecy na alarm i kazał mieszkańcom uciekać. Prezydent odparł, że już od dwuch lat budzą go co tydzień ludzie, mający podobne przywidzenia. Zaproponował mi grzecznie, żebym udał się rano w opiece mej rodziny do zakładu leczenia wodą. Daremno głupcowi zwróciłem uwagę, że w r. 1783 połowa Mesyny była zburzona, zaś dwa lata temu zniszczone zostało Reggio, Africo, Brancaleone, Gioia Tauro i wiele miasteczek na stokach Aspromonte w Kalabrji.
Usłyszałem mocne ziewnięcie i życzenie dobrej nocy.
Zatelefonowałem do arcybiskupa, prosząc, aby kazał uderzyć we wszystkie dzwony kościelne. Monsinior kazał mi ukląc na oba kolana i powierzyć przeczucia boskiej Opatrzności.
Zatelefonowałem do kazarmy karabinjerów, lecz usłyszałem jeno potężne chrapanie.
Wtedy zatelefonowałem do straży ogniowej, mówię, iż banda podpalaczy w rozmaitych punktach podkłada ogień.
Zażądano mego nazwiska, nazwisk podpalaczy, zaczęto spisywać protokuł — rzuciłem tubę.
Cóż było robić? jeśli ani władza świecka, ani ludzie tak zwani duchowni nie rozumieli ostrzeżeń! ale nie mogłem nikogo winić, bo wszakże i ja sam wizjonerowi Łąckiemu kazałem pić wodę z grenadiną...
Trzeba ratować przyjaciół i budzić wszystkich, kogo można.
Najlepiej byłoby uderzyć w dzwony, które są w wieży nad klasztorem.
Lecz w gruncie rzeczy ocalenie Mesyny wydało mi się drobiazgiem wobec niebezpieczeństwa zniweczenia przez Begleniczę mego duchowego królestwa.
Biegnąc, patrzyłem w dalekie świecące okno klasztoru. Dzieliła nas otchłań głęboka, trzeba ją było przebiec w jak najkrótszym dystansie.
Nie było czasu na szukanie gospodarza i kluczy od furtek. Przeskakiwałem płoty i ogrodzenia domostw, lękając się jedynie, że mnie wezmą za złodzieja i rozpoczną pogoń. Po kratach drewnianych, na których rozpinały się winne latorośle, teraz suche i szeleszczące — narażając się na niechybne kalectwo, jeśli kraty załamią się — wchodziłem na wysoki mur ogrodu klasztornego.
Z trzaskiem złamały się kraty, ale rękami wtedy już czepiałem się murów — uchwyciłem nakoniec gałęzi wysokiej sosny, po jej pniu zesunąłem się na ziemię.
Teraz wszedłem w ogród, pełen upajających woni zeschłych liści figowych i winogradnych, wśród wiecznej zieleni mirtów, cytryn, sosen, laurów. Miłość szalona pierwotnego Adama budziła się we mnie i ogarniała mię jak orkan, w miarę gdym biegł przez tę puszczę.
Na skałach, jak widma złowieszcze, widniały plantacje fig indyjskich — kaktusów, przez które musiałem się przedzierać.
Wbiegłem w las palm sagowych i w cudownym zapachu zanurzyłem się dojrzałych cytryn i drzew pomarańczowych.
Klasztor. — Salon był ciemny. Zawołałem Begleniczy. Ujrzałem jej postać — zapala świecę — otwarła okno. Wzywa mię — i zaczyna grać Potępienie Fausta.
Spytałem, gdzie jest Konrad i Imogiena — wtym ona wzięła krucyfiks i kazała mi przysiąc, że będę ją miłował aż do grobu i za grobem jeszcze.
Odrzekłem, iż nie uczynię nic, co mogłoby szkodzić lub zasmucić Konrada i Imogienę.
Podała mi kryształowy szmaragd, którego używała Imogiena do wizji.
— Patrz tam.
— Może to autosugiestja?
— Zatym użyj bezdrutowego aparatu, który daje kinematograficzne zdjęcia z osoby, złączonej z tokiem. Ale nie ujrzysz psychicznego wnętrza. —
Podszedłem do aparatu. Ujrzałem Konrada, pijącego wino wśród kokot publicznego domu. Jedna z nich, bez wątpienia już w rozwiniętym stadjum luesu będącą, otaczał szczególnemi względami. Widocznie rozpacz po utracie Begleniczy i zgubny dlań magnetyzm zbliżającego się kataklizmu, zniweczyły zupełnie jego szlachetny charakter.
Kiedy ja, zachwiawszy się, uderzyłem głową o mur — Beglenicza wzięła mię za rękę i rzekła: nie troszcz się o świat — patrz, jak cudownie spędzają czas moje zakonnice, oczekując Końca Świata.
W celach zastaliśmy zakonnice, pełne radości, jakiej nigdy u nikogo nie spotykałem.
Radość, zdaje się, podnosiła je nad ziemię. Tak radowały się, że to już — że już zbliża się chwila, gdy Chrystus je przyzwie w dom Ojca swego.
— Tu jest ich przełęcz — rzekła, zgadując moje myśli — tu mogą iść tylko za Chrystusem lub za Szatanem.
— A ty? — spytałem.
— Jam już jest bezgranicznie wolna — i pewna jestem mej nieśmiertelności. Byłeś moim Mistrzem dotąd, lecz serca swego nie możesz oderwać od współczucia Życiu. A dla mnie to wszystko już jest Majja...
Idź więc — uderz w dzwony, zajmij się ratowaniem miasta.
Ja spróbuję iść sama — i wytrwać — w mym Zwiastowaniu Mocy, jakich ziemia jeszcze nie znała! —
Doprawdy, nie mogłem mroźnej kry naukowych argumentów przeciwstawić jej pancernikowi, pędzącemu po Morzu wieczności.
Przeszliśmy kurytarze.
Stanęliśmy w kościele, oświetlonym błękitem płomienia.
Lecz płomień ten nie był z lampy Wiecznej. Był to błękitny płomień z olbrzymiej srebrnej wazy palącego się ponczu.
W kościelnym cieple płynęły kadzidlane aromaty.
Damy i kawalerowie, mniszki w habitach i księża tańczyli wyuzdane, perwersyjne, choć pełne wytworności, stylowe tańce.
Prócz migotów blasku lazurowego rozchodziły się jeszcze różnobarwne cienie od trzech ampli maurytańskich, rzezanych w arabeski i napisy.
Kościół napełniony żywą roślinnością światłocieni splątanych, drgających.
Zdawało się, że jestem na sabacie Fata Morgany.
Wszyscy powitali Beglenicze, jak królową. Lecz ona nie dbała o nich. Podeszła do ołtarza — jednym ruchem reki, strąciwszy ze siebie futro, ukazała się naga.
Krzyżem rubinowym, który nosiła na piersi, spięła swe rozpuszczone włosy — tam w tej puszczy upojeń kusił on, jak Sezam 1001 nocy.
Niedoskonałemi są wszystkie rzeźby, przedstawiające Ledę, Wenus, Arjadnę, Medeę, bo wyobrażają tylko martwe linje ciał.
Wyobraźmy klasyczne piękno, otoczone astralnym nimbem gwiezdnej duchowości, na którą padł mrok szału...
Wśród tłumu zauważyłem postać znanego mi z cynicznych łotrostw instruktora klasztornego, kanonika Gambiego. Był to człowiek jeszcze młody, o twarzy mocno stajennej.
Miał on swe interesy w klasztorze nietylko erotyczne. Mniszki — były to wyłącznie kobiety ze sfer bardzo zamożnych. Klasztory zniesiono oficjalnie we Włoszech, lecz stare mniszki „na wymarciu“ przybierały wychowanice, które suto darzą klasztor i opłacają jego bezpieczeństwo.
Gambi porwał Begleniczę wpół.
W pierwszej chwili mego impetu podbiegłem do Gambiego — i wymierzyłem tak silny policzek, że padł na ziemię.
Z oczyma przymkniętemi, czułem ten skurcz w mych szczękach, który pojawiał się mi wtedy, gdy zabijałem.
Bezgłośny bachancki śmiech był mi odpowiedzią: dla nich było to umówionym sygnałem do rozpoczęcia orgji. Dobyli noży i szpad, zaczęli z furją walczyć. Nawet zakonnice wmieszały się do zaciekłego boju.
Religja światła z nich opadła, jak koszule, które ściągnęły.
Wyciemniły ze siebie religję czaru, wpiekłowzięć, czeluści Inferna, zwiedzanych przy gromnicach żądzy — niby kapłanki Sziwy zaśpiewały pieśń złowieszczą.
Rozpoczął się wir tańców, zgaszono światła — już nie było można dojrzeć niczego. Tylko chrapliwe oddechy, śpiewy dzikie i opętane melodje grane na chórze.
Tymczasem Gambi, obrzucając mię wściekłym przekleństwem, powstawszy, rzekł:
— Dla czegóż to przeszkodziłeś mi użyć ostatnich chwil życia? mości moralisto, zaszłem do Obserwatorjum, gdzie sprawdziłem na sejsmografie trzęsienie ziemi!
Nuże, precz stąd, korzystać pragniemy z rozpętanej żądzy klasztoru. Niechby świat cały zmienił się w wielki lupanar! —
I porwał się ku Begleniczy, która straszliwym wzrokiem smagnęła łotra i niedosiężna, jak Afrodyta Nieba, modliła się u ołtarza. Tam poczęła odprawiać mszę — w imię głębin Jaźni, Istna papieżyca!
W mroku kościoła ujrzałem dalekie światełko. Ktoś wszedł. To Imogiena. Pobiegłem ku niej — ale usłyszałem krzyk gromady która żądała krwi na ołtarzu. I szalejąc, niby dawni korybanci, biegli za nią.
Dobiegłem do Imogieny — ona ukazała mi wyjście — poczym spokojnie zamknęła kościół kluczem.
— Zmiłuj się, ocal życie matki — rzekłem.
Uśmiechnęła się tak, że uczułem się przy niej z całym swym rozumem maleńkim, jak iskra przy posągu Bogini.
Przyświecała mi, śpiesząc po schodach krętych wieży; zajęci byliśmy już tylko myślą, by uderzyć w dzwony i zbudzić śpiące miasto. Wtym usłyszałem za sobą tętent, nim mogłem się zorjentować, rumor ogłuszający.
Krata zapadła, zamykając nam wejście na wyższą kondygnację. W tejże chwili zapadła i druga krata, zamykając powrót. Gambi śmiał się jak hijena, dokoła niego byli wszyscy inni, prócz Begleniczy.
— Szlachetny księże — wołali — nie trzeba, żeby się zbudziło całe miasto. Wystarcza, że my jesteśmy przebudzeni. —
Amplę postawiła Imogiena na belce, — rozglądałem nasze więzienie.

Kraty były grube, żelazne i nie do przełamania. Tu na wieży chroniły się dawniej mniszki przed napaścią morskich rozbójników — podwójna krata zamykała dostęp do górnych kondygnacji...
Skorzystał Gambi z tego, że mu tajemnicę przejść ukrytych powierzył stary pustelnik. Teraz, jak w dawnych misterjach, sprawdziła się zasada, że niema groźniejszej rzeczy, niż wiedza w ręku szalbierza i łotra.
Miałem przed sobą gromadę ludzi oświetlonych lampą, lekceważących, a raczej lubujących się w oczekiwaniu śmierci. Wykonywali rodzaj murzyńskiego tańca z wściekłym bezwstydem.
Zdawało mi się, ie widzę głowonogów, które zeszły się w zatoce głębokiej między skałami.
Odwróciłem oczy, pełny chmurnej wzgardy, bolejąc, że Imogiena musi to widzieć i to słyszy, lecz ona stała przy oknie wieży.
Miasto jarzyło posępnym blaskiem, zawierucha śnieżna pokrywała niebo i mżyła w powietrzu iskrami śniegu i zarazem elektryczności.
Wicher leciał od morza z siłą gwałtowną.
Z okna wieży rozwierała się przepaść w dół — to jedyne wyjście.
Z trudem wstrzymała mię Imogiena od runięcia głową w przepaść.
Wzgarda zupełna dla siebie po tak wzniosłej przyjaźni, która łączyła z Konradem, niemoc uratowania go, ani uczynienia czegokolwiek teraz dla setek tysięcy ludzi, skazanych na zagładę — widok życia wstrzymanego tuż przed jego najwyższą przełęczą — doprowadzić mogły do obłędu.
Imogiena rzuciła mi wtedy zdanie jedyne: „Odwalić musimy kamień z grobu“...
Dzięki symbolizmowi tych słów, ujrzałem w wizji wewnętrznej wszystko urządzenie mechanizmu wieżowego — podszedłem do epitafjum, wmurowanego w ścianę — rozchyliłem je i, nacisnąwszy gwóźdź — kratę od kondygnacji górnej podniosłem.
Wtedy idąc cicho wśród cieniów, słyszeliśmy z Imogieną, że Gambi namawiał, by zbiegli całą gromadą na okręt i kazali podnieść kotwicę. Przekonywał z dobrym skutkiem, że on, Gambi, zasługiwał więcej na względy kobiet, niż Mistrz z Nazaretu, który widział w kobiecie tylko astralną mgławicę.
Wyszliśmy na szczyt wieży.
I nie zapomnę tej chwili, choćbym żył długo, jak planeta nasza. Przepyszny widok na rząd pałaców nadmorskich la Palazzata — Fontanny Neptuna biły brylantami w cichym odblasku latarni. Miasto wyglądało jak czeluście mroczne dantejskie, tajemniczo oświetlane niewidzialnemi reflektorami.
Spojrzałem na zegarek — serce mi bić ustało. Zbliżała się godzina piąta — Więc już nic miasta nie zbawi!
Głos jakiś okropny wydobył się z mej piersi... głos nieznany mi... głos proroka jęczącego nad ludem. Imogiena pociągnęła mię ku dzwonom — i uderzyłem z całych sił... Rozkołysało się serce żelazne, olbrzymie, jak snop żyta.
Straszliwy odgłos zahuczał, potym drugi — trzeci — gdyby pięć minut czasu — zbudziłbym miasto. Ale nie było czasu...
Łomot morza: jak potworna misa z gutaperki, napełniona wodą, uderzona pięścią djabła ode dna — wytrysło w górę mirjadą kaskad. Utworzyła się czarna Charybda. Piekielne Njagary fal, deszczu — w którym krople wielkie były jak pancerniki.
Wściekłe ognie błyskawic zapaliły się naraz w kilkunastu miejscach, buchając wprost z ziemi lub z morza. W powietrzu orkan piekielny, wichrzący falami, niósł okręty w powietrzu lub na szczycie 40 metrowych bałwanów. Fijoletowe błyskawice łyskały, jak ślepie djabła, i gasły, pogrążając wszystko w ciemności.
Nieszczęsne miasto zatrzęsło się od huku fal, które je zalewały. W mroku nie było widać niczego. Nagle uczułem, że rozdzierają się mury klasztoru — łuna stumilowych wężów błyskawicowych rozświetliła widok okropniejszy, niż Sodoma i Gomora w owej nocy, kiedy spadał deszcz gorejących kamieni z wulkanów Libanu.
Runęły mury, łączące wieżę z klasztorem. Byliśmy zamknięci, jak w gołębniku, sto stóp nad ziemią. Wieża chwiała się, przyjmując pochylenia wieży Pizańskiej.
Dzwony, rozkołysane gwałtownie, odbierały mi wszelką możność mówienia z Imogieną.
Dach klasztorny zapadł z hukiem ogłuszającym, wyrzucając chmurę dymów.
Czarna jama zionęła na miejscu cel i kurytarzów. Chór kościelny ocalał — i te zakonnice, które należały do orgji, zanuciły wielki hymn do szatana.
Lecz jeśli magnetyzm ziemi rozpętał demonizm, były też olbrzymie objawy wiary.
Zakonnice, w celach uwięzione, śpiewać jęły pieśń o przyjściu Mesjasza. I widziały go schodzącego w serca ich, jako jasnowidzenie światła.
Ujrzałem teraz otchłanną różnicę między Lucyferem a Chrystusem: Lucyfer wywoływał wiedzę jaźni i gasił ją w czeluściach żądzy, egoizmu, zwątpienia, zgonu i nicości — Chrystus w tym piekle mroków, użyźnionym magnetyzmem wysiłków, męki i tęsknoty — rzucał błękitny promień Królestwa jasnowidzeń dla Świętych Obcowania. Wśród zmierzchu bożyszcz ziemi szedł promień Usynowienia przez Moc wyższą, niż Zgon.
Wielki przecudny oblig wziął na siebie Kościół, obiecując Królestwo Boże na ziemi...
Morze ryczało muzyką Wagnera, graną przez Tytanów, gdzie trąbami był krater Etny, bębnem — huk walącego się miasta, basem — jęk rozrywanej w wąwozy i przepaście ziemi, skrzypcami — włosy piorunów.
Ujrzałem zakonnicę, trzymającą się nogi Gambiego, który ze swej strony trzymał oburącz gzems — i nogą swobodną bił po głowie i rękach, krzycząc na nią, aby go puściła.
Widok ten okrył mi szronem serce, zaiste, przyzwyczajone już do wszelkich okropności.
Nagle, ogłuszona uderzeniem, czy utraciwszy siły, runęła. Serce mi zamarło — któż była ta kobieta?
Lecz wnet ujrzałem Begleniczę żyjącą: wśród zakonnic na chórze grała zaczarowane symfonje — naga, z krzyżem rubinowym we włosach. Z jej melodji płomiennych widać, że wszystkie Apokalipsy świata stały się dla niej otwarte. — —
Demoniczny wpływ Begleniczy owładnął zakonnicami, zanuciły pieśń o Żeglarzu mroków — pieśń tę tworzyła Beglenicza.
Wyznaję, że nic bardziej pięknego nie słyszałem, niż Hymny umierających wraz z muzyką burzy.
Widmo olbrzymie wysunęło się z mroku — i twarz jego wpatrywała się gorejącemi oczyma w Begleniczę.
W powolnym rytmie tańców liturgicznych wedle zabobonnych tajemniczych wschodnich obrządków oddawała usta swe i duszę Widmu.
Wyciągnęła ręce do swych sióstr świętych — i oto z szybkością niepowstrzymaną iść zaczęła przez powietrze.
Były już o kilka metrów od rozłamanej ściany — jeszcze czas jakiś korowód szedł w powietrzu, gdyż orkan porwał je i niósł wraz ze skręconemi drzewami, które leciały korzeniami w górze, koronami w dół.
Wtym runęły z przerażającą szybkością. Kłąb chmur, mrok, wyjący deszcz zakryły mi widok. Zdawało się, że runęły ciała ich w Malsztrem. Rozległ się szatański piorun Widma. Zdala krzyki tysięcy ludzi.
Zawołałem Imogieny — zacząłem jej szukać na wieży.
Nie było jej. A dzwony oszalałe same dzwoniły — i nic nie mogło ich powstrzymać.
Nietylko głuchłem od ich łomotu, ale szaleństwo mnie ogarniało od tego okropnego huku dzwonów, morza, piorunów — i krzyku setek tysięcy ludzi.
Ujrzałem Begleniczę — stała wraz z Imogieną w ekstatycznej radości i uścisku. I uradowałem się sam — nagle objawiło się mi to najwyższe — nie było świata już, nie było Jehowy, huczącego zagładą i piorunami — były tylko skrzydła — skrzydeł sześcioro.
Beglenicza miała ramię strzaskane od belki — lecz tak wyższa nad ból, że ja — miłując, nie współczułem jej.
W mroczną otchłań lecieliśmy wszyscy troje — we wniebowzięciu ducha, w upojeniu ekstazą życia, w krzyku: — jesteśmy u źródeł!... Tam zaś Moc Ducha, łamiąca wszystko w cierpieniu dla wydobycia istnienia Swego.
Co się działo pojęciowo? nie wiem.
Runąłem z rozpędem armatniego pocisku — wszyłem się w gęstwinę drzew, łamały się pode mną grube gałęzie, jak trzciny — zanurzyłem się w wodę. Zapadłem głęboko w wilgotne zimne wirujące piekło. Wypłynąłem jednak. Morze aż tu na górę klasztorną przyzionęło wściekłe odmęty.
Płynąłem, żeby pomóc im w ratunku — lecz fala rycząc już odpływała i nie było sposobu zatrzymać się.
Przepływając pod zamczyskiem naszym, uchwyciłem okiennicę pierwszego piętra — wdrapałem się na okno — ujrzałem nad sobą opuszczający się kosz.
Tu leżało dwoje dzieci, związanych stułą.
Uchwyciłem je i wołałem Sylwji, że są bezpieczne.
Niebezpieczeństwo i miłość do dzieci uczyniły z niej gimnastyczkę — zesunęła się, jak majtek.
Niosłem Marynkę i małego Hannibala. Byliśmy już za zamczyskiem — na szczęście niedaleko był plac zabaw ludowych — morze tu nie podpłynęło — kamienice zdaleka.
Pośród placu wznosiły się domki i wagony menażerji.
Umieściłem, jak mi się zdało, najbezpieczniej Sylwję i dziećmi w dali od wszelkich zabudowań na kilkunastu worach.
Potworna brutalność żywiołu rozpętała też niesłychaną brutalność wśród ludzi. I nie było nic okropniejszego, niż ta czeluść ohydy.
Krzyk w mieście! fale ryczące na ulicach! kurz w powietrzu od rumowiska domów i świątyń, ognie huczącej gazowni i składów nafty! — kalejdoskop przemierzłych zbrodni przemigał w oczach, gdy biegłem w stronę klasztoru, aby sprawdzić, co się tam stało.
Gruzy domów utworzyły potworny zwał ruchomy, trzeszczący, zalewany płonącą naftą, rozrywany mocą powietrza, stłoczonego w rezerwuarach. Wszedłem w aleję cyprysów, wiodła mimo klasztoru ku górom. Morze odpłynęło już z pod klasztoru, który sterczał niby mamut przedpotopowy — z niememi czarnemi otworami w ścianach, które nagle rozjarzały się bezzębnym śmiechem krwawych błyskawic.
W mroku pochodnia, którą wyrwałem ze zgliszczy, pozwoliła mi nieco się zorjentować. Nie było jednak nigdzie zakonnic — i zmącony umysł mój uwierzył już, że stało się z Begleniczą i zakonnicami to, co w transach: ciała ich stały się lżejsze od powietrza i, uniósszy się na miejsca wzniesione, ocalały.
Wtym wiatr musnął mię gałęzią — mimowoli podniosłem twarz — ujrzałem potwornie wklęśniętą postać — trup kobiety, wbity na słupie wjazdowym. Tu malarzem infernalnych wizji, Goyą, była — śmierć.
Niechybnie pozostaje po nas promień jaźni.
Lecz moc, która wykonywa w życiu tak straszliwe gaśnięcia, nie wzbudza zaufania, iż obudzenie się Tam będzie całkiem radosne. Potknąłem się o drugie ciało.
Gambi dawał jeszcze oznaki życia i mamlał coś do mnie. Jękliwe łkanie biedaka... Na drutach telegraficznych kołysała się głowa zakonnicy, zaczepiona włosami — korpus z cudowną sprosnością, nieuszkodzony, wisiał na kępie rododendronów kwitnących.
Słupy telegraficzne były pochylone od naporu fal, z łatwością więc zdjąłem głowę młodziutkiej zakonnicy, nieruchoma ekstaza jej oczu była jakby światłem w relikwjarzu.
Głową tą, może jeszcze myślącą, przeżegnałem miasto.
Ciała innych zakonnic leżały wśród ogrodu, którego mur rozwalony pozwalał przeniknąć do wnętrza.
I mam wyznać? widziałem tu ludzi z drugiego klasztoru, ogarniętych obłędem nekrofilstwa. Z trudem odrywali się od ust zsiniałych, od klasycznego bezwstydu piersi, godnych Ledy.
Ujrzałem naraz wszystkie labirynty Minotaura ludzkości. Jeśli nie stałem się i nie jestem najwyrafinowańszym ze zbrodniarzów, to dla tego jedynie, że przenika mię poczucie jaźni. Gdybym nie czuł tej kosmicznej potęgi, przyklasnąłbym wszystkim czynom Aleksandra Bordżii, Messaliny i nawet warjatowi w koronie, który konia swego mianował konsulem. —
Ujrzałem we wspaniałym stroju Arcybiskupa, szedł zamyślony, podpierając się pastorałem. I zwrócił się do mnie, choć mię nie znał, a mówił tak, jakbym był najbliższym towarzyszem jego samotnych przechadzek.
— Dla czego ludzkość nie zdolna jest postawić jasno przed sobą tezy: Boga niema!
— Bóg jest — odrzekłem.
— Mówisz logiczną, dziejową i nawet psychiczną niedorzeczność. —
— Bogiem jest nasze wyczucie sensu wyższego, niż cały bezsens życia!
Bóg jest najwyższą otchłanią możliwości twórczych nad nami.
Bóg jest! — i śpiewać rozpocząłem hymn, który był wypełniony ekstazą życia.
Zrzucił ze siebie płaszcz arcybiskupi i kazał mi włożyć na siebie. Do rąk dał mi pastorał. Na głowę włożył mitrę. I zniknął w ciemnościach, mając usta w bólu zaciśnięte.
Domy chwiały się wokół. Trzeba było zapomnieć o bólu własnym i o duszy własnej, zająć się ratowaniem jeszcze żyjących.
Dzięki głębokiej ciszy wewnętrznej i zachowanej intuicji — mogłem kierować tłumami, biegnącemi po ulicach, jak stada owiec w czasie pożaru owczarni.
Wskazałem im kierunek, uspokoiłem. Wszystko to, co opowiadam, nie trwało według sprawozdań gazet więcej, niż parę minut.
Była godzina kwadrans po piątej rano. Czas przestał istnieć, wszystkie zegary myślowe działały z przerażającą szybkością. Panował zupełny mrok, gdyż była to zima. Miasto ryczało tysiącami głosów. Kanonjerzy, niewiadomo czemu, walili z armat. Nadto słyszałem poryki dzikich zwierząt.
Teraz dopiero uświadamiam, na jakie niebezpieczeństwo naraziłem Sylwję, Stała na werandzie oszklonej, wychodzącej na rozległy plac.
Tam w świetle latarni mały Hannibal dawał znaki uspakajające — obok niego olbrzymi amerykański bury niedźwiedź dyszał krwawym językiem. Na placu otwarte wagony, które przewoziły zwierzęta. Kto je wypuścił? Rozglądałem się, czy nie ujrzę broni.
Obłąkany dozorca rozsuwał wrota klatek.
Podbiegiem do niego, nie zważając, iż dwie pantery przeleciały mimo mnie. Szaleńca odciągnąłem i związałem mu ręce.
Jednocześnie żądałem, aby wskazał mi rewolwer lub choćby żelazny pręt, lecz on głupkowato się roześmiał, ukazując na mój pastorał — wszedł do klatki pustej, zamknął się w niej i, zasunąwszy głowę między słomę, zasnął.
Krzyknąć, podbiec do niedźwiedzia, który był z gatunku najzłośliwszych — znaczyło rozjuszyć go jeszcze bardziej — pysk jego rozwarty był tuż obok główki chłopca.
Heroiczna natura Sylwji teraz wyjawiła się w pełni.
Nic widząc już możności uratowania chłopczyka, poważnie, choć z bezdennym smutkiem wpatrywała się w swego synka, skazanego na zagładę.
Nagle powzięła plan — podeszła do niedźwiedzia, gotując się z nim do walki, podczas której chłopczyk mógł ratować się.
Spojrzałem na Marję, pisała coś na swej szyfrowej tabliczce, widocznie nie zgadując niebezpieczeństwa.
Co do małego Hannibala — muszę tu wyrazić me bezpośrednie, choć nie ortodoksalne wrażenie: Chrystus na krzyżu wydał mi się jedynie tak szczytny, jak ten chłopiec, uspakajający zdala giestami matkę i uśmiechający się na znak, że nie lęka się niedźwiedzia.
Wzrokiem nieruchomym, straszniejszym, niż u Njobe i Meduzy, zbliżała się Sylwja, ściskając w ręce kawał marmuru. Hannibal pojął zamiar matki, która śpieszyła rozdrażnić niedźwiedzia i zwrócić jego uwagę na siebie. Rączynką pogłaskał niedźwiedzia po głowie.
W tejże chwili ujrzałem młot ciężki do skuwania łańcuchów — podjąłem go — niedźwiedź liznął językiem i zdarł całą twarz dziecka, jak dojrzałą poziomkę.
Nie słyszałem krzyku, jeśli był jaki. Z tępą złośliwością niedźwiedź nadeptał tylną łapą pierś Hannibala, która chrzęsnęła głucho, — niedźwiedź stanął w pozycji bojowej ku mnie.
Nie byłem już księdzem — nie byłem jasnowidzącym, który widzi światło z za mroków — nie byłem człowiekiem kultury.
Furja rozogniła się we mnie czarną błyskawicą. Wbiwszy pastorał w ziemię, jak lancę, uderzyłem niedźwiedzia młotem, miażdżąc kości nosowe i przewracając go, wściekłym uderzeniem rozmiażdżyłem mu kręgosłup.
Wyjąc, zaczął śmiesznie czołgać się u mych stóp. Wtedy Sylwja zarzuciła mu łańcuch na szyję, przywiązała do wagonu, narzuciła nań masę słomy i podpaliła. Z młotem okrwawionym, w łunie stosu buchającego słuchałem ryku podłego zwierzęcia, którego jęk sprawiał matce niewysłowioną radość. Poszedłem do Marynki. Kończyła pisać literami niezgrabnemi to słowo jedyne, które słyszała nieraz powtarzane w domu przez starą nianię.
Wypisała z tragiczną niegramatycznością:
— Opaczność.
I wydało mi się, że nikt nie mógł straszliwiej potępić Najwyższej Istoty — nadając jej przymiot siły, rządzącej opacznie.
Wtedy Sylwja podeszła ku mnie — i zaczęła mi roztaczać obraz upadku Polski.
— Rzeczą najważniejszą nieobliczalnej wagi — mówiła — jest zrozumieć aż do głębi, że Opatrzność światem nie rządzi. Człowiek musi rozwalić ten parawan, z za którego wyczekuje sprzymierzeńca.
Wspanialszym i prawdziwszym jest dziki troglodyta z młotem na ramieniu, depcący niedźwiedzia, którego zmiażdżył — niż najwymowniejszy biskup, który usypia naród lazurowemi nadziejami.
— Ale Bóg jest — krzyknąłem — mówi o Nim twórcza zbrodnia w nas.
— Jesteśmy rzuceni w tragiczną pustynię, gdzie nawet Syn Boży umiera bez pomocy!
— Tym lepiej, tym lepiej — odrzekłem. — Świat zaczyna być coś wart dopiero wtenczas, gdy nie krępuje nas Synaj — gdy możemy sami nadać własną mocą prawa sobie i swemu rodzajowi — gdy na tron ziemi możemy wprowadzić najwyższą dostępną nam — Sprawiedliwość względem wszystkiego, co żyje. —
Wzięła Sylwja Marynkę, ja zaś w objęciach trzymałem dziecię martwe z rozdeptaną piersią.
Niedźwiedź smażył się i ohydny zapach przypiekanych włosów rozchodził się daleko. Podbiegłem doń i uderzeniem młota skróciłem jego męczarnie.
Wyszliśmy z ogrodzenia. Pantery, węże i nosorożce były ogłupione grozą żywiołową i tuliły się jedno do drugiego.
Mamże wyznać? nigdy nie doznałem uczucia tak bezgranicznej wolności, jak teraz, gdy przekonałem się, że jest przed nami góra najwyższej świętości i otchłań najstraszliwszych zbrodni. Duchy zapełniają świat, ale wszystko jest swobodne. Upojenie wolnością, radość szczytów niezajętych przez nikogo, uczucie, że wszystko można rozpocząć od nowa — teraz — w tejże chwili, wśród najwyższych Przemienień...
Małego Hannibala złożyłem na bloku marmurowym, który zwalił się z katedry. Ta leżała pokruszona na miljony złomów.
Za zgodą Sylwji i księdza Łąckiego, który połączył się z nami, zrobiłem stos drzewa, narwałem mnóstwo kwiatów z kwitnącej magnolji — i Sylwja zapaliła.
Ciało małego bohatera stało się wkrótce tylko obłoczkiem dymu.
Śpiewając — tworzyliśmy zawiązek nowej ludzkości, widzącej, jak dawni Arjowie, w każdym momencie Zmierzchu, Nocy czy Południa — przepaść. Żyliśmy ekstazą realnego życia — i fala nasza przerywała tamę śmierci.
Wschodziło słońce w mrokach naszych dusz.
Słońce, jakiego ludzkość dotąd nie znała... będące świadomością Kosmicznego Życia w najgłębszej Jedności.


∗             ∗

Ulice puste, wszystko, co żyło, odbiegło już z ruin. Nadchodzili bandyci. Ci wsłuchiwali się, gdzie jęczą jeszcze ludzie pod złomami.
Tych szli grabić. Niektórzy nieśli obcięte uszy z kolczykami. Zwróciłem się do jednego z nich — którego znałem, jako sprzedawcę morskich krabów.
— Dżiusto, będziesz zbrodniarzem, który zginie na szubienicy — albo zasłużysz na cześć. Oto zajmij się wydobywaniem tych, co jeszcze żyją, nie kuście się o blichtr złotych kolczyków. Jesteście potomkami Odysseusza, opiewano was w Iljadzie. Chrystus umarł za was. Idźmy za głosem Boga wewnętrznego. Bądźmy bohaterami. —
Rozległo się frenetyczne brawo i moi bandyci zmienili się w armję zbawienia. Szedłem dalej, prowadząc spokojną zawsze Sylwję. Z ruin domów wydobywała się ręka, widocznie starca, pomarszczona. Z za pogiętych ścian wyglądała i ręka młodej dziewczyny, jakby prosząc o wsparcie. Ruch palców znamionował życie.
Zacząłem odwalać gruzy — ale nagle oberwały się sufity, fasada zaczęła się chwiać — odskoczyliśmy. Biegł jakiś młodzian we fraku — zapewne prosto z balu.
Ten ujrzał, jak i ja, ręce nieszczęsnych — zachichotał.
Włożył na rękę starca jeden ze swych drogich pierścieni, w dłoń białą kobiety wrzucił podjęty z ulicy kał.
Śpiewając serenadową pieśń, odbiegł tak szczęśliwy, jak Romeo, co dokonał zaręczyn z Julją i rzucił hojny dar staremu wrogowi.
Może wielbił śmierć, usymbolizowaną w starości, i wiązał się z nią ślubem? A lekceważenie — wyraził Maji życia?!
Nie umiem rzec, jak byłem radosny na tle tylu cierpień i wobec śmierci kilkudziesięciu tysięcy...
Radowałem się, bo życie było cudowne w tym piekielnym kotle, z którego wylatywały duchy, w które ja nie wierzyłem, mimo że je oglądał ksiądz Łącki.


∗             ∗

Na Piazzecie wznosil się kościół odwieczny.
Tłum ludzi w nim.
Między księżmi figurował cywilny filozof chrześcijański, jeśli mogą być tacy.
Kochając Chrystusa, uznaję całą mizerję światopoglądu chrześcijańskiego.
Dla czego ludzie nie wierzą dziś we wpływy Marsa, nie noszą za amulet zębu wisielca, nie warzą z Merkurjusza filozoficznych kamieni? — bo zmieniły się doświadczenia.
Czyż jeszcze ludzkość mało zrobiła doświadczeń nad tym, że świat jest tysiąc razy groźniejszy, głębszy, tragiczniej radośniejszy, niż to przypuszczano w Wedach, w Koranie, a nawet w Ewangieljach? Chrystus zostaje Twórcą braterstwa między ludźmi, mimo że ludzie więcej różnią się między sobą, niż naprzykład białe zające i pręgowane hijeny. Dla tego ludzie nie mogą mieć stereotypowego braterstwa, jeno swobodne sojusze.
W czym istotne znaczenie Chrystusa i dla czego miłuję go? bo Mistrz opierał się na Jaźni i zrozumiał wewnętrzną twórczą Wolność.
Chrystus już nietylko na pustymi z Bogiem — ale na prometejskich wyżynach pracy, laboratorjów, mozolnych eksperymentów — w coraz nową błyskawicę natchnień rozkwitający nad morzem życia. Idzie przeciw Wczorobogowi, ku Wiecznej Jutrzni przez wszystką radość Wieczności sprowadzonej do lotu i przez realizm momentu utrwalonego w ciągłym cudzie. Oto zaiste ten, który Ogień rzuca na Ziemię, aż ją uczyni Światłem, które nie zgaśnie!
Te myśli ogarnęły mię w katedrze, gdy ów filozof, którego zawsze podejrzywałem o szarlatanerię, zażądał, aby tłum ludzi dał dowód zaufania Panu Bogu i wszedł do kościoła.
Zaiste, kościołem jest życie — i dać dowód Panu Bogu — znaczyłoby zacząć żyć.
Tłum, jak jeden potok lawy z gór płynący, wdarł się do wnętrza. Filozof, będąc nazewnątrz kościoła, zaczął dowodzić, że świat zniszczeje, a litera jedna uronioną nie będzie.
Kościół był za mały, aby wszystkich pomieścić.
Tłumy stały na wichrze w stroju nocnym, zimno przenikało ich, wszyscy tulili się do siebie — wiatr zwiewał koszule i zasłonki. Nastąpiło ogólne zapomnienie, westchnienia, śmiechy, ksiądz Lacki wszystkich błogosławił.
Przypomniał się mi obraz japoński Hokusaja, gdzie idzie procesja orgjastyczna z parasolami i wachlarzami.
Dźwięki spiżowe organów na chórze — Miserere mei Domine — z ust tysięcy —
a ci, którzy byli w trakcie najbardziej ziemnej żądzy — łączyli z tym swój śpiew — tęsknoty za śmiercią.
Było to piękne. Bóg jeśli ma być stwierdzony — to nie przez listki figowe u głupców.
Bóg, któryby się objawił, musiałby dzisiaj, jak dawniej w Helladzie i w Indjach, już być nagim.
Zawołałem do tłumu, radząc usunąć się od kościoła. Jakby na potwierdzenie słów mych zadygotała ziemia — szedłem, wiodąc tych, którzy jeszcze uratowali swój rozum.
Nagły piorunujący łomot — kościół już stał się tylko tym, co Monte Testaczio w Rzymie: górą rozbitych ludzkich amfor.


∗             ∗

Mrok nocy jeszcze nie ustępuje przed brzaskiem.
Pożar szerzy się z konwulsyjną mocą. Okręty leżą o dwieście metrów od portu na lądzie. Wszystko zmiażdżone, śmieszne, karykaturalne.
Rząd pałaców nad morzem — la Palazzata — zmienił się w niechlujne rumowisko.
Tłumy warjatów biegną, wrzeszcząc i mordując. Wielu nędzarzy, chcących wzbogacenia, stało się hijenami.
Proletarjat wybuchł dziką nienawiścią do klas posiadających. Z powodu, że trzęsienie ziemi nastąpiło o 5 rano, wszyscy zamożni jeszcze spali, również jak inteligiencja.
Biedacy zaś i robotnicy szli już do roboty. Ten przedział fatalny w nieszczęściu wydał się nędzarzom wskazówką, iż nastał Sąd Ostateczny nad zamożnemi. Nadomiar Mesyńczycy słynęli ze sobkostwa i bogactw. Pod względem renty zajmowali drugie miejsce we Włoszech zaraz po Medjolanie.
Rzucili się do rabunku i okoliczni włościanie, którzy byli uciskani przez bogatych mieszczan, posiadających ziemie za miastem.
Wpadli do zrujnowanych kazarm karabinjerów czyli żandarmerji, ubrali się w mundury z trupów zdjęte lub skradzione ze szatni wojskowych. — Wiódł tych łotrów pijak, stręczyciel domu publicznego.
Przebrani za urzędników państwa, szli.
Kiedy ludzie uciekający zwracali się do nich, ufni, że ci obrońcy ładu i porządku wskażą im drogę ku morzu —
bandyci odbierali im szkatuły z klejnotami i pieniędzmi, masakrowali nieszczęsnych szablami i kolbami, nie dając nikomu żywcem uciec.
Rozpętały się warstwy na dnie społecznym, jak niegdyś za najścia barbarzyńców.
Nie Barbarzyńcy, ale męty rzymskie i konstantynopolskie z czeluści miast — kanalja rodzima teraz jak i dawniej niszczyła pomniki, grabiła banki i kościoły.
Nędzarze, zapomniani przez państwo, okłamywani przez moralność powszechnego braterstwa — rozszarpali nadwątlony organizm władzy.
Uprzytomnijmy: człowiek ma za sobą krótką epokę cywilizacji, a olbrzymią i długą — zwierzęctwa. Kiedy odpadnie tynk — ukażą się freski małpoludów.
Mistyka polega na tym, że uczy człowieka być wyższym nad materjalizm, uczy opanowywać instynkty wsteczne. Lecz mistyka sama bez potężnej wiedzy i woli życia jest obracaniem się buddyjskiego młynka od wiatru, który wylata i paszczy potwornego smoka. Obracanie to odbywa się — na wątpliwą cześć Kosmicznej Mądrości.
Podchodzę do kapitana okrętu rosyjskiego, który palił spokojnie cygaro.
— Komendancie — mówię — twoją załogę racz posłać do wygrzebywania z gruzów tych, co jeszcze żyją.
— Trzeba część zostawić do pilnowania pancernika i portu: bandyci zechcą owładnąć okrętami — odrzekł.
— Pójdę z temi, którzy będą ratować. Ale kobietę z dzieckiem i księdza każ wprowadzić, jeśli łaska, do kajuty.
— Wasza wielebność — odparł uprzejmie kapitan — niech wznieci energję czynu w załogach innych mocarstw. —
Teraz dopiero zauważyłem, iż brał mię za arcybiskupa. Zdjąłem płaszcz złocisty i mitrę.
Rosjanin uprzejmie powiódł Sylwję z Marynką na pokład. Patrzyłem na dzielnych marynarzy. Znam psychologję tych ludzi. Są to „rycerze na godzinę“. Ale też nikt na tę godzinę nie jest bardziej uprzejmy, bardziej bezinteresowny i odważny.
Po godzinie tynk opada — i ukazują się freski tych, którzy, rozbijając lustra w Café Régence, wołają’ nie mieszaj mojemu nrawu!
Ksiądz Łącki poszedł sam, wszędzie widząc duchy. — Już wschodziło słońce.
Idę z oddziałem stu ludzi, uzbrojonych w motyki i kilofy.
Rozdziela ich porucznik na dwadzieścia oddziałów.
Rozsypali się po mieście.
Na dwunastą kazał im zgromadzić się w porcie.
I wnet zaczynają wygrzebywać z gruzów ludzi jęczących.
Dzieją się sceny jedyne w swym rodzaju.
Oto idzie bydlę ludzkie, tęgi drab. Napotkał małżeństwo, przywalone murami, szafami, komodami. Zamiast pomocy udzielić — żądał, aby mu wprzódy wskazano, gdzie są pieniądze. Nieszczęsny bogacz obiecał, że da mu 20 tysięcy lirów, gdy uwolni jego i żonę z pod zwału mebli.
Zbir żąda pieniędzy natychmiast.
— Pieniądze są w szkatule pod stopą — odrzekł bogacz.
Odrzucił zbir szafy, kawały muru — wydobył półżyjącego pana, znalazł szkatułę, rozbił — wydobył zawartość 20 tysięcy lirów — i, lękając się, aby bogacz nie pożałował daru — lub, co pewniejsze z dobrego humoru — pchnął nazad nieszczęsnego w dół — przywalił go temiż komodami, stołami i złomami muru.
Zaczął uciekać. Moi marynarze, usłyszawszy szybkie kroki, aresztują i doprowadzają z powrotem do ofiar zasypanych.
Taki i inne bydlęta ludzkie ucinali kobietom żywym palce, na których lśniły pierścionki nad poszarpanym ciałem i zdruzgotaną kością.
Wyrywali kolczyki wraz z ciałem.
Ofiary umierały w niewysłowionych męczarniach, nietyle z bólu ciała, ile z wstrętu moralnego.
Działy się sceny ohydnej perwersji.
Instynkty nietylko erotyczne, ale i sadyczne wybuchły.
Gwałcenie i nasycanie się męczarnią jednoczesne.
Młody porucznik ustawiał rzędem bandytów — i krzyknął, znając ledwo parę słów po włosku, sławiąc akcent na ostatniej sylabie:
— Ladrò! Condannatò! Morté!...
Z rewolweru palił jednemu za drugim w łby, zanim mogłem przemówić słowo w imię Wyższej Ewolucji. Ale wspomniałem, że sam niedawno jeszcze mordowałem niedźwiedzia. Dla Ewolucji potrzeba czasu. A tego właśnie nam wszystkim zabrakło.
I gdy runęły ciała nędzników, szliśmy znowu pustemi ulicami, nawołując.
Na jęk choćby najcichszy, biegliśmy...
Załogi angielskie, rosyjskie, włoskie — prześcigały się w bohaterstwach. Marynarze wdzierali się na obluzowane mury i, narażając się na śmierć — znosili w dół omdlonych.
W świetle łuny płonących składów drzewa, naft i olejów, wśród ogłuszającej kanonady granatów, które pękają w palących się magazynach wojskowych — czynimy swą pracę, nad nami świszcze burza i ryczą pioruny.
Krwawa potworna czerwień rzuca metaliczne zarzewia na morze.
Niewiadomo już, czy to wschodzi słońce, czy jeno pożar miasta.
Wszystko staje się wizją dantejską.
Warjaci wybiegli ze szpitala i owładnęli barkami. Rzucili się na okręty wojenne — poczynają z armat strzelać.
Tysiącfuntowe pociski biją w ściany ocalałych domów.
Rzuca się wojsko do łodzi, szturm pancerników.
Tymczasem tłum nagich lub ledwo okrytych łachmanami dawnych bogaczy — inteligientów, estetów — marznie na mroźnym dżdżu wśród wichru i zimowej śnieżycy.
Poznaję w jednym nędzarzu, który bosonóż stoi, w spodniach bez szelek, z twarzą pooraną cierpieniem — syndyka miasta, któremu przed pół godziną tak chciało się spać.
Teraz sen odbiegł go na długo. Gdzie jego rodzina?
Dalej ten drugi nędzarz, którego lokaj całuje po rękach, by przyjął nieco strawy — to arcybiskup. Poznaje mię.
— Mamy Boże Narodzenie zimne, musimy ogrzewać się sercami! —
I wzniosłe uczucie miłości braterskiej ogarnęło wszystkich.


∗             ∗

Most pysznił się olbrzymiemi arkadami na filarach wysokich, jak dzwonnice. Most pełen mrowia ludzkiego, gdyż wiódł ku górom; ludzie lękali się już morza więcej niż ziemi — groziło nowe Maremoto. Od strony gór szedł spiesznie Konrad, widocznie na ratunek rannym do miasta. Zatrzymali go na moście chorzy, którym zaczął przewiązywać rany. Wtym — bez trzęsienia ziemi, ale osłabiony, most runął. Chmura dymu, ciała ludzi w powietrzu. Został jeden filar. Na wiązaniach żelaznych stał mój druh, jakby mierzący wzrokiem potworną nędzę życia.
Dokoła niego otchłań, w którą silił się wicher zwalić go — on zaś trzymał oburącz dwuch rannych.
Morze wyło. Kłęby pian, lecąc w powietrzu, uderzały aż o tego człowieka.
Wyjął bandaże i zaczął tamować rannym krew, buchającą z połamanych rąk i rozbitego czoła.
Nigdy Trajan na swej kolumnie nie wydał się mi bardziej szczytny!
Pobiegłem zebrać drabiny strażackie; nim wróciłem — filaru już nie było. Nowy obłok dymu, huk — —
Nie mogłem się zmusić podejść tam, gdzie spodziewałem się zastać kupę krwawego mięsa.


∗             ∗

Miasto jest jednym wielkim legowiskiem warjatów, w którym usiłują ład zaprowadzić ludzie, mający równowagę wewnętrzną nieco trwalszą.
Zmęczony pracą, usiadłem w blaskach porannego świetnego słońca. Jakby złoto rozjarzone...
W kaplicy nadmorskiej zbierali się ludzie, nucąc pieśni za dusze w czyśćcu.
Rozumiałem ich nadzwyczajną potrzebę wiary — sam uzyskałem nocy tej rozwarcie tajemnicy, że mechanizm życia wypływa tylko z warunków naszego umysłu, ale istnieje czwarty wymiar — wewnętrzny.
Przez drzwi otwarte ujrzałem księdza Łąckiego, który odprawiał mszę. Ciało i krew Pańską rozdawał i w głębokim skupieniu duszy przyjmowali komunję.
Wtym ktoś zapytał:
— Dla czego Bóg zniszczył Mesynę?
I wszystkich oczy zwróciły się na księdza.
— Bóg rządzi mądrze duszami naszemi — odrzekł — Mesynę zburzyła Etna — dla tego, że w niebie przygotowano duszom piękne mieszkania. Tam nie trzeba marznąć, i niebo nie zwali się na głowy! —
Ludzie uśmiechnęli się szczęśliwi. Oto prawdziwy ksiądz — mówi jak do dzieci i sam jest dzieckiem.
Byłem już Wiedzącym — rozumiałem całą potworność Żywiołu i Materji, a zarazem widziałem światełko, które stanowi kosmiczny sens życia.
Jak radjum jest rozproszone w glinie i w wielu źródłach, tak moc psychiczna — wśród ludzkości. Skupiona w odrobinie — tworzy już gienjusza, w ilości większej — nadczłowieka, archanioła — Wiecznego Człowieka...
Rozległ się krzyk i wycie.
Do kaplicy wpadła gromada łotrów, wlokących kobiety.
Tłum modlących się został wypędzony uderzeniami pięści i nożów.
Byli to handlarze żywym towarem, którzy obłowili się w zamieszce miasta. Byli też tacy, którzy tu chcieli zaspokoić swe żądze. Między kobietami związanemi, w zarzuconych na głowie chustach, odróżniłem siostry miłosierdzia i zakonnice.
Łotry śpieszyli widocznie.
Chcieli obejrzeć dokładniej zdobycz, by wymordować szpetniejsze.
Nie zwracali na ołtarz uwagi, przywykszy widać, że ksiądz toleruje wszystko.
Postanowiłem wmieszać się w tę sprawę, tymbardziej, gdy zaczęli dźgać nożami kobiety, niewytrzymujące egzaminu.
Porwałem ciężki kandelabr. I nagle w jednej z nich, na którą rzucili się zbóje, poznałem Imogienę.
Kilka kul świsnęło mi koło uszu.
Zdarłem maskę z owego strasznego zbója, który zarządzał mordem.
Ujrzałem Konrada.
W oczach nie wyczytałem nic ludzkiego — był to mieszkaniec dawnych jaskiń. Jakim sposobem ocalił swe życie, a stał się warjatem? nie było czasu na pytania.
Chciałem ocalić Imogienę — ciężkim kandelabrem zacząłem rozsiewać razy, jak maczugą Herkulesa.
Nagle sufit zrobił się czarny. Mroki runęły — brutalne przemierzłe łapy i ciała zgniotły mnie — nie widziałem nic — jeno fosforescencje oczu, w które biłem mosiężnym kandelabrem.
Upadłem wreszcie zemdlony, we śnie ogarnął mnie płacz — wstręt do ludzkości.
Wydało się mi, ze wszy i skorpjony po mnie łażą, że wnętrza rekina trawią mnie... Teraz pierwszy raz w życiu pojąłem do głębi cudowność ludzi świętych...
Ukoiłem się wreszcie...
Kiedy odzyskałem wzrok — prócz kilku trupów na posadzce nikogo nie było. Ale przy ołtarzu obok księdza Łąckiego klęczała Imogiena.


∗             ∗

Kilka miesięcy przebyłem w szpitalu wśród północnych Apeninów.
Lodowe wyżyny, flora alpejska, dzwonienie trzód, wracających z pastwisk, prędko uzdrowiły ciało i nerwy, ale nie moją duszę.
I powiem najgłębszą prawdę — nie kataklizm natury wstrząsnął mnie — ale ohyda na dnie ludzkim, — brutalności, podłych słów, hijenich popędów i bestjalstwa warjackiego.
I nie mogłem patrzeć na gatunek człowieczy.
W głębi myśli swych — uważałem się za umarłego.
Często ze mną nocami grywał w karty przeciwnik Boga — wysoki ciemny człowiek. Wszędzie go wzywałem — wciąż w rezultacie gry zapisywał kredą na stole to jedno słowo: Opaczność. Jedną literę usiłował wyrzucić z testamentu ludzkości.
Ja mu tego nie wzbraniałem, ale uważałem to za dzieciństwo kłócić się o słowo, które w całości nie ma dla mnie sensu. Jesteśmy wolni. Jesteśmy Twórcy wartości duchowych. A co dotyczy moralności — czyż jej najwyższy sens nie leży w życiu tak, jakby się miało żyć wiecznie?
Mieszkałem tam w Apeninach z Imogieną — był to kształt żywy piękna, tryumfujący nad wszelką grozą.
Miała w sobie wyżynę Jaźni nad znikomemi zjawiskami.
Zdanie Pojmandra lapidarne i cudne:
— Byt jest, niebytu niema —
wyłożyła sobie w jego mistycznej wartości:
— Jaźń jest najwyższą Miłością — egoizm jest najwyższym zaćmieniem Jaźni. —
Niestety, w myśl tej szczytnej zasady opuściła mię potajemnie, szukając swego ojca. To było dla niej wejściem w bramy Inferna, straszliwszego niż wszystko dotąd.


∗             ∗

Coś mi się jednak z sercem zrobiło niedobrego. Lekarz kazał mi być spokojnym, nawet teraz już na Litwie.
Ta chaotyczna opowieść — jest jak życie. Wykazuje ona niezmierne otchłanie instynktów podświadomych w nas — i zarazem dla mnie z nieprzewyższoną niczym mocą ujawniła istnienie światów nadświadomych.
Bez nich stajemy się łatwo istotami uwstecznionemi.
Jasnowidzenie księdza Łąckiego nie było czymś wyjątkowym.
Pewna kobieta, w napadach nerwowych na kilka miesięcy przed trzęsieniem ziemi, już podała do króla włoskiego swe widzenie tego, co ma się stać z Mesyną. Nie można zaprzeczyć sfer duchowych, które w tym brały udział, ale też nie mogę uwierzyć tym, którzy przypisują zniszczenie Mesyny pokucie: Mesyńczycy niegdyś żyli z rozbojów — więc podlegli Karmie, tj. odkupieniu swych win przez nieszczęście.
Zbyt wielu obłąkanych, zbyt mało nawróconych — zbyt nagłą śmierć 80 tysięcy pod zwaliskami. Pozostaje przyjąć tezę, że jesteśmy na ziemi wolni — i jako wolnych, a więc nieobronionych, dosięga rozpętany żywioł natury.
Natura zakrywa nam Boga, jak tarcza księżycowa słońce. W tym zaćmieniu możemy Go oglądać jedynie tylko przez ciemne szkła naszego ducha.
— Tego rodzaju „zakryty“ Bóg jest praktycznie dla nas nieistniejącym — ozwał się cicho Piotr.
— Istnieje dla naszych głębin —
— Tak zwane głębiny ducha ludzkiego są też zjawiskiem natury, jak przedziwny instynkt os rozbójniczych — i mają na celu — utworzyć Iluzję Religji tonącym bez echa w morzu wieczności.
— Straszliwy okres Kali Juga, według pojęć indyjskich — trwa tam, gdzie ludzie nie mogą wejrzeć w światy duchowe.
— Wejrzałem już, zostaję z Lucyferem, jako jedyną realną metafizyką życia.


XI. W LETARGU.

I nie będzie już niczego, oprócz jednej wielkiej radości na tym świecie — zabrzmiał głos niespodziewany.
Ujrzał Piotr w kącie komnaty na pół jeszcze otuloną w portjerze — postać, której nie zauważył, gdyż będąc w czarnej sukni, ginęła w mroku.
Ujrzał twarz kobiety młodej, rozświetloną samojarzącemi modrościami oczu.
Blask ognia odbijał się na zboczach soczewek...
Rysy klasyczne i włosy, jak złoty wodospad.
Twarz była nadziemnie piękna; nie było nic boleści, lecz jakby skamieniała wola potężnych bogów w jej twarzy.
Mężniejsza odd Beaty Beatrix malarza angielskiego Dante Rosettiego — od tej Beaty, która schyliła się w fali swych przecudnych włosów nad kompasem, wskazującym mrok i światłość przeznaczenia.
Zdobyte władztwo najgłębszych uczuć i Realnej — aż do wzniosłości podniesionej Wiedzy wysymbolizowały się w tej postaci, a zarazem Radość widzeń, których ludziom niewarto wyrażać.
Zrozumiał Piotr, że wszystkie opowieści księdza dotąd zaledwo kołyszą się na powierzchni.
Ale te głębiny, głębiny oceanów, do których musiał ksiądz dopłynąć — cóż objawiły mu?
Oto wychodzi z nich jakby Persefona, bogini słońca — — podziemnego, niosąca Wiosnę.
Ksiądz odwrócił się do tej niespodzianej słuchaczki i rzekł stłumionym głosem:
— Ku swej niedoli wysłuchałaś straszną opowieść, którą miałem Ci zapisać dopiero w mym testamencie! Zapomnij! —
Ona jakby pod ciężką ręką woli tego starca chyliła się, lecz w jednym momencie podniosła wzrok:
— Niedoli? — rzekła — obce mi jest to słowo. Umarłam — i jestem już niezależna od mej przeszłości.
W Piotrze rozbłysnął piorun najwyższego entuzjazmu, którym otoczył ją niby magnetyczną aura swego upojenia.
Milczał, jakby wśród burzy ujrzał lecącą na błyskawicy Walkirję — wiedząc, iż za moment ją utraci. Lecz wtedy będzie sam już półbogiem.
— Wspomniałem waćpanu lub może nie wspomniałem, jest to wnuczka moja przybrana, córka pani Begleniczy i Konrada, Peruwjanka, która młodość spędziła wśród Indjan. Mówi dobrze po polsku. U mnie nie tak dawno... Odebrali mi ją krewni jej najbliżsi po ojcu... Możemy ją mianować Inspiratorką zakończenia naszej nocy.
— Pani — Imogieną? — ozwał się ze zdumieniem Piotr. — Myślałem raczej, iż Różą upiorną, jawiącą się w nowym kształcie i nowym uzbrojeniu! To niepodobna! Imogiena miała być księżycowa, trochę jakby somnambuliczka... nie z tego świata... Imogiena musiałaby teraz siedzieć w jakimś bardzo okultystycznym zgromadzeniu i wciągać do protokułu, co się komu ze szanownych zgromadzonych zwidzi à pro pos rasy żyjącej w okresie Saturna pięć i pół miljarda tryljonów manwantar po kilkaset miljonów wieków każda... A Pani — jesteś Walkirją teraźniejszości... jakby mi nagle w głowie ktoś wszystkie więzienia powynosił, a roztworzył niebosiężne wrota na morze i na góry, na pęd chmur i na błyskawice śmiechu, na lecące skrzydła w okrzyku zwycięstwa! —
Umilkł, przerażony tą mocą, która wybuchła w nim bez jego niemal świadomości.
Uśmiech, niby Monny Lizy, rozświetlił Jej twarz.
— Wyobrażałem, iż Pani Imogiena leży w letargu... srebrzyste tony na twarzy... księżycowość głosu... — że jest królową mar podziemnych? —
Imogiena sposępniała nagle; ksiądz Faust pod pozorem sięgnięcia po zapałki, nachylił się ku Piotrowi i rzekł cicho:
— Nie obudzajmy żadnych myśli żałobnych w Imogienie, ona przecierpiała zbyt wiele. —
Głos jego nie mógł być słyszalny dla tej, która stała zdala przy miękkiej kotarze, jeszcze niezdecydowana, czy zostanie tu, czy oddali się na zawsze — —
ale telepatycznie zapewne ująwszy myśl księdza, poruszyła przecząco głową.
— Tak więc — rzekł głośno ksiądz Faust — poznaliśmy już chyba dostatecznie, że jedyną niezniszczalnością świata jest duch.
Pora nam rozejść się. —
— Jeszcze nie — rzekła Imogiena. — Powiem słowami Dżelaleddina Rumi:
— Nie śpij, druhu, nocy tej —
Jeśli prześpisz aż do ranka — jużbyś nigdy nie odzyskał nocy tej. — I znikła.
W powietrzu rozległy się dźwięki symfonji Karola Szymanowskiego — to Imogiena zaczęła grać na fortepjanie, który stał w drugim pokoju.
Światła wypełniły już duszę Piotra po brzegi — promieniuje ona szczęściem bezgranicznym...
Silił się owładnąć szaloną tęsknotę zbliżenia ku Imogienie i nachylenia swych ust ku jej źródlanym włosom.
Nagle przestała grać i, wchodząc, rzekła:
— Żartował sobie ksiądz, nazywając mię Peruwjanką. Istotnie, biorą mnie ludzie za cudzoziemką, bo mam swój własny kraj — moją duszę! Jestem Polką, mimo że spędziłam lat kilka na stoku wulkanu Akonkagua. I z Indjanami zwędrowałam wielekroć Andańskie góry, mające w sobie niesłychane piękności wulkanicznych jezior, jak ukrop wrzących pośród krajobrazu śnieżnych lodowców. Zaduma modrego Oceanu... hiszpańska poezja i okultyzm Indjan tamtejszych wiele mi dały...
Ale potym nastąpiła Mesyna, a po Mesynie — jeszcze straszniejsze piekła... Wróciłam do kraju sama, gdyż ksiądz wyjechał z wyprawą naukową, badać życie oceanicznych roślin czyli tak zwanego planktonu. —
Wśród krewnych mego ojca doznałam naprzód wiele czułości, potym...
Czemuż nie było mego opiekuna wówczas, gdy mi biskup dawał ślub — —
Proszę mówić za mnie, zwróciła się do księdza. Zbyt mi smutno. —
I Piotrowi było smutno — bo zwalił się nań rozczar bezmierny — więc Imogiena jest już poślubioną? ale cóż to może obchodzić jego — który już jest na świetle efemerydą, a w najlepszym razie dożywotnim katorżnikiem!!
Mówił ksiądz:
— Tak, byłem oddalony przez dwa lata — —
Imogiena zamieszkała przy stryju swym i stryjence w Moskwie. Musiała utrzymywać ich — gdyż zastała nędzę. Przyjęła urząd, płatny czterdziestu rublami za dziewięć godzin pracy... w przyciemnionym kantorze. I zaczęła ślepnąć... jednocześnie stryjostwo wywierali nacisk, omawiając każdego dnia niedolę swą — — gdyż stryj był sparaliżowany i nie mógł zarabiać.
Trafił się obywatel zamożny, rozkochany czy też prawiący tylko o tym... Miał opinję działacza społecznego... Więc stryjenka już z najlepszą intencją zaczęła namawiać...
Tymczasem telegramy wysłane do mnie goniły mnie po święcie — Nie było odpowiedzi...
...Na zapytanie w kościele — czy ślubujesz wiarę dozgonną, ty, Imogieno, odrzekłaś: nie! Biskup zmieszał się i zapytał znowu: więc ślubujesz mu wiarę dozgonną?
I wtedy już wybuchłaś:
— Dosyć tej komedji. Sprzedaję się — oto wszystko. — Ale wtedy zrobił się szum, krewni, stryjenka i goście krzyknęli na organistę, żeby grał Veni Creator...
Twój mąż stał, uśmiechając się, pewny siebie. Wprost z kościoła wyjechaliście powozami na ucztę ślubną... Trwała późno w noc — na wsi — w dobrach pana młodego. Hucznie spijano szampany, jakby zmyć chcieli tę hańbę ciągłą naszych rodzin: wydawanie dziewczyn zamąż bez względu — kochają, czy nie...
— O, nie usprawiedliwiaj mnie, mój zacny Opiekunie — był czas, kiedy chciałam spełnić zbrodnię — zabicia swej duszy!
— Ale nie łatwo zgadza się dusza na śmierć moralną.
Mów już teraz sama, Imogieno.
— Wstałam od uczty pod pozorem, że mi za gorąco i duszno —
wyszłam do sypialni. Wejrzałam na dwa łoza bezwstydnie postawione obok siebie — i zerwawszy z nich prześcieradła, związałam. Tak zesunęłam się z pierwszego piętra.
Zapuściłam się w ogród. Łódką przepłynęłam rzekę i wstąpiłam w las ogromny, wielomilowy...
Tu bezpieczną się czułam.
Było mi cudownie błąkać się wśród słowików nocą, wśród krzewów kwitnącej jeżyny i berberysu. Lecz zabłądziłam... Nie mogłam natrafić na żadną chatę leśnika... Bałam się wyjść z lasu, aby nie zaniesiono mnie do dworu.
I postanowiłam w puszczy tej umrzeć wolną. Po kilku dniach i kilku nocach ze zmęczenia i żałości zapadłam niby w sen dziwny.
Obława i psy myśliwskie wynalazły mię — po dniach ośmiu przysypaną liśćmi i igłami.
Trupa mojego zabrali.
Zanieśli mię do mego małżonka, który kazał w trumnę złożyć.
Trumna stanęła w kościele, zakryta wiekiem.
Ty, jednak, opiekunie drogi — przybywszy prosto z Tristan da Kunia, byłeś wiedziony jedynie przeczuciem, że ja ciebie wzywam. Gdyż telegramy moje nie mogły cię odnaleźć... Kazałeś odemknąć kościół... I w jasnowidzeniu, zostawszy tam sam jeden, rozkręciłeś mutry od wieka...
— Okropność, — jęknął Piotr.
— Według zwyczaju katolickiego, ksiądz święci nieżyjącego i potym już trumnę zamykają — ozwał się ksiądz Faust. — Tylko u prawosławnych trumna stoi w kościele otwarta. Trumna Imogieny stała w ostentacji mirtowego gaju i rzędu gromnic płonących. Rozwarłem wieko.
Wejrzałem w twarz. Moje oczy, znające się dość na medycynie, odkryły w tobie dowody przytłumionego do najniższych granic życia. Wyjąłem Cię natychmiast i złożyłem na dywanie przed ołtarzem. Ogrzałem, ustawiwszy dokoła wszystkie kandelabry i świeczniki, ile ich było.
Wszedłem do krypty, wydarłem kilkanaście cegieł i głazów ze ściany, owinąłem to w jakąś tkaninę, złożyłem do trumny. Ty jednak nie zbudziłaś się jeszcze. Wziąłem cię tedy śpiącą w letargu pod płaszcz, wyszedłem z kościoła, dobrze wprzód nasłuchując, czy niema w pobliżu idących ludzi.
Zaniosłem do mej gospody i tam ukrywałem przez kilka dni. Nazajutrz jednak ocknęłaś się.
— I widziałam przez okno własny mój pogrzeb... Widziałam szlochających — stryjostwo me i krewnych, którzy przestali mi już być blizkiemi; widziałam męża swego, jak szedł w tępej osowiałości pijaka, zapewne żałując, iż nie przeciągnął stypy pogrzebowej jeszcze dłużej.
Umarłam dla nich.
Wykreślona z papierów legitymacyjnych, narodziłam się, jako człowiek tak wolny — tak wolny — jak niema drugiego na świecie.
Zamieszkałam — cudzoziemka, krewna daleka, u księdza.
Naraziłam biednego na wiele potwarzy i obmów.
Mimo to idziemy wspólnie na góry — do światła.
Doprawdy, nic więcej niewolno opowiedzieć z mej historji.
Pozostaje już tylko ta, co przeżywałam w letargu — ale to zbyt trudno wysłowić. —
Zdawało się, że ksiądz zasnął.
— Mów pan, co wyczuwałeś w swych snach więziennych — w tej martwej ciszy, kiedy setki ludzi, zmęczonych przymusową bezczynnością lub przymusową najnudniejszą pracą — łka we śnie?...
— Był czas, gdy zajmując się naukami przyrodniczemi, filozofją, Kabałą, okultyzmem, Biblją — zacząłem przeczuwać, że jednak pozytywizm nie rzekł ostatniego słowa.
Werset o Bezaljeiu uczynił na mnie głębokie wrażenie.
Nie ten z II księgi Mojżesza architekt namiotu na puszczy, lecz w Kabale — budownik świątyni dla wszystkich narodów. On streścił zamiar mego życia, choć zamiar ten nawet w jednym odłamie swych wyżyn nie urzeczywistnił się.
W snach widziałem — moją duszę czy moją miłość? nie wiem.
Wryły mi się w pamięci te szalonej piękności i niebosiężnej grozy sny.
W jednym śniłem, że odprawiam Mszę nad umiłowanej trumną; w drugim — szedłem do mej miłości, gdy płonęło więzienie. —
I zaczął mówić wspomnieniami wizji niedawnych — — czy może nagle improwizując? — — —


XII. MSZA WIĘŹNIA.

Przez całą wieczność błądzę — w mroku, gdzie mnie odnaleźć pragnie wieszcza, wybawić mogąca ręka.
Ale z moją w mrokach napotkać się nie może. Staczam się zwolna, bezdźwięcznie, ku strasznym dolinom; znam każdy ostry cypel głazu, jakbym na nim kiedyś już konał, a nie mogę żadnego ominąć.
Wśród splątanych krużganków podziemnych kurytarzy, niemych kościołów i fantastycznych wież olbrzymiego klasztoru —
sam jestem — mnich.
Złote kopuły odbijają się jedna w drugiej, głębokim, zielonawym połyskiem.
Przez zamarzłe gotyckie witraże zaledwo odróżniam ciemność zewnętrznego świata od mroku mojej celi.
Lampka, jak serce Chrystusa, jarzy migotnym, krwawym połyskiem. W wazonach kwiaty, zniesione niewidzialną ręką; na pochylonym Tytanie nocy księga magów łańcuchem przykuta do sklepienia; obraz Madonny, schodzącej do jeziora czyśćcowych mąk; posępne, niedające się rozejrzeć freski ascetycznych pustelników.
Ktoś wszedł do celi obok.
Huczy zawieja — i ona jej słucha ze mną tam, przywierając czoło do szyb.
Pójdę i poznam ją...
Wyjdziemy razem w złote, pachnące gaje, gdzie wśród czarnych drzew prześwieca ametyst oceanu, gdzie nie gaśnie łuna zachodu.
Blask sączy się przez grube mury.
Wiotkie, powłóczyste, srebrne dłonie wirują dokoła głowy mojej, schylonej nad klucznikiem.
Zaiste, poznałem cię, Ewo odwieczna, po zabawkach w twojej szkatule — księżycu i gwiazdach — czy możesz mi dać więcej mroku?
Przynieś mi ten dar! nacóż mi gwiazdy, które mówią mi tylko, że jesteś niedosiężna!
Dłonie cofnęły, wkurczyły się w zimne sklepienia.
I słyszę, jak, uchylając okute żelazem drzwi, wychodzi na kurytarz, przemyka się wśród kolumn. Gałęzie uderzają w okna; żelazne skrzydła wichury tłuką o dach, szpony gadów ślizgają się po rynnach wieżyc.
Płacz nieutulony wstrząsa kępą samotnych drzew.
Idąc przez kurytarze, słyszę — oddźwiękła głucho skrzynia z ołowiu.
Przez tęcze łez widzę jeno mroki — głos mi się tłumi, każda myśl kryje dla mnie okropną truciznę.
Nagle coś pełza po kamiennych mozajkach — z hukiem i pobrzękiem metalu, jakby ciężko ranny rycerz w zbroi usiłował się dowlec.
Zamilkło... cembrowana studnia, wykuta w skale głęboko, aż do jeziora w grotach podziemnych.
Teraz słyszę głuche uderzenia młotów, przybijających wieko trumny.
W czarnym leju przepaści połyska dwoje brylantowych oczu, wśród skłębionego gniazda łap świecą dwa rozżarzone kratery — chciałem odskoczyć — i nagle uderzyłem się o trumnę, którą wlokłem za sobą — owa długą, dziwacznie rzeźbioną skrzynię na wzrost człowieka... Cięży mi — ledwo ją mogę przesunąć — jęczy tak okropnym spazmem po kamieniach.
Źrenice olbrzymiego owadu wpatrzone we mnie i poza mnie — przenikają mnie — widzą poza sklepieniem gwiazd — za Bogiem — aż do obłędu.
Zesunąłem trumnę — waży się jeszcze nad prześwietloną czeluścią — lecąc, zakryła mi źrenice potworu.
Odmawiam długie, monotonne, jak jęk konających, litanje.
Wtym, trumna plusnęła o powierzchnię wody — straszliwa, kosmata tarantula, która się cofnęła przed trumną, teraz z szatańską szybkością zesuwa się po ścianach prostopadle kutych w granicie — oświetla oczyma rozwarty lej, który wyżłobiła w wodzie trumna.
Widzę — wieko odskoczyło — powstaje z niego Madonna, królowa piekieł moich i otchłani — oczyma objawień spogląda ku mnie.
I zdało się mi, żem wzleciał ku wysokiemu niebu pustyni, wydrążonemu głębią fijoletu, aż do gwiazd. Nagle oczy me spotkały okrutne wejrzenie tarantuli, która jak rozpostarty łachman leci, rozstawiwszy łapy, niby ośmioro czarnych piór.
Wody zwarły się —
skłębiły —
z pluskiem wbijając się w kamienny cylinder studni.
Nie widać już nic — daremno wołam jej — daremno wzywam cudowności jej serca.
Przede mną maszkary z latarkami toczą się, pełzną, skaczą po gzymsach i framugach witraży.
Wbiegam do celi, w której wiem już, że ona była — na ścianie struga krwi — tu rozpostarła swoje ręce — i ślad ów, jak droga mleczna iskrzy.
Ja gwiazdy te zbieram do kielicha — i napełniam niemi aż po brzegi. Rozwieram okutą klamrami księgę. W oddali poczynają dźwięczeć struny harf — widma podobne wężom w katalepsji, wyprężonym na flet czarodzieja —
niewidzialne dzwonki dzwonią — i dzwony ogromne ze spiżu napełniają dumną moc królewskiej katedry. Duchy podchwytują szept modlitwy mojej, zmieniając w huragan tęsknoty i żalu.
Słyszę ten szmer tysięcy modlących się i hostję składam na spragnione usta aniołów.
W złotej, spokojnej głębinie kielicha widzę moją prześwietloną twarz, nade mną krąg drogi Mlecznej.
Ostatnią Hostję umierających przyjmuję do serca mego.
Tajemnicza ręka prowadzi mnie, jak ufne ku nieznanym dalom dziecko — na dłoniach moich czuję nieme pocałunki, to krew przesącza się ze stygmatów.

Imogiena twarz swą ukryła w dłoniach, młody więzień mówił dalej.

BEZALJEL.

Wielopiętrowe więzienie w mroku nocnym zapaliło się od strony wejścia.
Mógł za chwilę nadejść straszliwy i potężny mój wróg — obdarzony siłą fizyczną, równą tylko sile rozszalałego upiora.
Twór ten, obłąkany i władnący potęgami Giehenny, podpalił schody z drzewa, aby mnie odkryć brnącego ku jedynemu wyjściu, gdzie czatował na mnie.
Nie lękałem się już śmierci w ogniu — wobec pewności, że stanie się ze mną coś metafizycznie okropnego, gdyby mnie on miał.
Usłyszałem nagle rozwarcie drzwi w ścianie od zamurowanych lochów — miałem tylko czas zawisnąć na krucyfiksie.
Wokół grobowca klęczeli z marmuru wykuci umarli.
Uczyniło się nagle niewymownie straszno.
Postępowała kolumna fosforycznych mgieł.
Z niej wyzierało coś nakształt dwojga magnetycznych oczu — otchłani upodleń piekielnych.
Okropny był ból ramienia mdlejącego — gdyż byłem rozpięty na krzyżu, zamiast Chrystusa. Nie byłbym już nawet zdolny wydobyć sztyletu — miałem runąć — gdy on ściemnił się nagle — a małe drzwiczki do wsuwania trumny, wionąwszy lodowym chłodem — znowu się przywarły.
I pojąłem, że on ujrzał mój cień z krzyżem na posadzce i udawał, iż mnie nie postrzega, wiedząc, że mu się nie wymknę.
W mroku przechodziłem, już nie ściszając stąpań, przez labirynt krużganków, sal i schodów. Z woni kwitnącej mimozy poznałem sypialnię Jej na wieży jeziornej. Wszedłem i, w odurzeniu rozkoszą, namacałem jej łoże.
Słyszałem oddech i poszept, jakby modlitwy we śnie.
Co uczynić, aby nie wszedł on przez drzwi, nie mające zresztą zamku, ani klucza?
W kurytarzu do sypialni ustawiłem zwierciadło; ręką, z której sączyła krew, odbiłem na kwadracie magicznym, oprawionym w posadzkę — moją skrwawioną dłoń o rozwartych palcach. Mówiąc zaklęcie, że: tu są złożone losy — wrota rozwarte — strzeż się źle stąpić — uczyniłem znak mój: kotwicę z dwiema gwiazdami.
Powiodłem wzrok na me tragiczne szczęście (nie była to tragiedja: było to coś więcej), na śpiącą królewnę moją — której szukałem oddawna w labiryntach tego więzienia.
Był że to sen? Zapewne narkozą kwiatów odurzona, zapadła w letarg, leżała naga na bezcennych kaszmirach — oglądałem jej cudne, wyrzeźbione dłutem Praksytelesa kształty.
Rozplotłem ogniste miedziano­‑bronzowe jej włosy, strojąc je w fijoletowy kwiat mandragory. Tuliłem do oczu swych ten las płomieniejący (cama capitis Tui sicut purpura, Cant. 7 v. 5) — czułem, że serce me dźwięczy, jak kaskada odmarzających wód.
Kiedy rozkwitły kwiatem granatu jej usta — położyłem się obok, zrzuciwszy misterną kolczugę, chroniącą mnie od nagłych pchnięć.
Lampa, świecąc tuż nad łożem, odbijała arabeskami złotem i na zasłonach ciemności.
Leżała obok stara pergaminowa księga kabalisty Chajim Vidala, zgłoski jej były czerwone, jak akty bizantyjskich cezarów.
Począłem czytać opis Morza piekieł, głębin gór, miast zatopionych — Babilonu, Gomory, Kainy i dziwnych zamieszkujących je stworów.
Widziałem mnicha, który zapalał na sto kroków suknie kobiet wzrokiem — świeciły mi niebieskawym płomieniem ręce wisielca, przy których pięciopalczastym płomieniu widzę sabaty djabłów.
Rzuciłem wzrok przelotny na anielską twarz uśpionej; rozwarte szeroko, szkliste jak agat jej oczy i twarz zmieniona straszliwie — twarz Meduzy!
Wstała.
Jęła krążyć, wytrząsając rowkowanym jadowitym nożem z tak błyskawiczną szybkością, że w oczach moich uczynił się wir zjawisk.
Nad migające wichury wężów wzniosły się trzy głowy — trzy oblicza — jedno Ludzkie, pełne melancholji — wtóre w Demonicznej orgji — obejmujące tamto kłębami gadów — trzecie Boskie, podobne do groty błękitnej w mroku — spokojne, jak Nirwana.
Zegar, na podwórcu wiezienia, wybił równo i zwolna troje metalicznych rozjęków.
Nie mogąc znieść tej hydry w powietrzu, która krążąc zataczała apokaliptyczne tęczowe koła — wziąłem księgę i wraz z kabalistą obliczałem, że siedemdziesiąt języków zna embrjon w łonie matki, nauczany przez Anioła Gabrjela. A potym w labiryncie utrącą pamięć i zaczyna swe życie ziemskie — już w Dolinie łez. — Et intelligentes fulgebunt, sicut splendor firmamenti — „i pojmujący rozbłysną jak majestat firmamentu“ — powtarzałem za Danielem, roniąc łzy.
Wpłynęło nie wiem ile wieczności w ten straszny foramen Abyssi magnae... Wtym zrozumiałem, że więzienie całe było już objęte płomieniem, ziemia zaś trzęsła się od zapadających sklepień i huczała.
Zbudziłem się ze snu — teraz pojąłem, gdzie jestem. Moje więzienie było nad Morzem Czarnym.
Przez okratowane okno wypełnił komnatę zapach rododendronów, zmieszany z dymem. Wyskoczyłem przed okno i patrzyłem w mrok czarny, rozświetlony łuną. Z okna tej wieży był skok tylko w głębinę morskiej zatoki, gdzie żyły ślizkie mątwy. Rozwarłem raz jeszcze księgę Kabały — i czytałem o Bezaljelu — że „może on przestawiać liczby te, przez które stworzone zostały niebo i ziemia — i spala zasłonę na górze, którą są przykryte wszystkie narody“.
Żar buchał od podłogi — płomień zagłady huczał z dolnych pięter, jak z babilońskiego pieca.
Nie mogłem uratować już mego fizycznego ciała — pozostawał mi tylko ratunek mej duszy.
Wtym przypomniałem sobie, że mi nieznajomy Tatar rzucił raz dynamitowy nabój do rozsadzania skał. Środek ten, rozrywając ściany, musiał i mnie zabić — ale nie namyślałem się ani chwili. Nabój umieściłem w szczelinie pod kratą, sam położyłem się na podłodze — i deską od łóżka uderzyłem. Wybuch... słaby jednak bardzo... Obluzowały się kraty... Wydarłem...
Po cynowej rynnie można było zejść. Zacząłem opuszczać się w dół, raczej staczając się, niż schodząc.
Lizały mnie ogniste języki objętego pożarem więzienia, nade mną kłębiło się morze ognia i dymu, pożerające dach.
Na skrawku ziemi wśród skał — stanąłem, nie oglądając za się, biegłem aż po rozmodlone odwieczne eukaliptusy, które stały nad morzem, rozżarzonym w gorejący rubin.
Wicher, zmieniając się chwilami w huragan, wył.
Wszedłem między wspaniałe wiązy i araukarje, zrywając pękami odurzające kwiecie — nie chcąc myśleć już o tym, co uzyskałem: bo czyż można pojąć, że uzyskałem więcej, niż zawiera cały świat?
W załomach skał ujrzałem łódź.
Porwały mnie w otchłań wirów — wielkie, jak Lewjatan, fale, rzucały wyżej, niż wierzchołki nadbrzeżnych drzew. W jednym mgnieniu oka, stojąc na krawędzi syczącej jaskini wodnej, usłyszałem przeraźliwy krzyk: w oknie wieży o mnóstwie kondygnacji postać więźnia. Ramiona wyciągał ku mnie — lecz wicher wciągnął go w głąb płonącego więzienia. Nagle ktoś wszedł do mej łodzi. Drgnąłem. Na sercu mym rozpięły się tęcze — bo oto przy mnie na łodzi spoczywała Ona, moja Dusza, kierując łodzią przez czeluście wyjącego morza.
Wszystko runęło w zgliszczach — a my wypłynęliśmy z wyjących głębin tego morza piekieł. Patrzyliśmy na spokojnie świecące gwiazdy, wiedząc, że ku nim idziemy.

Za całą odpowiedź, Imogiena podała dłoń opowiadającemu — i jako dwa drzewa burzą zgięte ku sobie — tak schyliły się twarze ich — lecz nie śmiał Piotr dotknąć ustami, choć pozwalała ona, choć była mu najbliższą już.
Ocknął się ksiądz Faust i jakby snując dalej swe myśli, ważniejsze, niż cały bieg zewnętrznej realności, rzekł:
— Zbliża się brzask, godzina czwarta nad ranem. Trzeba, żebyśmy pomówili o czynie dnia dzisiejszego. Marzyłeś w snach, że będziesz budownikiem narodu, jakże więc zamyślałeś to urzeczywistnić?
— Wróciłem tedy do Warszawy na czas najsilniejszej reakcji w roku 1909. I nie zastałem już tam narodu — zawołał Piotr. — Nie wiecie jeszcze o tym? Wszystko najszczytniejsze zmieniło się już w karykaturę i głupstwo. Ze spuścizny wieszczów — uczyniła się strzecha dla retorycznych wróbli; z nauki — oręż dla złośliwych wyjców; z religji — znoszony płaszcz, który nie grzeje — i tylko już zakrywa rany.
Moczar nas wynaturzył.
U źródeł duszy polskiej na górach zbudowano gadatliwe młyny — mielące krew na otręby dla trzody. Myśl narodowa winna zmienić już herb — zamiast orła — tasiemiec.
Wszakże miałem możność poznania tego wszystkiego, zanim wzięto mię znów do więzienia — a w więzieniu — o czym‑że mówi się z towarzyszami przez ścianę nocami całemi?
Jakiż protest mógłbym założyć przeciwko Losom, które niweczą nas? zresztą już niewiadomo, czy my jeszcze jesteśmy? bo na to, żeby być — trzeba mieć Wolę istnienia. Własną wewnętrzną zasługą istnienie narodu okupić. U nas — są dwie konjunktury najpoczytniejsze: człowiek z łezką, który ma zamiast serca pęcherzyk z ciepłym mlekiem. Ten nic nie zrobi, bo dość, że już się rozczula. Wtóry zaś typ — to warchoł — który, dorwawszy się łódki — obcina ręce tonącym — jak to czynił Ścibor wojewoda, uciekający z cesarzem Zygmuntem na Dunaju po klęsce wojsk chrześcijańskich, zadanej przez Turków w w. XV.
Ale powiecie mi, że na me lat 26 i w tym pięć lat więzienia — za młody jestem, by sądzić?


XIII. SZARY CZŁOWIEK.

Wtym kur zapiał niedaleko... Wzdrygnął się Piotr i rękę swą odjął z kajdan, które przesuwał, jak różaniec. Zaśmiał się.
— Pani, trzeba już maski słoneczne zrzucać, trzeba pożegnać uśmiechem Bramy Złotej Furji Życia. Tu, gdzie tętnią rycerze, a młody Pikkolomini na białym rumaku jedzie zdobywać papieską tjarę dla wolności — jest w istocie — czarna, więzienna jama.
Trzeba już z tej Bramy wyjść, z bramy największej ułudy — że do nas należy Wszechświat.
Pomnisz, jak Zarathustra rozmawia ze złotookim Życiem? mając umierać — — przysięga po siedmkroć — „miłuję Cię, o wieczności!“
I nachylając się do Życia, mówi mu coś na ucho —
Zostało tajemnicą.
Myślą niektórzy, że znaczy to: i za grobem jest Życie!
Ja wątpię.
Rzekł zapewne: wyjdź zamąż za innego głupca, o wspaniałowłosa.
— A według mnie — rzekła Imogiena — powiedział pięknej bogini Żywji:
rozetnij mi kajdany, abym umarł wolny.
I pozwól, że spełnię jego nakaz. —
Mówiąc to, ujęła wśród mnóstwa narzędzi na długim warsztatowym stole piłę pneumatyczną.
Zaczęła kajdany krajać.
— Wynalazek świetny — ozwał się ksiądz, wnosząc czajnik gorącej wody: — kosztuje wszystkiego 25 szylingów, a daje człowiekowi europejską swobodę. A nietylko kajdany, ale można przeciąć grubą bryłę żelaza. —
Ksiądz zaparzył herbatę, mieszając odrobinę tak zwanej cesarskiej z zieloną.
Woń przedziwna napełniła nozdrza słuchaczom. Wesołość krążyła w powietrzu, jak Euforion z Fausta w gronie błogosławionych dzieci — lecz męczeński uśmiech nie schodził z twarzy Piotra.
— Kur zapiał. Kiedy kur pieje, Piotr zapiera się swego Ducha — nie wiecież?
Otchłań najeżyła swą paszczę milczeniem.
Wy, którzy czekacie ode mnie teraz bohaterskiego giestu, jakiejś ody do wolności, z chwilą, gdy opadły mię te kajdany — wydajecie mi się — no wybaczcie, gorąco was przepraszam za to porównanie — wydajecie się mi patryjotycznemi malowankami w jakiejś nowoczesnej Lipie z Dobromila.
Jak to? więc aż tak nadzwyczajnie piękną jest symfonja życia? aż z letargu uśpioną królewną pani Imogiena? aż tak mądrym Ksiądz Faust? przypuśćmy. Jakież rezultaty wszystkiego? czy inne, niż te, które przewidział Salomon: dół, w który walą się bydlę wraz z człowiekiem — w jednakim dokonaniu...
Mimo, że natężyłem wzrok, aby uchronić myśl przed iluzjami — nie jestem li również najpodatniejszym materjałem dla życiowego kuglarstwa, które igra trzema pustemi świecącemi tęczowo kulami, mamiąc — iż to są jabłka Hesperyd, które, dając mądrość, obiecują szczęście, a dając szczęście napomykają o wieczności...
Szanowni Państwo rozumiecie, że ja nie dbam o moją śmierć —
dbam o śmierć wogóle.
Nie dbam o me poczucie nicości —
— dbam o nicość filozoficzną, niecofnioną wszystkiego, co wiecznie płynie.
Jest mi cudnie teraz — nie zaprzeczam. Ale ktoś z więzienia posadzony na tron — stał się zbrodniarzem — —
nie dla czego innego zapewne, jak na to, by wykazać pogardę dla dobra i harmonji.
Trwałą równowagę ma tylko chaos, nędza, dzikie rozprzężenie, coraz głębsza nicość.
— Mnie się zdaje, że jesteś pan zbytnim wygodnisiem, mości Piotrze — rzekł ksiądz. — Rozparłeś się w lektyce niewiary i każesz nam dźwigać. A gdyby cię tak złożyć z lektyką na krawędź przepaści — lektyka zwolna przechyla w otchłań — czy instynkt nie każe ci zerwać się na równe nogi — i pochwycić życie prostym odruchem? —
Piotr milczał, przesuwając między palcami szczyptę popiołu.
— Wybaczcie mi, że na tyle blasków i szczęścia, które mi rozsłaniacie — odpowie mój towarzysz nienawistny, szary człowiek.
Wszedł również jak pani Imogicna tajemniczo i zatrzymał się tu, wsparty o krzesełko. Skręca sobie papierosa — nie odznacza się niczym, ani szyderstwem Mefistofelesa, ani zimną wzgardą Nietzscheańskiego nadczłowieka. Jest to człowiek szary, nie mający żadnych tęczowych barw, gdyż barwy te, niegdyś istniejąc w nim — unicestwiły się wzajemnie, tworzą brudną pajęczą śnieć — pogardy do życia.
— Wiem — odparł ksiądz Faust — lękasz się pan, ze jesteś ofiarą złudzeń. Lecz tęcza nad górami jest równie rzeczywista, jak w małej brudnej mieścinie... kałuża. Cóż mówić chce twój szary Człowiek?
Że stała się tu rzecz filozoficznie nieszczera: mówimy np. ciągle o duszy, o najwyższej Jaźni kosmicznej, a tymczasem ja zapytam i proszę o zwykłe słowo honoru — czy mógłbyś mi je ksiądz dać na to, że dusza po śmierci istnieje?
Taki prosty, ale nawskroś utylitarny przykład. Otóż ksiądz mi tego słowa nie da.
Kończę me życie. Spotykam w ostatniej chwili takie muzeum osobliwości — (tu ukłonił się w stronę księdza i Imogieny) — gdzie realność mówiona przez księdza jakże inną jest od realnej Rzeczywistości!
W więzieniu żarło nas robactwo. Wszyscy byliśmy ludźmi poniekąd wzniosłemi.
Jednocześnie tym więcej męczarni musiał przebyć, im bardziej ktoś był wzniosły — ale każdy musiał to robactwo otrząsać w kącie i deptać nogami.
Wybaczcie, że tę ohydę przytaczam. Zapewne dla franciszkanów byłoby to szczeblem do doskonalenia się... Ksiądz wyniósł spotężnienie ducha z Mesyny, gdy tymczasem zniszczenie Lizbony w XVIII wieku wzmogło powszechność niewiary, bluźnierstwo przeciw Istocie Najwyższej i wolterjański sceptycyzm. Zanim zbudujemy tron Jaźni, zanim z gruzów Mesyny wyniesiemy za księdzem Faustem ideję Najwyższego, chciałbym upewnić się — czy tę noc my nie spędzamy w filozoficznym haszyszu?
Wszystkie rozumowania nasze, wszystkie opowieści zabarwione są delikatnym akwarelowym pyłem tendencji:
przekonania mnie — jako człowieka ginącego, że najlepsze bajki życia jeszcze przede mną — za grobem.
A oto ja wam powiem, zacni ludzie, nie trudźcie się już dla mnie. I mnie samego nie podnoście na duchu, ani wzajemnie nie stawajmy na koturnach.
W gruncie rzeczy wiem, iż te wyjątkowo świątyniowe melodje, które sobie wzajem wygrywamy, nie stanowią prawdy życia.
Który obserwator rzec może, iż beczenie owiec jest istotnością muzyki Agnus Dei?
Z tysięcy i miljona tonów wybraliśmy kilka wysokich. Z tysięcy i miljona nic nie mówiących szarych dni wybraliśmy dni uroczyste. Z tysięcy i miljona myśli smutnych lub co najmniej banalnie życiowych — wybraliśmy myśli Termopilowe.
I jest tak, jak w tych arcy pięknych djalogach Platona, takie mistrzostwo słowa, taki realizm szczegółów, że umysł nasz, ciągle sumując prawdy i prawie prawdy i oniemal prawdy, nie spostrzega, jak w zesumowaniu wychodzi potworna iluzja. Nie kłamstwo... ale taka specyficzna platońska prawda — w rodzaju — że Dusza jest woźnicą, a ciało rydwanem, zaprzągniętym w szalone rumaki.
Dzięki za tę noc podobną do tych, któremi czarować umiała piękna sułtanka. Ugościliście mię, jak skazańca podczas Sakców w Babilonie: robiąc mię królem... na moment.
Jeszcze daleko brzask, ale już wolę zbudzić żandarmów, umyć się, wypić żuru, zjeść kraszonych kartofli — ruszyć w drogę i rzec: Finita la Vita.
Wybaczcie, jeśli mój Szary Człowiek mimowoli wam dokuczył, ale tego nauczyła mię północ, wprowadzając w najwznioślejsze momenty swego urzędniczka z Martwego „podpolja“. Trzeba zejść z góry olbrzymiej, gdzie błysnęło słońce...
— Widziałem wschód słońca z wulkanu nad Atlantykiem — dusza ma rozskrzydliła się od nadmiaru wrażeń — rzekła Imogiena.
Jeśli choć w przybliżeniu doznałeś wschodu słońca duchowego — czemuż cię zasmuca, że musisz po tym zejść w niziny — z pamięcią i pewnością, że to słońce tam nad chmurami jest — i że ostatecznie będziesz mógł jeszcze je oglądać?
— W tym leży właśnie wątpliwy wniosek z tej przecudnej nocy — rzekł wesoło Piotr — ale doprawdy już na mnie czas.
— Więc każdy zostaje przy własnym zdaniu, jak zwykle — odrzekł równie pogodnie ksiądz Faust. — Piotr miał ochotę wierzyć w cośkolwiek przed zaczęciem Wilji.
Miło jest nawet rewolucjoniście, jak Fredrowskiemu szlagonowi — „czy polem czy lasem anielską milką przejechać się czasem“.
Po takiej milce zwrot o 180o wstecz do sceptycyzmu ultraszarego. Tedy zostaje tylko już nicość, robactwo — wstręt do życia — taedium vitae, znane nawet Rzymianom.
Zakładam się, że chętnieby przeczytał na wety najostrzejszą stronicę z Woltera? z Leopardiego, ze Stirnera lub może poprostu Journal Amusant?
— Zaiste, przyznam — odrzekł Piotr — nawet Król Duch, nawet Mickiewicza Dziady nie mogłyby do mnie teraz przemówić. Serce moje zatęskniło za Absolutem, — i, nie mogąc go mieć, chętnie rozigra się w śmiech Heinego, w wściekłe sarabandy Rabelais’go... Wszystko, tylko już nie polskie Anioły malowane na wielkiej mgle, za którą kryją się swojskie chlewiki.
— Hm... — mruknął ksiądz Faust — ładny powrót z misterjów.
— Pozwólcie, że wtrącę pewną perską opowieść — rzekła Imogiena.
— Słuchamy — rzekł ksiądz Faust — wyprowadź nas z tych wąwozów.
— To byłoby za trudne, ale chcę wykazać, że każdy wysoko naprężony stan duszy ma tendencję do rozkręcenia się. Więc tylko wysiłek woli utrzymuje nas przy królewskim berle. — — —
„Pewien rycerz w podróży napotkał u bramy miasta starego derwisza, który jedną ręką wsparty na kiju, drugą trzymał przy samym prawym oku książkę.
Idąc, zdawał się czytać i wielką uwagą. Jednocześnie płakał.
Rycerz zawołał: Pozdrowienie ci, potomku Mahometa.
— I tobie pozdrowienie — odparł tamten.
— Dla czego, derwiszu, idąc, tak płaczesz?
— Ach, mój synu, bo jestem stary i nie widzę już wcale okiem lewym.
— Ha, to jest bieda — rzekł rycerz — ale skoro twa młodość minęła — czyż nie miałeś czasu przywyknąć? Chyba nie z tego powodu jęczysz...
— Płaczę zaiste z innego powodu — odparł derwisz. — Czytam księgę Bożą i, rozmyślając, jak jest wzniosła, sprawiedliwa i wymowna, nie mogę się obronić przed wylewaniem łez czułości.
— Powód bardzo poważny — odparł rycerz — ale w waszym wieku — chyba to nie pierwszy raz macie Koran w ręku! znając go dokładnie — admiracja wasza mogła się już przytępić.
— Masz rację, mój synu. Widzisz, rozmyślając głębiej nad wielu miejscami — widzę jasno, że gdyby apostoł boży słuchał bardziej uważnie dyktand anioła Gabrjela, nakazałby nam rzeczy wprost przeciwne temu, co my tam znajdujemy.
— Może macie rację, derwiszu. Ale czyńmy sprawiedliwość, nie troskając się zbytnio o przepisy niezręcznie ujęte. —
Tu derwisz zaczął łkać jeszcze silniej i głosem przerywanym zawołał — wytrząsając rękoma:
— Ha! broda solona jest z tego Proroka! Wszakże najmniej z dziesięciu miejsc widać, że ani on, ani Gabrjel nie rozumieli jednego słowa z tego, co Wszechmożny objawił!...
Tu rycerz począł się śmiać i nakłaniał derwisza do spokojnego rozważenia jeszcze swych negacji.
Tak argumentując, przebyli bramę miasta, derwisz skręcił w uliczkę. Towarzysz zaś jego usłyszał już tylko mruczenie:
— To że prorok, albo Anioł Gabrjel nie wiedzieli, co mówią — byłoby pół biedy; ale gdy się widzi, ze Ów sam...
Zniknął za węgłem muru i rycerz nie mógł już dowiedzieć się, co właściwie derwisz zarzucał Owemu...“
Ksiądz i Piotr śmieli się ze sceptycznego derwisza.
— Rozśmieszyć przeciwnika, znaczy go rozbroić — rzekł Piotr — ale rozbroić — to nie znaczy jeszcze go przekonać.
Przyznacie chyba, że u nas życie stało się jakimś obłędnym majaczeniem.
Zatraciliśmy w świadomej masie społecznej zmysł życia. Bezsilność nasza wytworzyła rozpisanie kanalji wszelkiego rodzaju. Garść żuiserów, niby szczupaki w mętnym stawie, żerują. Przedstawił ksiądz typ wyjątkowy zdeprawowania magnackiego.
W zniszczeniu Mesyny słyszałem coś rodzimie mi znanego, To, co tam trwało przez jedną noc — u nas trwa całemi dziesiątkami lat. —
Westchnęła Imogiena.
— Sprawa potwornieje jeszcze z powodu — mówił Piotr — że dwa nieprzyjazne sobie narody żyją pod dziurawą polską strzechą: myślę tu o żydach i o nas.
Niedawno jeszcze omijano wstydliwie tę kwestję. Czarowały wyobraźnię tłumy żydów, które szły w r. 61 za pięciu poległemi. Ale teraz stało się jasne: etyka mas żydowskich czerpie z jadowitego źródła Talmudu. Czytałem dziesięć tomów we francuskim tłumaczeniu: są to rzeczy horendalne. Tłumacz żyd podawał to jako księgę, mogącą stanąć obok Iljady. Nie bronię ułomności naszych katechizmów — ale jednak — to są dwa światy wrogie sobie.
Otóż wyznam, że najciężej mi jest z myślą, co będzie z Polską nie z powodu Niemców lub innych, ale z powodu żydów. Rozmawiałem z jednym głośnym pisarzem żydowskim — rzekł mi, że my jesteśmy w Polsce goście, nie oni. Że Wisła jest stara żydówka. Że Chrystusa on i terazby ukrzyżował, bo to był zdrajca.
— Wśród żydów są dwa typy — ozwał się ksiądz — idealistów i faryzeuszów. Rabbi Hillel Chrystusowy, choć poza chrześcijaństwem, i Rabbi Szamai, twardy, okrutny, choć nieraz nosi legję honorową w klapie i przyjął chrzest.
W dziejach mamy Spinozę, najszlachetniejsze i najczystsze serce, tuż obok rabinów, którzy miejsca opuszczone w Talmudzie do ustnych objaśnień tłumaczą, jak dla zgrai opętańców.
Legienda o Żydzie wiecznym tułaczu zdaje mi się przeczuciem, że zjawi się potężny człowiek, który, jak Mojżesz, lud ten jeszcze poprowadzi do nowych dziejów.
Ale to nie jest łatwo.
Okazało się, że w Argientynie, ani w Palestynie osadnicy żydowscy pracować nie chcą, ale natomiast zaraz zmieniają się w arendarzy. Masa żydowska nienawidzi już pracy wśród natury.
— Więc jakaż nadzieja? — zapytała Imogiena.
— Duch — który przeobraża, uszlachetnia, rozjaśnia. Jeśli wielką jest ciemnota żydów, wielką bywa rozpacz najlepszych. Rozpacz zaś jest tym szturmem, który rozwiera bramy niebiosów, choć uderza w bramy piekieł — mówił spokojnie ksiądz Faust. — Znałem Żyda wiecznego tułacza... —
Imogiena drgnęła — i spojrzała, jak człowiek, którego magnetyzer wbrew jego woli chce uśpić.
— Znałem go — — tuła się on wszak po całym globie, można go spotkać to w Haarlemie, to w Tobolsku, w Australji i przed giełdą londyńską: wsłuchuje się on w niecną chuć szalbierstw; w salonach warszawskich siada w kącie i słucha, podparszy swą brodę dziką, jak las sybirski. Słucha — i nie wiem już kim bardziej pogardza — nami, czy swoim narodem.
Raz do więzienia mego wprowadzili na podwórze olbrzymiego starca. Była wtedy noc księżycowa — iskrzył śnieg — i widzieć mogłem doskonale. Sądząc z typu, był to żyd. Głowa Mojżesza z rzeźby w kościele Sopra Minerva w Rzymie. Gdy szedł po śniegu, stopy jego zostawiały ślad krzyża z trzynastu gwoździ ułożonego. Wwiedli go do więzienia — i jakiemuż trafowi przypisać, że wprowadzili do celi obok mnie?
Możecie domyślać się, że nie spałem tej nocy.
Mrok nastąpił zupełny, księżyc zapadł.
Ujrzałem dziwną fosforescencję, która przenikała ścianę — za którą był Żyd Wieczny Tułacz.
Zacząłem rozmawiać z nim za pomocą wypukiwania — potym, gdy odbywało się to nadzwyczaj powoli — mówiliśmy telepatycznie.
Zapamiętałem każde jego słowo. Była to wizja przyszłości tajemniczego Miasta.
Ale ponieważ jest tam srogo powiedziane o Polakach i żydach, będących arendatorami krowy Polskiej, przeto, Imogieno, która masz domieszkę hebrajskiego pochodzenia w sobie — nim wysłuchasz —
Uśmiechnęła się tak cicho, że można to było wziąć za uśmiech dziecka. Ale straszliwa siła była w przymkłych jej oczach, błysk stali w spokojnych jej słowach.
— Serce moje jest do dna jedno. Lubię Pieśń nad Pieśniami, ale wolę Rigwedę niż proroków żydowskich; Słowacki przenika mą duszę, gdy Heine działa na mózg.
O rysach mych sądzić nie mogę; nie znoszą, aby ktoś wątpił, że jestem tym, czym być chcę, nie zaś tym, do czego mię zmusza jakoby domieszka rasy.
— Dusza jest czymś głębszym, niż naród i rasa. Nie pytam o legitymację orła i błyskawicy. Ale wiem, że cierpisz, jak nikt — biorąc na siebie odpowiedzialność za to, czym stały się te dwa narody. Zresztą, dość wstępów. Przystępuje do opowieści Ahaswera, przepraszając, że uchylam znowu bramę wizji piekielnych, jednostajnie ponurych — —


XIV. TAJEMNICZE MIASTO.

Będąc Kosmopolitą Wiecznym Żydem, błądziłem 19 wieków — zarówno po najświetniejszych stolicach świata, jak po krajach nieuczęszczanych przez zwykłych Globtrotterów. Lecz nie spotkałem nic straszliwszego nad widok narodu, który, mając sparaliżowane nerwy ruchu, zachował tylko zdolność czucia. Odbyło się tu zastrzyknięcie kurary.
Celem moim jest kontemplacja rzeczy potwornych, nie bijąc o nich w alarmowe Iwany Kołokoły.
Gdybym na jeden żywot ludzki mógł przebyć wśród Tajemniczego Miasta, zacząłbym od tego, żebym się stał Mojżeszem, który rzeszę moich pobratymców wywiódłby z krain, na które nie zapracowali. Wtedy zatańczyłbym z resztą ludu na ulicach, każąc grać w srebrne trąby. Zanuciłbym ostatni Psalm, bo odtąd w narodzie byłyby już tylko pieśni. Jeśli na razie nie kazałbym siebie wyprowadzić przez narodowe straże, to dla tego jedynie, aby się stać Piotrem Okrutnym, który w Portugalji z w. XIII‑go miażdżył młotem do tłuczenia kamieni na szosie głowy tym, którzy odwodzili naród od sprawiedliwości.
Sprowadziłbym też małpy i hodował je na kępie Saksonów — jak to czynił brat ostatniego tamtejszego króla. Zapraszałbym do tych małp kawalerów i damy, aby to było dla nich kazaniem — kim być nie należy.
Nakoniec, zasadziłbym w ogrodzie Botanicznym, gdzie jest kaplica 3‑go Maja, ziarno sykomory, tej mianowicie, na której Wąż pouczał o zemście rzeczy nieprzemyślanych. Uważam bowiem, że lekcja ta wcale wśród Polaków się nie przyjęła.
Nie myśleć lub myśleć wybuchami, — stało się już nałogiem narodu; nie działać lub działać konwulsyjnie — stało się jego polityką; nie uświadamiać — lub uświadamiać dopiero w przytułku czy więzieniu — jest ich Tragiedją, która ma wszystkie cechy poczciwej operetki.
Warcholstwo zawsze, warcholstwo za wszelką cenę, warcholstwo pod każdym partyjnym czy nie partyjnym sztandarem.
Wszelka przypadkowa prawda jest zohydzona tendencją udawania działacza społecznego, gdy indywiduum jest knajpiarzem, bałagułą; walcząc przeciw ambonom — nabiera cech najkrzykliwszego mełameda i tworzy cheder.
Opowiem, jak to się stało, żem ujrzał płaczu godną przyszłość niegdy i raczej niedawno tak heroicznego miasta.
W Syrji poznałem czcigodnego szeika Omr­‑al­‑Dżafnę. Za wyleczenie jego piętnastoletniej córy z egipskiego zapalenia oczu, dał mi sygnet z trójgranem berylu, w którym zawarta była kropla ciemna.
— W chwili zwątpienia — to odkryje ci drogę, — rzekł z właściwą Wschodowi tajemniczością.
Wyjechawszy z Damaszku, poznałem dwuch szlachciców, którzy na pysznych rumakach konno objeżdżali Grecję. Z niemi zaprzyjaźniony, ruszyłem do ich ojczyzny piechotą — jak przystało temu, który wzbronił wypocząć idącemu z krzyżem na Golgotę Mistrzowi. W strojach fantastycznych wyglądali jak widma rycerzy Mahometa, jadące ku krainom Eblisa. Przybyliśmy do Polski; kraj dość jest ładny, acz brud niezrównany po chałupach, a pretensja do kultury paryskiej w pałacach.
Stanąłem na jednej z pryncypalnych ulic tego miasta, zwanej Zapiecek. Tu stała wielka kamienica kasztelana Czopa, w której widma dziadów mieszały się do gry karcianej... Wwiedli mię tam moi przyjaciele, typy Hamletów, którzy, widząc widma, wspomnieli, iż trzeba ratować Elsynorę... Rok 1831 zakończył się uwięzieniem spiskowców, między któremi i ja się znalazłem.
W więzieniu, mając już być prowadzonym między dwie roty uzbrojonych w kije żołnierzy, postanowiłem nie z tchórzostwa przed bólem, lecz z pogardy dla człowieczeństwa — własną ręką zakończyć swe dni.
Wypiłem kroplę w berylu zawartą. Na razie patrzyłem w wierzchołek brzozy za oknem więziennym, po pewnym czasie ujrzałem noc, — przelatujące meteory — usłyszałem huk rozdartych naraz spiżowych zasłon — zerwałem się na równe nogi, biegłem — niby wśród trzęsienia ziemi w Lizbonie — i znalazłem się na placu Saksonów, uderzając głową fatalnie o niewiadomo skąd wyrosłą tam budowlę. Zrozumiałem, że płyn wypity dał mi wyzwolenie, lecz to, co było dokoła mnie — — okazywało, iż przeniosłem się o sto lat w przyszłość tegoż miasta!...
...Myślałem nieraz o Bestji żerującej, Bestji nieludzkiej, Bestji z typu tych istot, które fantazja przedstawia jako galaretowate mózgi, zapięte w pancerz i niedosiężne dla żadnej broni Europejczyka; jedynie bakterje mogą pokonać te inteligiencje karaluchów gigantycznych, niebezpiecznych, zwierzęco­‑mądrych.
Daremno szukałem Bestji w Londynie, idąc nocą za człowiekiem tłumu.
Wszedłem do salonu wnuka owego kasztelana Czopa. Handlował idejami pod znakiem Trzy Pęcherze: wolność, braterstwo etc. Przyjmując tłumy ubóstwiającej go plutokracji żydowskiej oraz tłumy gołych przedstawicieli rasy aryjskiej (tylko tacy są tu postępowi), mówił do mnie, okazując mi dwie półki książek:
— To, czego nie miała Aleksandryjska 700 tysiączna książnica — tu jest.
— A cóż tu jest? — rzekłem cicho, przejęty dreszczem, który mnie chwyta przed każdą zagadką.
— Moje niezgłębione papirusy. Bo ja, proszą pana, jestem nietylko uczonym, ale jestem odkrywcą. Nietylko odkrywcą w rodzaju zwykłego komiwojażera Kolumba, ale odkrywcą — że niczego niema, świata niema, słońca nigdy nie bywa, duszy nigdy nie będzie. W ustach mych nie brzmią te pojęcia, tylko gdy im zaprzeczam. Niema nic! — nieistnienie w istnieniu, ustatkowane monizmem, potrójny niebyt — — a więc byt legiendy, więc niebyt niczego, prócz mej nauki, prócz tego, co tu na półce. — Tu dżentelmen wlazł mi na stopę i zakręcił się w tańcu świętego Wita, zakończonym konwulsjami. Podjąłem go z godną ubolewania impresją, że zamiast niebytu cośkolwiek jest przede mną. Ułożyłem go możliwie wygodnie na sofie, zasłoniłem parawanem i wmieszałem się w tłum gości.
Oglądałem dżentelmenów, wszyscy ubrani z przesadną elegancją.
Byli sympatyczni i rozmowni, podawali mi bilety wielkich firm, w których współpracują, lub banków założonych w Wierchojańsku wśród umierających z głodu wygnańców. Szybko wypowiedzieli mi swe nazwiska, dzięki tej śmiesznej właściwości tubylców, że wszyscy przedstawiają się sobie, a nikt nikogo poznać nie usiłuje.
Ja jednak wpatrywałem się mimowoli w tablicę, zawieszoną przy tłumie, wesoło pożywającym lody i pijącym szampana.
— Gardez vous des voleurs! Beware of pickpockets! — Kto ją tam zawiesił? nie wiem — lecz wzrok młodziutkiej córki pana domu, która podążyła za mym wzrokiem i położyła palec na swych ustach — dowiódł mi, że to ona jest właśnie tą wieszczką, znawczynią stosunków życiowych.
Mimo obserwacji mych, nikt nie zapuszczał tu rąk do kieszeni cudzych. Wtym nagle zmieniłem się w słup gorejącej uwagi.
Dyskretnie, najswobodniej flirtując z damami i towarzystwem właścicieli wyścigowych stajen — pewien interesujący mię oddawna ichmość nagle nachylił się za parawan. Nikt tego jakoby nie widział, lecz ja zauważyłem długi misterny ryj, którym zaczynał żłopać — i, o zdumienie moje! znienacka ukazało się mi za eleganckim parawanem kominka wirujące odraźliwe bagno.
Budzi się we mnie uczucie eksploratora — czyżby to ów najdziwniejszy okaz Bestji? twarz jego istotnie przestała mieć znamiona ludzkie, ujrzałem potwornie zużytą cyniczną maskę, błyskają oczka filuterne, migają ku otaczającym, jakby porozumiewając się, czy zapraszając.
Kilka osób krótkie swe ryjki łączy z mackowatemi naroślami na ryju Ichmościa — ten zaś nachyla się nad bagnem i ssie.
W następnym momencie widzę, jak wszyscy tyją, rozrastają się, ręce ich zaczynają łyskać brylantami, a nawet obcasy i podeszwy złotnieją — inni, których nie dopuszczono do zasadniczego wyrka, chylą się z głębokim szacunkiem!
Ty, posągu Nike skrzydlatej, z utrąconą głową, która jakby na ironję świecisz śniegami marmurów w kącie salonu, zobacz ich, jak z szacunkiem chylą się, złączeni magnetycznym pierścieniem żuiserstwa — karykatura tych, o których wspomina Platon w pięknym djabgu, poświęconym przyjaźni — „Ijon“!
W twarzach daremno szukam ognia, który znałem u dawnych heroicznych mieszkańców miasta.
Widziałem Bestję: odchodziła, wtuliwszy pod elegancki krawat swój ryjek, zwinięty w trąbkę, jak u motyla — i fruwającym krokiem idzie pod rękę z melancholijną piękną śpiewaczką, która kocha się nazabój w Bestji! — tłumy wytworne witają parę idącą, niby istnych tryumfatorów, doręczają męskiemu osobnikowi zaproszenia na rauty, na obchody antynarodowe, na sosjety z okazji przejazdu tenora Opery Paryskiej lub księcia z dynastji Wielkiej Taraskonji.
Złowieszczo myśli kreślą mi swe hjeroglify.
Wprawdzie, jako Żyd Wieczny Tułacz, jestem skazany na widzenie rzeczy tylko ze strony ponurej. Świat przedstawia się mi jako czarne, zwęglone rusztowanie na spalenisku. Nigdzie jednak nie miałem wrażenia głębszego smutku: podobnymi były cierpienia Goyi, który patrzył na swą ojczyznę przez czarną zasłonę Inkwizycji i widział monstra, czarownice, inkuby!...
Zadumany, nie umiejąc zdać sprawy z tego, czemu dla ducha nieśmiertelnego życie tak jest tu straszliwym, czułem grozę, przechodzącą w majaczenia z Inferna Dantejskiego.
Miałem wrażenie tysięcy brzęczących trzmieli, które w kwiat Lotosu błękitnego zanurzyły się — i rozrywały delikatne ściany kwiatu, aby wydrzeć odrobinę miodu...
Ten i ów z tajemniczym lękiem wspomniał imię Bestji, lecz nikt, mówiąc to, nie patrzył odważnie z zamiarem jakiegokolwiek czynu. Niema zbrodni tak wyrafinowanej, któraby nie sprzęgła się w podświadomości mej z obliczem dżentelmena, którego widziałem smakowicie wysysającego Bagno!
Idę wśród mroku Miasta Zadżumionych, nad moczarem zieleniejącym od zgnilizny, pełnym mgły duchowej —
nad miastem, które znało niegdyś twórców Konstytucji, które zasłużyło się pracą wśród myślicieli, które miało wielkich Belwederczyków. —
Zresztą, miasta dawnego niema już, choć pozostały jeszcze trupy dawnych ulic, choć wierzą niektórzy, iż mieszkańcy lepsi kryją się po domach.
W tajnych anonsach zwie się to miasto Makarelowil, bo tu władczym typem kobiet staje się wystrojona stręczycielka. Tu porywają wśród ludnych ulic kobiety piękne i wiozą dorożkami, kneblując usta, a nikt z rycerskich przechodniów nie poda im ratunku! Bywałem na rautach, gdzie konferuje się o młodych artystkach, z których każda musi mieć swego protektora; ten łoży na jej suknie, gdy występuje w Narodowych Świątyniach, jako kapłanka. Na tych rautach również omawia się dobre recenzje dla miljarderów, oplątujących naród w organizacji „Mamląca Hijena“. Bestji nie spotykam już... czasem tylko, wpatrzywszy się w jakąś dobroduszną postać — nagle z boku, nie źrenicami, lecz ogonem oczu, jak Włosi mówią, colla coda del occhio, dostrzegam żerujących ichmościów, którzy ostrożnie długiemi trąbkami, rozgałęzionemi w ryjki i macki, sięgają do cudzych kieszeni, do cudzych wnętrzności — i, o wstręcie! — do własnych dusz... — Kiedy wglądałem się w nich twarzą w twarz, stawali się galaretowaci, mgliści — po chwili widziałem tylko dobrodusznego człowieka zawsze z łezką w końcu oka nad publiczną niedolą. Towarzystwo zgromadzone mówi, że należy zakupić dekoracje teatralne dla „Szkapiąt“, wystawianych w Świątyni Narodowej — i buńczukami z tego włosia bawić niemowlę, natarszy je wprzód szarą maścią. Niemowlęta będą nabierać tężyzny, wyrosną im husarskie skrzydła. — Prezyduje zwykle na dobroczynnych balach Hrabianka Tarna­‑vacca; uwolniona z norweskich kazamatów, owacyjnie została przez rodaków i rodaczki obrzucona mimozami, jako ta, która imieniu narodowemu nie da zgasnąć. Matka jej, będąc dziewczyną, przekupywała służące, aby ją ukryły pod stołem, gdy zejdą się ich kochankowie i rozpocznie orgja.
Aurora nie rozwinęła jednak w pełni swych zdolności, bo zamordowała ledwo niektórych ze swych Bel­‑amis: norweskie sądy miały do niej małe, zresztą ułagodzone, pretensyjki.
Z Hrabianką młody baron Rościsław, który zamordował na razie trzech braci swej żony i miał siedemnaście procesów o sadyzm, uprawiany wraz z Kubą Rozpruwaczem oraz pierwszemi lordami stolicy — świecił tu blaskiem swej wymowy, przyjęty i uznany jako godny następca norweskiego pisarza, Henryka Ibsena. Tyle bowiem dopatrywano głębokich idei w jego dramatach: Łoże na wirchach, Symfonja Rydza i t. d.
Wodził rej Izydor Sinobrody, Przeor najbogatszych trzech Wyznań, który byłby nawet niezłym człowiekiem w towarzystwie Poinsa, Falstaffa i Dosi Przedościel. Ten miał pasję protegować wszystkich, którzy choć raz „wstawili się“ z nim u księcia Gruboturskiego, mającego nocną restaurację. Z równą łatwością był druhem, jak i stawał się najwścieklejszym wrogiem; znany z bezcelowych poniżeń, dał się używać specjalnie jako karawaniarz narodowych gwiazd, kcóre należało grzebać nieco prędzej, niż umarły.
Wogóle naród, o którym mówię, miał w najwyższym stopniu upodobania nekrofilskie. Zanim opowiem dziwną przygodę, być może dopełniającą przeżycia E. Poego w Malsztremie i Mumji, wyrażę tylko me obserwacje, czynione na tysiącu wypadków.
Owacje na cześć zasłużonych kończyły się stale tym, iż swych zasłużonych patetyczni mówcy nagle oblewali witrjolem, publiczność biła w nich kaloszami — i niedawny król opinji był stawiany między rzezimieszki. Zduszonych zapychano w kąty, i nieforemne zwłoki, lecz jeszcze żywe, zamurowywano w katakumbach. — Zacząłem śledzić otchłanie tego miasta — wykryłem miejsce, gdzie przepaść zarysowuje się wyraźnie dla jasnowidzących. Tłum zaś wali się tam masami, nie mogąc przepaści zapełnić. Podobni mrówkom, kiedy wpadną do butelki zakopanej w mrowisku i wysmarowanej miodem, tysiące i krocie tysięcy tych nieszczęsnych „wykolejonych’, mrowiąc się w otchłani, nie umieją z niej wyjść; jedni drugim wdrapują się na ramiona, a każdy ma nad sobą kilka pięter żywych gniotących go ciał.
Przyglądałem się z okien kawiarni „Na Pajach“ przez wielkie lustrzane szyby temu tłumowi zadżumionych skazańców, zawsze filuternych i nie tracących nadziei. Działo się to dzięki temu, że Organizacja „Niani“ puszczała w rurach kulturalnych po mieście Rozweselający Gaz. Wszyscy byli weseli — i ten, któremu sąsiad odgryzał ucho, i ten, który w zupełnej anestezji nie zauważał, że nogi jego palą się w kominku, on zaś zaczytywał się w Suśle — tak zwał się milutki organ tutejszej prasy.
Tymczasem w powietrzu brzmiały Zygmuntowe dzwony żałobnej mszy; obnoszono posągi Wieszczów — utworzono iluzjon Golgoty, na której wisiała Dama, przedstawiająca naród; jednocześnie we wnętrzu tych olbrzymich narodowych posągów działy się sceny haniebne, z których najmniejszą było — śpiewanie kabaretowych piosenek nad złowieszczemi mętami, gdzie wrzucano embrjony z Publicznego Domu; zaśmiecano kratery miłości literaturą dla tak zwanych Przyjemniaczków. Uprzyjemniały życie miłe spacery i Korsa po wielkim ogrodzie, gdzie wszyscy mieli zwyczaj jeden drugiego „ocwaniać“.
Zal mi było Wieszczów, bo ci nie ustępują Bajronowi i Longfellowi, a nawet mogę przyznać, że nieraz przewyższają piewcę Hajawaty.
Postanowiłem Miasto przekonać, że jest z nim źle.
Zresztą, wiedziałem dokładnie, że szykują się zastępy sąsiedniego mocarstwa dla zagarnięcia miasta, które widziało dawniej Kościuszkę, Mickiewicza, teraz zaś na posągach — tylko wynalazców najzabawniejszej gry karcianej.
Postanowiłem rozniecić na najwyższej wieży, która nad miastem się wzniosła, pożar.
Na tej wieży Kopernika zebrane były jeszcze wszystkie niestłumione moce r dawnych przemyśleń.
I tam dość było rzucić iskrę, aby wybuchnął myślowy pożar, — wtedy do tłumu, na chwilę stającego się poważnym — mógłbym przemówić... Ach — i mówić miałem nie sam, ale wraz z jedynym mym druhem starym Astronomem, który z nędzy umierał w przytułku. Przygotowaliśmy sobie potężne tuby, wzięte ze starych średniowiecznych organów.
Nastał wieczór decydujący.
Weszliśmy na pierwszą kondygnację wieży — za pomocą elektrycznego przyrządu zapaliłem na szczycie potężne wizje Króla Ducha — wybuchnął pożar!
W jednej chwili, niby gorejąca olbrzymia pinja, płomienie wraz z dymem zawisły nad miastem, rozświecając je w niewysłowione Inferno.
Górował las krzyżów cmentarnych i wiódł do gmachu więzienia.
Zbiegły się rojne tłumy u stóp Wieży.
Raz pierwszy widziałem tłum tutejszy uroczystym.
Stało się to dzięki temu, że rury, co przeprowadzały gaz rozweselający, zostały przez nas przecięte —
w ten sposób miasto spoważniało.
Zaczął mówić starzec Mistrz.
W jednej błyskawicy ujrzałem, iż poza kilku dziesiątkami tysięcy zgniłych istot naród stoi ogromny, czekający tylko na pierwsze hasło Jutrzni, aby przyjść do pracy Prometeicznej. Wtym runęła ciemność.
Ujrzałem potworną monstrualną Bestję.
Niby pająk królujący nad siecią — siedział nad więzieniem, nad krzyżami cmentarza wampir galaretowaty. Wypluwał z siebie ohydną ciecz —
z tej zaś czynił sieci — wszyscy już byli osnuci niemi.
Ku czemu zmierza — nie mogłem odgadnąć.
Nagle zrozumiałem: oto trzymał w łapach lampę z reflektorem, potężny promień Opinji zwrócił na wieżę gorejącą —
i tłum ujrzał na wieży, niby w kinematografie, zamiast wielkich horyzontów narodowych — niechlujne sypialne sceny; rzucił na twarz Mistrzowi bure promienie, które twarz zniekształciły i uczyniły warjacką; nakoniec, uczułem wgryzające się litery w moje czoło — i po źrenicach oburzonych tych kroci tysięcy ludzi poznałem, iż mam na czole wyryte jakieś miano, którego wyczytać nie umiałem.
Bestja opinji kąsała mnie swemi „promieniami“.
Wydobyłem z siebie głos, by ostrzec przed moczarem — gnijącą wolę radziłem ożywić Njagarą potężnego zbiorowego czynu — ostrzegałem, znając Bestję, iż nie radzę iść nieopatrznie za jej reflektorami.
Lecz głos mój był tłumiony warstwami burej masy powietrznej, którą pchał ku mnie ów Galaretowały Wampir.
Nie mogłem odgadnąć jego pochodzenia. Był uwielbiany zarówno przez Polaków i cudzoziemców, jak tych, co uważali, że Wisła jest to stara żydówka, albo Jordan, a Kraków jest ich Jerycho. Bestja była kwintesencją, upiorem.
Nie mogłem poznać jego oblicza.
Porwały mnie niewidzialne ręce, obronić się im nie mogę. Ogłuszono mię mnóstwem ciosów.
Jednocześnie Impresarjo w teatrze bawił publiczność tym, iż będąc ramolli, deklamował wciąż Odę do Młodej Damy... w jedwabnych pończoszkach.
Siwobrody pan Czop zadał mi scyzorykiem kilka ukłuć w bok, inny — wielki ludowiec — starannie przerzynał ścięgna u moich nóg, tak żebym kroku już zrobić nie mógł. Niejaki autor jednego z licznych „Szkapiąt“ nabrał na łopatę nawozu — i z temperamentem rzucił mi w twarz.
Odrzuciwszy te niepoważne argumenty, obejrzałem się, czy nie znajdę walczących w sojuszu ze mną. Wielu ludzi siedziało w kawiarniach i rozczytywało się w doniesieniach o rewolucji w Kambodża lub wielkim corso na Oceanie. Żaden nie ruszył mi na pomoc. Zdaleka dojrzałem wprawdzie niektórych, którzy jakby poruszali ustami, lecz ani głos ich nie dolatał, ani sił nie mieli przedrzeć się ku mnie. Wtym uczony pan Czop nachylił się i słodziutko ścisnął moje gardło.
Więc tak... — z rycerskiego rodu!...


∗             ∗

Podziemia. Ujrzałem się w kamerze tajnej.
Tam poznaję dobrotliwego mędrca pana Czopa. Stoją wokół ichmoście o twarzach wymacerowanych rozpustą, o wargach gadów, które trawią, ze ślepiami, które Goya widział u nikczemnych mnichów...
Oprawca postawił mnie na nogi, lecz na to, aby podbić zacznie i bym upadł w kałużę, pełną gorejącego bagna.
Sparzyłem się okropnie i kiedy chciałem obetrzeć łzy czy błoto gorejące, złamano mi palce między kratami.
Okiem jedynym patrzyłem w sumienia tych, którzy kiedyś wydali Kopernika i Zawiszę.
Impresarjo nacierał kosmetykiem teatralnym moje rany, otrzymane w walce o niepodległość Grecji wraz z lordem Bajronem. Pan Czop wziął się zaś do Mistrza i, rozciągnąwszy starca, wylał nań siarkę, mówiąc słodko i dobrotliwie; nieuku, ignorancie, wieża narodowa jest moim widzimisię, z którego tylko ja jeden potrafię wyczynić Myśl niepozbawioną Demencji! — Nie dosłyszałem już dalszych słów — zapadłem w jakąś zatokę modrą — w bezczucie, w smutny raj śniących, których mordują.
Usłyszałem jeszcze, niby intermezzo, głos Bestji, która mówiła tonem szczytnego patosu. A mówiła — nam zarzucając deprawację Miasta. Tak więc, jestem z roli oskarżyciela sprowadzony do oskarżonego.
Słyszę opowieści kłamliwe, bezczelne, węgorzowate, iż jako żyd, nieukrywający swego uczucia, ani swej woli, ani grozy zagadnień — najęty zostałem przez obce mocarstwo dla odbierania narodowi „ducha“ — widzę wolnomyślicieli w zgodzie z bigotami — zalecają pogrzeb mój za życia.
Wszystko rozumiem, tylko nie mogę już skinąć nawet powieką.
Oto czuję się niesionym na marach.
Cisza długa.
Milczenie, pełne ściekających błyskawic z murów, które opierają się aż o najdalsze gwiazdy...

Wstałem, kiedy była noc — lub raczej wstałem pośród zupełnej ciągłej nocy...
Wyskrobawszy odrobinę fosforu z gnijącego pnia, szedłem, potykając się o trumny. Wszędzie ludzie tam spali pod nakrywą okratowaną.
W jednej trumnie ujrzałem matkę, która urodziła, widocznie budząc się z letargu — niemowlę — i nie mogąc je nakarmić, ani z trumny wyjść, wydarła sobie pęk włosów. I tak, z pękiem włosów w garści, z okropną kałużą, w której pławił się noworodek, z twarzą pokurczoną i oczyma oskarżającemi straszliwy niebyt: leżała martwa.
Szedłem dalej — — Cudnie piękna dziewczyna, cicho dysząca w trumnie, wydała mi się takim ideałem, że patrzyłem zachwycony.
Wtym — ona ocknęła, zerwała się, wsparta na łokciach — spojrzała we mnie — krzyknęła strasznie.
I padła. Z twarzy bez kropli krwi poznałem, iż pękło jej serce. Z oczu przerażonych wyrozumiałem, że przelękła się mnie! Zaiste, z wybitym okiem, z twarzą zmasakrowaną, z połamanemi i zdeptanemi rękoma, muszę sprawiać wrażenie upiora, który ssie krew niewinnych!...
Biegłem przez kurytarze, starając się ominąć trumny i roniąc łzy — w ręce ściskałem mały drewniany krzyżyk, który Zabita przeze mnie upuściła z dłoni.
Krzyżyk ten zdał się być z głazów olbrzymich, łamał mi ramiona! Potykałem się — nie było Cyrenejczyka na ziemi ani w zaświatach, mogącego nieść mi pomoc w tym biegu przez Cmentarz Moczaru.
Zraniłem, padając, dłoń o coś ostrego — topór kamienny.
Widocznie leżał w mogile pradawnej, przez dżdże czy przez wylew rzeki rozmytej.
Przy świetle lampki, gorejącej nad trupem, poznałem, iż to jest bojowy topór, podobny do tych, jakich używali przy ludzkich ofiarach.
Wziąłem go. Zacząłem biec. Wyjścia nie było!
W tym uczułem mróz, który ścinał mi krew w żyłach mej Carotis exterior, doprowadzającej, jak wiadomo, krew do mózgu —
oto posłyszałem poszept niewidzialnej Bestji —
mówi, że Naród już nie powstanie, że liście laurowe będą szeleścić pod stopami dzielnych, którzy zrobią pieniądze na rozbitej egzystencji Narodu.
Słowa Mroku wróciły mi całą przytomność. Pod surdutem mym taił się topór — straszniejszy, niż mieli Kapłani Azteków do ludzkich ofiar.
Zamachnąłem w ciemnościach — topór przeszył powietrze — nie dotykając nikogo.
Mrok napełnił się tylko pomrukiem nienawiści. Usłyszałem znowu głos, przypadający do mego drugiego ucha, że jestem plotkarzem, moczaru niema, miasto jest nadal zbiorowiskiem jeśli nie potęgi, to w każdym razie niewinności uczciwych obywateli.
Wydarłem się z lipkich objęć.
Nocami długiemi idę wciąż, rozbiwszy bramy cmentarne i mury więzienne, idę już swobodny.
Mnie przepaść nie zatrzyma, ani wasze gorejące bagno! ostra siekiera Kapłana Azteków nigdy aż do ostatniego tchnienia i dalej za grób —
nie wypadnie z mej dłoni!
Wolny wypłynąłem na mej łodzi — lecz przyjdę do Was, wrócę — spojrzę Bestji w jej zdradzieckie źrenice, któremi nieszczęsny naród wiedzie na ostateczne zatracenie.

Piotr zwrócił się do okna i patrzył w wielki mrok. W burzy, która szalała tam na świecie, wyczytać mógł Hjeroglify swego serca.
Imogiena miała wrażenie, iż, kruchą łodzią płynąc, natknęła na prąd olbrzymiej podziemnej rzeki, Flegetonu ognia, Kotytu jęków.
Ksiądz zaś, jak egipski bóg jastrząb, stał na górze, z której nie widać było żadnego świtu.
A tymczasem Mroków Zły Myśliciel — Massynissa, już nieodpędzony jako był niegdyś — wiarą, że pod Krzyżem skupi się cała Polska w imię z Golgoty obiecanej wolności — Massynissa, myśliciel przemożny, brał młodzieńca pod wielkie czarne skrzydła.
Widmowa postać rozparła sklepienia — oczy na wielkich morzach spoczywają, myśli burzliwe kołyszą okrętem, nie mającym kotwicy.
Z tym duchem Mrocznej Wiedzy przymierze zawierał teraz Piotr — niby Irydjon podejmujący nową sprawę w katakumbach naszego polskiego Rzymu.
I rozwarł mu całą pierś swą, niby bramę kościoła cmentarnego, w którą ma wjechać nocny pogrzeb i złożyć tam trumnę.
Nie silił się Ksiądz rozwiązać węzła tych jarzem, które obarczyły młodzieńcowi duszę.
Nałożył mu nowy straszliwy ciężar — wiary w nadświadome potęgi — i pchnął z nim w ciemność.
Ma z tym iść — bez nadziei udźwignięcia nawet na połowę góry!
Ale olbrzymiość ciężaru da mu poczucie olbrzymiości sił, które potrzebne są w Irydjonie współczesnym.
Budził się w nim witeź — choć widział się wyklęty — wyklęciem własnych nadmocy; te rozwinąć się nie mogły na glebie zmarniałej.
Wzbierał w nim spowiedny hymn Banity, którego życie zmarnowano w śmietniku krwawym.
Pieśń wzrastała w nim ciemna, złowroga.
Aż wybuchła.
W rozwartych bramach milczenia zdały się zrzeszać straszne tłumy — na kominku przygasł ogień, mrok posępny.
Wybuchła w Piotrze potrzeba pieśni, którą on banita śpiewał wśród jakiegoś przyszłego Maju ludów.
Tak wśród drużyn normańskich, przemęczonych grozą wielomiesięcznej nocy, tworzyły się sagi pieśniarzy — z nieświadomych głębin, niby giejzer wybuchający wśród lodów słupem wrzącego obłocznego ukropu, który zdradza wulkaniczny podkład ziemi.


XV. HYMN BANITY.

Idę wciąż nocą i nocą —
nade mną skrzydła łopocą...
Nie widzę kraju własnego,
nie widzę moich ziomków —
jedynie czarne chóry,
co zwodzą głupich Tomków...
Nad ziemi kres ponury
idę, gdzie wyje Ocean —
wiążą mnie wieczne mury,
a śpiewa we mnie Pean!
Na koń! wyrywam się z cieśni —
chcę złych słów, złowrogiej pieśni —
nie bardem być, nie Pelikanem,
który rozdziera swe łono —
ale czarnym Oceanem,
co pieśń nuci niezgłębioną
i gwiazdom otwiera swe łono!
Na koń! — Ty płomieniące
serce — jak żagiew świeciłoś w noce!...
Zwiodły mię serdeczne moce — —
i teraz Mroki klnące
mnie, sycząc — otaczają!...
W takiej ciemności — niegdyś Suwarow
miał wyrżnąć Pragę...
Otchłani mi trzeba i jarów —
zaśpiewam wtedy wam — sagę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przed Chrystusem Czarnym w rozświetlnej katedrze zebrał się lud na pasterkę... biedne robotnice z Starego Miasta — których łzy są w wiedrze głębokiej studni; starcy, których lice mówi o nędzy, co nieodparta — nakoniec się wedrze — i rzuci w rynsztok! Widziałem powstańca starucha — przed Matką Boską klęczał... Lampka pełga — on, modląc się, wypił truciznę... Noc wokoło głucha i nikt mu teraz współczuciem już nie łga!...

Modliłem się raz ostatni przed Czarnym krzyżem nie tyle za siebie, ile za lud mrący.
A prawdy mego serca dzwoniły mi spiżem i nad chmurami życia śpiewał grom warczący.
My jesteśmy niebytem, gdyż być nie umiemy.
Polaków niema w Polsce, a więc niema Bytu.
Bo cóż jest być Polakiem, jak że stać się Sobą?
Siebie trzeba budować od krwawego świtu
do późnej nocy... Ponad mogilną żałobą
idąc — kwitnijmy, choćby w męczarniach rozkwitu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad wodą mroczną, jak zwierciadło Kery,
zielone gotyckie wybujały skrzypy.
Słowik się wzbija w ponadziemne sfery,
a w wodzie pławią swój cień — dęby, lipy;
chmury złowrogie — jak przed Erosem — Antery.

Moje serce banity, moje serce zmęczone,
moje serce, które już nie ma kąta na tej ziemi!
moje serce się śmieje, widząc żaby zdziwione,
patrzące na mnie ślepkami bezmyślnemi,
w tej wodzie, gdzie jad widzę i wężarną Gorgonę!

Moje serce banity... Opuściłem Warszawę,
miasto trupów, gdzie już nadziei zamknięte są zawory,
gdzie grób Relikwji obsiedli, jakby swoją strawę,
tacy — którym wartoby na czole wypalić, że — „wory“,
tacy — którzy w piekło Dantejskie zmienili nam jawę.

Mnie najsrożej nie szarpią Sybir, ni bagnety!
mnie wstyd, że dziś imię tak niecne Polaków!
mnie wstyd, że samobójstwem kończą te kobiety,
które były wieszczkami świętych płomienistych krzaków, —
i że Jabłoń Życia przegryzły nam lisy i krety.

Mnie wstyd raz pierwszy, odkąd walczę z Losem,
że mi Los ten narzucił imię zgniłego Sarmaty!
Mnie wstyd być na puszczy wołającym głosem —
mnie wstyd oglądać trutniów, jako latarnię oświaty:
wołałbym takie głowy rzucić armatom, czy kosom!

Wolę Maciejowicki cmentarz, niż dzisiejszą Warszawę.
Wolę Finis Poloniae z ust mężnego Wodza,
niż kłamstwo — żeśmy przetrwali! — kłamstwo złe — kaprawe!
Wolę, by nas miażdżyły Baylen i Custozza,
niż Mamon bękart wznosił swoją Złato­‑hławę!

Ha! gdzież to wam droga, źródeł zatruwacze,
po Alejach nocą jeżdżący z dziewkami?!
kiedy wy igracie — więzień w lochu płacze,
kiedy wy zapewnicie, że jest Bóg nad wami —
to kruków chmura nad mogiłą — kracze!

Wy gracze nad mogiłą... o wy pereaci!
czy wam Król Duch na wieki odmówił swej prawdy,
iż żadnej nie możecie już przybrać postaci —
(wy potomkowie Lecha, Rujwita, Uprawdy) —
jak te — żeście trupy przypięte do tłustej połaci!

Śpiewali wam Wieszczowie, aż im wyschły płuca!
płynęła krew rubinna z tych, których miecz świadczy —
że runie Zamek, gdy go Duch porzuca!
Dziś — wy ołtarze z relikwji okradszy,
mówicie: niech warcholstwo po kątach zanuca!

Wy się rozsiedli na złocie, na piórach —
stugębną famą zbroicie pachołków,
ale was niema na szczerbionych murach,
które sięgają podniebnych wierzchołków —
wy w kabaretach, przy kpach — i rajfurach!

Cóż wy możecie ludowi wieścić? i co wojownikom?
co Mogile? co dziejom? wy klnący rapsodom!
i co rzekniecie gwiazdom — tym pątnikom,
wy — z błot, nie z Kartagin! z błazeństw — marnych Sodom!
Cóż wy wskażecie w Tatrach orłom — zachmurnikom?

A cóż wy rzekniecie ludziom fabryk, młota?
kmieciom, którzy lemieszem przeorują ziemię?
cóż wy rzekniecie wrogom, gdy już nie sromota
waszych znędzniałych karków jest użyć za strzemię!
gdy dziś już żyd chałatny mówi: Polak — to lichota

Wyjdźmy — na Grunwałd! Napoleon trzeci
stał przed Sedanem tak — w białych rękawiczkach!
Niech powtarzają dęby dębom, niechaj echo leci
aż w Tatry — wieszcząc o tych Polaczyczkach,
które musi pożreć Płomień, jak trujące śmieci.

Rzucacie się? wy dostojni w teatralnych giestach!
powiecie, że was już zelżył tak ruski minister...
Lecz słowo padło z mych wnętrz — i przebóg! że jest tak!
że zamieniacie dzwon żałobny czy wolność cister
na ilość samochwalby w bezlicznych rejestrach.

— Głupi, głupi — mówił wam król Niemna!
Ciemięgami was nazwał wieszcz Lilii Wenedy.
Gromiła was mądrością pieśń Norwida ciemna,
lecz wy tylko pozłotę bierzecie z tej schedy,
jak z Piramidy bogów — czerń licha karczemna.

Mój narodzie! nie na twą dolę rzucam głaz niej klątwy,
lecz na tę zgraję bezdusznych farsiarzy,
którzy w morzu Twej duszy żerują, jak mątwy,
lub jak szczury w świątyniach gryzą wśród ołtarzy —
Welaskezów, czy Kingę! piszcząc do PromiennychL skąd Wy?!

Miecz wyorałem na dawnym Grunwałdzie —
wyostrzyłem w mej piersi — i teraz upiorem
wejdę do waszych kamienic — zmroczę was wieczorem
i uczynię stygmat Wam na każdej fałdzie,
aż z Warszawy wskrześnie Troja wraz z złotym Hektorem!

Ruiny pobojowisk! kolczasty śnie herojów!
o wy, sykania świerszczy, kiedy pęka serce!
wichrze, który tak lecisz, pełen niepokojów,
aby zapłodnić lasy i łąk tych kobierce!
i ty, muzyko leśnych przekrysztalnych zdrojów!

Czemu me serce banity w ziemi piach się wżera?
czemu szukam wśród zmarłych, co śnią pod kurhanem
u sosen nadmorskich — Litwy bohatera,
który runął na Bestję z Polakiem i Chanem,
długie lata się czając, jak płowa pantera!

Żalu, żalu! kto z królewskich orlich ptaków
ma szpon potężny — niech gromem wirch targa
i leci w mądrej wiedzy do zwycięskich znaków!...
Powstanie jeszcze wśród nas Żółkiewski i Skarga,
miljony robotników wzniosą to imię Polaków!

Druidów ogniem pali się ta wieża!
gdzie serca płaczą tylko po zwycięstwie!
Apokaliptycznego kryjem w sobie zwierza!
By wstać z otchłani, niedość powstać w męstwie!
Wszystko przetwórzmy — z Nowego Przymierza!

Każde serce niech dzwoni promieniącym czynem,
niech się nie wstydzi legjon Nadwiślański trzeci
i Czwartaków kolumny — niech będzie wawrzynem
własna dzielność — nie prawo do łez — wśród wyrodnych dzieci.
Niech Polak będzie Batorym, a nie Possewinem! —

Niech pogardza małością, brudem, zaprzedaniem
niech potrafi umierać, lecz i żyć potrafi!
niech rzeknie sobie: Wstanę! tedy wszyscy — wstaniem!
niech przejrzy pęta podłej złotodajnej Mafji —
niech pracuje uczciwie nad nowym Zaraniem!

Kiedy nie będziem zdradzać każdej mężnej warty,
kiedy słowa od czynów nie będzie tchórz grodził
chińskim murem — wtedy powstanie wśród nas Bonaparty!

Lecz długo, Polsko, będziesz się tułała
wśród głuchych ziomków, dmących w orzech pusty —
dużo Wisły upłynie — nim mogilne ciała
poczują dech w sobie — i odrzucą chusty:
kruk: nas będą dziobać, i będzie kapała

nam — w tęskne oczy — z wszystkich rynien, dachów —
bezmierna gromnica głupstwa... i lichoty...
Odpędzam czarną myśl — koła wyciągnijmy z piachów —
roztwórzmy bramy w kraj Obiecanej olbrzymiej Roboty!

Witam Cię, Chryste — nad polskim ugorem
moknący w szarudze: żelazną koroną
musisz się koronować na walkę z głupoty Potworem!
Ty — zmieniany przez wszystkie koncylja, jesteś oną
światłością, zakrytą trocinowym worem...

Chryste, bądź Żywym, lub odejdź! nie obrzucaj mrokiem —
my chcemy Słońca żywego, jako Człowiek z krwi!
Przed własnym niech Prometej zgina się wyrokiem,
z własnego trybunału wstaje naród lwi.
Młotem Thora uderzmy w kowadle szerokim —
jak Wisła i Bałtyk, Karpaty i step!
Na brzegach Parany zbudujmy okręta,
przez Himalajów idźmy mroźny żleb — —
Serca zjednoczy wielka Góra święta,
kochajmy Ziemię i firmament nieb!

Polsko, Polsko! oto ja cię wzywam
w burzę twórczości, aż wyrośniesz na Jabłoń Życiową!...
...Gdziekolwiek jestem, czy morza przebywam,
czy nad Tatrami idę granią Łomnicową —
wszędzie Cię widzę i przyszłą odkrywam!

Lecz umrzyj, lichy zwyrodniały cieniu,
który się mienisz wciąż rzeczywistością!...
zbity z tysiąca gąsienic wleczesz się — ty Pleniu,
zamiast napoić dusze światłem i wolnością!
Świat zbudujemy własny w swym nowym sumieniu,
świat Rytmu z Słońcem, — z Ziemią — i Boskością!

Błyśnie Król Wężów — Słońce ponad mądrym ludem!
przeobrazi nas Król Duch nowym swoim cudem
i stanie wśród warsztatu, gdzie wszystkie ramiona
stężyły się do czynu, i wznoszą bierwiona,
i życia nowego Dom budują Polsce...


XVI. DO ŹRÓDEŁ ARJÓW.

Zdało się, że ksiądz zasnął, bo pochylił głowę na rękę i nieruchomo trwał. Oczy miał przymknięte.
— I dom zbudują Polsce — podjął, ocknąwszy się nakoniec ze swej zadumy.
My, Polacy współcześni, szukamy tego z wytężeniem, ale nie znajdziem, dopóki nie zrozumiemy, jaką ma być świątynia Polski.
Najpierw świątynia, potym dom.
Nie lubię odwoływać się do Bibiji, jako do przykładu nam świecącego, ale jest to bądź­‑co­‑bądź historja duszy pewnego ludu. Tam budowali tułacze świątynię na pustyni, nie zaś domostwa. A tedy zaszli do Ziemi Obiecanej. —
Piotr ścisnął rozpalone czoło.
— Wybaczcie mi, wybuchła we mnie jakaś dawna, wierząca dusza. Naprawdę jednak — nie wiem, co rozumieć mam pod słowami niebo, świątynia, Boskość... Co innego dawniej!... Warunki były inne, wierzeniami żyły narody wówczas. Polską świątynią? wyjść na wolność, oto wszystko. Ale z drugiej strony rozumiem i to, że Natura horret vacuum... wyjdą na wolność czerniawy i będą odpiłowywać nogi koniom, a wbijać drzazgi w oczy majętniejszym.
Inferno jest w Polsce dzisiejszej, bo świątynie wewnętrzne zmarniały. Żyd wieczny tułacz, Ahaswer — widzący świat tylko w jednej barwie — jak są akwaforty Goyi — przeoczył krocie tysięcy prawdziwie wysokopiennego lasu w Polsce. Ja jestem takim samym, mrok jedynie widzącym Ahaswerem.
Wysłuchałem z uczuciem czci wybuchu Twej duszy — masz bezwarunkową rację walczyć z garścią, a raczej z tabunem żuiserów, którzy znieprawiają życie nasze przez swe tchórzostwo, zmysłowość, materjalizm, snobizm.
I masz słuszność, że imię polskie idzie dziś w poniewierkę, ale nietyle z powodu wad naszych, ile z powodu braku siły. W położeniu tak krytycznym stokroć ostrzejsze miary przykładać należy do tych możnych egoistów, którzy zajęci są tylko dobrobytem swego rodu, albo czynieniem gieszeftu na nieszczęściu i ogłupieniu mas. Francja dawna wypalała podobną chorobę ogniem i wyrzynała żelazem. Naśladować nie możemy. Jednakże niedość mówisz o wysiłkach ludzi dobrych i mądrych. Żądasz bohaterstwa od całego narodu — to niemożliwe.
Metoda rewolucji była mylną. Zło jest w nas głęboko wszczepione. Raka dziś nie leczy chirurg.
Przed nami robota — podobna do usypywania diun w Holandji, rozbijanych przez Ocean.
Cóż powiesz na tworzenie wysp przez mozolną robotę korali? powiesz, iż życie ludzkie żąda szybszego tempa — w granicach życia jednostki?
Przyznam rację twym żądaniom. Ale cóż robić: jest chmurno, słońca wywołać nie możemy. Jest duszno, serce z trudem bije — jak podczas wybuchu Wezuwjusza. Tu jednak zaleconą jest nie ucieczka, lecz wytrwałe szukanie porozumień między najlepszemi jednostkami wszelkich narodów — i praca żarliwa, jak nabożeństwo.
Co zaś do gniewu — ten bywa ożywczym piorunem. Chrystus bił powrozami łajdactwo w świątyni, mogące się zdobyć na energję — ale gdzie widział paraliż — uzdrawiał.
Przychodzi mi na myśl taka oto baśń:

Gniewał się przechodzień, widząc, że lipa
na podwórcu szpitalnym kwiatami nie śnieży,
nie brzęczą pszczoły, wiatr nie muska świeży,
roznosząc aromaty — — słowem, jest to stypa,
a nie weselność! Inaczej, mówi, było w Czarnolesiu...
Podetnę cię, lipo, z korzeniem —
Na to lipa z drżeniem:
— Mury wysokie — nieprzełomne mury
odbierają mi słońce. Nie mam go nigdy. A lazury
znam jedynie z powieści. Raz jedyny
znalazłam pieśniarza — w obwiesiu,
który mię wielbił, narzucając stryczek
gardłu własnemu. Ponoszę karę, choć nie było winy.
Tu mam nietylko wieczny cień, ale i wzgardę przytyczek.
Jeśli chcesz wyrwać — wyrwij z fundamentem
szare, wilgotne, nieprzełomne mury. —
Przechodzień westchnął i milczał, co bywa niekiedy lamentem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świat jednak idzie naprzód — i lipy znajdą wolny, szeroki przestwór. Zahuczy burza ożywczej elektryczności, i zbudzi się naród, a raczej uwierzy w moc swą i piękno dnia jutrzejszego.
— A na dziś?
— Nie łżeć, wziąć innych i siebie krótko za mundsztuk pod pysk. Nie łżeć, że jesteśmy wyższą rasą, niż Niemcy, Rosjanie etc. Nie łżeć, że musimy spoczywać na Golgocie, a nie zacząć od wzięcia miotły i zamiecenia swego podwórza — wymiecenia głupot, egoizmów i — straszno rzec — łajdactw polskich... Medice, cura te ipsum.
Potym zbawiać będziemy innych.
— Ksiądz mówił, że mamy zacząć od świątyni — —
— Wewnętrznej! tę zbudować należy tak szybko, jak czart zbudował Twardowskiemu pałac.
Musimy zbudować w sobie każdy świątynię, aby troglodyta w nim żyjący — nie wziął przewagi.
Świątynią jest nasza intuicja, wsparta na woli twórczej i wiedzy. Kochajmy jednak ziemię — tu jest podstawa całej metafizyczności. Tu es Petra... budujmy niebiosa bliżej ziemi...
Przedewszystkim — nigdy żadnych marzeń. Budować w materji duchowo­‑materialnej, czyli rzeczywistości. Nie doić byka za róg — tj. nie żądać tego, czego być nie może.
— Zatym musimy przestać być chrześcijanami — rzekł Piotr — bo okazało się, że nie było nigdy Raju i że nie może być nigdy Królestwa Bożego na ziemi.
O ile mi wolno sądzić, chrześcijaństwo cofnęło ludzkość wstecz. Wspaniała kultura, przepyszne mity o bogach i sama wiedza Arystotelesa, Hierona, Heraklita, magów chaldejskich — zanika, przechodząc w dziką nędzę pojęć, w brzydotę malarstwa i rzeźby X wieku, które daremnie tworzyć chcą żydowskiego Nadczłowieka w barankowym nastroju idylli niebiańskiej. I gdyby można przypuścić niewzruszony rozwój ewolucji pogańskiej —
— Ba — rzekł ksiądz — tak przypuszczeniami świdrując, zrobimy w każdym temacie dziurę na wylot. Po pierwsze, pogaństwo było już zupełnie przegniłe — i nie mogła go ożywić nawet piękna religja Mitry. Ludzkość pogrążała się w materjalizrnie intelektualnym. Chrześcijaństwo zbudziło drzemiące w ludzkości potęgi nadświadomego. Wieki pierwsze są jakby spalaniem karczów na nową rolę. Zakwitła bajecznie w Dantem, w romantyce Wojen Krzyżowych, w malarstwie Dżiotta, w religijności św. Franciszka, w szalonej odwadze gotyku i conquistadorów, którzy tak miłowali nieskończoność!...
Zresztą nic nie jest wieczne. Zmieniły się naszym oczom horyzonty życia, muszą przeobrazić się same źródła moralności. Jakim ożywczym tchnieniem była dla Niemiec i epoki walk o niepodległość — surowa etyka Kanta i Fichtego z jej najwyższym trybunałem wewnątrz jednostki! My żyjemy znowu w epoce rozkładu pojęć moralnych.
Lecz chciałbym posłuchać, jak wy sobie wyobrażacie utworzenie wielkich syntez?
Zaczęła Imogiena.
— Jesteśmy Arjowie, ojcami nasze mi są Rama, król Asoka, mędrzec Wiswamitra. Mało przemawia do nas, odpycha często i budzi wstręt okrucieństwo, tchórzliwość, spodlenie niewolą i arogancja w Starym Zakonie. Uznać należy wzniosłość tu i owdzie proroków lub Mojżesza — ale naco brać z drugiej ręki od żydów, gdy mamy chaldejską Genezis, prawodawstwo Mojżeszowe u Hammurabiego — a takich, jak Abraham — wielu szejków stepowych lub owego pierwotnego człowieka, z którym rozmawia Jasny Bóg w Zendaweście. Szeroka, świetna rodzina za nami, niebo pełne duchowych gwiazd. Wyjdźmy z brudnych, ciasnych zakamarków narodu „wybranego“.
Pomijam ten zarzut, że mówi przeze mnie renegacja. Mówi przeżyty ból. Zdobyłam właściwą mi duszę. Ołtarze parsów i bramanów blizkie są mi i duszy pokrewne. Głębokie szczęście bije z hymnów Rigwedy. Nie możemy naturalnie cofać się do ludów, uwielbiających Indrę, pasterza obłocznych krów. Ale tam jest nasz Światowid, Dziedzila, Jarowit. Tak więc rozwój duchowości aryjskiej idzie przez Wedy, księgi Manu, Zend Awestę, z drugiej strony północne tragiczne zamyślenia i objawienia Eddy. Zjawia się Chrystus, rozwiera dziedzinę wiary i miłości. Przez miłość i pokrewieństwo z nim przyjęliśmy Stary Zakon. Lecz On tej reszty nie przyjmował. Nie przyjmujmy i my. Twórzmy religję własną, z swych istotnych głębin.
— Mądrość Wschodu nam pomoże, lecz nadewszystko powrót do natury, jak u Walt Whitmana lub Gauguin’a... — ozwał się Piotr. — Na jak świetnej drodze życia są ludy dzikie, tak pogardzane przez junkrów umysłowych!... Jak wspaniałą rasa Samoańczyków, albo taniec morza u plemienia Fidżi! jaka siła imaginacji i plastyki w tych maskach demonicznych ludów Ameryki północnej —
Piotr wskazał na ścianę, tam potworniały maski, istne zmory sennych widziadeł...
— Ten płaszcz wodza z Hawaji, Achillesa godny hełm, czysto grecki — oboje z piórek żółtych i czerwonych. Zda się, słońce tu zaklęte! Kiedy ciemny Hawajczyk stanie w tym stroju — czyż nie wygląda jak Apollo wychodzący z mroków na jutrznię? — mówił, zapalając się.
Włożył na Imogienę hełm i tkaninę, które otoczyły ją niby altaną z ogni.
— Wobec takich ilustracji — rzekł ksiądz — zbytecznym się staje wszelki tekst. Zresztą, nie trzeba szukać piękna aż u ludów dzikich: gdy w księstwie Łowickim lud zejdzie się na nabożeństwo — jakby złote ornaty jaskrów przywdziała wiosenna ruń.
Mamy w Polsce olbrzymie, dynamiczne potęgi twórczej religijności, które w stopniowej transmisji sił przejdą — lękam się nadużywać wizji przyszłości, choć przydałaby się wizja jasna polskiego Ahaswera na rzeczywistości dodatniej zbudowana.
Patrzmy, co jest dobrego, a to będzie można rozwinąć już niemal do tytanizmu.
Są zawiązki w głębiach Polaka religijności aryjskiej. Zbadajmy ją. Odbyła się już wilja, a będzie pasterka, obchodzona tu nie o północy, jak zwykle, ale przed brzaskiem.
Ludzie tutejsi noc całą wróżą, śpiewają kolędy; odprawiają tajemnicze obrządki, bardzo pogańskie i święte.
Żyją tu obok siebie osady mazurskie, wychodźcy Krakusi i lud miejscowy.
Wyjdźmy — i obejdziem chałupy. —
Drzwi skrzypnęły.
Żandarm Fiodor Iljicz zajrzał i, upewniwszy się, że więzień jest — rzekł:
— Sława tie, Hospodi, a to miał ja sen, co wy gdzieś po górach chodzicie... Ja‑że poluję do lwa — to jest do was — palę z lichego karabinu, wszystkie kuli me płaszczut się... No, już wam mieszać nie będę aż do rana. A tam — co Boh dast. —
Wyszedł patryjarchalny i na swój sposób sympatyczny żandarm. Tedy przeczekawszy chwilę, gromadka zarzuciła na siebie futra, obuwszy nogi w wojłokowe kapce. Wyszli drzwiami ubocznemi.
Wkrótce znaleźli się na dworze.
Zamieć po dawnemu szalała. Śnieg suchy uderzał w twarze, ale co było rzadkością w zimie — to błyskawice — nagłe jarzenia, które rozdzierały mrok.
Weszli w zaspy śnieżne. Prowadził ich z wesołym ujadaniem pies, ulubieniec księdza.
Na niebie płynęły skłębione chmury, czarne, jak monstra — czuło się w nich elektryczność — nawet kiedy nie łyskały.
Misterjum życia falą ogarnęło Piotra. W nadmiarze szczęścia zaczął mówić półgłosem hymn do Śmierci. Imogiena wzięła go za rękę.
Jarzą już światełka.
Weszli do chałupy — półmrok, słychać wartki pęd motowideł na przęślicach. Były te święte wieczory prządek... Niewidzialne ręce podprowadziły ich do ław. Młodzi parobcy i dziewczyny krzeszą za pomocą krzesiwa, uderzanego o topór, leciały iskry, lecz hubka nie zajmowała się ogniem. Musieli być pomęczeni i wzruszeni, z czół ich kapał pot; już tylko jeden młody chłop krzesał.
Dym poczynał iść... Piotr mimowoli wstał i wytężył wzrok. Z półotwartemi usty, dyszący ciężko chłopi wpatrywali się w młody ogień, jak urzeczeni.
Stary gospodarz porwał płonącą iskrę i położył na siano. Ogień rozjarzył izbę, wszyscy uroczyście zaczęli śpiewać pieśń kolędową.
Chłopi w siermięgach, kobiety w krasnych chustach, zmroczniałych wnet od gasnącego światła, cieśnili się tłumem.
Zapalono od iskry, wydobytej starodawnym obyczajem, lampy trzy kościelne, Lampy zielona, niebieska i czerwona — winny były nie gasnąć aż do roku przyszłego. Dopiero w wilję nie dolewano już oliwy i nastawała ciemność.
W każdym kącie stały snopy żyta i owsa. Stół zasłany białym obrusem i posypany sianem. Zaczęto dzielić się opłatkiem, mówiąc starodawne i głębokie słowa: łam mnie, a służ mnie! — Obejmowano nogi i kłaniano się nizko. W innych chatach spożyto już wilję, jak zwyczaj każe — przy gwieździe pierwszej. Tu jednak czekano na księdza, trapiąc się, że nie przybywa. Więc wymawiać się dłużej nie było można.
W półcieniu kolorowych lamp zasiedli do uczty, gdzie podawano pszenicę gotowaną w ziarnie z miodem i kukurydzę w kaczanach.
Sery wielkie okrągłe z najlepszej śmietany. Na misach dalszych ryby i rydze smażone, chrzanem przypruszone, niby śniegiem. Kołacze wielkie, łamane bez użycia noża. Z rąk do rąk szły, niby komunja.
Piotr wśród młodych barczystych parobków rozmawiał, pytając o zasiewy, o szkoły rolnicze — lecz oni wzamian pytali go, czy nie wie, kto byli goście u Piasta kołodzieja? pewno Piotr i Jan święty?
Zamyślił się i odrzekł, że nie wie, ale gdyby teraz przyszli — to zbudowaliby warsztat pod Wawelem, jako symbol narodowej pracy.
Słuchali go młodzi parobcy w siermięgach, w białych koszulach, przepasani wełnianemi modremu pasami.
Piotr uczuł radość głęboką siewcy. Każde słowo naradzało się mu w sercu, a przechodziło przez potok myśli, oczyszczający złoto od ilastych namuleń.
Chyliły się twarze; płomieniejąc, mówił o przyszłej kulturze ludu polskiego, gdy będą mogły odbywać się zjazdy, zakładanie szkół, sklepów, teatrów wiejskich, oraz wielkie pielgrzymki do środowisk pracy innych narodów. —
Kazał ksiądz wracać, gdyż mogą żandarmi zbudzić się i szukać. Tedy zaczęto księdza obrzucać ziarnkami owsa na pamiątkę ukamienowania pierwszego męczennika — św. Szczepana. Szli przez wieś tłumnie, żacy zaś obchodzili domostwa z gwiazdką, która, urządzona z kolorowych papierów, świeciła w przetaku obsadzonym na długim drążku. Oprowadzano parobków na powróśle, oni zaś udawali kozę, żórawia, niedźwiedzia, turonia i cyganów z Ukrainy. Grały huczno skrzypce, basetle, dzwoniły janczary. — Tym, którzy spali w chatach, płatali parobczaki figle — rysując węglem różne figury — wywlekali brony i wozy na dach. Okna zabielali wapnem, aby niezbudzeni jutrznią, ludziska długo spali. Wszystko to potym składają na jakieś złe, które po nocy lata.
Rozgwarnym korowodem młode dziewki otoczyły księdza, prosząc, aby zaszedł z swemi gośćmi na dziewiczy wieczór.
Panna młoda w wianuszku barwinkowym, chowanym w doniczkach, prosiła księdza o ślub w dzień Radości, tj. w trzeci dzień świąt, gdy Chrystus wodę zmienił w wino na weselu. Ksiądz zaśmiał się i rzekł: — wtedy już ja będę u Chrystusa na winie! —
Muzyka kolędowa wraz z pieśnią tłumu rozebrzmiała tą przedziwną nowiną, że Bóg się rodzi...
Imogiena szła przy Piotrze milcząca. Oczy miała opuszczone, ale czasem, gdy podniosła je — a łuczywo smolne, niesione w kagańcu żelaznym, oświetliło — zdała się boginią Żywią. I ta przemiana człowieka w boskość stawała się tak prostą i nagłą — jak wybuch cudnego płomienia.
Wtym jakiś człowiek nieznany, nie wyglądający na chłopa, podszedł do Imogieny, prosił ją na ubocz i tam długo z nią rozmawiał. Gdy wróciła, otoczył ich tłum gwarny i nie miał czasu Piotr zapytać, kto był ów nieznajomy?
Huknęły znowu głosy już na inny ziemny ton. Pieśń o chmielu, uwodzicielu dziewic — „oj chmielu, oj nieboze, niech ci Pon Bóg dopomoze“ — a potym tęskna, tragiczna pieśń, ostrzegająca młodziana przed złamaniem wiary:
„Pojedziemy do boru, narąbiem topolu, postawiemy świetlicę, Jasieńkowi na ciemnicę. Siedział Jasieńko roczek, siedział Jasieńko trzy lata, kiedy nie widział świata. Posłyszał Kasię w lesie. Aż Kasia topór niesie. Moja Kasieńko, moja — podajże mnie topora: niechajże ja będę wiedział, zaco w ciemnicy siedział“...
Wstąpili na chwilę do chaty młodych. Tu powitał ich winem i chlebem miodnym sędziwy dziad.
Napili się nieco wina, przyjęli kawałek chleba miodnego. Ksiądz namówił narzeczonych, aby uczynili jakieś postanowienie wzniosłe. Młody zarzekł się, że nigdy w życiu nie będzie pił wódki. Młodzieńka namyślała się chwilę i rzekła z rumieńcem: — pisać nie umiem, a nauczyć się muszę do Wielkiej Nocy. —
Ksiądz przeżegnał ich dziwnym krzyżem, gdzie były i swastika i słońce, krzyż Golgoty i symbol przemienienia na Taborze.
Wyszli.
Pośpieszył zaczym ksiądz do kościoła, by sprawdzić, czy przygotowano do rannego nabożeństwa. Imogiena zaś i Piotr szli razem milczący i znaleźli się wkrótce znowu w ciemnawej komnacie.
Nachylił się Piotr i rozdmuchał ogień. Naczekiwał Imogieny — bo już oddychać nie mógł bez niej, jak bez powietrza.
Wtym usłyszał muzykę na organach w kościele — z siły i bogactwa modulacji znać było, że gra Mistrz. Piotr zamarł od wzruszenia: głębokie oceaniczne tony!
Ujrzał nadchodzącą, w lekkiej, przezroczystej zasłonie, Imogienę. Szła zwolna — prawie nie poruszając się — w ręce miała starodawną lampkę indyjską. Szła, jak kolumna, dyskretnie oświetlona tylko w górze. Lecz, gdy tańczyć zaczęła, oświetlały się jej kształty cudne, dojrzałe.
— Nie jest li to wizja bogini przed Samjasi’m, pustelnikiem modlącym się w nocy — pytał Piotr, widząc rzeźbę dramatycznie wibrującą.
Imogiena oddawała ruchami przebudzenie słońca, wchodzenie na góry, walkę z smokiem zmysłowości — i nakoniec wejście do świątyni. Kolumny olbrzymie nad morzem, wzbudzona nadświadoma moc...
Niby piramida w mroku, zapłonęło serce Piotra od siedmiu lamp złocisto krwawych — wtajemniczenia.
(Nadużyte słowo w dzisiejszych pisemkach, kołach sentymentalnych i magicznych książkach! stało się wstrętne niemal, jak wszystko, co wzięto na wielki fałszowany zbyt.
Ale czemuż mamy lękać się mówienia, iż jest w nas Radjum święte — mimo, że zaraza mgły umysłowej obrzydziła nam wielką sferę pustego gadulstwa mistyczno­‑religijnego? Mistyka przyciągała do siebie głównie ludzi nieudanych, bo nie była Życiem, ale uciekaniem od życia. Mistyka jest to życie pogłębione i twórcze! — )
Muzyka brzmiała w echach powietrznych, ustawszy tam, płynęła tylko już w ich duszach. Galopada Fausta i Mefista z Berlioza uniosła ich nad ludzkością.
— Pozwól mi teraz, bym umarł. Żyć w więzieniu nie mogę, uciekając, naraziłbym was. Wszystko, co spotkałem — jest za górne, za strasznie piękne. Nawet gdybym mógł być wolnym — nie chciałbym już żyć...
Złocista moja, tchnienie purpurowe Gwiazdy Zarannej mego serca! Bez ciebie żyć nie mógłbym, a z tobą żyć nic chciałbym!... Nastałaby sielanka, zaciszny obowiązek, wygodna banalność — — młodego małżeństwa.
Nasz wódz, niezłomny Montwiłł, zginął przez miłość. Zatracił intuicję niebezpieczeństwa. Zresztą — ja mam kogoś, kto czeka na mnie w więzieniu...
Żegnam nazawsze, powiedz, że pojęłaś mnie! Bądź zdrowa. W ostatnią bramę mogił wchodzę samotny, błogosławiąc Tobie i księdzu Faustowi... Niech się stanie Wiekuista Ciemność!
Wszedł do pokoju, gdzie na ścianie wisiała broń.
Milczała Imogiena, nie mogąc zmierzyć dna swej duszy.
Wtym jakby zrozumiawszy, iż nigdy go więcej nie ujrzy — że jak meteory, których drogi się skrzyżowały, polecą każdy w otchłań niepowrotną — że jak okręty na oceanie, na których dwoje jadących zamieniają się wzrokiem i paru słowami, nie mając czasu na wyczekanie wzrostu swych uczuć — a nigdy nie będą znać swych imion wśród wieczności — pobiegła za nim, wstrzymała rękę na broni wspartą. —
— Nie trzeba być egoistą — mówiła z słodkim, lecz przenikliwym uśmiechem. — Wyznaj, jest ci dobrze z myślą o „nigdy“ — — ale ja nie jestem Maryla, idealizująca rozstanie, aby potym, jak ona, grać w karty i kopcić fajkę po wielu latach pożycia z Putkamerem. Dokonam wraz z tobą trudu, o który Polska dotąd żebrze swe dzieci... —
Wpatrywał się w nią i nagle pojął niewysłowioną grozę tej twarzy.
Nie była to w żadnym wypadku Miłośnica.
Jej oczy półprzymknięte miały teraz błysk Fatum — usta okrutne w swym obojętnym tragizmie.
Imogiena rzekła cicho: — Kiedy szliśmy przez wieś, człowiek jeden odwołał mię. On mi doniósł, że grupa dawnych twych towarzyszy oswobodzi cię w drodze.
— A jeśli oni mnie wyzwolą, oni też zmuszą mnie do nowego „czynu“, który będzie jako jeden z biuletynów Napoleona po Berezynie. Doniesie, że imci Rewolucja nie czuła się nigdy w lepszym zdrowiu, bo znalazła się jeszcze jedna bomba i jeden człowiek marzący o „czynie“!...
Komnata, do której wrócili, była znów zalana złotą świętością ognia, jak na obrazach bizantyjskich niebo.
— Mów mi o sobie — szeptał obłąkany — czasem myślę, że jesteś babilońska Afrodis, że najdziksza wschodnia poezja nie wyrazi twych możliwości — to znów, jak posąg w lodowej pieczarze płomieniejesz, i nie wiem — czy to Miłość życia w tobie jarzy, czy Gienjusz zgonu?
— Mówić o sobie?... stanąć przed lustrem wyszlifowanym w skale? — I mówiła Imogiena, jakby oglądając duszą swą w przestworzu.
— Wszystko, co istnieje mocą własnego piękna, jest we mnie, ma dla mnie swe bezwzględne i jedyne znaczenie.
Jestem pokorną, jak kwiat modrej giencjany — szaleńczą i dumną, jak burza piorunowa wśród oceanu. Czysta i bezwstydna — „jestem ogrodem zamknionym, zdrojem zapieczętowanym. Jestem sad malogranatów z owocami jabłek, z drzewami Cyprysów i Nardu. Przyłóż mię, jako pieczęć, do serca twego: bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jako piekło rzewliwość, pochodnie miłości — to pochodnie ognia i płonieniów“ — Złą jestem, jak nigdy dobro nie bywa tak wielkie — i tak dobrą, jak te Anioły, co stoją u grobu zmartwychwstającego Chrystusa.
Wyrósł mój duch w pustej kosodrzewinowej dolinie, którą odwiedzały tylko chmury i deszcz, mrok i konstelacje. Ach, i odwiedzał jeszcze Demon tęczowopióry poezji polskiej — demon Słowackiego, który rozświetlił mi tym przeraźliwszą nędzę życia mojego.
Nie mam ojczyzny — gdyż Polska jest mi krajem żółwi, żydów zaś uznaję tylko między górą Moria a Synajem. Włączyły się we mnie tragiedje polska i żydowska. Wielką jest tragiedja Polaków, ale cóż za porównanie do żydowskiej! Tych nie chcą widzieć na świecie, nikt nie chce ich mieć za braci!... przez publiczne głosowanie ludzkości byliby w jednej chwili strąceni w niebyt. A ty, choć nieświadomie — też nie dowierzasz mi — lękasz się żydówki we mnie — Judyty, która tym czy innym sposobem zabija wodzów plemienia waleczniejszego!
Nie jestem żydówką, jestem Archi­‑Polką... Matką przyszłego Człowieka. Zanim Cię poznałam, pragnęłam zgonu osobowości w imię Ducha Kosmicznego.
Dla tego mówię najgłębszą prawdę — nie jestem i nie będę w narodzie tym lub innym, wyrosłam już w istność samobytną.
Jak to się stało? kosztem jakich łez — — ? bo jeśli strasznym jest dla drzewa wyrosnąć na ziemi wulkanicznej i żyć, czekając w trwodze dnia, gdy wyleje lawa — —
to straszniejszym jest dla Cedru nie mieć gór niebosiężnych dokoła, lecz miejskie podwórze — — najstraszniejszym — dla kwiatów Magnolji upadać w śmietnisko. Nasze życie w Polsce stało się...
Lecz pocóż mam wprowadzać cię w gniazdo pająka — w pokonane już udręczenia?
Błogosławiony niech będzie Wolny Twórczy Czyn, tak wolny — jakby nigdy nie było wpływu rasy i epoki, tak twórczy — jakby w tej chwili świat naradzał się w myślach Brahmy. Promień jasnowidzącej Łaski upadł na me serce — i stało się ono wybrane, jak królewskie dziecię Ziemi. Z przemienienia ludów niech biją blask i moc archanielska, która żyje — choć archaniołów przenieśli już w dziedzinę asyryjsko­‑perskiego mitu.
Wzmożona Religja dawnych Arjów przeobrazi naród polski — i żydowski. Musimy uwielbić Wielką Trójcę: Pracę, Sprawiedliwość, Miłość Nadczłowieczeństwa — inaczej dojdziemy do tej pustyni zwątpienia, gdzie wszystko rozsypuje się w popiół — prócz kanapki z kawiorem i papierów Giełdy.
Pracuję dla ludu — pracuję dla wiedzy, nadewszystko jednak żyję szczęściem własnej Duszy. Staram się ją pogłębić: w jednym z królestw Indji — zdałam próby z jasnowidzeń, jogi i wiedzy ksiąg sanskryckich.
Wiem, że przeznaczono mi żyć tylko jeszcze lat parę, bo miałam skrzep w sercu.
Uwierzyłam twej opowieści o Bezalielu, że chcesz, że musisz budować przybytek święty na wyniosłej górze.
Buduj, ja nie przyjdę kwiatkami zasłaniać Ci przepaście.
Weź kamienny topór walki o chwałę duchową narodu.
Pieszczoty moje nie osłabią twej woli. Zabłąkaj się w niebosiężnych górach, spotkaj z królem Duchem narodu, który mówi tam w obliczu swej własnej niepojętej, w przyszłość idącej Woli.
Kiedy powrócisz, nie zdradzaj niczym, żeś był na górach niebosiężnych — bo jest wada tajemnicza obecnych Polaków: są zawistni, przywiążą ci kamienie do nóg, abyś musiał pełzać.
Ukryj się w bezimienności, wejdź w te zastępy światłonośców, którzy tworzyli Wedantę indyjską, lub dzieło Mojżesza z rogami Ammona.
Imieniem cudzym zakrywaj własny, zbyt świetny czyn. Najlepiej imionami umarłych. Król Duch Narodu stał się już owym Genius loci, którego chorążemi albo żołnierzami jesteśmy i bądźmy.
— Mów jeszcze, mów — nalegał Piotr, któremu wydało się, że była ona dotąd, jak miasto zakryte mgłą.
Mgła ranna podnosi się, — i wtedy widać wieże, świątynie, pałace, domy, akwedukty i schody w granicie, wiodące ku morzu...
Wpatrywał się w jej postać o niewysłowionym uroku, upajającym jakąś natchnioną zmysłowością nocy syryjskich i zarazem jezior północnych, które na krótki przeciąg wiosny zakwitają szaleństwem purpurowych kwiatów.
Wpatrywał się w jej usta, niby koralowy atol, otaczający cudną wyspę jej wymowy.
Zdała mu się Bramą Ósmą z niewyrażonego metalu, przez którą Myśli­‑Walkirje lecą na błyskawicach.
Kłonił się od nadmiaru wzruszenia, zataić się chciał jej oczom, drżąc ze wstydu, że nie jawi się przed nią, jako bohater Rama, królewicz nadludzkiej piękności i mocy.
Ale wspomniał, że nie o siebie mu teraz chodzić powinno — o wygląd własny, ani nawet o piękność ducha własnego. Nie mógł, mimo zaufania, wysłowić wszystkiego przed Imogieną, Był tajemniczy powód, który kazał mu wracać do więzienia, choć tak bezgranicznie rwał się na wolność. Nie mógł wiązać się miłością z Imogieną. Silił się na spokój.
— Kim jest ksiądz Faust? — zapytał. — Czy jest on tylko symbolem wyzwolenia? ale wszak żyje, a żyjąc, każdą chwilą musi coś spełniać. Cóż spełnia on? wiem, że nie nasyca się marzeniem, nie smakuje w efektach dziwności psychicznych. Ale, jeśli on jest człowiekiem myśli i czynu, zostaje tym głębszą tajemnicą jego pobudka działania. Nie mogę za nim nadążyć w jego błyskawiczności, łączą się w nim straszliwe kontrasty: wszak to mógł być człowiek najgorszy ze złych, jakiś Czezare Bordżja — a jawi się żywym posągiem na moście, przez który Polska przejść będzie musiała! —
Poczynały strzelać iskry, na kominie zajmowały się nowe smolne łuczywa.


XVII. KAPŁAN SWOJEGO LUDU.

Widziałeś go — nad czołem dumnym, nad gasnącemi, to rozjarzającemi się w potokach myśli oczyma — niby wielki hełm Dyjomeda — powiewa huściawa włosów ledwo siwiejących, jeszcze czarnych.
Twarz zato przeryta zmarszczkami i czasem straszliwie posępna, twarz — jaką ma wojownik Rembrandta.
W obywatelstwie polskim, w mieszczaństwie i wśród księży dojrzał głęboką tradycję honoru i prawości, bezmownego męstwa i tej istnej tężyzny, która szła dawniej na Somosierry, dziś na zdobycze wiedzy — przez pracę, rozkuwającą łańcuchy naturalne człowieka na ziemi.
Lud podźwignąć usiłuje, a nie schlebia brudowi mas.
Znalazł moralność głębszą niż dzisiejszy Watykan i kruchta.
Ksiądz Faust kocha materję więcej niż dawny Poganin, tańczący na wazach etruskich: nad kłaczkiem trawy może przeleżeć z mikroskopem dni całe, by oglądać krążącą krew chlorofilów.
Materię uznaje za klucz Apokaliptyczny do Otchłani Bytu — Materję miłuje, podziwia, walczy o nią.
Ale wie, że kryje się pod nią Hjeroglif duszy — i że razem stanowią Życie.
Ma przyjaciół oddanych — wśród Polaków jak wśród cudzoziemców; nieraz z chłopami siada na kamieniach przydrożnych pod drzewami i mówią, zmęczeni czynami. Są tam i księża — wśród tych najlepszych, którzy wzdychają za możnością wyjść z niebezpiecznych błędów światopoglądu Biblijnego — a nie zatracić zarazem prawa: być kapłanem...
Dla tęskniących a mężnych znalazł drogę, wyrąbał ją wśród puszczy wraz z intuicyjnemi, którzy Wieczerzę Pańską wzięli nie za mit, ale za jedno z najgłębszych wydarzeń Ludzkości.
Ma przyjaciół — rzekłam.
Lecz iluż więcej ma wrogów zaciętych — wśród tych, którzy o własny barłóg i wyrko szczekają, wściekły jad swój zlewając w studnie narodowe!...
Uciszy się ich szczek, zacznie przemawiać milczenie faktów.
Ksiądz Faust przechodzi nieznany — bo gdyby odchylił przyłbicę swą — stałby się jak ten lew w głębokiej jamie, którego wolno każdemu śmieciarzowi bazgrzącemu — zasypywać śmieciami. O Boże — ciężko jest żyć w dzisiejszej Polsce — gdzie za mało jest braci i sojuszników, ale zato zbyt wiele jest much, żerujących na trupach i roznoszących jad!...
Polska jest mu wielkim krajem boleści dla serca, które wzgardziło małą boleścią, jest wielkim laboratorjum ziarn przyszłości. W myślach żyje orlich, potężnych, śmiałych, które błyskawicami palą tandetę, zwaną tam kędyś — życiem, postępem, dogmatem.
Polska jest mu miejscem, godnym być za miejsce Życia Nowego; również za cmentarz wygnańcom takim, jak Słowacki; za kościół — do którego przyjdą i nabiorą moralnego powietrza w przegniłe płuca.
Ksiądz Faust ma płuca odbite pod razami kolb — ale to nie przeszkadza mu oddychać powietrzem gór przyszłej Ludzkości.
Więc kiedy wyje wiatr dziejowy, kiedy zda się — świat zerwie, wstrząsając przykucłą ze strachu Narodową Kolibą —
Mędrzec jak dusza Umarła, która chodzi a zaziera, kiedy kto ma umierać — kiedy kto się ma narodzić — wyświetla gromadom ludzi gotowych do przyjęcia prawdy, że umarł stary Wczorobóg, za narodził się wielki Organizator mocy słonecznych w człowieku.
Ma oczy spokojne, badawcze, widzące zarówno wnętrze, jak i zjawisko.
Nie lęka się Heraklesowej walki z Bagnem.
Aby zbudować Jakóbową drabinę w samym sercu narodu, musi iść na tę górę, gdzie Człowiek widzi się Sam wśród wszechświata.
Raduje się tej samotności, w której nikt nie odrywa go od najgłębszego ofiarnego Czynu — oddania swej duszy w ręce tajemniczego Nakazu, rządzącego światłonoścami.
Wyszedł z serca Chrystusowego, mija góry Lucyfera w tej groźnej potwornej zagadce:
Byłem — Jestem — Dla czegóż nie będę?
Ludziom rozdał jabłka zaczarowane, słodkie jak miód, tęgie jak meteory.
Wziął też do ręki kosę, ścinającą wszelką lichotę myśli i uczucia, lichotę, niedająca rozwijać się ziarnu Cedrów słowiańskich.
W pracy i wytężeniu czeka Dnia Sądnego.
Dniem Sądnym będzie, kiedy reflektor z gwiazdozbioru Tarczy Sobieskiego oświeci polskie dusze tą jedną pewnością: że swego sumienia nie powinien powierzać nikt żadnej doktrynie, która arcyludzką jest.
Sumienie Polak powinien mieć głębokie i czyste, jak eter nieba. Tam w wolnościach powinna ulatać Myśl jego, córa Słońca.
Każdy jest odpowiedzialny przedewszystkim przed sobą za wolny czyn swego życia.
Nikt zasię nie ma prawa przygnębiać nikogo i być drapieżcą.
Nie uznaje się on tylko do szczytowych prac przeznaczonym.
Nieraz pługiem rozoruje pole rolne, rozrzuca nawóz, kosi zboże... i chętnie dźwiga na plecach ziarno do młyna, kiedy go zmęczy wertować kłamliwe traktaty, które zawierają narody ze sobą ustami dyplomatów.
Ma odwagę mieć wszystko, albo nic, według tej zasady ludzi silnych a mężnych. I ma wszystko:
ma szumiące morze na Oceanie Indyjskim lub w Jastarni czy w Czufut Kałe... Ma śniegi w Tatrach czy na Czimborasso... Ma słońce na ukraińskich stepach lub w pampasach Parany.
Wszystkie cztery pory roku niosą mu dań, jak dawnemu bogu — w miłych wsiach litewskich i na jeziorach mazurskich.
Polskę nosi w swej duszy, a świadczy o niej czynem — wprawdzie bez etykiet patryjotycznych.
Wieczny nad nim Obrót Słońca, które zapłużyło światłem niwy ziemne — od Tatr aż po góry Antarktyczne, od Łaby i Dniestru — aż do jezior w górach Himalajskich. Badał zorzę polarną u finlandzkich szcher, które mają fantastyczne formy zamków, w głazy te bije morze niby harfa Wejnamojnena. Należał do badania głębin morskich na okręcie angielskim Czallendżer.
Wszystko widział, przeżył, przemyślał:
obłok myśli na Zachodzie Europy, tonący jeszcze w djalektyce Bergsona; srebrne, ale obłąkane od mroku wierzchołki gór Zarathustry; wielkie hejnały Centaurów takich jak Goethe, Szekspir, Whitman — którzy nie tworzą jednak Religji Życia — bo uwielbili zbytnio momenty; wielkie myśli o radjoaktywności; siłę techniczną aeroplanów i łodzi podmorskich; doświadczenia okultystów...
Zapuszcza się w żleby myślowe, gdzie niedołężnie strzyże nieraz uszami „uczony“ cap; widzi nieraz gońca myśli głębokiej w nieznanym prostaczku.
Ach — — żył na emigracji polskiej w pokoiku hotelowym Paryża, karmiąc się chlebem za 5 sous dziennie. Umiał zaś zdobyć sumy ogromne w jednym roku, gdy zechciał użyć swej intuicji i wiedzy matematycznej! Za te sumy założył fabrykę i wychował tak robotników, że sami prowadzą ją — i to rośnie.
Kocha robotników i tych, którym nauka stała się Religją, a Religja jest już Wiedzą.
Kocha ludzi prostych, zwierzęta, nawet psy wściekle leczy. Admiruje dzieci wiejskie — i — żałuje, iż nie ma własnych.
Ale pomijając ślub klasztorny, Radżajogę i inne motywy ascezy, zbyt głębokie przeżył nieszczęścia z powodu jednej miłości. Wiem, że skończyło się to jakimś Piekłem!... A jednak ma w sobie tyle modrej radości, jakby ten wodospad płynął z nieba bardziej realnego, niż ból.
Wogóle, nie jest to człowiek, którego można zmusić do cierpienia, kiedy mu się cierpieć nie spodoba wcale.
Uczy, jak należy wyzwolić się człowiekowi z materjalnej niewoli i z równie potwornej niewoli — zamarłych dogmatów.
Odłupuje korę z drzewa Biblijnego, z drzewa Wedanty i Awesty, z ksiąg mahometańskich Suffich i tybetańskich Dhjan Chohanów.
Drzewa te, wyliniale od ślepiania ludzi nad ich zmurszałą korą — zakwitną, gdy je ogarnie pęd religijnej intuicji.
Religijnej?... niema zdecydowańszego wroga niż on — religijnych formuł, sekt, i wszelkich Żelaznych Bab, w których zamykają mózgi!
Jest księdzem tak, jak Napoleon był Cesarzem. Nałożył sobie koronę żelazną sam. Księdzem jest — bo mimo zohydzenia przez niepowołanych sukni kapłańskiej, ma cześć dla idei Zakonu Apostolstwa.
Liczba dwunastu Apostołów na ziemi nie zwiększa się nigdy. Zdaje się, że on jest jednym z nich.
W głębokich nurtach Rozmyślań o Wiecznym z Daleka w dal idącym Życiu — żyje każdą chwilą, jakby ona była ostatnia:
raduje się żuczkiem, idącym po źdźble trawy, gdy trawa pochyla się od tego ciężaru; gna z nawałnicą wichru, który wiruje liściem zeschłym krwawym jesiennym, lubi patrzeć na pęd karpia wśród sennej ciszy jeziora.
Słoneczny promień rozkłada się przed nim na tysiąc poematów, na każdej rosie igra glob życia krystalicznego.
Widzi w kupie nawozu centry dynamiczne, mające inną niż nasza świadomość. Wszędzie rozwiera się przed nim świat pełen cudownych zjawisk i wrażeń. Raduje się zmysłami swemi, żałując, iż nie ma ich kilkakroć więcej.
Raduje się jednak najwięcej tą drogą, przez którą doszedł do Świątyni Jaźni.
Tu żyje w bolesnym, ale dumnym Anabazis — mniej szczęśliwy od Ksenofonta, bo nie ma 10 tysięcy ludzi, umiejących żyć ekstazą Morza Kosmicznego... Ale zato — nielicznych wspaniałych ludzi zna, i z niemi zawiera sojusze!...
Ma uczniów swych, towarzyszów i mistrzów nawet: z niemi w kuźnicy czynu natchnionego — tworzą... odgadnij!... skrzydła!! tak, niczego ludziom nie potrzeba więcej niźli skrzydeł.
Istotny wojownik Myśli i, gdybym rzec śmiała — sądzę — jest to demon, który postanowił być Wyzwolenia ludzkości Kapłanem. Celem jego ogarnąć ziemię i przestrzeń, pełną gwiazd. Wyszedł z dziedziny absolutnego zwątpienia. Idzie z toporem przez puszczę, czyni ścieżkę dla wszystkich.
Ma jednak dramaty wewnętrzne o Edypowej grozie — w których bohaterami są Naród, katolicyzm, płaz ziemny, człowiek wśród gwiazd, wizja Ewy przyszłej — — a przedewszystkim demoniczna wola Słońca, zmagająca się z tą, która tworzy wśród ludzkości Mrok.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest na Wielkim Stawie wśród pięciu jezior Polskich za Zawratem głaz trójkątny, jak piramida przeglądająca się w zimnych malachitowych nurtach. Dokoła sterczą olbrzymie fortece gór.
Od piramidy wypływa potok, najpierw cicho szumiący, przepada w gąszczy, w huściawie kosodrzewin — aż het daleko bucha straszliwą, wspaniałą wielką siklawą, niby tajemnicą, wypowiedzianą naraz.
Na tym głazie mrocznym, omszałym, spokojnie strzegącym wypływu źródła z olbrzymiego zbiornika Duszy Wód — ujrzałam raz księdza Fausta.
Płakał raz jedyny pewno w swym życiu — ale był to ryk umierającego półboga — w mroku zwątpienia? nie wie! być może płakał za wiara swą, iż świat poruszy z posad.
Mówiłam dotąd o jego Dniu duszy, nie wspominając o strasznych jej Ciemnościach — idzie dotąd zwycięsko — ale może się jeszcze w ostatniej chwili załamać. Wprowadzę cię w jego męki Tantala — i jego lucyferyzm.


XVIII. LABORATORJUM FAUSTA.

Weszli do komnaty dużej, Imogiena zajarzyła światło acetylenowe. Mnóstwo słoików ponumerowanych na półkach. W cieplarni oszklonej wszystko drgało i mrowiło. Zarodki rekina rozwijają się w dziwacznych kieszeniach. Jaja octopusa i mątwy, jeżowców i szkarłupni. Gdzieindziej embrjonuje jajko kobiece wraz z plemnikiem męskim na tle żółtka jakiegoś ptaka, złączone w biologiczną całość przez radjoaktywne toki.
Widział w wodzie morskiej potworne bestje, małe jeszcze, ale wyraźnie przedstawiające rekino­‑człowieka.
— Według doświadczeń Morgana, można, dzieląc jajo, otrzymać odpowiednią ilość osobników maleńkiego wymiaru; łącząc zaś dwa ze sobą, otrzymujemy olbrzyma. Ksiądz Faust umie wpływać na tworzenie olbrzymów przez łączenie kilku zapłodnionych jaj ze sobą w łonie matki. Jest to proces niesłychanie złożony, bo trzeba za pomocą magnetyzmu wpływać na łączenie komórek. Nie jest trudno tworzyć potwory, idąc za Cramptonem, który z dwuch poczwarek motyli otrzymywał np. olbrzymią Samię i maleńką Cynthię, zrosłe. Ale chodzi o tworzenie harmonijnych wyższych kombinacji — o wytworzenie rasy, gdzie ludzka byłaby tylko tym, czym jest opuncja dla wspaniałych owoców śliwy lub ananasu, kiedy je na nich sadzi słynny Burbaki.
Tymczasem próbuje kształtować morskich ludzi czyli trytonów, orłoludzi czyli archaniołów, centaurów, olbrzymów i nadludzi.
— W prędkim czasie marna ludzkość przeobrazi się w istotny Mit — zawołał Piotr. — Kuchnia czarodzieja staje się prawdą!
— Ksiądz uznał, że mówić tylko kazania do ludzi takich, jakiemi są obecnie — sprowadza się niemal do obrazu Böcklina, gdzie młody franciszkanin poucza rekiny — te słuchają go z miną nabożnisiów. Ale pod obrazem widać w morzu szeroko rozwarte paszcze, gonią za mniejszemi rybami, z których niektóre mają już przecięty brzuch.
Religja od lat tysięcy poucza, ze trzeba się przeobrazić. Zmienić należy sam kierunek przeobrażeń. Więc nie pobożny fanatyzm, nie ślepota wiary, nie ascetyczne zabijanie ciała dla duszyczki uformowanej w rodzaj pęcherzyka z ciepłym słodkim mlekiem zamiast serca!
Ludzkości łożysko należy zmienić. W tajniach natury tkwią tajnie twórczości duchowej.
— Po tym wszystkim, co tu ujrzałem, rozumieć zaczynam, że pojęcie „duch“ ma naukową wartość.
Zaśmiała się smutno Imogiena.
— Ty mękę Tantala bierzesz za mit: nie widzisz spalającego się życia w ogniu, który wkracza już w regjony owej Hybris, za którą bogowie karzą. I dla tego ksiądz, aby nie zakończyć szaleństwem Bezmiaru — szuka świętości — t. j — uśmiechu szczęścia, czyniącego dobro najmniejszej istocie nawet, która żyje i warta jest żyć. —
Imogiena wiodła go dalej — weszli przez oranżerję, gdzie były dziwa botaniczne, do pokoju ostatniego, który był celą.
Palił się już ogień ranny, choć był jeszcze zupełny mrok — w chłodnym powietrzu buchał wesoło.
Prometeusz Ribery w rozkrzyżowaniu między górami.
Klęcznik, Rigweda, rozwarty Faust, doniczki kwiatów. Umajone ściany wielkiemi gałęźmi choinowemi, korona z lamp różnobarwnych i wielki czarny krzyż.
Z boku trumna, wydrążona w pniu: skóra łosiowa, okryta szarym zgrzebnym prześcieradłem, świadczyła, że tu sypia ksiądz.
Jedlinka nad trumną nadawała jej radosny ton Wielkanocy i Zmartwychwstania.
Stanął Piotr przed Ukrzyżowaniem Prometeusza, potym wejrzał na obraz Lionarda Wieczerzę Pańską — i uczul wzbierający w sobie bunt aż do ogromności Lucyferycznych otchłani.
Wszelkiemi drogami — tylko już nie przez górę błogosławieństw „maluczkich duchem“...
Dla czego ksiądz łączy ogień i wodę, burzę Kaukazu i migdałową spokojność Galilejczyków?...
Piotr postanowił stoczyć ostatni bój u bram swego grodu, niby Hektor broniący Troi wolnej myśli.
Ogarnął go żywioł wiedzy, która tu falowała buchającemi aż po strop nieba, aż po jaskinie przedpotopowych Atlantozaurów zagadnieniami życia, lecz jednocześnie wybuchła w nim radość nieokiełznana, potrzeba djonizyjskiego upojenia w kontraście do zbliżającej się nicości. Objął kolana Imogieny w uścisku, wyprostował się w śmiechu radosnym, tryumfującym.
— A więc ze mną jesteś, a ja z wami?! Bo wiara wasza jest szatą spłowiałą, której nie odrzucacie, aby z narodem nie zrywać! W rzeczywistości idziemy w jednym i tymsamym światopoglądzie rewolucyjnym. Teraz i ja z tych wyżyn chętnie patrzę na opuszczone średniowieczne katedry. Biedne! czy podejrzewały, że zamienią się dla wnuków swych — w tematy ekscytujące Durtalów Huysmansa? że ich grube foljały, oprawne w skóry jałówek, staną się dla nas nieprzebranym zasobem śmiechu nad ludzkością — owych pia hilaria? na sobie przeżywam Biblję: podobnie jak Adam rabinów — pierwszej mej godziny wziętym z nicości karczemnej na światło księdza Fausta. W parę godzin ujrzałem Hewę czy szatana, nie wiem: bo szatan biblijny miał też dziewiczą twarz (virgineum habens vultum!). Ukazał się Adamowi w formie pawia, Ewie zaś w formie węża. Sodoma i Gomora w opowieści Mesyny. I stało się ze mną jak z Abrahamem, którego Nemrod miał rzucić przy pomocy djabła na stos, który zbierali Babilończycy przez lat kilka. Gdy wreszcie zapalono, nie można było się zbliżyć na wiele mil dokoła. Djabeł sfabrykował maszynę, za pomocą której rzucił zdaleka patryjarchę. Ale demon był zawstydzony: nietylko że ogień stracił moc — wytrysło źródło i cały stos zamienił się w ogród różany.
Tak, wyznam, że już nadchodzi dziewiąta godzina mego tu pobytu, kiedy muszę się śmiać. Bo miałem upaść na stos męczarni, a wszedłem w ogród różany. I chętnie poddaję się urokowi religijności, chętnie wierzyć jestem gotów za brewjarzem Maronitów i obrazem w Santa Maria Maggiore, że poczęcie odbyło się przez ucho. Wraz z Jezusem apokryficznym chodzę po karczmach, gdzie Jezus śnił, że był na Tronie synostwa Bożego, a Judasz tymczasem zjadał gęś pieczoną. Wraz z Dantem poddam się cudnym legiendom o piekle św. Brandana, Patryka lub źródłowym opisom piekła pod Wezuwjuszem i Etną! Wzruszają mnie Anioły Quentyn Matsysa i Ghirlandaja — niebo ze złota masywnego, mury ogniowe raju, usiane klejnotami. Tam według jezuity z w. XVII aniołowie ubierają się jak kobiety, mają włosy fryzowane, szaty kosztowne, tworzą uczty i bale. Na szubienicy jeśli zawisnę — może będę rozmawiał poufale z M. Boską, jak pewien młody pielgrzym do Sant Jago, niewinnie powieszony? Nie oglądam Twych rąk, Imogieno, ale kocham je, jakbyś miała stygmaty i pierścień z czterema rubinami św. Katarzyny. Rozkoszuję się Twą pięknością, błogosławiąc epokę oświecenia, iż nie pozwoliła Ci niby świętej Róży z Limy natrzeć się wapnem, nieść koronę cierniową i wymierzać sobie tysiąc uderzeń co dnia! Św. Franciszek przechodzi morze, św. Kopras zatrzymuje słońce, św. Maclou celebruje mszę na wielorybie, dwoje dzieci wieczerza z dzieciątkiem Jezus. Trup Magdaleny odwraca głowę, gdy wchodzę do kościoła — jako od złego ducha. Ale ja cicho szepcę jedną z modlitw medycyny ubogich, którą znał i Donkiszot!
„Św. Apollin usiadł na marmurze, Zbawiciel podchodzi i pyta: Apollinie, czemu jesteś w chmurze? — Bo mi ząb mój zgrzyta. — Apollinie, odwróć się, jeśli to krew skrzepła, to pocieknie, jeśli robak — wleci do piekła. — Pięć Ojcze i Zdrowaś...“ Jeśli mimo to wolałbym z Malatestami mordować, z Orsiniemi truć Bordżiów — to czy mogę zwątpić w zbawienie, gdy wchodząc na każdy schód kościoła Piotra w Rzymie otrzymuję 1000 lat indulgiencji? Pojadę tramwajem do kościoła Maria del Popolo, czekają mnie gieologiczne epoki: 555 tysięcy 293 lat i 285 dni odpustu mych mąk w czyśćcu. Jeśli podróżuję po Hiszpanji, nie ominę Sant Jago — tam zdobędę przeszło 800 tysięcy lat. Jałmużnę dam mnichowi, a wybawię dusze z czyśćca, choćby one były wbite w grzęź piekielną, jak miętusy i liny. Hrabia de Villa Medina za 6 pistolów wyzwolił 6 dusz z czyśćca! wprawdzie gdy chciał pistole wziąć nazad, za słusznym argumentem, iż dusze już w żadnym razie z nieba do czyśćca nie wlecą, mnich nabrał skrupułów i pistole zatrzymał na tacy. Milczysz? Jesteś jak św. Gienowefa we Flamandji, która jedzie na koniu, a wesołek wyprawia przed nią tysiące skoków, lud rozbawiony — ona musi zachować uroczyste milczenie! Czy zapomniałaś, że tworząc chrześcijaństwo, wstępujemy też w odpowiednie obyczaje, np. święto Osła, gdzie podczas mszy ryczano na cześć Asinus egregius, asinorum Dominus!...
Zazdroszczę Ci, że mogłaś wżyć się w dziwactwa psychiczne różnych sekt, gdyż Abeljanie żyli z żoną jak z siostrą, Adamici chadzali nago, Muzoryci czcili myszy, i ilu ich tam tych Kainitów, Anabaptystów, Lollardów, Mormonów...
Pyszne musiały się dziać sceny à la Bokaczjo u Dozytejczyków, którzy zostawali 24 godziny bez ruchu w tej postawie, w jakiej zastał ich sabat. Mówiąc stylem kazań za Richelieugo: Jezus wykonał na teatrze świata sztukę naszego zbawienia. Pyszny arystokratyzm Bordżiów kazał im uwolnić się od postu w Wielki Piątek: oni jedni wśród chrześcijan mogli w ten dzień jeść tłusto. Wielkie pia hilaria czy nie zachowały się w dziejach Sanczeza de matrimonio, które studjują nasi klerycy? lub w tych dysputach św. Antonina, biskupa z Florencji — o szczurze, który zjadł hostję?...
Czy nie kładziono u Greków w trumnę listu do św. Piotra, aby takiego to kniazia wpuścił natychmiast bez przeszkód i bez opóźnienia do królestwa Bożego? Ale ta komedja religijna nabiera ponurego tragizmu w miarę gorącości klimatu: u Khondów w Indjach rozrywają ofiarę ludzką wśród modlitw i ekstazy. Piramidą ludzkich czaszek wieńczyły się uczty na cześć meksykańskiego Boga — i darujmy wobec tego życiu współczesnemu, że trzysta tysięcy rewolucjonistów umiera pod niebem Sybiru.
— Pozwól, Piotrze, — rzekła Imogiena, — abym przytoczyła zdanie z księgi Enocha: „Byli stworzeni, aby naśladować czystość i sprawiedliwość aniołów. Zginęli z powodu nadmiernej wiedzy“. Przez pozorną wesołość weszliśmy na te góry mroku, gdzie wszystko żywe ucieka; na góry, które tworzą zimę, w miejsce, gdzie wody spadają w bezmierne przepaście. Mówmy o jedynym, co nas obchodzi — nas, żyjących w poczuciu tragicznym niepowracalnego nigdy Czasu.


XIX. BITWA POJĘĆ.

Piotr spochmumiał — i rzekł tonem, w którym znać było powagę długich przemyśleń.
— Widzę ogrom kwestji, ocean w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Zbyt wielkie bezmiary grożą mojej maleńkiej łodzi, która powinna trzymać się skromnie brzegów zrozumiałego dla niej materjalizmu. I nie mogę odgadnąć, jak może pancernik, na którym płyniecie z księdzem Faustem, nosić miano: Nec mergitur! jak można mieć krzyż i trumnę za łoże obok aparatów dla przekształcania plazmy zarodkowej? Jak może istnieć Naśladowanie Chrystusa obok dzieł Reinacha i Frazera, czyniących Jego istnienie mitem? jak może istnieć wogóle katolicyzm — przypuśćmy — zmieniony, prometeiczny, ale ostatecznie przyjmujący za teren działania Wiarę, Kościół, Mszę, prawo Łaski — obok wiedzy surowej, która zna tylko walkę z otaczającą przyrodą, a w tej przyrodzie siły wrogie, unicestwiające człowieka bez śladu jakiejkolwiek pomocy „nadświatowej“! Stawiam tezę za Heraklitem, że ojcem wszechrzeczy jest bój, a w formie uświadamiającej i zorganizowanej — praca. Kościół zaś jest rozdawcą łask. Jakich? nie zbada tego mędrca ni szkiełko ni oko. Odpowiedz mi w imieniu księdza.
— Nie powinieneś utożsamiać pojęć księdza Fausta z mojemi. Ja jestem wobec niego poganką mistyczną. Mimo, że domagam się chrztu, dotąd mi go nie udzielił, aby religja moja wyrastała z własnych źródeł — jak w dniu pierwszym świata biblijnego. Czerpię ją z oceanu mistycznego, wchłaniając zamiast dogmatów najwyższą adorację dla Mocy duchowych, zaś w przyrodzie jej centauryczną moc. Ale jest między mną a Tobą różnica zasadnicza i wybacz, że to powiem: ty jesteś nie człowiek pierwotny, ale mieszczanin rewolucjonizujący. Szukasz twardych określeń; z eteru religijnego chcesz mieć bryły piramidalne lub stożkowate. Jesteś katolikiem umysłowości, który się zgubił w pojęciach i nie przez pojęcia, ale przez objawienie Życia — musi być odzyskany dla nowego Kościoła.
— Ty żartujesz? mam wejść do katolicyzmu jak poeta, którego zachwyciły postacie pastuszków ewangielicznych, lub renesansowego mędrca Eneasza Pikkolominiego, jadącego na białym koniu wśród gór z wspaniałym orszakiem po tjarę papieską; nęcą mnie wprawdzie groźne zawikłania psychiczne papieskiej rodziny Bordżiów, ale chyba nie o tym myślisz!...
— Bynajmniej. Uświadom dokładnie krytykę współczesnego materjalizmu, zdobyte nowe tezy o czynnikach ponad świadomością (nietylko instynkty podświadome)! musiałbyś wyjść nie z krytyki „legiendy Chrystusowej“, ale z Jego najwyższej tragiedji, której rezultatem i zdobyczą dla ludzkości była Swoboda Człowiecza; musiałbyś nakoniec spojrzeć na katolicyzm nie jako na wielkie ruiny, od których odżegnywa się wszelka Młodość, żądna rozpasanej walki i wielbiąca żywioł, ale jako na monument organizacji duchowej. Mylnej we wszystkich niemal przejawach intelektualnych, ale nieomylnej w instynkcie religijnym mas, które nie chcą oddać duchowego pierworodztwa ludzkości za miską użycia bezreligijnego. Człowiek w Mszy uzyskał nietylko symbol odrodzenia, ale istotny Most w zaświaty. Praca księdza Fausta opiera się na ogarnianiu tych czynników, które z pod badań wymykają się, lecz które, istniejąc, objęte zostały nazwą metazjawisk.
— Kościół oficjalny dla inteligiencji być może za prędko skończył się, ale już się skończył.
— Ale czy skończył się Chrystus i dzieje świętości? zapewne, łatwo nad legiendą z Nazaretu i świętemi przechodzą tłumy oświecone. Pobożny ignorant wyda ze swej strony ad usum bezmyślności książeczki pełne horrendalnych bredni. Lecz życie religijne jest nietylko potrzebą dzikiego człowieka z puszczy — jest też kopułą przemyśleń najtęższych. Nie dla tego, że chrześcijaństwo wytwarza jakoby najlepszych poddanych i że rządy oficjalnie popierają ten krój myślowy, ale mimo tego i wbrew temu! bezwzględnie surowy rewolucyjny umysł księdza Fausta z religji nie wychodzi, ale w niej tworzy i buduje. Murów katedry współczesnej nie może on postawić na podziemiu zatęchłych scholastycyzmów i teologicznych sporów zawieszonych w próżni, rozbitych przez Teorję Poznania. Zeszedł w dawniejszą, niż Biblja, głębię centrów twórczych, w zdolność tworzyć swe przeznaczenie i mieć swą myśl zależną jedynie od życia, które stwarzamy. — Wystarczy ogarnięcie ekonomicznych praw, które zmiotły Polskę jezuicką, pańską, szlachecko­‑animuszową, stawiąc natomiast problemat Polski wytwórczej, wspartej na rzeczywistym zetknięciu się Anteusza z ziemią. Herakles przemocy politycznych zdławi nas o tyle tylko, o ile zdoła nas oderwać z rzeczywistości, z ziemi.
— Tak, ale pod słowem ziemia rozumiejmy nietylko fakt posiadłości obszaru dworskiego czy chłopskiego, ale ziemię jako świadomy teren ludzkości i jej losów. Po dawnym panowaniu w Polsce bezmyślności najpłytszego katolicyzmu i odcięciu od kultury zachodniej — grozi nam nowy psychiczny „Kitaj“, stworzony przez najbardziej nieprodukcyjne umysły, hołdujące materializmowi, pod formą monizmu; czynią z tego nie pewien przebyty już okres biologizmu, ale sektę wierzącą i przysięgającą na to, że człowiek nie ma wolnej woli, a duch jest wytworem kory mózgowej. Człowiek maszyną, religja to mity, etyka — to procesy chemiczne, a wszechświat pustą nicością, gdzie kotłuje się wiecznie ruchomy ocean Materji. Kotłuje przypadkowa gra atomów przez parę miljonów lat, aż nastąpi ochłodzenie materji i wszystko w straszliwym wszech­‑absurdzie zamrze. Otóż przeciwko temu horoskopowi wszystkich odwiecznych i nowoczesnych sceptyków występuje ze swym Veto Religja. Walczyła mężnie przez lat wiele tysięcy, dźwigała tonące w mroku rozpaczy jestestwo ludzkie. W przecenieniu swego stanowiska, w chęci ogarnięcia życia wogóle, zbyt przytulała do siebie, że aż dusiła. Ale ostatecznie ona to — Religja — ratowała cywilizację od zgnicia wewnętrznego, ona było solą ziemi.
Teraz Religja przebywa straszliwy kryzys: robią z nią obrachunki, wytykając wszystkie winy i niedołęstwa umysłu ludzkiego za tysiącolecia. Skopana i zbita, nie umiejąca się bronić — inaczej niż piskiem fanatycznych pokątnych pisarzy, pokornym poświęceniem Sióstr Miłosierdzia, albo straszliwym Milczeniem — Religja ma dziś niespodziewanego obrońcę — w Nauce, która wejrzała w życia głębie twórcze.
Tu jest morze do przepłynięcia, Zapominamy o czasie: jaki owoc wyda ta noc? już blizki świt, a my na jednym miejscu od godzin wielu badamy wciąż, sondujemy głębie życia, wydobywamy straszydła z głębin i dziwa, ale dotąd nie zapłonęliśmy ani jedną sylabą tej wiary, że Duch ma się dziś narodzić.
Piotr schylił czoło.
— Wezbrała we mnie burza pojęć... pięć lat więzienia bezczynnego pozwala myśleć i czytać wiele. Nie ustąpię w imię atawistycznych uczuć. Ale uznaję, że głos prawdy wyjść może od tego, kto nie zamknięty jest w samych formułach intelektu. Jesteś dla mnie Hypatją współczesną, filozofką w najgłębszym znaczeniu, bo świat przeżyłaś myślą, wiarą i czynem. Bierzesz pod uwagę coś więcej, niż ostatni numer Revue scientyficznego lub walkę interesów. Mów, zwiąż mi duszę, która się rozpada z chwilą, gdy nie mam wolności!... Bądź mi jak dawne Sybille, lub jak te ciche mądre Anioły, strzegące świętego Graala, w którego istność zdajesz się wierzyć.
— Nie można budować dzielnicy nowej, nie burząc starych ulic i ropiących się kamienic. Ale w dziedzinie duchowej wystarczy wznieść jedno światełko, jeden punkt przyciągający, aby nastąpiło stopniowe rozjarzenie całego wnętrza. Nie ja będę umniejszała wartość krytyki i znaczenie rozumu! nie ja będę zakrywała grozę i piękność świata materjalnego! nie ja będę odwodziła od walki słusznej — w imię najwyższych praw życia: to są prawdziwe Cherubiny, wiodące cywilizację naszą. Ale musimy się porozumieć, o co nareszcie ma być ten bój narodów? Wzgardzić musimy krytyką pseudo­‑naukową, która jak syn Noego naigrawa się z historji życia religijnego, gdzie nagość natury ludzkiej objawia się tym bardziej, im mniej uświadamianą była moc wina ekstazy. Łatwo drwić ze świętych, z sekt niezliczonych, wyławiać niezgodności wersetów. Wszakże nie będziemy i my wybóstwiać olbrzymiej, dzikiej, nieraz potwornej postaci Jehowy albo Chrystusa płaczliwego i przesłodzonego różnych bigockich korporacji. Ale też z ubolewaniem spoglądamy na tych, co chleb powszedni zrobili sobie z „wielkiego chamstwa“. Mam tu na myśli wraz z znanym pisarzem nietylko obóz pewien, lecz całe warstwy, niemal całą inteligiencję, która, zapomniawszy lotów orlich, dziś karmi się trawami błotnemi lub jak u nas — drzemie chorobliwie, reagując tylko na ostre ukłucia. Życie ducha i myśli badawczej — w innych krajach rozbudzone, potężnieje — u nas rozplenia się dziwactwem reakcyjnym Marjawityzmu, lub kabaretem astralno­‑materjalistycznych hecarzy. Żyjemy fałszowanym trującym produktem materjalizmu dziejowego, chełpiącego się ze swej niepoczytalnej, niepodległej rozkwitom — myśli, tudzież rozcieńczoną religijną zupą dla nędzarzy. A wszakże na niwach wiejskich, w głębiach kopalń, wśród wiru transmisji maszynowych, w pracowni chemika i biologa, w redakcji pism, w kaplicy paralityków, w ochronce dla sierot, w szkole młodzieży, w kantorze handlowym — wszędzie, na ulicy hałaśliwej, w kadrach pracy czy w zbiegowisku użycia — powstaje straszliwa próżnia niezapełniona dotąd, oczekująca kosmicznego ducha Prawdy.
Lecz Kosmos, to ład, a ład wprowadza Syn człowieczy dochodzący wyżyn, gdzie staje się już niosącym Światłość. Ksiądz Faust jest Janem, który na pustyni dziś nawraca na Religję Życia powszechnego, na zgromadzenie ludzi, tworzących ze swej wiedzy — uszlachetniony czyn na ziemi.
W tym znaczeniu rzec można, iż Polskę stworzy Religja, o ile znajdą się w niej ludzie, którzy syzyfową pracę ubłogosławią w wartość Mszy. Człowiek przemieni materję w wytwór swej myśli, w artyzm, w potęgę techniczną, dającą poczucie skrzydeł i cyklopejską moc.
— Wobec twego zapału religijnego, dla czego dotąd nie weszłaś do Kościoła, jako prawa córa? — spytał ironicznie Piotr. — A ksiądz, czy nie jest czasem anabaptystą, który chrzci tylko pełnoletnich?
— Na twój ton powinnabym odpowiedzieć milczeniem. Ale jeśli chcę ci wybaczyć, to jedynie przez wzgląd, że się to nie powtórzy.
— Przyrzekam.
— Mój chrzest będzie z mistycznego ognia. Aby cię nie trwożyć bezmiarami, w których nie znajdujesz słupów telegraficznych dla swej myśli, przytoczę ci zdanie Dżemsa: „Granice naszej istoty pogrążone są w zupełnie innych wymiarach, niż świat zmysłowy i poznawalny. Nazwijcie to krainami mistycznemi, lub nadnaturalnemi, jak wam się podoba. Skoro w tych krainach rodzą się nasze pobudki idealne... należymy do tej krainy bodaj ściślej, niż do świata widzialnego, albowiem należymy tam, gdzie należą nasze ideały. Gdy zetkniemy się z temi krainami, nasza ograniczona osobowość podlega ich działaniu, zmieniamy się sami w sobie i zmienia się nasze postępowanie w świecie. To, co wywołuje zmiany w rzeczywistości, samo musi być rzeczywistością; niema filozoficznego usprawiedliwienia, aby nazywać niewidzialny mistyczny świat — nierealnym.
— James uznaje za rzeczywiste to, co wywiera wpływ na widzialną rzeczywistość — rzekł Piotr. — W takim razie byłby rzeczywistym Baal, w imię którego przez wieki całe mordowano; albo Smok, którego Chińczycy na sztandarach noszą; albo jakakolwiek wieść np. o zderzeniu komety z ziemią, która wywoła samobójstwa, alarm, panikę na giełdzie, choć okaże się w rezultacie fałszem.
— Trzeba odróżniać fikcje umysłowe tub świadomą symbolikę od wzruszeń, które tę symbolikę tworzą. Kto jest dla nas bardziej żyjącym — dla nas i całego narodu — dla narodu i całego chrześcijaństwa: pacjent, którego można zbadać, czy Chrystus­‑Słońce, na drogach polnych błogosławiący zasiewom, Chrystus­‑Słońce, ogarniający całe życie wiejskie — wraz z tą przedziwnie wzniosłą Matką Narodu, której twarz cięta szablą patrzy na miljony modlącego się o Królestwo Boże na ziemi ludu — —
Powiesz mi, że to jest rzeczywistość religijnego porywu. Co jednak jest motywem tego porywu? oto najwyższa tęsknota za momentami wewnętrznego szczęścia, gdy rozchylają się granice życia i człowiek przestaje być istotą zdławioną więzieniem trzech wymiarów.
— Złuda! — rzekł twardo Piotr. — Mózg porównał ktoś do fabryki olbrzymiej: tysiące transmisji i kabli elektrycznych przebiega; komórki są to komory, gdzie odbywają się reakcje chemiczne. Gdy tworzymy teorję lub zasadę moralną, w mózgu wytwarza się zasocjowana sieć obrazów i pojęć. Nie możemy wyjść z tej aparatury poznania. Pod fabryką wprawdzie są olbrzymie piwnice, tam odbywa się praca podświadoma naszych instynktów, ale te były też — tylko zbiorem doświadczenia.
— To wszystko prawda, ale nad fabryką jest przestrzeń całego kosmosu, w części tylko poddającego się ujmowaniu zmysłowemu. W mrokach nad nią przelatują błyskawice Mocy duchowo­‑kosmicznych.
— Hipotezy! trzebaby w rezultacie uwierzyć w duchy kręcące stolikami.
— Nie trzeba brać nic na wiarę. Dowieść można dwojako: przeżywszy samemu jedno ze zjawisk nadświadomości w rodzaju telechronizmu; lub leż za pomocą teorji poznania, która wciąż jaśniej wykazuje, że poza sferą zmysłów jest jeszcze olbrzymia przestrzeń irracjonalna, tj. niedająca się zbadać przy pomocy logiki i eksperymentu fizyko­‑chemicznego. Rozwój nauk przyrodniczych, który stężył przed laty 50 myśl w materjalizm dziejowy — wszedł dziś w fazę tak pogłębioną badań radjoaktywności, że cały materjalizm zawisnął już — na strychu, jako zdarta odzież, jako odrzucony kopcący lampjon.
Ale tłumy i nasi badacze „pustelnicy“ wciąż jeszcze przysięgają na tego bożka „Atoma“. Materjalizm, czy jak się dziś zwie — monizm, jest też metafizyką, ale ciasną, moralnie — ohydną, bo odbiera nam wolność wewnętrzną, bez której schodzimy do etyki małpozwierzów. Zaciemnia, nie tłumaczy, przez formułkę rozwoju z przypadkowego incydentu w mgławicy atomu.
Du Bois Reymond wykazał, że duchowość nie może powstać z gry atomów, Chwolson zaś, że monizm jest odgrzanym średniowiecznym perpetuum mobile. Teorja pochodzenia organizmów nabiera coraz więcej transcedentalności, wchodzi w sfery metazjawisk tj. zjawisk nieuchwytnych dla doświadczenia. Żeby wyliczyć tylko parę nazwisk, wspomnę Fechnera, Wundta, Driescha, Bergsona, którzy z postępem wiedzy musieli przyjąć intuicyjną celowość w naturze; nie może ona być ściśle dowiedziona, jak teza fizyczna, ale bez niej niepodobna wyrozumieć życia, które tworzy się wciąż improwizacyjnie z głębin, zaledwo w części dostępnych naszym badaniom.
Nakoniec przypuśćmy, że świat jest mechanizmem. Dajmy duszy ludzkiej takiego pstryczka, jak pewien Kasjer w banku londyńskim, któremu oddano złotą monetę, gdy wydał za wiele. Moneta odleciała, Kasjer rzekł: my się nie mylimy! — Dajmy pstryczka duszy ludzkiej tylko dla tego, że duszy ani zliczyć, ani zważyć niepodobna. Rzeknijmy z dumą: my się nie mylimy!
Pierwszym rezultatem jest bezwartościowość „rozwoju“, który jakoby ludzkość prowadzi. Zdjęliśmy z bark ludzkich wszelką odpowiedzialność; tłumy uradowane, że nareszcie mogą zrzucić w dół ze schodów widmo „grzechu“, „sumienia“, „moralnych doskonaleń“. Ale tłumy są hordą, jeśli ich nie zorganizować. W imię głodu? — hasło to kończy się wraz z zaspokojeniem. W imię braterstwa, równości? — okaże się to wnet frazesem, bo wolna konkurencja pozwala oszukać i uciskać, wolność zaś jest fikcją w naturze, gdzie uznajemy tylko żelazne prawa. Który ze wzbogaconych proletarjuszów odmówi sobie zbytku i uciech, dla tego że są nieszczęśliwi nędzarze? wszakże nauczono go, że celem życia — uciecha, finałem — grób. Monizm konsekwentny — to Stirnera „Jedyny i jego własność“. Przywódcy monizmu mogą osobiście zachować wielkość etyczną, jak np. Ostwald. Idą niektórzy z nich Orlą percią, choć bez słońca — od strony cienia.
Ale ludzkość przeciętna ma tylko dwie drogi: od ołtarza do szynku, lub naodwrót. Jeśli katolicyzm, protestantyzm, mahometanizm, buddyzm — nie są już świątyńmi ludzkości, budujmy nową.
Ludzkość bez świątyni istnieć nie może.
Tylko strzeżmy się rządu tych, co nie mają lub nie mogą w imię przekonań swych mieć żadnych skrupułów. Radykał materjalistyczny konsekwentny straszniejszy byłby u władzy, niż Torkwemada lub Delancre, który napisał Młot na czarownice, byłby to Marat.
Streszczam się! Przyroda nie jest mechaniką i nie dzieje się tylko w przestrzeni. „Natura jest nietylko naturą, natura jest z istoty swej nadnaturalna“. Mamy w niej czynniki bezprzestrzenne — te, które organizują całość. Ta całość nadosobowa tworzy ewolucję, naradza w swych intuicyjnych głębiach religję i moralność, w ostatecznych swych przejawach rozwiera człowieka, jako tubę akustyczną dla świata duchowego.
Piotr jął mówić, siląc się dorównać w spokoju Imogienie, choć czuł, że ona go przewyższa treścią, i metodą rozumowań.
— Zali przez tę tubę usłyszę coś innego niż to, co zawierają już moje stany atawistyczne? w hymnie banity rytmowała moja przeszłość religijno­‑narodowa. Ale teraz mówi zimna filozoficzna myśl — patrząca tak, jakbym prześwidrował ziemię i ujrzał piekielny mrok pod stopami i piekielny mrok w górze nad sobą.
Jeślibym miał uznać religję, oparłbym ją na walce, jak dawni Skandynawowie. To jedyne wyzwanie nicości, która nas otacza. Jeśli nawet, jak dowodzisz, Imogieno, jest w nas możność komunikowania się z jakimś „nadświatem“, to wydaje mi się to nietylko problematyczne, ale i bezcelowe.
Ludzkość porównam do zatopionego pancernika. Wydostać się nie może nikt ze straszliwego ciśnienia kilku tysięcy metrów wody nad sobą. Próbowano już w tym wnętrzu modlić się, uwierzono w Trimurti indyjską i w Trimurti chrześcijańską, moc wyższą odbierano w ekstazie derwiszów lub gdy dzwonek uderzył we Mszy na Podniesienie. Ale kto wyjrzał przez grube szyby pancernika — postrzegł zastygłą przeraźliwie mroczną Infernalność: jakby zamiast hostji spożyć cyjankali: mroźny śmiertelny wstręt...
Uwzględniając wielkość żądzy naukowej, co nam przyjdzie, że w tym mroku prócz ohydnych monstrów są jeszcze niteczki, za które uchwyciwszy, można wysłuchać głosu z dalekiej dziedziny? wszakże parowca nie wydobędzie żadna już potęga. Niteczki te wzbudzają nadzieje daleko idące; lecz w tych, co już duszą się z braku powietrza, w tych, co już przepalili mózg opalowym absyntem, w tych, co zamienili wiarę na pozytywną wiedzę — musi powstać jedyne wrażenie: że się jest zbudzonym — wśród olbrzymiego grobu.
Mój przykład zbyt czarny, bo ludzkość ma wielkie możliwości szczęścia. Ale czemu wy — kapłani, mistycy i wieszczowie, zakrywacie nam bramy i klniecie drogę użycia? Choćby strome przepaście wiodły nas ku Zgubie — ginąć chcemy. Wchodzić zaś przy pomocy drabinki z iluzji, aby znaleźć śmierć wśród rozweselających nadziei — ja nie pragnę! wolę tańczyć wśród przepaści, chłonąc ich grozę i mrok. Chrześcijaństwa główną wartością, że robi dobrych poddanych, że pozwala naciągnąć szlafmycę na głowę, spać i tyć przez całe życie, nie troszcząc się o to, co i dla czego zakryła mądrość Boża przed nami. Śmierć jest podobna — wybacz trywjalne porównanie — do hotelowego wysysacza, który wchłania pył i kurz. Pyłem jesteśmy, mówi wszak Biblja. Czy jest tak ważne, tak konieczne, abym ja pył — zanim mię wysysacz schlupnie — stał się homo religiosus i tę otchłań uwielbiał?... Humanizm każe mi ofiarować siebie dla tych, co są dopiero w mosznie spermicznej... neomistycyzm namawia, aby kłaść filozoficzne aplauzy na tym kręgu przeciwieństw, co jak wąż Egiptu gryzie swój ogon: Jestem tym, co się dzieje, to co się dzieje przemija, czyli nie będę. Byt jest tym, co się dzieje, to, co się dzieje, przemija, czyli jest niebytem! — Wierzyłem i ja, że zbawi nas jakowe misterjum: „Umrzyj i stań się“ mówiła maksyma wtajemniczonych. Stać się — posągiem cnoty? To może bardzo być zbawienne dla moich bliźnich, których nie będę deptał, oszukiwał, a przeciwnie pomogę im i potomstwu. Ale dla mnie w obliczu śmierci to już czysta farsa. Maraton, Teby stubramne, Polska... piękne to hasła dla żyjących, a ja wszak — rozmyślam już w tych sferach, gdzie umarłem.
Przypuśćmy cud, że ożyję, tj. że będę uwolniony. Wejdę z impetem do kultury, która umie wymordować naród w bitwach gigantycznych, ale dotąd chemicznie nie stworzyła ameby. Jeśli pójdę na wojnę, będę kierował maszyną Maxime’a — i wystrzelam kilka bataljonów, póki mnie granat nie rozerwie. Jeśli będę uczonym, zamieszkam w New­‑Yorku na 40‑tym piętrze, zbierając radjum; nadam władczą mu potęgę nad światem zamiast pary i elektryczności. Pędząc w zaduchu benzyny, mając własny dziennik i parę miljonów, tudzież — jak ktoś określił — złośliwe egoistyczne modern dzieci, będę li czuł się szczęśliwszym, niż mój praszczur dziki w puszczach? tamtemu mówił Bóg tajemniczy w przeczuciach duszy, wzlatał Promienny na skrzydłach zorzy, huczał Gniewny w piorunach, szeptał Mądry w zamyślonej nad jeziorem trawce. Ten Bóg — przytulał duszę dzikiego człowieka po śmierci. Nas nie przytuli nikt, chyba robak w brudnej ziemi, albo w najlepszym razie — ogień w krematorjum. I cóż z tego, że jeszcze długo religja będzie mieć wyznawców? Przeżycia animiczne w ciągu miljona lat utworzyły gieologiczną warstwę wiary nieświadomej, ot w rodzaju tych Kjoekkenmoeddinger, warstw muszlowych w Danji, które się utworzyły z odpadków kuchennych. Być może ten atawizm czyni grunt cywilizacyjnie żyznym, albo jeśli to są pokłady węgla kamiennego na czas mroku — to kwestją pozostanie, co mamy z tego węgla pierworodnego wypalić: aromaty kadzideł kościelnych, czy pioruny nadczłowieczeństwa? —
— Węgiel jest martwy, ale puszcze w nas żyją. Wejdźmy W te puszcze, rozewrzyjmy Sezamy najgłębszych głosów w nas — rzekła namiętnie Imogiena. — Bądźmy jak mędrcy i zarazem jak prorocy. Jeśli rzekniemy za Joelem, że „smęci się ziemia, zepsowana jest pszenica, zawstydziło się wino, zemdlała oliwa — winnica zawstydziła się, a figa zemdlała... i zawstydziło się wesele w synach człowieczych“ — toć musimy dodać wraz z Habakukiem: „Bóg Pan jest moc moja i po wysokościach moich poprowadzi mię — Zwycięzcę — psalmy śpiewającego“.
— Rozum nie daje nam upojeń ekstazy! — zawołał Piotr. — Ach, serce pierwotnego dzikiego Aryjczyka chwyciłaś oburącz — serce jak ptaka chwyciłaś: iść nad wysokościami swojemi i śpiewać hymny Zwycięstwa! nad śmiercią i lichotą jej, nad lichotą zwierza w człowieku i nad śmiercią bogów, których pogrzebaliśmy... Nie uderzaj mię jednak w struny uczuć: musimy wysłuchać odpowiedzi naszej złączonej Wiedzy, gdyż nie może być, abyśmy, poraniwszy dusze w przepaściach bólu i mroków, mieli zakończyć ładną bajeczką, albo wersetem świętym, który już nie ma dla nas żywego sensu. Mówisz, wejdziemy w puszcze, w nasze nieświadome podziemia. A jeśli z tych puszcz przedwiecznych wyjdzie nie prorok z harfą, ale np. starszy, tysiąckroć mądrzejszy Lucyfer? demon wzgardy nad życiem, gdy życie było jeszcze rajem... Wszystkie Sodomy i Gomory wydadzą się zbytnią drażliwością moralną, książka Makjawela, dająca jako wzór tyrana, niewinnym Telemakiem. Nieświadomemu dowierzać znaczy zrzec się cywilizacji, opartej właśnie na świadomości. Świątyni, któraby mogła ostać się wobec wiedzy współczesnej, niema i być nie może, kościół zaś katolicki — mimo, że kryje w sobie przedziwne stany dusz — jest martwy — opuścił go Duch, który już cudów ani nawróceń nie tworzy.
Uwierzyć w kościół niepodobna nietylko dla tego, że masami go ludzkość opuszcza. W ciągu trzech lat w Niemczech z kościoła wystąpiło 100 tysięcy ludzi. Francja chowa pokolenie zupełnie bezreligijnie. Religja jest broniona przez państwo, jako środek hamujący siły wybuchowe. Zgadzam się nawet, że tłum tchórzliwy zmarniał, odkąd nie wierzy w moc konsekracji i ofiarę Zbawienia. Ale któż uwierzyć może, jeśli nie chce rozumu swego uznać za świadka dziesięciorzędnego? uwierzyć w słowa Jezusa, gdy mówi: nie sprzeciwiaj się złemu, nadstaw policzka, gdy cię biją, oddaj płaszcz, gdy ci zabierają suknię, nie troszczcie się o to, co będziecie jedli?... Tymczasem Jezus inny, bliższy nam, mówił: przyszedłem ogień rzucać, kupcie miecz! Faryzeuszów nazwał grobami bielonemi, wypędzał powrozami handlarzy ze świątyni — i skarżył się, że Syn człowieczy nie ma gdzie złożyć głowy... Niestety! piękna postać onego Agni jest historycznie niepewną. Na kongresie religijnym w Berlinie r. 1910 uznano wszystkie wypowiedzenia „Chrystusowe“ za popularne już w tej epoce, nim Chrystusa poprzedziła „gwiazda“. Mam wiernym być Watykanowi, który mi zabiera myśl, a od narodu wybiera więcej niż grosz Piotrowy, bo energję życia! Z kilkunastu miljonów dochodu, Watykan ma dla biednych tylko pół miljona, nie odda im płaszcza, i ma pałace dla sług swych, a całą ulicą w Rzymie miał dla kobiet — kardynalskich. Zaiste, gdybym uwierzyć mógł — uwierzyłbym w Bethovena, Króla Ducha i rozwijający się swobodnie mój naród. Temat Chrystusa jest przedmiotem wielu elukubracji, gdzie np. stawią Go jako pierwszego socjalistę lub konstelacji Dziewicy każą naradzać konstelację Bliźniąt: Jezusa i Jana. Odrzućmy te absurdy, zostaje faktem brak pewności co do zmartwychwstania. Paweł zbudował Chrześcijaństwo, niby kościół gotycki z opartym sklepieniem na zworniku. Usunął się zwornik Wiecznego Zwycięstwa nad śmiercią. I cóż nam, że będziemy jeszcze się spierać, czy krwawe djonizyjskie objaty Menad w Małej Azji i kult Attisa wpłynęły na Ewangielję!... Tak czy inaczej — krew ta już nie napoi, ciało to już nie posili. Ktoś żył niewątpliwie. Ale w jakim stopniu mgławica, która rozpadła się już na naukę Filona i greckich gnostyków o Logosie, na Chrystusa wizyjnego św. Jana, na Chrystusów sprzecznych u każdego z synoptyków — jak może ta legienda wyższa, przyznaję, niż Herakles lub Faust, prowadzić ludzkość? jest mogiła — i nie przekroczył jej zwycięsko nikt! Zakończmy, jak w Trybunale przysięgłych — słowem jedynym: Życie wśród nicości. Jestem mężny dość, aby znieść wyrok zagłady dla siebie w więzieniu politycznym i na ludzkość w więzieniu świata. Tylko, na miły Rozum, nie pocieszajmy się djalektyką Platona i Kanta, że jest inny świat transcedentalny, jakiś byt „sam w sobie“ — nie do poznania, garderoba nagiego króla. Zresztą już ktoś na nowo dowodzi, że materja jest rzeczywistością, a wrażenia naszej duszy — funkcjami tejże materji. Życie jest prawdą. Wyjść poza doświadczenia zmysłowe nie umiem i nie wierzę. Wznieść się ponad czasem w wieczność uważam za nielogiczne, bo wieczność jest tylko zbiorem czasów.
— Mylne to, jakbyś rzekł, że organizm jest nagromadzeniem materji. Wieczność jest zdobyczą wciąż nową, jest wciąż nowym dziełem życia. Wciąż nowy dzień, w którym słoneczny oddech rozpiera noc. Tu w nieuchwytnym utajeniu pulsuje boskość Wielka Żyjąca.
— Więc panteizm?
— Religja życia, objawiona w szumie Morza, w milczeniu Gwiazd, a niewysłowienie mocno i przeczysto w Chrystusie.
— Ależ to właśnie utrzymać się nie da, — zawołał z mocą Piotr. — Religja życia, to kontradykcja w założeniu. Do religji prowadzą tak przykre rogatki, jak dogmat nieomylności papieża, jak homojuzios czy homouzios Syna Bożego, jak tysiąc sprzeczności wersetów ewangielicznych. Chrystus osnuty został mitami. Gdzie jego Vera ikon? a co do życia nakoniec, to życie nie może oglądać się już na popełnione błędy, jako na wzory przed sobą. Życie rozstrzyga się w każdym momencie, bo idzie tu przecież o coś niepowracalnego: czas i upływającą ze serca krew. Dla tego Bóg na tronie ze swym nieruchomym dogmatem jest już historyczną reminiscencją, jak wspaniałe królewskie landary po Sasach w Polsce.
— Nie chcesz mnie zrozumieć, narzucasz mi klerykalizm, którego nie mam, — odparła. — Ale to już los wszelkiej djalektyki — kto wojuje pojęciami, od pojęć ginie. Nie mam już dla ciebie odpowiedzi, bo na gorącą Saharę twego umysłu żaden deszcz nie dolata, lecz rozpyla się w żarzącej atmosferze. Jeśli masz być koniecznie lucyferystą, bądź nim. Nam zostaw religijną radość życiem, cześć dla tajemniczego Bytu, miłość dla wszystkiego, co żyje, narodowy rozwój w jego misji wewnętrznej — i życie ludzkości w metaeterze Ducha... A Chrystus, jak błyskawica Apokaliptyczna będzie zapalał niebo przed nami swym tchnieniem wieczności.
Mistyczna moc głębszą jest, niż pogląd zoologiczny na człowieka.
Mistyczną głębią żyjmy, jak przecudownym źródłem, ale odmiećmy z brzegów tej cysterny pył, pajęczynę, trujące zioła — i niegodziwe larwy, zrodzone przez mózg ludzki: fanatyzm kleru, fanatyzm wolnomyślicieli. Odrzućmy głaz intelektualizmu. Za wytryskiem tych źródeł pójdą moce kultury, jak za św. Franciszkiem szedł Dante i Dżiotto, a za Chrystusem piętnaście wieków wiary gotyckiej.
Trzeba umieć spojrzeć z wyżyn bezprzestrzennych i bezczasowych, jakby z głębokiego snu, rzekł pewien filozof. Na bezmiernym oceanie mroku widzimy skorupkę płynącą — to życie ludzkości. Wyrosła z głębiny i utonie w głębinach, ale błogosławiony ten, kto spotkał się z Wiekuistym Promieniem.
— W takim razie, zaklinam Cię na Boga żywego, dla czego Ty i Faust nie staniecie się prorokami? Jeśli jesteście już czymś więcej niż nauką, być może nawet czymś więcej niż filozofją — dla czego nie staliście się Magją, która przyjdzie oddać hołd jutrzence Nowego Boga? Pod najmędrszemi dowodzeniami księdza Fausta czuję tylko Wodza, który dla siebie chowa ostateczną pewność klęski, a dla tłumów ma zawsze hasło: naprzód!
— O klęsce mówić — odparła dumnie, może tylko ten, komu wraz z ciałem duszę zamknięto w ciemnicy. Wyzwoleniu wszystkich z labiryntu ksiądz Faust współdziała. Że jego pracy nie znać? obejrz się na piekielną robotę zdziczenia — czy jeden a choćby dziesięciu walczących z morzem rozszalałym zdoła usypać tamę, większą niż diuny w Holandji? Zdaje się, że ty jednak naprawdę nie znasz Polski obecnej i podnosisz, jak inni, zagadnienia zewnętrzne: jak polepszyć byt polityczny? jak zneutralizować nawałę żydowską? jak unarodowić wieś? jak przeciwdziałać klerykalizmowi? ale nie uświadamiasz dotąd ewolucyjno­‑moralnej Świątyni. Zaiste Świątynia tylko może nas uratować. Bo wszelki wysiłek, praca, bohaterstwo, idą za głosem Świątyni. Na wsi mamy ciemny i ciasny kierunek księży, stający się fanatycznym; przeciwko nim walczą nieraz bardzo nizkiemi środkami. Lud nasz opiera się na Wierze. Trzeba tę Wiarę zrobić światłem, trzeba ją połączyć z pracą przy ziemi. Zakładają się w Królestwie szkoły rolnicze, założyli i tu włościanie fabryki, kasy, szkoły. Ksiądz Faust tworzy, ja mu pomagam. Nie podejrzywałeś mię zapewne, że wykładam w szkole kilkudziesięciu kobietom wiejskim mleczne gospodarstwo. W mieście poznałam się dokładnie z nędzą robotniczą. Więc nie dziw się, że serce moje rzuciłam w tę otchłań sprawy ludowej u nas i zanim mogłam książkę napisać albo zrobić odkrycie, godne mej dumy — wchodziłam w poddasza i sutereny, ucząc się u Marksa, Sarela i George’a teorji ekonomicznych ale u Sióstr Miłosierdzia mocy sprawiania cudów. Tam widziałam nędzarzy, którzy uginali się w bezsilności przed chorobą, brakiem pracy; widziałam zapadłe twarze dzieci, które wychowują się w kałużach rozpusty — i zadrżałam, że tyle Światła ma ludzkość, tyle bogactw mają ludzie, tak dumnie wznoszą sztandary myśli — a łotrostwo tak rządzi wszystkim, a sprawy serca tak głęboko pohańbione!... I więcej jeszcze niż chleba — trzeba nam wszystkim —
— Domyślam się, jakie imię chciałaś wymówić, uznałaś, że jeszcze dla mnie zawcześnie. Masz rację, moja religja tymczasem, a może nazawsze — to Polska widzialna. Lecz wybacz mi szczerość! uczuwasz się tak głęboko córą tej ziemi — po matce — Chorwatka, po ojcu patryjotycznym polskim żydzie! — — — jaką męką dla Ciebie musi być twój wybitny antysemityzm?!
— Nie obejmuj tym straganowym wyrazem bólu mego. Widząc na tle apatji narodowej gnozę zgnilizny żydowskiej, egoizm ich i wściekłą żądzę panowania — stałam się — tu rzec mi trudno, bo może mię posądzisz o pychę!
— Wiem, są głębokie tragiedje żydowskie, jakich świat nie zna. Jeśli żyd który czuje się naprawdę Polakiem — musi to być już dusza zacna. Tacy są. Ale cóż oni poradzą, nie mając nawet odwagi stanąć w konflikcie z własną rasą? znam takich, którzy idą w pierwszym szeregu oświaty, ale ci sami uznają konieczność walki z masą żydowską.
— Należy wojnę tę prześwietlić!
— Jesteś Joanną d’Arc!
— Jeśli mój los kazał mi być mieczem ognistym, będę umiała znaleźć moc rozcięcia matactw straszliwej sieci. Poznałeś księdza Fausta. On zbudował mą wiedzę, mój umysł, być może mą stalowość. Ale serce tworzyła mi — prócz matki mej, której pamięć uwielbiam — jeszcze moja ukochana pani z Ołtarzewa.
Wybacz, że nie opowiem ci tym razem o niej. Może kiedyś, jeżeli się jeszcze spotkamy w tym życiu, lub przyszłym.
Ale tu kres już pojęć, zaczyna się życie samo! Jesienią byłam z moją kochaną w świętym gaju nad Wisłą. Wśród zagąszczy rubinowych i złotych, wśród ogni purpurowych klonów — widniały zielone wiecznie jodły. Gaj ten zamknięty nie służy spacerom ludzkim ni wycieczkom. Chodziłam z nią po tych drogach, które dawni Polacy usypali ziemią, przywiezioną z krain Chrystusowych. Latami całemi wiozły konie rycerskie ziemię świętą. A Polska taka cicha, taka wiślana i daleka u naszych stóp... Mieszkanie dały nam siostry miłosierdzia, które znały nas ze szpitali. I wieczór spędziłyśmy przedziwnie biały, wśród kornetów, gdyż zeszły się siostry wraz z upadłemi kobietami, które tam pracują i odradzają się. Wieczór taki zaświatowy!... a jednak ból mię zmagał. Widziałam przypływy i odpływy, zamieszania i zmącenia ludzi świeckich lub tak zwanych duchownych. Czy zdobędziemy? {myślałam o tej wiodącej mię Pani — o księdzu Fauście i o sobie, bo ciebie wtenczas nie znałam) czy stworzymy? czy będziemy mieli moc do końca i męstwo odrębności własnej? i... nie damy się krzykom widzialnego zaprzeczenia?
Dobrze iść siostrom w białych kornetach duchowymi ścieżkami! przed nami zawrotne i niebezpieczne, nadprzepastne karkołomne ścieżyny ku ostatnim wirchom. Co nas czeka — myślałam — przepaść czy zdobycz wirchu?
Żadna z białych siostrzyczek nie domyślała się we mnie, spokojnie rozmawiającej, głębokiego tragizmu całej istoty mojej. Wtym zaczęto czytać ewangielję o zakopanym talencie. Radość buchnęła w mej duszy śmiałością. Niewolno ze strachu przed Wielkim Duchem zakopywać talentu. Dziesięć z niego zrobić potrzeba. Bać się Ducha niewolno. Tego wielkiego Ducha, który się zwie życiem. Jakaś zawrotna wolność pierś mą podnosiła do bólu.
A na rozstajnych drogach stal Chrystus — tam — patrzy na tych, którzy odchodzą, bowiem „twardą jest Jego mowa“. I stoi i pyta: „zali i Ty odejdziesz?“
— Ja nie odejdę. Wodzu już nic maluczkich i ubogich, ale królów, artystów, poetów i rycerzy nowych! Ja nie odejdę, ale Ty patrz pilnie na mnie i zabierz mnie na całopalenie, na jeden z Twych zbawiających płomieni!
Byleś Ty tylko narodził się i rozrósł w duszy narodu mojego! ja nie odejdę, ale Ty strzeż nas, Wodzu!...
Tak przeżywałam Chrystusa i poznałam, iż On żyje. — Imogiena zapatrzona w światło niewidzialne mówiła cicho, jak w wizji:
— Idźmy, kościół już jest złoty, pełen świateł i woni kadzideł. Idźmy... Oglądam ze zdziwieniem wyniesioną niespodziewanie myśl, poprostu objawienie: dotychczas nie wiedziałam, patrząc tylko w Chrystusa i w księdza Fausta, jak bardzo Chrystus Ciebie kocha! Każe mi On wziąć skrzydła wraz z Tobą. Teraz jest mi wiadomo: pozostaniesz ze mną już bezustannie. Uprawomocniony, jak nigdy, wielki i kochany. W wolności tych czynów, do których życie dojrzało — —
Uczuła włosy swe całowane tak nieśmiało i wstydliwie, że domyśliła się tego raczej, niż fizycznie uczuć mogła. Wstrząsła się jednak z boleścią.
— W nas jest jakiś mrok... Nie podnoś na mnie ręki, człowieku kochany! Widzę w nas tyle mroku, że gdybym już była tak mocną, jak moja kochana, rzekłabym: nie podnoś nigdy! Nie trzeba sięgać zbyt łatwo po tę, która zdobyła już Niebiosa nie z przywilejów, ale z tego co boli...


XX. ŻELAZNY KRZYŻ.

Krzyż wielki, z dwuch sztab żelaznych stopionych ze sobą na szmelc w ogniu, zapewne przypadkowym; wyglądał na wyrwany odłam żelaza z kraty więziennej. Paliły się przed nim na postumencie trzy lampki różnobarwne; leżały jakieś listy, zasuszone kwiaty; wokół zaś fotografje nor miejskich, dzielne typy włościan i obywateli, ascetyczne twarze mnichów i zakonnic. Piotr uczuł głębokie znużenie. Muzyka na pół zaświatowa ostatnich słów Imogieny pogłębiła tylko jego tragizm. Z zastygłym smutkiem, widząc niemożność wyrwania Sfinksowi życia jego zagadki, dał się Imogienie wieść. Podprowadziła go przed krzyż żelazny i ukazała na jedną fotografię, luźnie obok lampek stojącą. Młody ksiądz... gdyby nie nędzny tapczan, na którym leżał, mogłoby się zdawać, że zakonnik Fr’ Andżelika w ekstazie. W przedśmiertnej agonji wzrok jego patrzył wytężony nadludzko surowy, a jednocześnie płonął bezgraniczną miłością.
— To nasz obecny wikary — rzekła Imogiena. — Strzelił o cal od serca.
Kiedy umierał, rzuciwszy swój honor, religję i wszystko — jakiejś żydowskiej komedjantce — w podziemiu odwiedził go ksiądz Faust. Zdjął nieznacznie jego fotografię malarz jakiś, kuzyn, który tam zeszedł dla sensacji. Całe podwórze przybiegło, myśląc, że będzie spowiedź głośna ze szlochami...
Ksiądz wszedł, zbliżył się do klęcznika, ukląkł i głowę złożył w ręku. Modlitwa jego zdała się podobną do natężeń Prometeusza, który chce zerwać więzy.
Zmierzali ku drzwiom na palcach bez szelestu; ksiądz, nie podnosząc głowy, rzekł: — Czuwajcie tu ze mną, bo godzina nas wszystkich zaiste się zbliża. —
Słowa te mroźnym smutkiem przejęły Piotra: ścisnął Imogieny rękę, i nie wypuszczając już, trwał długo z opuszczoną głową i zamkniętemi oczyma. Mimo całej wagi swych przeżyć duchowych — czuł nadewszystko misterjum o długich palcach, rubinowej tętniącej krwi pod jedwabistą skórą, siejące magnetyzm umiłowania.
Ksiądz zaczął szeptać nieco głośniej — doleciały słowa: gdybym mógł objawić tajemnicę żelaznego krzyża! ale Ty, Panie, objawisz wszystko sercom miłującym Cię, bo jesteś prawdą i wyzwoleniem Ducha... a ja zaiste miałem wszystko w życiu, ale cud wiary nie był mi dany aż do końca! — —
Ten jęk ukryty w słowach, wyszeptanych wśród modlitwy samotnej, był wymowniejszym niż całe tomy wyznań św. Augustyna.
Piotr uczuł głęboką bezdenną czułość dla chylącego się Maga. Wysiłkiem natężonej myśli odział się w zbroję: nie wiary, bo tej nie nabrał, ale dumy niezłomnej, zaciętej — wytrwania i odpowiedzenia śmiało aż do ostatniego tchnienia za poryw do Ideału.
— Wojna!... — rzekł ksiądz, nie wstając z klęcznika.
— Wojna znowu? — powtórzył zdumiony Piotr.
— Tak, wojna. Czy nie wiesz, że Europa jest objęta pożarem wojny?... prawda, że wam udzielają pism dopiero po roku. Wojsko będzie robiło tej nocy brankę... w wilję, gdy światu został przyniesiony promień braterstwa! —
Piotr złożył ręce błagalnie.
— Miły mój! Księże czcigodny, może jaki parobek wolałby pójść do więzienia, a ja wdzieję jego mundur? Czy biją się Turcy ze Słowianami, Słowianie między sobą, czy Austrja z Rosją — ja chcę iść w bój...
— Któż ma iść za ciebie w pętlicę? nie na wojnę się zbrój, ale na chwilę śmiertelną w więzieniu. —
Zatrząsł się Piotr.
— Związałeś mię twoim własnym słowem, danym tym dwu żandarmom. Więc dobrze. Lasciamo speranza... Nie pytam już nawet, z kim wojna? Wszak jestem wśród żywych nicością! —
Piotr był obłąkany z bólu: tam narody walczą, a on silny, mężny, gotowy rzucić się w wir walki, jak w tan, czołgać z karabinem w tyraljerce — ma zginąć bezczynnie. Choćby iść na mięso armatom, tym straszliwym Charybdom, które ludzkość stworzyła, nie aby swój byt unicestwiać — lecz by swą potęgę, swą wzgardę dla cyfry mas, swą ekstazę życia wznieść aż do Odwiecznej zasady: Światem steruje grom! Bój ojcem wszechrzeczy!... Zamiast wielkiego impetu zostaje gnić na łańcuchu lub zawisnąć na szubienicy! dla czego raczej nie rzuci się, nie zabije księdza, Imogieny i siebie?! nie wyczarowała mu duszę z wszelkiej dzikości noc dziwna... Jak tygrys rozszalały, któremu klatkę rozwarli, rzucił się w czarną puszczę swego wezbranego gniewu! Szlachetni! tygrysowi odpiłowali pazury i zęby, nadomiar chcą, aby zawisnął na stryczku z okiem załzawionym ekstazą!...
W demonicznym gniewie, wrąc jak wulkaniczne źródło, które naraz wyrzuca z nad siebie ziemię i głazy — Piotr porwał ze ściany olbrzymi więzienny krzyż i, zamachnąwszy nim, jak mieczem, krzyknął piorunującym głosem:
— Skrzydeł mi orlich! tygrysich szponów! jam nie jest w religji Baranka! Pozostaw mię moim mrokom — Ty fałszywy Samarytaninie, który zamiast wywieść z labiryntu, chciałeś zgasić jedyne światło mojego instynktu! Nie masz odwagi krzyknąć życiu: lucyferyczne ścierwo, pełne gwiazd i buchającego żywiołu! umiłowana Babilońska nierządnico... pyszna, złowroga, walcząca — i dla tego moja!... Rzec wam jeszcze? bliżsi są mego światopoglądu żandarmi, niż wy, szlachetni, kłamiący istocie życia — — kapłani!
Dość słów i za wiele nawet! ale to jeszcze powiem: widziałem w Warszawie sybiraków starych. Uciekli z tajg, modlili się w katordze, może walczyli tam z bronią w ręku — a wrócili do takiej Polski handełesowej, albo po niebie latającej. Usiedli na ławkach w lalkowatym miejskim ogródku, a tęskno im za Bajkałem, gdzie wyją straszne burze! Polska wydarła się nam — i nie wróci, aż w otchłaniach Apokalipsy rewolucyjnej. — Nie płacz, Imogieno, wszakże nie jesteś narzeczoną jeszcze, nie spoglądaj przez zamarzłą szybę, jakby zbliżał się ślub... czy ubierają gromnicami kościół, a ty w groźnym jasnowidzeniu ujrzałaś swą duszę na marach?... będzie tak może za rok, gdy pojmie cię inny — o biedna duszo Polki! Zali będzie ktoś równie jak ty miał horyzont wspaniałej heroicznej krainy, wyśnionej przez Lucyfera, który w Samuelu Zborowskim wypracował przed najwyższym Trybunałem — fikcyjną wolność Polaka! —
I nagle, jakby istotnie zły duch go opętał, rzekł niedosłyszalnie: — mam nadzieję, że oświeci cię prawdziwy Lucyper i nie wytrwasz w swym bezpłodnym ascetyzmie!...
Dałby dużo krwi, żeby móc te słowa cofnąć. Drgnęły jej brwi, arkadami rzucone niby Akwedukty kampanji rzymskiej — drgnęły, jakby rozhuczałn pod niemi trzęsienie ziemi; na ustach przeleciał gorzki smętny uśmiech, powieki zakryły jasnowidzące oczy Kassandry; nie podnosiła powiek, bo rozerwałaby duszę w tym, który stał, jak ponury potępiony na wieki Cień przy jej stosie gorejącym ofiarnym.
W jej oczach zdało się być pełno łez, ale nie płakała. Łzy zatajone leciały jej do wnętrza, jak rozpalone głazy. W burzy magnetyzmów ścierających się w napowietrzną trąbę zniszczenia i ona już nie odnajdzie drogi.
Ksiądz dźwignął się. Na twarzy jego, jakby rylcem Michała Anioła, rzeźbi się spokojna wzgarda.
— Widzisz, opętany przez mrok młodzieńcze — rzekł — wybaczałem ci chętnie, póki walczyłeś ze mną, jak młody Zorab ze swym ojcem Rustemem, rycerzem nieznanym, w którym widział jedynie wroga. Mnie nie utrafiłeś w komorę serca, bo mam je zbyt zbrojne. Ale hydrę swej nienawiści kierujesz wciąż w nasze ołtarze. Dla czegóż mamy cię umacniać bez końca? Idź już! może trzeba, żebyś straszliwie poranił swe czoło i, dopiero leżąc na skałach, pojął, że czoło mogłeś mieć gwiaździste... Nie zapraszam cię już nawet na pasterkę w kościele. Nie masz chyba do nas na serjo żalu za tę noc? —
Kryjąc mękę, odwrócił się Piotr i wejrzał w spokojną, marmurową, ekstatyczną twarz umierającego. Tak, pójdzie tam w nieugiętym spokoju, nie pragnąc życia, ani nieśmiertelności, która zawiera tyle egotyzmu...
Idąc w głębinę Hadesu, według mitologji, — myślał — czyli w ten punkt, gdzie życie jednostki zamarza — zawsze zachowałbym niezgiełkliwy spokój, niechęć do patosu. Więc i teraz nie będę już dłużej ich, ani siebie zajmował sprawami mego istnienia. Nie jestem zwierzem, za którego mnie ksiądz ostatnio uznał. Chyba nigdy nie byłem bardziej metafizycznym widzem burzy, która oczyściła mię z melancholji religijnej i rzuciła w bezgraniczny mrok swe pioruny. Teraz już mogę rzec, jak Lucyfer w dumnej niewierze, iż wiem quomodo cecidi de coelo!
I rzekł głośno: — Obcując z ostatniemi Mohikanami świętości, żegnam zdala tę świątynię Jutrzni, którą budujecie. Pozostań w niezmąconej zimnej wiedzy, księże Fauście! pozostań w ekstazie lazurowego Feniksa, Imogieno! jesteście tryumfem ludzkości, ja — jej świadomym śmiertelnym grzechem: znam głębie mej szatańskiej woli oparcia wszystkiego na sobie bez wiary w wartość swego istnienia. Poniekąd mogę nawet prosić o wybaczenie za cały ten zmarnowany krwawy trud tysięcy, tysięcy — — którzy gniją w katorgach — —
Skłonił się, milcząc, głęboko pradawnym polskim giestem, ręką prawą dotykając ziemi, a lewą kładnąc na pierś. Nie odwracając głowy, cicho szedł, niby z ważnym poleceniem idący — szedł w nieznane, które miało jedyną nazwę: nazawsze. Wtym usłyszał stuk ciała — odwrócił się już w progu — i zastygł. Imogiena leżała omdlona na podłodze.
Ksiądz uniósł ją jak pióro i położył na sofie, pod baldachimem.
Milczenie. Ksiądz, ani słowa nie mówiąc, przyniósł mocne angielskie sole z lawendą, a prócz tego tarł skronie zemdlonej. Po długiej chwili roztworzyła oczy — i szukała niemi Piotra. Gdy nakoniec znalazła go, uśmiechnęła się i przymknęła powieki. A potym jakby ocknąwszy zupełnie, podniosła się wpół i mówiła:
— Już mi dobrze. Zmęczyłam się, chodząc po tych naszych górach i zapadaniach. Ale tobie rzeknę, mój najdroższy Opiekunie, że musisz mi pozwolić odprowadzić Piotra do więzienia. Ja wrócę — wrócę zapewne za dni kilka... Dia czego tak milczysz? mów mi księże Fauście... mów...
I zemdlała — czy zamarzyła się.
Ksiądz milczał, coś ważył, wreszcie Piotra podprowadził do Imogieny, znakiem niemym kazał mu uklęknąć przy niej. Nie śmiał Piotr dotknąć umiłowanej zbyt wyżynnej świętej; czuł się tak bezdennie nieszczęśliwym, że głowę schylił i krył, pół leżąc, pół klęcząc przy Imogienie; zdało mu się, że teraz już nastał kres. Nigdy mu serce nie biło lękiem w walce, w oczekiwaniu ostatniego momentu, ani nawet w tych groźnych ponurych nocach bezsennych, gdy widma wysuwają się ze ścian — bezmyślnie podłe maski zabitych świętości. Serce jak ptak gwałtownie zatrzęsło się, rażone niesłyszną zatrutą strzałą. I nie opuszczając drzewa, którego się czepia konwulsyjnie pazurami, trwa jeszcze ptak na gałęzi, choć oczy zaszły mu już mgłą. Tak zamierało serce w Piotrze, chciał już, aby wszystko naraz się skończyło.
Ale czymże był smutek, rozbicie, a nawet i pokorna agonja tego, przed którym rozsłoniły swe wrota tragiedje miłości i zgonu wobec wyjącej mrokami pustyni, gdzie już miłość nie dochodzi? Bo ksiądz Faust był człowiekiem do końca w pełni swych uczuć. Miłował Imogienę nietylko jako dziwny, szatnie udany twór duchowy. Miłował ją jak hostję życia. Nie mogąc zapełnić mroków istnienia myślą ni zastygającą wiarą, w niej widział źródło nieśmiertelności, dowód istnienia mocy boskich. Teraz uczuł się jak starzec opuszczony, jak ślepy Edyp, nie widzący wzrokiem ni oczyma duszy swej Antygony. Ribera, kiedy go odbiegła przecudna córka, mistrz zrozpaczony namalował ją w pustyni nagą, okrytą tylko wodospadem złotych włosów, jako Marję Magdalenę. Bez apelacji życie już się wymyka jednemu, miłość drugiemu. Duma kazała księdzu odejść milcząco i nie ujrzeć już nigdy tych dwojga, cokolwiek z niemi się stanie. Potężna wola, napięta zawsze na zwycięski ton świetlaności, chciała zostawić im swój testament i błogosławieństwo: jak Mojżesz ma im dać tablicę kamienną nieprzełomnej wiedzy. Wtym zrozumiał, iż sam nietylko nie jest prawodawcą, ale grzesznikiem i nawet pod własną klątwą. Jakże to? nauczał długo świat o bezosobistym czynie, o wyrzeczeniu się swego szczęścia dla najwyższego dzieła — a sam po ten owoc rajski wyciągał wężowy oplot? — choćby po owoc miłości duchowej, ale tylko w imię własne?
I przywykły do olbrzymich tchnień, do możnych od Jehowy przejętych skrzydlatych rozwarć swej otchłannej duszy, zapragnął przestać być Faustem. Kiedy już to uczynić postanowił, zapadł olśniewającą błyskawicą wyrok: on odda się młodości w ofierze. Nie pożałuje ani swego szczęścia, ani swej dumy, opuści laboratorja, nie napisze ostatniej stronicy w swych dziełach. Zostanie sam z Bogiem — kapłan, który Jego tylko głosił, ale znał go jeno z przeczuć dalekich, z kombinacji myśli gienjalnej. Fiat voluntas tua! — szepnął. Chciał to wyspowiadać i znowu ciężko mu było iść w tę spowiedź — przed młodzieńcem. Na jego twarzy głębił się smutek — tak ludzki, że teraz dopiero uczuł Piotr odwagę mówienia o sprawach swych najistotniejszych.
— Chciałbym wyspowiadać się z myśli moich o Mroku Bezcelowości, — rzekł — przed Tobą, księże, zanim Imogiena oczy rozewrze.
— Wprzód pozwól, niech ja wyspowiadam się przed gwiazdami mojej Samotni.
Ksiądz rozwarł starą, średniowieczną księgę i zaczął półgłosem śpiewać hymn św. Bonawentury: Si quaeris miracula — mors, error, calamitas — Demon laepra fugiunt...
— Przeżyłem otchłań nędzy ludzkiej, Piotrze. Pomyśl, że ty idziesz dopiero od progu życia. Cóż muszę uczuwać ja, który jestem już Faustem, mającym ociemnieć! Przychodzą nieraz do mnie w północną godzinę widma.
Mówi jedno: ja zowię się Tęsknotą w pustyni.
Mówi drugie: ja zowię się Winą.
Mówi trzecie: jestem pani Troska.
Wciskają się przez szpary, mówią o bezwartości dziejów ludzkich. Za niemi braciszek ich Zgon, który w czasach Goethego był jeszcze piękny, teraz stał się — odrażającym.
Faust, spędziwszy życie w magji myślowej i wyszedszy zwycięzcą z walk sumienia, mówi:

„Godziłoby się jeszcze być człowiekiem.
„A byłem, byłem, nim mroków się jąłem!
„Hasłem zbrodniczym siebie, świat przekląłem.
„Ach, dziś w powietrzu lak pełno straszydeł,
„Że nikt już nie wie, jak ujść od ich sideł:
„W dzień — błyśnie jasność rozumu niezwykła;
„Noc — znowu w senną przędzę nas uwikła“.

Faust stanął na szczycie władz umysłowych, poznał wszystkie żądze i żądz spełnienie, cały nasz ziemiokrąg, a o górnym świecie wcale nie myślał. Mówi doń Pani Troska:

„Na kogo ja dłoń położę,
„Cały świat mu nie pomoże.
„Ani w mrocznej chmur powodzi
„Słońce wschodzi lub zachodzi.
„Choć zmysł pełną siłą włada,
„W głębiach duszy mrok osiada.
„...Cel na drugi dzień odkłada,
„Czeka przyszłych tam obrotów —
„Nigdy sobą być nie gotów.
„...Wpół swoboda, wpół kajdany,
„Wpół drzemka, sen przerywany
„Krępuje go i osłabia
„I do piekła przysposabia.
„Ha, doświadczysz, jak szybko za myśli zuchwałe
„Troska cię na odchodne przekleństwem ozionie!
„Ludzie ślepemi są przez życie całe,
„Teraz ty, Fauście, bądź ślepym przy zgonie”.

Faust ociemniał. „Głębokie, coraz głębsze wciskają się cienie“.
Mroki ogarnęły Fausta — życie jego osobiste traci wartość, lecz rozsłania się przed nim wizja ludzkości.
Życie moje mogłoby się stać górą mitycznego Meru, gdzie żyją bogowie i muzycy... Stoję na wirchu, i kto wie, czy nie trzymam losów świata w mym ręku? jedno odkrycie dalej w biolog]i — a nowe wrota roztworzą się przed ludzkością. Z Imogieną stanowimy taką potęgę, że jeszcze rok, jeszcze trzy lata — a wzniesiemy Monumentum Wiedzy Absolutnej, o czym marzył Hoene Wroński.
Wiedz, że to, co uczynić zamierzam — nie będzie tylko Ofiarą dla uratowania młodego życia. Nie będzie to czyn w imieniu Mistrza.
Mam prawo o najwyższych drogach swych decydować bez względu — nawet na Niego.
Uciekam przed sobą. Cóż jeszcze mówić?
Znasz myśli złowrogie starego czarodzieja? znasz egoizm Mędrca, który za kroplę eliksiru młodości oddać gotów wszystkie głębokie przemyślenia, świadectwa apostołów, wiedze tajemne, teologję, mistykę?...
Kłamałbym, mówiąc, że mógłbym to uczynić dla jakiejkolwiek miłości człowieczej.
Nadeszła chwila, uderzył dzwon — porzucić muszę wszystko, przestaję być Magiem, staję się dobrowolnie starcem, schodzącym do Hadesu.
— W imię czego? — zapytał cicho Piotr.
— Moc wionęła na mnie od przepaści mistycznych. Głębiej niż mędrcem, jestem miłującym. Głębiej, niż człowiekiem — jestem ogniem Bożym. I wracać do Niego muszę już.
Dla tego wyrzekam się tej groźnej Wieży, którą zbudowała myśl tysięcy wspaniałych umysłów — i wyrzekam się źródła radości, którą jest Imogiena!
Zapadło milczenie głębokie, jak nurty piekieł.
— Mam prawo stać się już znowu księdzem, czyli egzorcystą. Mów, Piotrze. —
— Wędrówka krótka, pełna troski materjalnej; męczarnie człowieka, który marzył o zbrataniu świata, a szedł krawędzią otchłani nienawistnictwa, gdzie plamy krwi paliły się ogniami pod jego stopą...
Nie poznałem od razu, ale to ja miałem polecone i nawet z dobrej woli chciałem księdza zabić. W czasie rewolucji grono nas podszczute przez mówcę głośnego, który okazał się — — grono nasze wydało walkę na śmierć i życie nietylko warstwom pasorzytów, ale wszystkiemu, co nie było materjalizmem dziejowym, światopoglądem domniemanym bosiaka i proletarjusza. Wybacz, że mówię niejasno, ale rzeczy najważniejsze muszę zostawiać w półcieniu lub ciemności.
W więzieniu pierwsze lata połykałem śmiertelne łzy tęsknoty: w szarej celi nie można było zupełnie czytać, trawiła mię bezczynność i cynga. Lekarz więzienny, Polak, do którego się zwróciłem — odrzekł mi — że nie potrzeba mi szpitala, bo nogi mi jeszcze nie odpadły (nie otwaliliś...) — — — wyleczył mnie lekarz żyd, bardzo prawy, dobry człowiek. Wyleczył mnie — — abym zatęskniał się, że tam u was żniwa w pełnym biegu, że tak byłoby przecudnie wdrapać się na ogromny wysoki wóz ze snopami i, leżąc na plecach, patrzeć w niebo — w niebo mej ojczyzny!...
Jesienie wilgotne, zimy mroźne — przebycie tygodnia w lodowym karcerze — przeobraziły me serce.
Cela ma zapełniła się wizjami lupanaru i furją tak dziką, że w razie uwolnienia przysiągłem sobie być niszczycielem ludzkości, Thugiem. — — Teraz maski precz, miecze do rąk — przyjmij me cięcia, stary Druidzie. Jam duch zły — przysięgam ci.
W pustyni mieszkam cmentarza gwiazd, jak szatan rozrywam w paszczy — tymczasem serce własne
Wyparłem się w głębinach swych wszelkiej racji życia, i cóż — że pod wpływem poezji zacząłem tajać?... Ale tajanie to w cieple uczuć rozkręciło fiszbinowy zdradziecki hak — i ten rozrywa me wnętrza.
Niema żadnej rzeczywistości dokoła mnie — prócz Giehennicznej ciemni.
Niema żadnej jaźni, „mnie“, tylko zmienne zjawisko osobowości.
Niema i nie może być nic Absolutnego. Bo wszystko, co istnieje, posiada na to dostateczny powód. Absolut zaś musiałby obywać się bez powodu. Byłby więc wbrew rozumowi.
Mogąc wybrać, wybieram uczucia Djabła.
Na dnie mego jestestwa wyrósł straszliwy trujący las.
Tam jedynie doleciał Mrok z twych opowieści, księże, i rozpełzł wężami.
Mnie chcesz ratować? ha, ha... dobry nabytek dla ludzkości.
— Zbłąkany wejdzie na drogę właściwą, gdy ujrzy światłość — rzekł ksiądz. — Myślenie, któremu słusznie zawierzyłeś, istotnie wyratuje. Ono bowiem nieodzownie wymaga siły ostatecznej, która już obywa się bez przyczyn. Musi to być siła poza zjawiskami, i nie zmysłowa, inaczej podległaby prawom przyczyny.
— Tej siły nie znam.
— Tę siłę znam. Nad doliną zamkniętą naszej świadomości jest jakby szczelina, przez którą wpada światło z innego wymiaru.
Tysiące zrobiłem doświadczeń, że można odgadywać przyszłość: dziwi nas telepatja, lecz przedziwniejszym jest rozrywanie zasłon przyszłości — pojmowanie tego, czego rozum pojąć nie może. Bo skoro życie jest twórcze, a zjawisko niepowracalne i nie da się nigdy przewidzieć — jak więc można odgadnąć, co będzie w dali, gdy wszystko musi być inne, niż można obliczyć matematycznie?
Wśród wirchów Szwajcarji zatrzymałem się raz bez powodu — choć śpieszyłem. Wtym runął grom jak z jasnego nieba — to była lawina, która zasypała wąwóz Czinglipass, którym zejść miałem do Rodanu.
Na Kaukazie pragnąłem wyjechać z gorącego Tyflisu, który mnie znużył — upakowane walizki — zajeżdża dorożka — nagle czuję, że jechać nie mogę. Uważam to za absurd, ale po walce długiej ulegam swej woli niewytłumaczalnej. Idę za miasto w ogrody skaliste. Nazajutrz w gazecie czytam, że pociąg mój wysadzony był przez rewolucjonistów —
Anieli ostrzegli? a pozwolili zginąć — stu sześćdziesięciu ludziom! Zatym nie Anieli. Moja własna Jaźń, której głos mogłem usłyszeć, gdy inni — nie słyszeli. Jaźń jest czymś wyższym, niż świadomość. Jaźń ma dostateczny powód w swej wolności i nie znajduje swego początku.
— W takim razie Boga nie może być, bo On z natury swej tworzy Predestynację, jak to już wiedział św. Paweł.
— Nie mówię teraz o Bogu — rzekł twardo ksiądz. — Jaźń jest czymś, co nie powtarza się, co nie da się z niczym porównać, tworzy mnie w każdym momencie od nowa. Jest starszą, niż wszystkie moje myśli, niż wszystkie pamięci mych przeszłych istnień, niż Anamnezy, kiedy byłem chmurą, skałą, obłokiem — mieszkańcem Jowisza. Nieskończoność przechodzi przez serce me błyskającym promieniem wiary wiedzącej — dla tego jest ono śrubą okrętową, która w morzu nieskończoności bije równo, spokojnie, wiodąc okręt w mroki przeraźliwe.
— Do jakiego lądu?
— Wolność twórcza nie jest gieografją. W człowieczym losie związany jestem z ziemią. Nie wyczuwam ziemi, jak ten, który życie całe jeździ powozami i automobilem. Chodziłem nieraz zimną nocą bosonóż wśród wody, ostrych traw i głazów, kiedy z mroku wyzierały ślepia dzikich zwierząt i kiedy jedynym pragnieniem było — wejść do szałasu i zasnąć na wieki przy ogniu.
— Więc moralność jest wysłuchaniem głosu Jaźni?
— Moralność nie, ale sumienie — tak.
— W takim razie imieniem swej Mrocznej Jaźni ostatecznie żegnam was — choćbyście nawet byli witrażami, przez które widzę Cuda!...
Uśmiech wystąpił na twarz księdza.
— W porę przyszedłem — i w porę rozwiera ci się słońce, kiedy jeszcze mgła nie przeżarła oczu. Wiem, że pójdzie z tobą — — zdoła Cię uwolnić, i znajdziecie szczęście. — — Tu wskazał Imogienę, która nagle rozwarła oczy i wejrzała na księdza tak, że Piotra obleciał mróz.
— Wy pokorni Franciszkanie, trwożni o misterjum waszych dusz, kiedy upada na nie księżyc melancholji!...
Piotr — to Romeo, nic mający Julji, to Brutus, mylący się co do piersi, w którą należy uderzyć sztyletem. Znajdzie Julję i będzie kiedyś sam Cezarem.
A ty księże, mój opiekunie — nie silę się, aby znaleźć dla ciebie krótką definicję, lecz jeśli nie miałeś nigdy umiłowanej kobiety, miałeś miłość ludu; jeśli lud cię nie rozumiał, miałeś naukę; gdy kończyła się wiedza, żyłeś intuicją... Nakoniec w pustyni ostatecznej znajdywałeś skrzydła lucyferyczne, które cię niosły po straszliwie wspaniałych samotniach. Cóż dziwnego, że wielką górą będąc, rzucasz mroźny cień na własne serce i daremnie chcesz modlić się ze świętym Franciszkiem nad strumykami jasnemi...
Mojej męki nie powinnam wysłowić, bo każda sylaba jest hańbą. Ten, którego imienia wymówić nie mogę, dostawszy obłędu w Mesynie, znalazł się w gronie łotrów. Zaczęli jego olbrzymią wiedzę wyzyskiwać dla bezczelnych szantaży i zamaskowanych zbrodni. Przebyłam z niemi rok, wierząc, że mam do czynienia z pomocnikami myśliciela, odkrywcy... Włóczyli mię po wszystkich jaskiniach Europy, studjując jakoby psychizm życia i wyzwolenie świata. Ten człowiek był najstraszniejszy. Wreszcie zrozumiałam... byłam Antygoną przy Monstrum. Nietylko zgarniał cały mój zarobek w biurze, ale na ulicach żebrał. Wchodził do jaskiń, gdzie byli nieletni. Policja mnie aresztowała, biorąc za jego wspólniczkę.
Z więzienia mnie wypuszczono... Postanowiłam opuścić kraj nazawsze... Otrzymałam miejsce w biurze transportowym w Chinach.
Przed wyjazdem do Hańkou, przyszłam pożegnać go. Był nadzwyczaj przytomny, mówiliśmy o rzeczach duchowych. Wkońcu, miałam nieostrożność powiedzieć, że wyjeżdżam nazawsze. Zaczął szlochać, żałował mnie — i w egzaltacji uczuciowej rzekł, że musi mnie — komunję — zjeść.
Moc, z jaką to mówił, czarna żyła, która wystąpiła na czole — upewniły mię, że to nie jest żart.
Znajdowałam się w sali ogólnej. Dziwnym trafem nie było nikogo z dozorców. Drzwi otworzyć nie było można od wnętrza, zresztą on mnie trzymał... Zawołał współwarjatów, którzy go ubóstwiali — było ich z piętnastu. Miał odprawić Mszę Czarną.
Siliłam się na spokój, mówiłam do ich rozumów — rechot przemierzły był mi odpowiedzią. Położył mię na stole. Ustawili szklanki, zamiast kielicha; zapalono świece dokoła mnie — z Biblji czytano wersety, mieszając je z plugawemi bredniami.
Zaczęli szarpać na mnie odzież. W jednej chwili ujrzałam się nagą. Ten blizki mi człowiek przerażał mię najbardziej. Głowa mędrca, wzrok ostry, okrutny, nie widzący niczego prócz manji swej — włosy czarne, rozrosłe brwi, jak u trupa w grobie.
W momencie bluźnierczej konsekracji roztworzył paszczę, wpił mi zęby w pierś... Zaśmiałam się, rzekłam — że nie powinien mnie przyjąć bez wina.
— Bez win obchodzić się umiem — odrzekł szaleniec, nadgryzając mi żyłę i pijąc krew.
— Dzwonu, dzwonu! — krzyknęłam radośnie. — Przyniosę wam dzwon Zygmuntowski! — —
Zgodził się, kazał mi wstać. Złożyć musiałam przysięgę, że wrócę z wielkim dzwonem kościelnym...
Podeszłam spokojna ku drzwiom, zaczęłam stukać. W tej chwili dozorca roztworzył. Spojrzał ze zdumieniem, że — wychodzi kobieta okrwawiona i naga. Przepraszał mnie za nieuwagę... Utraciłam przytomność.
Doznałam czasowego porażenia woli. Teraz lękam się sama swego uśmiechu, bo zamrażam nim radość cherubinów. Uśmiechać się tylko mogę, jak księżyc przeryty lawą, ziejący kraterami, w których czatuje śmierć.
Uśmiecham się, jak Dżiokonda, słucham melodji wnieboidącej — zarazem słyszę z hukiem zapadające sklepienia mej duszy od przekleństw szaleńca: w napadzie furji, rycząc jak tygrys — przez drzwi mnie wzywał i przeklinał wszystko, co może się kiedyś ze mnie narodzić.
Mieszkałam u krewnych swych, pracować nie mogłam, miesiące całe nie sypiałam, czekając, kiedy ja sama będę taką... Kazali mi wyjść zamąż... miałam zanik woli... Wiecie już — wtenczas wpadłam w letarg — —
— I wyzwolił panią tak cudownie ksiądz — ale co to? — —
Imogiena zapadła znowu w głęboki sen. Ksiądz dał znak ręką, żeby jej Piotr nie budził.
— Ona jest w transie — rzekł. — Muszę jej duszę wyleczyć — z dna wyrwę Smocze Drzewo wspomnień. To, co brałeś za baldachim, jest kombinacją tych aparatów, któremi doktorzy Jodko, Baraduc i pułkownik Rochas fotografowali emanacje psychiczne — nadto zaś baterją prądów odycznych. Słuchając jej wypowiedzeń z najgłębszego dna świadomości, będę natychmiast zaleczał jej pamięć. I kiedy zbudzi się, wyjdzie świetlana, jak król Popiel z kąpieli Lety... —
Piotr stał się widzem najdziwniejszego zjawiska, jakie zna ziemia: jeśli potężne wrażenie sprawia widok nieba w teleskopie, o ileż bardziej mgławice psychiczne, które zbierały się na tle czarnego nieprzezroczystego lustra w powiększeniu soczewki nad śpiącą Imogieną! Ogień ciemny życiowości, wibracja sił, które Magowie dawni badali w milczeniach świątyń, myślał Piotr — nie zauważając, iż jego umysł nabiera już wtajemniczeń Adepta. — Zamiast ikonografji mieli jasnowidztwo i może inne środki, których znajomość dziś zatracona? — Wglądał w mglisty fluid, który odbijał na ciemnym lustrze. Ksiądz Faust określił to jako czynnik pośredniczący między życiem kosmicznym a indywidualnym: płynęła nieskończona ilość ożywionych centrów elektro­‑życiowych. Ksiądz mówił cicho modlitwę, twarz Imogieny promieniała. I zaczęła się kształtować postać jej — dokoła kręgu jasnego, który był zwarciem kilku osobowości, które tworzyły jej Jaźń. Naliczył ich Piotr siedm. Utworzył się subtelny czteropromienny krzyż pod wpływem działań mocy kosmicznych i indywidualnej. Imogieny dwojnik zbierał fluid, jak to czynią Jogowie indyjscy przez zwalnianie oddechu. Świadoma swej mocy dusza Imogieny nabierała wyglądu bogini Żywji, wychodzącej z podziemi Śmierci i Mroku.
Ksiądz Faust mówił cicho:
— A życie było w Słowie i życie było światłem ludzi. Światłość była na świecie i świat był przez nią stworzony; ale świat jej nie poznał. —
Nad głową Imogieny wirowały światy przedziwne, natomiast u stóp jej pełzała ohydna larwa. W tę wpatrywał się Piotr: złośliwa twarz o jednym oku. Tym zimnym okiem gasił potwór Światło, które było Życiem i Słowem!...
Światło, w którym dusze umarłych pogrążają się, a w którym ekstatycznie płynie teraz śpiąca...
— Mów, Imogieno — zwrócił się do niej ksiądz — w imię tego cudownego światła, które porywa — i wznosi perłę istoty twej z głębiny na powierzchnię innego wymiaru, gdzie promieniuje Duch. Znalazłaś przystań przeze mnie. Zapomnij o miłości dla nieszczęsnego warjata swego ojca...
— Mój ojciec nie był warjatem — —
— Być może uznajesz to za coś innego z tych wyżyn, gdzie teraz przebywasz? Może rodzaj satanicznego opętania, które znali egzorcyści tak wytrawni, jak Papież Leon III, i myśliciele ostrożni, jak Elifas Levi, Huysmans, Bois — —
— Byłeś w błąd wprowadzony wizją własną w aparacie — mój ojciec legł, zabity odłamem kolumny — —
— Więc uznaj za przywidzenie te okropności, które miałaś przeżyć po Mesyńskiej katastrofie... Nie było nigdy tych czasów, gdy jakoby jeździłaś z nim po norach Europy i Ameryki —
— Nie z nim, z tobą!
Piotr oniemiał. Wpatrzywszy się w księdza, ujrzał, iż czarna pręga wystąpiła mu na czole, miał twarz męczeńską — silił się mówić, słowa mu więzły.
— Mów, co się stało z twym ojcem? — wykrztusił ochryple.
— Zginął w Mesynie.
— Tym obłąkanym — — ten mędrzec — —
— Konrad zginął — rzekła Imogiena wymijająco.
— Więc to ja? zdawało się mi, żem podróżował — — pomnę, czułem się psychicznie chorym — — Monstrum, które małoletnich — — ten żebrak przemierzły — ten ludojad, który pił twą krew — — na mnie czas, przyjaciele moi!...
Wizja ekstatycznej postaci znikła.
Ksiądz powstał — wzrok miał zapadły i skamieniały. Imogiena mówiła głosem obojętnym, nieczułym, z wzrokiem szklanym Jasnowidzącej.
— Musiałam Ci wyjawić, bo nie mogłam ukryć — żeś pokonał Mrok duszy... Minęło już niepowrotnie wstrząśnienie mózgu, któregoś doznał w Mesynie. Uciekszy ze szpitala, wyleczyłeś się nad Oceanem, w słońcu. Żaden Indus jog nie pomógł ci, ale twoja własna Jaźń. Ledwo odzyskawszy człowieczeństwo, przyszedłeś mię wyratować, w tym właśnie momencie najwyższym, gdym leżała w trumnie... Znalazłam u ciebie ukojną przystań, pracę — żyłam prometeizmem.
— Nie pocieszaj mnie. Żadne nieszczęście, żadna mimowolna hańba, żadna najrozpaczniejsza niedola Nieodpowiedzialności i nawet Obłędu, nie są w stanie zniweczyć prawdy mojej świątyni! — cicho, posępnie mówił ksiądz. — Ale ty, jakżeś biedna!
— Śniłam rzeczy straszne... po nocach opadają mię potwory... Kiedy je zabijam, idą na dno morza i stają się jeszcze groźniejsze.
— Odwagą nadludzką mieszkać ze mną... Łudziłem się, że to był inny — — ów, który cię woził po świecie — i znieprawiał!
— Krzyże bywają straszniejsze, niż Chrystusowy — rzekła lodowym głosem Imogiena.
Ksiądz Faust zakrył oczy ręką, lecz wnet odjął i mówił cicho, przejmująco:
— Boże, odejm nam pamięć rzeczy, któremi mrozi piekło.
Nie łam wiar naszych w święte źródła życia.
Nikt — pomnijmy to, — nie jest mechanicznym rezultatem swych rodziców lub warunków życia.
Możemy iść ku gwiazdom — i gwiazdy przyjmą nas.
Wiemy, z jakiego udręczenia wyszedł Chrystus.
A przecie któż wątpi, że był najczystszym z ludzi?
Piotrze, ducha oporu w bezcelowym męczeństwie i ponurą chęć zemsty, która jest w tobie, wypędzam na wieki.
Imogieno: melancholię, wstręt ku sobie, niewiarę w siebie, wrażenie Iluzji Bytu, których to demonów masz wszystkich — wypędzam na wieki! —
Zdało się, że łkania rozsadzą pierś leżącego krzyżem Piotra; tak cierpiał strasznie za księdza i Imogienę.
Przy wyrazie Oremus zaczął się modlić za ich serca zbyt otchłanne. Przy: Exorciso vos! pochylił głowę, bo uczuł, że leży sam w dolinie głębokiej.
Zatracił przytomność, raczej zdwoił ją — idąc w tajne głębie Anamnezy.
Kiedy wzniósł oczy, brzask wkradał się, mroczniała wieżyca kościelna z za kotary. Księdza Fausta nie było już w pokoju.
Zbudziła się po chwili Imogiena, jak chory z głębokiego snu, po którym nastaje zdrowie.
Ręce wyciągnęła, widząc zapatrzonego w wizję wewnętrzną.
Zdała się mu, jakby rzeźbiona Pieta — tak leżąc w zbożu, patrzy pielgrzym strudzony w niebiosa.
Cała już była uśmiechem, radością, wzlotem czynu!


XXI. WIĘZIENIE.

Zawrzyjmy ze sobą — rzekła — śluby na życie i śmierć, na wygnanie i więzienie!... Jeśli będziesz wolny — przetwórzmy się w kapłanów wiedzy i mocy życiowej. Przed nami praca: ja w dziedzinie nauki teoretycznej, wgłębiając się w źródła moralne i religijne — ty, w dziedzinie techniki. Porywa Cię muskulatura wiedzy zachodniej — i to, czego nam najwięcej brak... Walczyć będziemy nadto z podłym erotyzmem, który przeżera nasze społeczeństwo. Jak ks. Reichsztadzkiemu, Orlęciu Napoleona, została jedyna wolna droga. Więc my ją zamurujemy, w imię uwielbienia dla prawdziwego żywiołu... Po latach 7, jeśli będziemy siebie już godni — posiędziemy się w chacie, zbudowanej przez nas na brzegu lasu i rzeki, wśród ornych uprawnych pól... Zdobyć musimy wszystko, na najwyższej grzywie życia Oceanicznego lecąc — —
Milczał Piotr i wsłuchiwał się w jakieś brzęki — pot zimny wystąpił mu na czoło. Twarz stała się śmiertelnie blada.
— Zdawało się mi — rzekł, wysilając spokój — że jedna z tych maszkar dzikich Indjan wejrzała na mnie z poza kotary. —
Imogiena wstała i, jak myśl, błyskawicznie rzuciła się ku drzwiom, gdzie zdawała się też zauważać jakiś ruch. Rozchyliwszy kotarę — stanęła zdumiona. Tam stał ów nieznany, który jej wieścił wyzwolenie Piotra — i grupa nowych żandarmów, którzy rozprawiali żywo, choć półszeptem z Fiodorem Iljiczem.
Ten ostatni musiał mieć wielki posłuch, bo nikt nie śmiał wchodzić do komnaty. Wierzył Fiodor Iljicz słowu księdza i zapewniał innych.
Kotara zakryła się.
— Kto jest ten człowiek? — spytała Imogiena.
Piotr uśmiechał się dziwnie, kajdany wziął z kąta i nakładał, ściągnąwszy na śrubsztaku ogniwo przepiłowane, tak, że nie było znać rozluźnienia.
Teraz dopiero odrzekł.
— Ten człowiek — to niezwykłej tresury dog myśliwski. On nie zatapia kłów odrazu w szyi jelenia, lecz chce, żeby ten umarł ze zmęczenia, ścigany przez strach, a wiedziony przez Nadzieję. To dawny mój towarzysz, zwie się Kondor. Mamy osobiste porachunki. A teraz odpowiem Ci na twą miłość.
Chcesz ze mną po wyjściu na wolność tworzyć nowe drogi — Ciebie sobą nie zwiążę. Jestem straconym posterunkiem, choć odzyskałem dzięki Nocy tej wolę wytrwania. Nie pragnę wyzwolenia, jakkolwiekby to wydawało się hańbiącym mą naturę wolnego człowieka. Bo nie widzę przed sobą drogi. Stało się tak, że szedłem dotąd inercyjnie mocą rozpędu sił życiowych. Noc ta odjęła mi wiarę w nieomylność mego instynktu, który szedł zabijać tych, co mu stawali na drodze. Ksiądz Faust wartość mego czynu przekreślił, jak wypracowanie szkolarza. Na razie więc nie mam dokąd iść. Byłoby mi straszno, będąc na wolności, opuścić naszą sprawę. Wolę na wolności nie być. Zatęskniam się za niektóremi ludźmi z „naszych“ — natury orle. Ale musisz im rzec ode mnie: nasze konspiracje są bohaterskie i zarazem niepoczytalne. Tworzą niepotrzebne męczeństwa i zanim zawisną na krzyżu, rozgadają o tym szeroko i długo, a nawet poślą o tym do gazet. W życiu zaś czym różnią się od filistrów? tylko odwagą. Celem ich zostaje tosamo użycie — z warunkiem, że chcą teoretycznie, aby używały też masy. Przed pójściem na wyprawę piją. Wojsko Kromwella przed bitwą modliło się. Dawni Polacy też. Dzisiejsi rycerze to natury nieświadomie religijne, ale z błahym światopoglądem: chcą stać się podobnemi do państw mocnych. Trzeba, aby ktoś zrobił rewolucję w samej rewolucji.
I teraz rozumiem, że jedyną prawdziwą rewolucją jest religijny czyn — tj. czyn, zmieniający naturę poziomą człowieka. Uświadamianie rewolucyjne? toć chłopom tutejszym nie mają nic lepszego do dania, niż Kautskiego i sławetne „legiendy“. Widząc jednak tę przepaść, w którą zabrnęła nasza rewolucyjność, czyż miałbym siłę wyjść z niej? Wierzaj mi, nie mam żadnych nienawiści — niczego więcej nie pragnę, niż wielkiego ołtarza — ale chyba już tylko kataklizm, niwecząc prawie całą ludzkość, z resztki ocalałej w górach może wyprowadzić nowe Braterstwo!
Przeczytaj ten list — miałem go dotąd przy sobie. Przysłał mi z więzienia mój najdroższy towarzysz i druh. Jest niewinnie skazany za mnie. Całą jego winą, że widzieli go wychodzącego z cukierni razem z kimś nieznanym, kto rzucił pocisk. Tym kimś byłem ja. Skazany został na dożywotnią katorgę. Ja zaś nie mogłem dowieść winy własnej — bo zapewniano mnie, że uczyniłem inny zamach w tymsamym czasie, gdzie był człowiek przypadkowo do mnie podobny, —
Imogiena rozwinęła arkusik szczelnie zapisany charakterystycznym więziennym pismem.

— Miły mój! ten list mam sposobność wysłać drogą wyjątkowo pewną. Zniszcz go natychmiast. Kiedyś podczas rewizji znaleziono kartkę twą pisaną do mnie — za to nie dano mi widzieć Matki, która zebrała się przejechać parę tysięcy wiorst i stała napróżno przed kratą — istna Mater Dolorosa. Musiała wracać, nie mogąc zmienić kary, ani też czekać miesiąca na ten dzień, gdy najbliżsi krewni mają prawo mówić z uwięzionym. Odbywa się to zresztą za potrójną kratą w półmroku korytarza wśród piekielnego gwaru kilkunastu rozmawiających, którzy chcą wyzyskać 20 minut — — echo donośne miesza wyrazy, warta, chodząc wśród rzędu krat, zakrywa co chwila postacie — — otóż ja, prawdę powiedziawszy, rad byłem, że matka mnie w ten sposób nie widziała. Nie zobaczę jej zatym już nigdy. — Mam pracę od 7 rano przez dziesięć godzin. Muszę tkać albo pudełka kleić. Nie chcąc kleić dziennie 5000 pudełek przepisanych — wybrałem warsztat. Wielki prymitywny sprzęt zajmuje połowę mej celi; ogłusza stuk, chmury pyłu dobywają się podczas roboty i opadają w ciągu dnia warstwą grubą na cal. Wszędzie, więc pewno i na płuca, które kaszlą i krwawią się. Niewolno mi ustać na chwilę: wtedy otwiera się okienko i pada ostre napomnienie dozorcy lub żołnierzy. — Wieczorem, po ukończonej i do kontroli oddanej pracy, mam nareszcie dwie godziny dla siebie. Usilnie staram się uczyć. Przez godzinę obiadu czytam powieść.
Bibljotekę więzienną mamy porządną. Są tu książki francuskie, angielskie, niemieckie, nie mówiąc o rosyjskich. Korzystam więcej, niż może dawniej na wolności. Z polskich dzieł nic tu prawie niema. Wpadł mi jednak w rękę rocznik pewnego pisma. Podobnego jadu, a raczej czegoś tak ciągle i płasko jadowitego nie wyobrażałem. To mnie skłoniło do przeżycia Ewangielji i Fioretti. Uzyskałem wzrok na doliny zasłane przecudownym światłem. Poznałem Miłość, która gwiazdami rządzi — przez nocy kilka był przy mnie Anioł, który gdy pociągnie smyczkiem po strunach — melodja duszy rwie się wzwyż, a gdyby pociągnął smyczkiem w dół — umarłbym z obłędu. Albo pisałbym, jak pisze pewien chory człowiek. Co myślisz o tytule, gdzie jest wyrażona Myśl — i do tego myśl niedająca się pokonać? tytuł wszak piękny. Musi na ludzi działać niby pobudka bojowa. Wyobraź pobudkę bojową — i uroczysty marsz do straszniejszego więzienia niż moje — do tępszego przybytku, niż babami staremi zapełniona kruchta: więzienie duszy!... kostnica myśli... karuzel niepodległości...
Innych polskich książek tu nie dostaję. Kolonja Polaków w naszym mieście wielka, ale nikt do nas nie zachodzi, nikt o nas nie troska się. Nawet ksiądz nie był tu od lat paru. Jedni robią pieniądze, tamci uczą się poto, żeby zrobić pieniądze. Albo — — robią nielegalności, żeby nic już stać się nie mogło rzetelnie mądrego. Myślisz może, że znudziła mię strawa, że dopominam się o lepszą, z jałmużny jakichś, którym się wszystko przelewa? Chleb czarny jest tu bardzo dobry. Zupa stale zła, ale jej nie jadam. Herbatę własną mam, jeśli rodzina przysyła mi coś więcej — rozdaję innym więźniom.
Nie widuję nikogo ze świata. Zdaje mi się, że wyjechałem w podróż ogromną — do Ameryki. Nie, już dawno w Ameryce wylądowałbym. Naokoło ziemi też nie, bo po latach kilku okręt natrafiłby wkońcu na jakąś rafę i zatonął.
Płynę po morzu kosmicznym — dookoła wszechświata. Katorga dożywotnia — to znaczy, jeśli umrę za 13 lat, 7 miesięcy, 21 dni i 8 godzin, włączając lata przestępne — muszę jechać mym okrętem, zwanym „Lasciate ogni speranza“ — sto jedenaście tysięcy, pięćset pięćdziesiąt dwie godziny. Jeśli zaś v — czyli szybkość — równa się szybkości myślenia, to mam bezmiary iście Boskie. Co możnaby z tego zrobić, gdybym miał pług w ręku, albo pisywał krytyki i książki, albo przyczynił się do niepodległego od lichych pasji — myślenia? Lękam się przesądzać. Myślę jednak, że czyniłbym sprawę słoneczną: dając chleb z dobrej mąki, czystą wodą rozrobiłbym, w ogniu pobłogosławionym upiekł — — Niemajętnych miałbym za braci. Majętnych też. Świat w pole wywiedziono teorją walki o byt. Zamiast wieść tłumy ku wyższej przemianie, wiodą ku deprawacji przez uznanie mechanizmu cywilizacji za samą cywilizację. Z drugiej strony — kult uznano za religję, Wobec tego — niedziw, że gdy najważniejsze zmylono — tworzą się improwizacje zbawienia ludzkości — contra spem. Najważniejszą rzeczą z mego więzienia, którą muszę przesłać, jest moja Wiedza. Wiem, że jest straszliwa i niepojęcie cudna Światłość ponad wszystkiemi więzieniami życia!
Ale moje nerwy, płuca i serce już wytrzymać nie mogą. Nie mogę żyć, chodząc pół godziny dziennie miarowo po podwórzu, z którego nie widać niczego prócz murów. Bo w niebo spojrzeć niewolno, ani w Słońce skrzydlate. Nie darmo widział św. Franciszek skrzydła przybite do krzyża...
Więzienie nasze jest ogromne. Większe niż obwód prowincjonalnego miasta. Widziałem dozorcę z numerem 721. Możesz wyobrazić, ilu jest więźniów — lecz nic o sobie nie wiemy. Myślę jednak, że nawet wolne miasta zmieniły się też w więzienia, bo dusze nie mają wolności nigdzie...
(Następował kryptogram i Piotr czytał półgłosem, odcyfrowując Imogienie znaki):
Towarzysze przekopali tunel, podłożyli minę. Stary komin jest obok mej celi: wiedzie do dawnych lochów, gdzie było centralne ogrzewanie. W lochach złożono dynamit, czy jeszcze coś straszniejszego. Gdy wybiję parę cegieł — przewód otwarty — — mam rzucić iskrę nocy, którą uznam za stosowną, Wszystko wyleci w powietrze. Niektórzy przeżyją i zdołają się uwolnić. A może wszyscy zginą? Co uczynić? jechać wraz z innemi w tę podróż dookoła wszechświata — czy zakończyć tak majestatycznie? musisz mi dać odpowiedź.
Ze śledztwa wiem, że wezwą ciebie do mego więzienia i że będziemy badani razem — w twojej sprawie. Otóż jeśli trzykrotnie przyłożysz rękę do czoła — znaczy, że mam wysadzić w powietrze tegoż wieczoru. Jeśli dwa razy — znaczy wstrzymać się mam do bliższej wiadomości.
A jeśli raz przyłożysz rękę do serca — znaczy, że mam okręt swój, jadący dookoła wszechświata, nazwać Nadzieją — i wytrwać spokojnie, ucząc się aż do śmierci i wmyślając w głębię Bytu.
Żegnam cię, kochany bardzo współwinowajco. Byłem, jak wiesz, niewmieszany zupełnie do waszych spraw — ot, zwykły koncypjent adwokacki. Przypadek śmieszny uczynił mię domniemanym bohaterem. Późniejsze jednak przejścia wyrobiły coś ze mnie. Chcę z Tobą być w telepatji duchowej. Na wolności czasem kochankowie zawierają umowę patrzenia razem, choć z różnych krańców Europy, na tę samą gwiazdę. Patrzmy co wieczór w wspólną gwiazdę duchową. Nie wybieram oczywiście żadnej latarni w rodzaju uczonego Haeckla. Mówię o gwieździe — — Domyślasz się — i nie będę imienia jej wymawiał, gdyż jest ono bardzo dla uszu współczesnych dziwne. Żyjemy pod władzą zmysłów i eksperymentu. Wprawdzie i ja kocham cywilizację. Ale poza tunelem mozolnie wyżłobionym w materji ziemnej — rozpoczyna się kraina Błogosławieństw i Wielkiej Miłości! Jednocześnie pracuję twardo kilofem rozumu i z natężeniem badam każde bodaj najdrobniejsze zjawisko. Wierzę bowiem, iż Lucyfer wprowadzi do *|

Twój w wolności duchowej brat
Anatol.

Milczała czytająca, drżącemi rękoma mnąc list i zwolna zbożnie kładąc go na środku ognia w kominku. Błysnął papier chorągwią świetlaną, zaczernił się w zwitek węglowy i rozpadł od podmuchu wielkich bukowych szczap.
— Tak — mówiła cicho kobieta — jeden dowód więcej, że należy utworzyć religję — z popiołów martwego kultu wziąć żywą iskrę. Nie odpowiadają już nam naiwne pojęcia pierwszych wieków chrześcijaństwa. Lecz sama myśl, która umiała dać ludzkości skrzydła aeroplanów, nie umie ożywić zachwytem twórczym mechanicznej uwagi awjatorów. Tam gdzie jest życie promieniujące w wolności, choćby się było zamkniętym w więzieniu — tam, gdzie można dosięgać wszystkiego wolą napiętą jak łuk — wyrzuceniem strzały w niebiosa, tam jest ów Jedyny z gwiazdą: Chrystus św. Jana i przyszłej ludzkości. To co jest nam dziś ledwo mżeniem wdzierającym się, będzie pełnią rozwartych wrót!
Piotra jakby olśniła wizja — zasłonił przez chwilę twarz rękoma, i z rozjaśnioną tak niezwykle, jakby przez te kilka sekund roztworzyły się okna na nieskończoność, mówił:
— Napełnia mnie całego niebo mojej duszy. Gdziekolwiek spojrzę, kresu jego nie widzę. Jeśli umrzeć mam, radość mię porywa, jakbym szedł na wesele do wielkiego króla. W najgłębszej ciszy patrzę na burzę, która nadciąga — teraz widzę — i jestem pewny, że teraz Jestem.
Gdy zginąć mam, widzę, że jest Ktoś jeszcze, nieginący.
Teraz, gdy mię przebija 7 mieczów ognistych, szczęście moje budzi się w Nim, jako Feniks ptak z popiołów gorejących zrywa się i rozbrzmiewa pieśnią.
Ani nie pojmę tego, co ze mną się dzieje.
Michał Anioł, rzeźbiarz i półbóg w sztuce, kiedyś tak rzekł z miłości i rozpaczy — „Kto mnie mógł wyrwać ze mnie i jaka władza może beze mnie moją rozrządzać osobą?“
Jakby nie aprobował własnego porównania, zaprzeczył lekko głową.
— Zamilknąć muszę — mówił — jak z ballady Mickiewiczowskiej dziewczyna urzeczona, która ujrzała widmo: — musiałbym mieć tysiące litaurów złotych, abym wysłowił! Wtedy, gdym całował imię twoje, Walkirjo, nie byłem ni w setnej części nawet na progu tego szczęścia, które mam teraz. Śnię? czy przebudziłem się? Imogieno, żegnam cię, czy witam dopiero? Morze cierpień uśmiechnęło się mi, jako senny brzeg lazurów... Męczarnia szubienicy wydaje się mi krzyżem, z którego lekkim jest odlot.
Miłości Ducha, czemu ukrywałaś się mi tak długo?
Niechaj mnie nie wezmą ręce człowiecze, któreby mnie musiały uznać za szaleńca... Wolę już ręce Śmierci.
Jestem uczniem Proroka... nie, jestem już tylko uczniem Najwyższego.
Nie rozumiesz mię, Imogieno, nie rozumie mię nikt. Nie rozumiem sam siebie — kto mnie mógł wyrwać ze mnie, zawartego w ciasnocie — i uczynić nagle — nie królem, bo to liche pojęcie, nie skrzydlatym gienjuszem, bo to ledwo punkt wyjścia — ale niebem? — — nie mam innego określenia. Słuchaj, czyż ty nie słyszysz, że Niebo napełniło mię aż po brzegi — powołanie moje dopełniło się — — ujrzyj przeze mnie Wskrzesiciela z najgłębszych mogił...
— Kosmiczne słonce! — szepnęła Imogiena z takim zachwytem, jak na Mont Blanc ogląda podróżny wśród morza fal gigantycznych lodowych — mityczną tarczę Żywego Herosa pustyni — — —
Podszedł do kotary i mocnym głosem zawołał:
— Oddaję się w ręce wasze. Ksiądz słowa nie złamał. Jedziemy, nieprawdaż?
— Rozumiemy pańską chęć wyjaśnienia sytuacji — odparł szyderczy głos, silący się być uprzejmym, — ale musimy być ostrożni. Banda pańskich współobwiesów ukryła się w borze, mają pewne rozgłośne przyrządy. Wobec tego poczekamy, aż nadjedzie kompanja wojska. Proszę być spokojnym o całość swego trupa. Ja ręczyłem tu obecnemu naczelnikowi straży. —
Kotara się rozchyliła.
Elegancki blondyn skłonił się w stronę marsowego wojskowego ze szlifami majora, którego zimna i sroga twarz nie zapowiadała żadnych względów łagodności.
Zabrzmiał dzwon kościelny z poblizkiej wieży. Głos jego uroczysty, głęboki, wstrząsnął wprost już fizycznie nerwami i sercem. Huczał potężnie, rozgłośnie — zagadkowe jego tony wieściły coś, na co nie ma słów, ani pojęć język ludzki. Coś pradawnego, wiekuistego raczej, mającego powagę Ezechjela prorokującego — —
„Na górze świętej mojej, na górze wysokiej — tam mi służyć będzie wszystek dom — —
I zgromadzę was z ziem, do którycheście byli rozproszeni i poświęcon będę przez was przed oczyma narodów... Niech będzie dwoisty Miecz i niech troisty będzie Miecz zabitych: toć jest miecz pobicia wielkiego, który je czyni zdumiałe. Mieczu, mieczu, wynidź z pochew na zabijanie, wypoleruj się, abyś błyskał, a zabijał! Na miejscu, na którymeś stworzony, w ziemi narodzenia twego sądzić cię będę. W ogniu zapalczywości mojej dmuchnę na cię i dam cię w ręce ludzi głupich i czyniących zginienie. Ogniowi będziesz potrawą, krew twoja będzie w pośrodku ziemie, zapomną cię, bo ja, Pan, mówiłem.
A teraz, mieczu — wróć się do pochew twych!“ —


XXII. ŻYCIE TWÓRCZE.

Mrok. Młodziutki księżyc migał pozłotą przez witraże. Mnóstwo mirtów i drzew pomarańczowych, będących w kwitnieniu, poustawiał kościelny. Na chórze rozbrzmiało muzyką organów Veni Creator.
Zmierzał ku saniom konwój żandarmów, złożony z dziewięciu zbrojnych, nadto naczelnik, kilku strażników, parę osób cywilnych rządowych. Wśród nich Kondor wyróżniał się — i widać, że on prowadził tę żelazną akcję, Imogiena zmuszona była iść zdala, trwoga, jak miecz w ciemnościach bijący, przelatywała jej serce.
Nie zamieniła z Piotrem ani jednego wejrzenia.
Dzwony wciąż biły... Może kościelny miał syna idącego do wojska, może starzy gospodarze ciągnęli sznury na wieży — bo taką rozpaczną pogwarą spiżową brzmieć zaczęły dzwony.
Naczelnik straży rozmawiał z księdzem i pytał, co za światła widzi na rzece, jaki to huk nieustanny niby spadającej katarakty? Ksiądz zaproponował podejść wszystkim bliżej i od drugiej strony zajść do kościoła. Ujrzeli rzekę, która niegdyś chłonęła wojska Francuzów i Polaków w strasznym pogromie przez Demona Mrozu, teraz ujęta tu w olbrzymią murowaną tamę. Majaczyły w mroku turbinowe koła, na brzegu stały zabudowania fabryczne.
— Nie widziałeś pan naszych turbin, bo jechaliście przez te niegodziwe mosty, które przede mną jeszcze postawili tu inżynjerzy, — mówił do naczelnika ksiądz. — Trudno mi w krótkich słowach opowiedzieć, ale to właśnie z tego powodu przezwali mię Faustem: że niby jak ów niemiecki alchemik, zająłem się pod koniec życia oświatą i pracą wśród ludu. Wybudowałem tamę; jeden główny pęd obraca gigantyczne koło, które tworzy siłę motorową dla młyna, foluszarni i wytłoczni olejów; mniejszy oświetla wieś, czego dzisiaj nie widać, gdyż ze względu na wilję, ludzie, a nawet żywioł natury zaniechał pracy; wodospad trzeci zobaczymy jako integralną część, zamiast absydy, gdyż jest on tam symbolem życia walczącego z materją.
— Dziwa mi ksiądz dobrodziej opowiadasz nieprawdopodobne! Eh Rosja, kiedy to przed nią będą horyzonty drugiej części Fausta, którego czytałem w one czasy, gdym wmyślał się w Michajłowskiego i deklamował „Rycar na czas“ Niekrasowa... Dużo sił przemarnuje się u nas — szeptał, aby Piotr nie usłyszał, ni żandarmi, — zanim zorganizują się masy pod wodzą wyższych ludzi...
Zwrócił się do żandarmów, którzy zapatrzeni byli w elektryczne światełka, zlekka mżące wokół żelaznych machin, potężnych lewarów na rzece i wśród sennego podwórca fabryki.
— Nie chciałbym dopuścić do rozlewu krwi. Niewiadomo, kto i gdzie może wywołać wybuch. W kościele bezpieczeństwo największe!
— Zapraszam chętnie, — odparł ksiądz.
Porozumieli się żandarmi z naczelnikiem, noc była istotnie jeszcze tak głucha i groźna, że weszli do kościoła.
Piotr szedł w konwoju przez kościół, napełniający się ludem. Z podziwem rozglądał się. Kościół wiejski starodawny zmienił się w świątynię nietylko wiary, ale wiedzy: można tu było zgromadzić reprezentantów ludzkości, zarówno Lionarda da Winczi, jak Mickiewicza, zarówno księdza Skargę, jak Dżiordana Bruna. Pod stropem na elipsach i kołach krążyły ciała niebieskie wraz z swemi księżycami, z których każdy miał swój bieg właściwy. System zegarowy wprowadzał je w ruch. Piotr unaocznił sobie stanowisko ziemi maleńkiej, jak świecąca pomarańcza, wobec olbrzymów metrowych Neptuna i Saturna. Słońce nie było tu w proporcji naturalnej, bo musiałoby zająć cały przestwór, a może właśnie kościół był tu słońcem? zamiast słońca fizycznego był punkt, wyrzucający snopy promieni tęczowych.
Wiedli mimo płonącego ognia. Na kratach leżały grube leśne bierwiona, przypomniał się mu Znicz litewski, ołtarze bramanów, ofiara Ifigienji greckiej — wreszcie święty Wawrzyniec, który położony na rozpalonej kracie radował się — według legiendy — w zwycięstwie zupełnym Ducha.
Czworo pacholąt sypało kadzidła bursztynu i zioła. Kilku sędziwych gospodarzy trzyma węgle jarzące w kagańcach i trybularzach. Imogiena klęczy w kręgu złotych rozświetleń, wpatrzona w krzyż, który góruje nad ołtarzem. W cichej modlitwie skupiał się do mszy wikary. Poznał ze wzruszeniem Piotr umierającego, którego widział na fotografji; więc wyszedł jednak zwycięsko z agonji i ożywia swą wiarą lud?... Zwalniał kroku i wszędzie przyklękał, aby uzyskać czas; rzucał wzrokiem to na dym z ogniska, odprowadzany przez okap w kształcie kaplicy do filaru kościelnego, zapewne wydrążonego; to w twarz wikarego, rzymską, spokojną, natchnioną; nakoniec w Chrystusa, który rozpięty na drzewie męczarni, w tym śnie życia wiecznego przewodniczył misterjom.
Piotr doznał potężnego wstrząśnienia, spotkał w sobie oczywistość żywą Chrystusowej postaci, która mimo wiedzy jego była mu tak bezbrzeżnie blizką!...
Wiedli go żandarmi przez tłum, aż do krypty. Mając już tam zejść, ujrzał opalowe mżenia; okna zakryte kotarami, zresztą zawcześnie na jutrznię w tej porze grudniowej. W kierunku absydy, gdzie huk wodospadu, wejrzał — i żadna siła nie mogła już go skłonić do pójścia; żandarmi, nie chcąc w kościele użyć przemocy, zostawili więźnia na chwilę.
Witraż apokaliptycznej potęgi. Mnóstwo barw mieniących się od fijoletowych korali, tęczowo ciemnych mórz do jasno zielonych łąk i złotych Aniołów, zamierzchłych niby na tysiącoletnich bizantyjskich obrazach w Sienie. Świat mistyczno­‑realny uwidoczniał się w trzech regjonach. Najpotężniej występujący trójkąt Lucyfera miał siedem lamp ognistych na wirchu piramidy — być może zmysły rozwarte na mrok? czy też owe siedem osobowości, tworzących Jaźń? Wewnątrz kula wypełniona ogniem i jakby jezioro krwawe, gdzie migota złociste, gorejące, niespokojne, trawione bólem znikomości serce. Regjony te barwy turmalinowo­‑zielonej to przyroda; ale otaczał je mrok nicości i zgonu.
Występował świat misterjów. Gaszony dotąd prawie zupełnie nawałą zmysłową, w swych emanacjach lazurowych występował w takiej chwale, iż rozum, instynkty, świat cały widomy zdały się tylko przygotowaniem do wiodących w zaświaty dróg: ofiary, przemienienia, zmartwychwstania. Niczym wobec tej modrości Grota lazurowa, gdzie, jak wiadomo, słońce przesiewa się przez wielką głębinę wody morskiej i w tym przebarwieniu wchodzi do ciemnej groty fosforescencją błękitną z czarnej głębiny.
Wizyjny świat, który stworzył Słowacki w III akcie Oceanid lub w Genezis — tu przybrał kształty myślowe, prawie doświadczalne. Witraż stanowią zarówno barwne szkła olbrzymiej tafli, jak drgający pęd wodospadu: za pomocą pryzmatu chemicznie przyprawionych substancji wydobyto czystość niesłychaną barw, istną Genezis światła.
Piotrowi pomagał szept ludu; nawet prości włościanie doskonale już orjentowali się w tej symbolice, rozmawiali o wolności życia, łamiącej się z bezwładem materji. Wodospad, dzieląc się na dwa prądy, przedstawia formy nieorganiczne, opadanie energji — katodos, zejście do Hadesu; ów zaś potok prawy, idący przeciw tamtemu — życie form organicznych. Wszak życie jest dźwiganiem się wzwyż wbrew prawom materji, wspomniał Piotr zdanie współczesnego filozofa. Prąd atomów krystalizuje się w formy geometryczne, zaradza kryształki śniegu i groty stalaktytowe; prąd życia wznosi się od bakterji ku Prometeizmowi człowieczemu, ale rozdzielony znów na dwa toki — jeden zwierzęcy, drugi pokrewny mu, różniący się jednak zasadniczo, ludzki. Różnicę tę sprawia emanacja mocy absolutnych, które idą zarówno z nadczłowieczeństwa niektórych gienjuszów i świętych, jak przedewszystkim z bezbrzeży Boga, który obejmuje twórczość życia w ciągłym, nieustającym: Stań się!
Nie jest to więc Bóg bezczynny Spinozy, ani symbol wiecznej materji! jeśli w kręgach Lucyfera staje się niepojętym, a nawet wręcz przeciwrozumowym, to objawia się w błyskawicach intuicji, choć te są też jako trawa maleńka wobec fal olbrzymich gorejących Adyjamontu Boskiego — tj. niebiosów twórczych.
Człowiek­‑Prometeusz, z swemi słabemi zmysłami, z swym rozumem, a nawet intuicją i ekstazą — znajduje się wobec takich bezmiarów, ze jeśliby całą wiedzę zdobytą sprowadzić do alfabetu, ludzkość dopiero jest w alfie. Sklepienia Drogi Mlecznej schodzą się z niemniej wspaniałemi sklepieniami duchowemi mędrców i ekstatyków; ci ostatni miewali nieraz mierną inteligencję, jednak czuciem sięgali równie daleko jak mędrzec mostami swych analogji i indukcji. Wprawdzie, ekstatycy stawali się nieraz tępemi inkwizytorami lub naiwnemi relatywistami, mając jasnowidztwo św. Teresy czy Swedenborga. Wniosek, że niepodobna ani niewolno wyłamywać się z praw tego świata; niewolno gardzić materją, wiedzą, doświadczeniami, nawet zmysłowością i zwątpieniem!
Lucyfer, a mówiąc naukowym symbolizmem, materja cała przepojona jest impregnacją bezmiaru. Dla tego Fechner psycho­‑fizjolog potwierdzał zdanie Pawła św.:
In Deo vivimus, movemur et sumus. —
Świat przenikają różne energje; zatym matematyczna formuła, głosząca ostateczne zamarznięcie świata, opartego jakoby jedynie na energji świetlnej, w rzeczywistości dokonać się nigdy nie może.
Fale ludzkości wyrabiają wciąż nowe, niepowtarzające się, niby w kalejdoskopie, życie twórcze, dochodzące wyżyn nadświadomości. Ale na czymże wspiera się człowiek? oto na życiu zwierzęcym i roślinnym. Rośliny czerpią energję wprost ze słońca i zwierają w centrach chlorofilu, dając przez to możność istnienia zwierzętom i ludziom.
Świat cały podlega szalenie szybkiej przemianie materji i form duchowych — istny wodospad! Zaledwo kilka postaci wśród ludzkości pokonują ten gigantyczny rozpęd, może będąc postaciami jednej i tejsamej potęgi. Jeśli jednak choć jedna istota przezwyciężyła władztwo zgonu, ową Hejmarmenę ze spiżową lancą, to czemuż inni nie będą mogli wejść w kręgi Dantejskie swobodnych już powinowactw duchowych z Archaniołami, którzy rządzą systemami dalszych słońc?
Umysł pozytywny Piotra wstrzymał się przed kontemplacją, nie tworząc już możliwości wyższych, które są zbyt groźne, choć zazwyczaj kończą się bałamutnym pseudo­‑okultystycznym ogłupianiem mas. Widział tu ogrom ściśle naukowych środków i wschodów do rozszerzania swej jaźni i jej wzrostu. Tu w astralnym zegarze snuło się przędziwo godzin; materjalista, sam nie wiedząc o tym, żyje w olbrzymich Misterjach Czasu i Przestrzeni.
Wodospad obramiony był żywą roślinnością i freskami. Siła spadku wytwarzała ciepłotę, ogrzewającą kościół, nadto poruszała wszystkie mechanizmy. Światła elektrycznego, jako zbyt martwego, ksiądz Faust w kościele nie używał.
Kwadrans przemyśleń wprowadził Piotra po stopniach „Mądrości poetycznej“ Greków, po stopniach Wiedzy, ogarniającej całość życia, a nie oddzielny jego frazes lub litery — w te krainy, gdzie Król Duch narodu sprawia swój czyn. Nie zdążył już sięgnąć wzrokiem, dokąd wiodą wschody Pragienjusza Polski, bo mrok panował tam w górze, a nadto naczelnik straży rozkazał ruszyć dalej.
Wszedł ze swą strażą do krypty, gdzie odbywała się zwykle msza żałobna.
Tam ukląkł Piotr przed ołtarzem, podczas gdy lud nad nim wysoko śpiewał rzewnej piękności pieśni archaiczne:
Nie opuszczaj dziś grzesznego,
nie opuszczaj malutkiego,
ubogiego, wzgardzonego
składacza pienia nowego.
Dzisiaj cię wszyscy witają,
mnodzy na organiech grają,
w niebie się widzieć żądają,
którzy przy jasłkach bywają...

Na śniegu zbitym, stwardniałym rozległy się skrzypnięcia płoz i uderzenia kopyt. Wjeżdża kilkanaścioro sań na cmentarz kościelny.
Brzęk pałaszów oficerskich, Rota żołnierzy stanęła u wyjścia, na podwórzu odmiecionym ze śniegu.
Strwożony lud obejrzał się na wchodzących.
Wszyscy ścisnęli się, skupili dokoła idącego księdza Fausta, jakby czując, że tu jest Moc, która Ich broni.


XXIII. WIELKA PUSTYNIA.

Miał twarz jak zwykle spokojną, ale szedł nie widząc. Rozwarł żelazne wrzeciądze do pustej kaplicy i zamknął je, nie wpuszczając tam nikogo. Z trumny szklanej uśmiechała się twarz umarłego w wieku XVII młodzieńca mnicha. Z tej twarzy zabalsamowanej brał często wiarę w przezwyciężenie śmierci — tyle szczęścia było na niej zawarte. W mroku lampa miga krwawo, jak zgęstniała krew. Kościół w blaskach i wniebowzięciu pieśni radosnych — tu mrok najsilniejszego zwątpienia, jakie ksiądz przeżywał kiedykolwiek. Tak bezgranicznie do niedawna czuł Wielką Istność! Kiedyś po powrocie z imienin sąsiedzkich nucił psalm — coś w tym rodzaju:
...Przyszedłem z balu, powracam od ludzi, toczyły się wokół flirty ponętnych kobiet — i nagle wśród nocy wzięła mnie tęsknota — szalona tęsknota do istnienia Bożego.
I nic mnie tak nie pociąga, niczego tak nie kocham, ku niczemu nie wybiegłbym tak — jak ku Temu, co duchy wziął dawnych Polaków i stwarza z nich najwyższe cedry dokoła swej świątyni. Milczy mój rozum, lecz Wiara wzięła skrzydła i wybiegła już w te sny — w te sny, lub w te rozwiązania. I przenika me jestestwo jedno upragnienie, aby mnie całemu objawił się choć w cząstce Bóg.
Jam Tantal wiedzy i stoję wciąż na progu, usta moje krwawe piją wciąż wiedzę zamąceń!... A jednak wiem, że w Nim trwając, jestem najwyższą harfą — niczym jest mi Homer — i niczym mi Dantego Mrok!... — — 
Wśród mistycznego bezgranicza wybuchł orkan. Fala uderzyła, dziewiąta fala zwątpień rozbita mu kościół jego w drobny pył. Jak Indus święty przeżył swe życie, jak kandelabr przyświecał ludowi czynem wiary i wiedzy.
U wirchu w złotym spokojnym rozświetleniu dumy runął głową, niby epileptyk na obrazie Rafaela — stał się jaskinią Zamętu, igraszką upiorów atawizmu, warjatem, który niszę odprawia czarną i zamiast hostji bożej spożyć chciał ludzkie ciało... Bóg — towarzysz mistyczny — nie uchronił go przed najstraszniejszym, przed jedynym, czego lękał się: zatratą Jaźni. jak Makbet żył w zamku, władając światem rzeczywistości podziemnej i ziemnej, dopóki nie zeszedł z gór zielony las... Jak król Babilonu mógł szydzić z wszystkich szturmów, aż wysączyły się wody Eufratu i postawiło go nieszczęście pod Miarą­‑Wagą­‑Liczbą... on, który dotąd żył jeno Bezmiarem. W mroku na pustyni jarzył siedmiu lampami, lampami zmysłów wewnętrznych, a główny blask szedł z tej krypty kulistej w głębiach piramidy, gdzie płonęła Jaźń. Jaźń ta była światłością, która w mrokach „nie gaśnie“ — a jednak zeszedł w mrok jaskiniowy troglodytów, krew pił na mszy ludożerczej w domu warjatów, spełniając nadto ohydy, jakich mu najciężsi grzesznicy nigdy nie wypowiadali.
O, rozumie Faustowski, który napróżno wyprowadzasz po zatęchłym materjaliźmie metafizykę nową twórczości życia — cucisz więźnia, jak w katowni, aby, wyłamawszy mu kości w stawach, tym boleśniej przypiekać żelazem! mózg jest baterja sił, która, uszkodziwszy się — bucha i zionie rozrywającą bezładną potęgą — — — jak wierzyć w istnienie Ducha? poznał na sobie — jego nieobecność.
Okazałaś się, Wiaro, niczym — jeno dziedzicznym jestestwa ludzkiego obłędem, który stworzyła ironiczna małpa Hamadrja. Puszką Pandory jest nasza arka współczesna, każde rozwarcie jej — to klęska, to coraz gorszy ból.
Nie będzie kłamał, nie jest metafizycznym Kalchasem; rozbije puszkę Pandory, niewiarę rozda, jako nowy i ostatni sakrament.
Szedł mężnie i nieugięcie na góry, ale gdy ze szczytu ujrzał tylko Komedję — nie Dantejską, lecz jakąś Hitopadeszę zwierzęcą, to biada ziemi od śmiechu sędziwego proroka: on boga da ludzkości nowego — Hamadrję!
Opowieśćmi swego życia umacniał więźnia, a sam jest najbiedniejszym więźniem — i siebie już umacniać nie może. Spadał w otchłań. Wzięła go silna, prawie nieprzezwyciężona ochota palnąć sobie w łeb tu w kaplicy!... Napalił cygaro od lampy wiecznej. Rozwarł okno. Mroźny dech owionął go — mrok leżał na polach. Złamać krzyż na kolanie, rzucić go daleko tam w śnieg — a potym, skończywszy cygaro, wystrzelić w skroń — — ? Zamknął okno, siadł na stopniach ołtarza, cygara zadeptał, i oto widzi siebie pacholęciem.
Raz zleciał z wysokiej wieży na bruk miasta. Naśladując Kopernika, mierzył obroty gwiazd przez rurę starej strzelby. Zarwał się pod nim blaszany dach i ze zwojem blachy runął. Każdy ułamek sekundy mierzył w spadaniu. Zdumienie, nawet miła świeżość powietrza w płucach. Wspaniale, gdyby nie pewność, że stanie się za chwilę coś monstrualnego — miljon razy dzikszego, niż baśnie o wilkołakach! Mróz wewnętrzny — zresztą na żadne uczucie nie było czasu. Jedyną formą istnienia — myśl mierząca, jak zegar — własny pęd w czeluść bezmiernego bólu. — Myśl z matematyczną precyzją formułuje ciemną noc, gwiazdy, dachy w dole i kominy, kamienice, sklep, cukierki dawniej tam kupowane, druty telegraficzne... czy rozetnie się na nich? nogi oddzielnie, głowa, ręce, kadłub, deszcz krwi. Minął druty — ucieszył się, raczej jakby cień radości... Wymówił imię tego, który miał być Ojcem świata: wzrok ogarnął zupełny brak skrzydlatych aniołów, najwyższą nicość tego Imienia. Szpicami sterczą na ulicy pustej bez przechodniów latarnie. Niewysłowienie zimna Moc strąca go w ohydną paszczę. Ujrzał głazy. Nawet myśl nie zdążyła ująć: zemdlał przed ziemią, czy w huku piorunowym niebiosa mroczne go pożarły?! Zbudził się, dygocąc z zimna; przechodzień nocny podniósł płaczące pacholę. Tłum w mieszkaniu. Matka wbiegła z głuchym szlochem — zrobiło się mu bardzo przykro, że wielką świętą ciszę budzą i w brutalnym teatrze cierpień niepotrzebnych, albo powierzchownych i przesadnych — depcą go, ranią każdym giestem! Gdybyż teraz uklękli aniołowie ze złotemi skrzydłami... tylko ludzie... Obnażyli go do naga, ujrzał fijoletową nogę, której nie mógł uznać za własną. Nogę opatrują mu doktorzy w białych fartuchach. Ferują półgłosem wyroki, myśląc, że jest nieprzytomny; ale on słyszy, jakby przez tubę ogromną: utrząs mózgu, nastąpi obłęd, jeśli przeżyje do jutra... Zgięta w kabłąk blacha jak trampolina odbiła go od ziemi. Zbite ciało, nieprzełamana żadna kość. Niemniej, to dziecko nie będzie już człowiekiem! Dygocąc w infernalnym gorączkowym zimnie, chciałby śmiać się, ale każdy przejaw wyraża się tylko przez niepowstrzymane łzy! chciałby krzyknąć matce, żeby precz odeszła, jeśli nie ma niczego prócz macierzyńskiej rozpaczy... Doktorom chciałby udowodnić, że Świat się skończy, a z nim nic złego być nie może. Ciało jego mogło rozbić się w sto okruchów, jak flakonik, — ale Jemu stać się nie może nic. — Zapadł w sen. Gubiła się myśl dziecinna w radosnych rozświetleniach; po trzech dniach siedział już na ganku w słońcu. Matka dowodzi, że to był cud — wynieśli obraz Matki Boskiej. Ale gdyby ktokolwiek z nich wiedział, jak była zimną ta Moc! i jak tam nie widać było żadnych aniołów... W nocy, gdy był sam, znowu ogarnęła go wielka wiara, że jemu nigdy nic się nie stanie, zarazem pewność, że zmiażdży nieubłaganą moc!
Potym przyszło życie, szereg zdarzeń radosnych lub nieszczęsnych, z których on tkał wielkiej wzniosłości gobelin. Martwe porównanie: żywą katedrą chciał się wznieść, jak żywa gotycka katedra pomieścić wszystkie w sobie monstra i wszystkich ludzi!...
Zimny blask księżyca złączył się z krwawym migotem lampy — rozpacz zajrzała w krwawe nieśmiertelne mogiły, do których nie wwiódł Imogieny, tymbardziej nikogo z nią... Męczarnie nagie stają się tu miarą wszechrzeczy — niema tu dzieci, kobiet, grzeszników, wierzących jeno widma w otchłaniach. I nagły wyuzdany śmiech... kto śmiał się tak? on — kiedy?
— — Żyłem jak poeta na dworze Watykańskim — brałem radość z tej winnej (o jak winnej!) jagody Piotrowej, dwakroć tysięcoletniej... Życie ludzkie wydawało się mi nic nie warte w kosmosie, ale zato jak rozkoszną perwersją było grzeszyć na tle misteriów!... schadzki w bazylikach, w Koloseum rozmowy z złym duchem na ziemi pełnej krwi męczenników... U rycerzy Maltańskich aleje nęcą do schadzek; maszerują francuscy żołnierze, głosząc wolność, która była brząkadłem od czasów gdy rzeczono: „wolność, równość, braterstwo — albo śmierć!“ — gwar maskarady na placu Navone — — i nagle wyrzekł się tego nazawsze!! Mroczny to los być mądrym katolikiem, lecz mroczniejszy — nie stracić rozumu i zostać księdzem. Z pełnego wiru szczęścia, ambicji i wiedzy, młodzian odwrócił się od życia, zakochany w katorżnej robocie Mostu dla przejścia Boga w ludzkość i ludzkości do Boga. Uważał się za robotnika, godnego stanąć obok tych, co przeryli Simplon... myślał, Że tunel w zaświaty przebił, a poprostu dzielił los z męczarnią miljonów księży, którzy są zazwyczaj ofiarami lub kąkolem na boisku kłamstwa i hipokryzji wśród odurmanień siebie i mas...
Legły wierzenia rzymsko­‑katolickie, powstał powszechny kocioł Monte Carlo­‑heidelberski, uznający Trójcę: Materję, Pieniądz, Użycie. Daremnie zwalczał go.
Przetrwał 20 tysięcy nocy w ujarzmianiu zmysłów na chwałę energji życia osamotnionego a pełnego czynu przez tyleż tysięcy dni. Był filarem podtrzymującym Niebo, aby zawcześnie nie runęło. Wyszedszy z katorgi sybirskiej, przyjechał do Paryża właśnie podczas wojny. Dowodził kompanją wolnych strzelców, podłożył minę pod pruski pociąg, wiozący między innemi i naszych Maćków: naturalny protest przeciw imprezie żelaznego buta, miażdżącego kulturę. W dzielnicy najuboższej krzewił najwyższe uczucia między robotnikami... co prawda, gdy burżua Thiers zaczął rozstrzeliwać 70 tysięcy komunistów, plunął na słowa wyższe do robotników. Zrzucił sutannę i był cywilnym uczonym... Nastąpiło wejście w Dolinę Mroku. Po uwolnieniu przez sąd, wyjechał z umiłowaną na wyspę wulkaniczną Morza Śródziemnego. Tu radość wiosny doprowadziła do obłędu jego serce i powielekroć chciał sobie życie odebrać, słuchając serenad. — Więc wyjechaliśmy na północ — przypominał sobie ksiądz — aby przytłumić szalony żar miłości. Wybrałem wyspę w pobliżu Malsztremu, nad którą zanim jedna Zorza borealna zgasła, już drugie wschodziły. Zorze nie były tak piękne, jak miłość. Przeglądaliśmy się nadzy w głębinie mroczno­‑turmalinowej Oceanu. Wyspa nieprzystępna, zakryta wrzosami i karłowatemi sosenkami, ukryła nasz występny Raj. Występny przeciw moralności pana Thiersa i jego licznej kompanji. Ale na tę moralność umiałem spojrzdć — — z czarnego meteoru mej lucyferycznej woli. Nastały jesienne huragany z błyskawicami, zbyt głęboka miłość zbudziła utajony mistycyzm. Ona leży przy ognisku na skórze morsa rozciągnięta — ja opowiadam najdziksze fantazje o Walkirjach i Alfach, o widmach, królach innych planet, męczeniu się Tristana i Izoldy! Tym goręcej tuliły się nasze silne, jak z obrazów Zorna, ciała, by się zmóc — ona mnie ogniem, ja swą niedźwiedzią mocą.
Niejeden wyryłem okrzyk w regjonach nocy, jak węgiel kamienny, czarnej — w tym rodzaju, że miłość — djabeł — Bóg to jedno! ziemia — szatan — żądza — niebo — to jedno! gwiazdy, chmury, ocean, łono jej — to jedno!
Nawróciłaś mię — ty dzika święta miłości do wiary w Misterjum! Wysunąłem się z jurty jednej nocy, gwizdnąłem na psa, ucałowałem ślad stóp na piasku nadbrzeżnym, nastawiłem żagiel... Przybiwszy do portu, wysłałem ludzi z parowcem po Erikę, ale sam gnałem już koleją przez Skandynawję.
Wiaro, nawróciłaś mię do mojej drogi tak niewłaściwej, kazałaś porzucić kwiaty szczęścia oczywistego. Nawróciłaś mię, Wiaro, do szczęścia nadzmysłowego i — zaprowadziłaś mię w mogiły! w szaleństwa! w obłęd! w zwątpienie nad mogilne... — — Wróciłem na ostrą „pokutę“ zimą do Brata Alberta w Tatrach; wulkan zmysłowości zmieniłem znowu w potęgę Jogi. Wierzyłem w celowość mego oddania się Absolutowi. Niechaj nie idą na tę drogę ci nieszczęśnicy, którzy mają tylko uczuciowość religijną! Niechaj nie idą tym bardziej ludzie z temperamentem muszkieterów, a z zainteresowaniem nieporównanie rzeczywistszym do wiejskich Fryn, niż do Konfesji św. Augustyna!...

Gwiazda Betleemska wiodła mię zamiast na krzesło ministra, albo pod biret profesora Sorbony — w głuche wsie Podola, Ukrainy, Mazurskich kątów, śląskich fabrycznych osad, dzikich huculskich połonin... Gwiazda ma wiodła mię przez kraj nieporównanie dzikszy, niż widoma Polska: w kraj największej dumy, jaka może się zmieścić na ziemi, w kraj — gdzie człowiek obcuje z władcą gwiazd! Minęło lat siedm. Pani wrzosów zjawiła się raz, gdym niósł monstrancję w procesji na cmentarzu kościoła. Była tak piękną, jeśli nie piękniejszą, niż Helena Trojańska! Umiała mi szepnąć, że czeka w chacie leśnej — i że muszę przyjść, jeśli prawdziwy cud pragnę oglądać. Nocą przyszedłem. Nad jarem rzeki w lesie stała chatyna opuszczona, jakoby w niej „straszyło“. Gałęzie jodeł na ścianach, wrzosy — i przedziwna radość w pokoju, gdzie oczekiwano szczęścia. Ukazała mi Erika za parawanem łóżeczko dziecinne. Dziewczątko śpiące, włosy krucze i bujne, jak leśna boginka. Gdyby zbudziła się i wejrzała na mnie, nie stałoby się to, co się stało, to jest, że szalejąc z tragicznego szczęścia — ja warjat (poco by to urzędownie warjować po Mesynie? bytem już wtedy po ludzku biorąc szaleńcem!) — runąłem do nóg Erice i błagałem, żeby wyjechała. Zamożna, świetna — co do mnie, przysiągłem tam w śniegiem zasypanym klasztorku, że oddam się już wyłącznie wznoszeniu świątyni w Polsce. Z tą wzniosłą słodyczą, która jest rysem duszy prawdziwie miłującej, pożegnała mię, nie pozwalając jednak rozchylić zasłony i zobaczyć mej dziewuchny. Usłyszałem, przez bór idąc — rzuconą w bezmiar nieba tę szaloną pieśń o „Surriento“ po sycylijsku:

Vide o mare quant’e bello —
Spira tantu sentimiente!...
Comme tu occhi tienemente
Guardano chiste ciardino e arance...
E tu dice: I parto — addio —
T‘alluntane da stu core,
Da sta terra dell’ amore —
Tien’ o core e nun turna!...
Ma nun me lascia...
Nun darmi stu turmiento!!...

Południe już, a raczej wieczna noc melancholji. Nie znalazłem możności dowiedzenia się, dokąd wyjechali — — Zamknięty w infernie wspomnień, spotęgowanym przez zupełny brak sił duchowych... Jak w melodramacie — znalazłem raz na progu podrzucony pakiet — pukiel włosów i krótki list, że jeśli nie złożę dużej sumy na ręce pewnej damy w Warszawie, nie ujrzę mego dziecka. Ruszyłem natychmiast pod wskazany adres. Przykra żydowska piękność w sukni aksamitnej, przesadnie wspaniałej, z różańcem ogromnych czarnych pereł na biodrach. Tego wystarczyłoby, żebym wiedział, z kim mam do czynienia. Był tam i łotr o twarzy sutenera. Dowiedziałem się, że dama, mając stosunki z niektóremi księżmi, poznała tajemnicę spowiedzi jakiegoś bandyty... Dziecko moje tu jest. Pieniędzy nie miałem, złożyłem więc czek, obiecując, że dam drugie dziesięć tysięcy, jeśli mi rzekną, gdzie jest matka dziewczynki? Nędznik zmusił mię przysiąc, iż nigdy o to pytać nie będę. Ale za dodanie złotego rodzinnego pierścienia wyjawił, że umarła w nocy, sprowadzona do umeblowanych pokojów. Po długich targach ujrzałem Helusię. Wziąłem dziecinę łkającą w strasznym ataku spazmatycznym! Nie wyjechałem jednak z miasta tego, zhańbionego rozpustą i gałgaństwem. Dziecko oddałem pod opiekę Sióstr Miłosierdzia. Prowadziłem jak istny agient śledztwa, poznałem wtedy sutereny tego blichtrem świecącego grodu Syreny... tu odkryłem też mego obecnego wikarego, który, zakochany w onej kurtyzanie żydowskiej, wierzył, że ona jest siostrą Chrystusa! Życie kryje wiele dziwów. Miałem już adresy wszystkich pięciu, którzy przebyli z Panią wrzosów noc — zmyliwszy cudzoziemkę. I zabili ją. Zapoznałem się z niemi. Mając przygotowanych ludzi — nędzników związałem, zakneblowałem usta. Potym ludzi moich już odprawiłem. Zostałem sam z niemi. Wymierzyłem sobie zemstę, jak ten, który nie chce trudzić nieco powolnej sprawiedliwości Bożej. Zresztą nigdy okrucieństwo wodza czerwonoskórych nie byłoby lepiej użyte. — —
— — — Miałem dziecko najmilsze. Nie chciałem, mimo gróźb biskupa, wywieźć jej. Dziecko, pastuszek ewangeliczny, odkrywał mi oczy na dziwa niepojęte Magom. Żyłem niby Jan Kochanowski ze swoją Urszulką... Musiałem często wyjeżdżać, mając rozległą parafję; wracając, zastawałem Helusię zatopioną w żywotach świętych Skargi, lub pomagała grzędy kopać starej niani, tańczyła w słońcu, badała życie mrówek, pszczół i ptaków. Mogłem ją ufnie zostawić w tym otoczeniu, ale zawsze targał mną niepokój, gdy musiałem wyjeżdżać. Helusia nie wiedziała, co stało się z matką. Gdy jechały nocą przez las, napadli ich zbóje — rozłączyli, jakiś chłop zostawił dziewczynkę u żyda w karczmie, ten zaś oddał owej damie, która była pono jego córką. Helusia nie wierzyła w śmierć matki.
Wyjechałem raz do chorego o mil kilka. Wracałem w gorączce. Tak pragnąłem słuchać mej dzieciny i ujrzeć jej głębokie lazurowe oczy! Letni dzień gorący, ludzie wszyscy przy użątku. Podjeżdżając pod sad, wonny od lip i brzęczący od pszczół, usłyszałem nieludzkie jęki. Konia popędziłem, przeskoczyłem płot — na trawie tarzał się dymiący przedmiot. Zgasiłem dziecko w objęciach, a mnie tratowały ogniste koła wozu śmierci. Zaniosłem na łóżko... w krwawo czarnej masce oczy niegdyś lazurowe, zalepione ropą! Wyorujący duszę szkłem ostrym cichy jęk!... I szeptała mi: — niania otwiera szafkę z lekarstwami — i tam spirytus... napiła się! Aby zapalić lampę przed obrazem wzięłam węgielek z pieca — wołam niani — sukienka płonie — zgasić! — niania wylała na mnie spirytus. Święty Wawrzyniec tak cierpiał. Naco tak cierpiał? teraz wiem, że Boga niema, — — niema!... Mamusiu moja, i ty mnie opuściłaś?... Ty wierzysz? — — Miała oczy modre jak „Królewna­‑Łabędź“ na obrazie Wróbla. Teraz chore, straszne przepalone oczy zwróciła na mnie, który ratowałem ją, wewnętrznie zalewając się łzami krwawemi, jak rozpalone do czerwoności żużle, które wulkan wyrzuca i te znowu padają do wnętrza. Lekarze nie umieli więcej zrobić niż ja. Nie zapomnę tej nocy, choćbym miał żyć do Sądu Ostatecznego. Zacząłem, jak nigdy w życiu, modlić się. Wreszcie, nie było już ratunku. Dałem Helusi krzyż, aby spojrzała weń i zasnęła w Panu. Z niewymowną gwałtownością odepchnęła swemi owiązanemi rączynami. Wyszeptała mi strasznym głosem: — Nie módl się nigdy do tego!... przysięgnij Helusi! — Tak, przysiągłem! Jestem księdzem, jako przysiągłem Bogu, a nie modliłem się odtąd nigdy, jak przysiągłem Helusi! i nie odprawiałem już nigdy mszy, czyni to za mnie wikary.
Na cmentarz kazałem zwieźć z pola głaz runiony. Wyryłem napis: zbrodni przeznaczenia! — Nie postawiłem krzyża; — czerniał trup starej kobiety, która powiesiła się, spełniwszy fatalną omyłkę.
Odjechałem nazawsze z tych miejsc. Po wszystkie czasy tęsknię za królewiątkiem Łabędziem. Ja, Parsifal, płynę wciąż za jej czarną Trumienką!... — — — —
Może tak przygotowała się droga mego obłędu, która po Mesynie była już otwartą dla wszystkich demonów!
Jedyne uczucie, które mi pozostało — Misereor turbae, żałość Chrystusa nad ludem. Żal mi, że dwudziestu miljonom zgłodniałego narodu — okażę puste śpichlerze Wieczności — —
Uczuł chorość niezmierną, ledwo włóczył nogami. Po schodkach szedł, rozwarł drzwi na chór — i tu w mroku stanął, jak śmiertelnie udręczony Samson, który ma wstrząsnąć filarem i zwalić świątynię w gruzy „wraz z trzema tysiącami ludu i przednich“... Otarł pianę w kątach ust, które były gorejące jako węgle w trybulami, jako wargi proroka, dotknione przez płomień Anioła: wargi skute wzgardliwym milczeniem. Podszedł da organów i wziął ton — przenikliwy, niebywale groźny, tak, że pieśń ludowa, jak ptak raniony w locie, zwinęła w dół skrzydła — jękła — zamilkła w przerażeniu. Lud począł nieświadomie szeptać gorzkie żale, jakby usłyszał wielkopiątkową rozpacz Syna, którego Bóg opuścił. Muzyka zagadała językiem Hjoba, wreszcie już i ten nie starczył myślom. Najmożniejszy z czarnych Cherubimów skrzyżował ręce na piersi, wzrokiem gwiaździstym niekłamiącym mierzy otchłań. Cofnęła się otchłań pod wzrokiem tym, wgłębiła się dusza w mrok, przewierca aż do granic wszechbytu, uderza o skałę tajni niezmysłowych, w wielki kontynent Boga. Tu wwiercił się miljard złowrogich, co dnia odpędzanych lub rozjaśnianych zwątpień, a każde wulkanem podgłębinowym Bytu. Zadrżał kontynent — jak kiedy skałotocze miljardami ust przewiercą, czyniąc go już tylko gąbką porowatą — zdobyczą fal, co nacierają z grzmotem piorunów za małżów armją — — kontynent zapadł w otchłań mórz!
Muzyka rozsadziła sklepienia kościelne. Nie więziło jej posłuszeństwo ojcu świętemu w Rzymie, ani nawet słowom Chrystusa. W nagości żelaznej, górującej nad bezczelnością wydarzeń, płynie duch księdza. Jest zaiste kapłanem przedwiecznym, „bez rodu, nie mając ani początku dniów, ani końca żywota, a przypodobany Synowi Bożemu“ — — upomniał się o tę prawdę obiecaną, dzięki której „kapłan trwa na wieki“. Znikły już brzegi katolicyzmu, ocean muzyki przelatał rafy nieświadomej woli Szopenhauera, chlustał w czarne bazalty Upaniszadów, gdzie Atman jest człowiekiem, Człowiek tworzy Byt, a wziąwszy wszechmoc, bierze też mękę otchłani. Na górze Cejlonu, gdzie pono Adam i Budda wyryli stopy swe na wieki w kamieniu — stoi teraz Lucyfer, widmo o gwiezdnym wzroku; rozwarł księgę mądrości, pogodzonej z faktem, że Bóg umarł w pustyni i nie trzeba krzykiem przebudzać ech w niebosiężnych sklepieniach Myśli Ironizującej.
Czytał Lucyfer jedną ze stronic w brewjarzu zwątpienia:
— Bóg wydawa się wiecznym, ponieważ nie odnosi się do określonego miejsca, ani do określonego czasu — i w żadnym momencie nie zaczyna być możliwym... Korzystamy z braku rzeczy, aby mówić o ich pełni: ponieważ brak nam świątyni i Chrystusa, mówimy o jego wszechobecności! — —
Zaiste, kapłanie przedwieczny, wieczną jest tylko Ciemność. Pomyśl, gdyby przedwiecznym było światło, azaliż tak strasznie bez świadectw, tak wśród milczenia faktów, tak w grzązkim bagnie legiend zatonąłby Chrystus — Kriszna i Zarathustra? Kiedy tak dobrze wiemy, kim był Piotr Wielki, Napoleon — a nawet Assurbanipal! Wszakże spełniłeś już połowę dzieła i chcąc zbudzić naród z jego martwej wiary, z jego katolicko­‑materjalistycznej wędrówki, idącej w trop za szarym, powszednim dniem — wpoiłeś mu niejedno zwątpienie. Zbudził się z odrętwienia; już umie ogarniać przeżycia, umie poprawiać błędy światopoglądu szlachecko­‑katolickiego, lub socjaldemokratycznego — niechże więc otrzyma dziś chrzestną lekcję, że jest we wszechświecie Sam. Musi oprzeć się tylko na rzeczywistości, dawanej mu przez zmysły. Niebo ujrzeć ma nad sobą w tej Mrocznej Otchłani, gdzie wszystko tężeje w bolesnym szyderstwie Sfinksa, poza którego nie wyszła dotąd ludzkość — i nigdy nie wyjdzie. Miałeś rzymską prawość Celsusa, który odwrócił się z wzgardą od żydowskich spekulacji, od Jehowy, żądającego bezgrzeszności, gdy sam pił krew obrzezków. Ale dla czego ze św. Janem zapełniasz fantazjami pustynię milczeń Chrystusowych, który na zapytanie Piłata: cóż jest Prawda? nie mógł nic odrzec. Nauka dziś, jak Piłat, odwróciła się ze wzruszeniem ramion, nie czekając odpowiedzi na to retoryczne pytanie.
Rozumiem heroizm zadania (ciągnęło widmo), winem tysiącoletnim tęgim, a nie cienkuszem modernizmu chcesz poić tłumy, które mają tyle powodów do rozpaczy! Kiedy wsie zabija zaraza, doktór je czasem odwiedza, ale ty z umierającymi cierpisz, w nich tworzysz psychiczną moc uzdrowienia lub śmierci spokojnej. Ty musiałeś objaśniać, dla czego piorun uderzył w stodołę najuboższego włościanina, dla czego w męce okrutnej zginęło sto krów i jałowizna w pożarze, który rozniecił niegodziwiec... Wytężałeś myśli przyrodnika i historjozofa, psychologa i wizjonera, aby tłumaczyć świat na najwyższą korzyść niewytłumaczalnego, Ale ostatecznie przestań na chwilę być kapłanem — stań się znów duszą wolną.
Mam ci wspomnieć męczarnie konającego dziecka? i głębokie szczęście, które miałeś z tą dziwną kobietą z Doliny Mroku?... przebyłeś całą skalę goryczy, poniżeń, obmów, — i nawet sądowego śledztwa — w imię właśnie tej najgłębszej twej religji, która tak się ma do tej, którą pojmuje lud — jak Ocean bezkresny, toczący swe fale z Antarktyku ku równikowi, z gorącej zatoki Meksykańskiej ku brzegom Lofotenów — — jak ten Ocean, mówię, w porównaniu z wiejską kałużą, gdzie grzebią chłopcy patykami. Wróć do swych praw najistotniejszych — gdzie ty jesteś Mną! porzuć świątynię wiekowego Absurdu! — — Umilkł na chwilę Demon.
„Kości szatana są jako flety miedziane i potężny uwodziciel czaruje słuch temi fletami“ — — Mówię już nie szatan, ale święty Rozum, który nie może dopuścić idei narodzin Boga — tego, — co patrzy obojętnie i będzie patrzył przez wieki na niewinne strasznie umierające dzieci, królewny Łabędzie! Przeszedłeś jak Nal królewicz bór życia, tam łyskają węże, pijące mózgi ptasząt. Wiesz to wszystko, przemyślałeś dawno, że w naturze niema Boga! Niema go w dziejach... w zatracie państw, w szturmie Konstantynopola, w upadku Jerozolimy, w morderstwach Paryskiej Rewolucji, w rzezi Pragi, w krwawych bojach pod Kirkilisse i Mukdenem...
Niema Boga w dogmatach, o których Sumę zatęchłej już filozofji napisał św. Tomasz, i niema Boga w Misterjum Magnum okultystów, ani w amor Del intellectualis Spinozy, ani w próżni, którą Kant wywalczył dla wszystkich metafizyków, ani w katolickiej dogmatyce współczesnej, która uczy, że „substantia sola per se est objectum divinae conservationis“. Myślę, więc jestem — ciągnie Widmo — a myśląc, Boga nie odkrywam nigdzie — Czynniki „dążenia“ w przyrodzie, tego naoślep dążenia ku czemuś mistycznie nadżyciowemu — dadzą się wytłumaczyć reakcją przeciw śmierci, która od wieków bez ceremonji miażdży, kosi, żnie... i zasiewa... To co wchodzi jako pozorny Bezmiar pod sklepienia czaszki twej i w jaskinie serca — nie jest Bogiem, to strach przed Bezmiarem Nicości!
— Lud, zmęczony boleścią muzyki, podjął pieśń o Trzech Magach: Trzej Magowie — to myśl, uczucie, wola — świadczą o tym złoto, kadzidło, myrra! Człowiek, prześwietliwszy całą istotę swą, staje się Łazarzem, aby zmartwychwstał, świętym Janem, który zna nieznane ludziom tajnie bytu i widzi w niebiosach Miasto wieczne!... Matka Dziewica — to intuicja. Orli lot porwał ją na wyżyny ogromne, słońce wobec nich pełza nizko, jak gad. Tu odda Bogu w wiekuistym zaklęciu swe serce. Narodzi się twórcza Wolność, błogosławiąca Świat — — Tak tłumaczył ksiądz roku zeszłego. — upewniony w tym, co brał za jasnowidztwo. Teraz, mając wybór między rozsądkiem zwierzęcia Homo sapiens — a bezgraniczem Bólu — mogąc wybrać, wybierze niewątpliwie ten finał, że zawoła czających się z pociskami ludzi, aby rzucili je przed ołtarz. Zbrodnia? warjactwo? czemużby nie, proszę Nicości? mógł Napoleon unicestwiać w imię idei, która okazała się fikcją! Nie uczyni tak, aby nie przypominać Jehowy, który zatracał w imię swej pychy niewinne tłumy. Warjatem stał się, głosząc Boga, wytrzeźwieje, głosząc prawdę tak gorejącą, że przez całą Polskę przejdzie grzmot bólu zrywający z religją! Na polach Mukdenu, nad pobojowiskiem żołnierzy z potrzaskanemi rękoma i pierśmi, jęczących, oślepłych, marzących o zimnej nocy — wznosił krzyż, słysząc wśród okropnych przekleństw dziwnie głębokie pacierze za Polskę... Modlił się wraz z wszystkiemi wieszczami narodu — aby wjechać do Wyśnionego Miasta w wielkim spełnieniu dziejowym.

„A jeśli zechcę —
...... przez ogromne natchnięte
pioruny, co mi kruszą całą duszę,
kruszyć te bramy — myślisz, że nie skruszę?
A jeśli do tych bram pozamykanych
płynie się łodzią po krwi pościnanych
i z wielkim żaglem się otwartym wchodzi,
myślisz, że braknie mi krwi albo łodzi?
A jeśli piorun mnie w bramie uderzy,
myślisz, że po mnie zabraknie pacierzy
i łez? — i nie będzie klątw? —
— — O, nie będzie!...“

odpowiedziały Słowackiemu echa — — i dotąd mówią same tylko echa: nie będzie!
Polska gdy runie — nie dźwignie się, jako jeden potężny człowiek! Nie swego osobistego zbawienia szukał w klasztorach Subiako, Monte Kamaldoli, w Sant Jago, w Kalwarji i Wałaamskim monastyrze, w jaskiniach Atos, na górach, któremi chodził Jezus — — i w indyjskich wiwarach! nie dla swego uspokojenia rozwierał ciężkie stucetnarowe bramy wiadomości, badając czynnik Irracjonalny w istnieniu, ścieżynę wolności tragicznej! Zdało mu się, że już ufundował pewność: człowiek, zamknięty w prawie przyrody, wyzwala się — choć na mgnienie jednej błyskawicy i stapia się z tym, który jedynie wśród zmiennych zjawisk ma prawo rzec: jestem! Ale na czym opierał wszystko? na przeżyciach Jaźni. A jaźń z jej moralną autonomją okazała się też ułudą w przypadkowości zdarzeń! cytadela mistyczna rozpadła się w pył jak gliniane budowle Babilonu!...
Wkrocz, Lucyferze, płonącemi skrzydłami wyoruj na tym cmentarzysku ostatnie Vanitas vanitatum! na tym popiele, gdzie głęboko leżą pokłady trupów — i na honor, nie więcej warte od trupów szakali! Dobrze odgadnął Piotr — — wódz klęskę ukrywa dla siebie. Wyjdzie na ambonę — głębokim milczeniem pożegna tłumy nowobrańców, idących na bój... Jak dawny kapłan, na misterjach wyszeptać, że Ozyris jest Czarny!... Sroga muzyko, straszliwa muzyko, wydzierasz wnętrza! lud płacze... organista, który zazwyczaj molestował, aby ksiądz zechciał grać na organach, teraz kurczy się ze strachu, nie śmie tu wejść. Nikt nie śmie tu wejść, bo ksiądz ma gniewy Mojżeszowe... Michał Anioł rzucił deską w papieża, co przeszkodził mu, gdy malował Sybille. Teraz większa robota wre — przejść ostatni Rubikon: tu wiara, tam zimna rachuba. Jeśli wyprowadzi naród z wiary w wyższą ewolucją człowieczeństwa na pole tułactwa, gdzie stoi fabryka Krupa i krzyż współczesny z napisem; „myślę, że jestem nicością!“ — wtedy życie, pozornie ogromne, jakże wyda się małe i liche w swym materjalnym ogromie! Nowa religja mogłaby ożywić ludzkość i zbawić Polskę — ale kto będzie równie potężny albo równie szalony, żeby dziś mógł jeszcze głosić — — Narodziny Boga? —
Wzrok widma zimny i groźny świdruje w ostatni zrąb duszy. Chłoną ołowiane tuby jednym przeraźliwym tonem ogrom powietrzny, aby go rzucić wojskom Czarnych Cherubimów. Mag wyłonił się w swej ponurej otwartości: woli stać się katem człowieczeństwa, niż jego rozsądnym pastorem. Muzyka zawisła w powietrzu tonami srogości ostatecznej. Nowemi ostrogami zarył się bok zwierzęciu ludzkiemu, aby szło śladem gorejących skrzydeł Lucyfera, w uśmiechu Lionarda da Winczi, w potędze wewnętrznej Riszich indyjskich, ku możliwej chwale człowieka, opartego na Magji. Ale zostaje smutek posępniejszy, niż umierających bogów w Götterdämmerung, gdyż tam wciąż jeszcze była ziemia, pełna możliwości boskich, a pod ziemią kryły się skarby, podniecające męstwo bohaterów! Tu w pustyni mroczą księżycowe Góry naokół zamku duszy; wulkany niewygasłe mówią ranami swych ust o królestwach, które były tu, nim pochłonął je mróz międzyplanetarny; ruina katedry, gdzie widmo Chrystusa ukrzyżowały duchy wprzód nim zastygnął; przepaście lodem wypełnione i żużlami meteorów; wyją tu bez echa wichury komet lecących. Zamek we wnętrznościach zapadłej w mrok niebiosów góry: obiegły go mroki, nawałnice kosmiczne i groza. Mszą celebruje Starzec przy trumnie — mszą Milczenia, która jest przeniknięciem przyszłych światów. W trybunale wiekuistych tortur przy gromnicach obłędnych komet, nad trumną dogasających wiar ludzkości zapytał — być może ostatni prawdziwy Kapłan: Kim jesteś Ty, mający się narodzić dzisiaj? W trumnie leży zjedzona przez robactwo — świętość. Zrywając owoce krwawe, stygmatyczne z drzewa Króla Ducha — zapełniła się skrzynia narodu „bogatsza od skrzyni cedrów Salomonowych“ — — a z tej skrzyni idzie głos jeden przeciągły:

„Siejcie duch, aby naród z pod ziemi wyniknął
i do niebios prowadził prostemi drogami,
gdzie ja jestem!...
Święci są wszyscy nowi. Kto dotknie się nowych,
ten rękę ducha wiecznie uczuje w płomieniach —
Ja powiadam“.

Wśród wilgotnych krypt i kurytarzy — zamiera dziś ten głos — zamarza wszelka dusza i niema już żadnych blasków!
— Zatym wzywamy cię przed sąd wieków, żeś zamroził duszę narodu! —
Zerwał się ksiądz, otacza go tłum; ciężkie drzwi zaryglowane od chóru i nikt wejść tu nie mógł! Otarł czoło z zimnego potu. Jedyny ratunek, to grać jeszcze — tonami odpędzać odrętwiający smutek, ale grać już nie mógł.
Wpatrzył się we wrota straszliwe. Jeśli roztworzy, to nietylko dla tego tłumu, dla paru mędrców i kilku Hyperjonów, ale na długie czasy za cały naród. Jak Konrad w „Wyzwoleniu“: „Krzyż przeklnę, Chrystusa godło — gdy męką naród uwiodło. Dla mnie żywota prawo!“ — ten żywot zdobył w czynie i przemyśleniu całego życia, ucząc, że stanąć musimy nie pod krzyżem czarnym średniowiecznych pasyjnych misterjów, ale przed krzyżem słonecznym. Gdzież to słońce? rozwinął skrzydła intuicji, jak albatros w nocy nad bezmiarem chmur i oceanu. Zapadł w bezczucie, już nie wie, jaka praca w nim się spełnia, jaka łaska w nim rozświeca, jaki mrok przepaści go chłonie... płynie w bezgranicznej Woli! Golfsztrem ciepły unosi jego zamarzłą krę, w którym ona topniała. Został sam w sercu świata. Wypłynął, jako zwątpiciel — fala oceanu mistycznego wyrzuciła go — prorokiem na brzeg. Oto idzie śpiewając wśród pustymi — nie omija też miast olbrzymich, gdzie zakłada wielkie wschody do świątyni słonecznej!... Na razie słońce, potym i gwiazdy. Dla czego ma pamiętać, czym był dotąd: magiem — warjatem — żebrakiem — królem? nie wszystko to jedno? Idzie, jakoby nigdy jeszcze na świecie nie był — bezwzględną błyskawicą mierzy swą drogę od Bezkresu w Bezkres. Ty Pieśni człowieka wolnego — wolnego już od ciążenia ziemi, od wpływu mroźnego wichru, nędzy, albo od potępień rozumu! Tworzy z swego najgłębszego dna, wiedząc już, iż ono jest Boskie. Wiem! nie wiedzą ewangieliczną, ani wiedzą fizyki i chemji, duszy i ciała, materji i siły, kosmosu i człowieka... jakaś straszliwa ożywiająca wszystko Prawda!
Kościołem — jedynym Kościołem naprawdę — jest Kosmos.
Kapłanem — jedynym Kapłanem naprawdę — jest wojownik Światła.
Życiem — jedynym życiem naprawdę — jest wchłonąć tak słońce, gwiazdy, morze, ziemię, Chrystusa, ascezę, namiętną miłość — pracę dziejową, wielką kontemplację i wielki czyn — aby już tylko z tego została — Moc twórcza! bez żadnych świętych kłamstw, bez żadnych lękań się, że lud do tego nie dorósł! Zycie prostaka równie jest niepowrotne, jak życie Hamleta lub św. Franciszka. Tam jednak, gdzie nie starczy słów ani pojęć — pozostaje iść według tej linji, którą wymierza na długie czasy wykonań — Piorun Natchnienia.
Na cóż więc wysila się jeszcze Lucyfer?
— Nakarmię Twą Polskę chlebami rozmnożeń gospodarczych, a wykąpawszy się w jeziorze mego zimnego płomienia — oprze się Niemcom i Hyperborejom! Zamiast iść na podniesienie, zacznie zapędzać krowy na pastwisko i robić sery; takie będzie w niej odtąd zdrowie dobre! —
Zaśmiał się ksiądz. Jak świętojański lecący owad zabłysło przed nim jedno upewnienie, że takiej Polski, ani takiego życia on nigdy nie zechce. Woli odprawiać mszę gwiazdom i przypuszczalnym na nich duchom, niż z zadowolonemi mieszczanami chodzić na festyny, wybierać jako wodzów narodu tych, którzy wierzą tylko w funkcje giełdy i miecza. Jeśli miażdżył go tragiczny los, to los ten wybrał sam, chcąc wcielić w siebie pierwiastki, wykluczające się wzajem.
Odstąp, mroczny Cherubimie, nie zasłaniaj czaszy, która ma być wypełniona tym, czego określić niepodobna — życiem, tworzącym się jak rzeka z gór Bożych! Wprawdzie Boga dla rozumu niema, a jednak rozum i życie nasze są fundamentem, na którym stanie Jego posąg. Zali widzi podstawa, kto stoi na niej?
Żyjmy w ogniu prawdy, trudem krwawym okupionej, choćby pozornie nie boskiej, zanim nastąpi błogosławieństwo ekstazy. Tedy będą nakarmieni olbrzymy, co niosą w ciemność iskrę dziś maleńką, świecącą na bezdrożach ludzkiemu zwątpieniu.
Duch tylko jest mądry, a człowiek musi wątpić, aby szedł, musi szukać, aby znalazł, musi nie znajdywać, aby wierzył, musi uwierzyć, aby tworzył co dnia w boskiej protuberancji swą jutrznię dnia powszedniego.
— Wiaro, czym jesteś we mnie — zapytał — ty która jesteś czymś innym, niż słońce, bo trwasz, kiedy jestem w piwnicznym opuszczeniu; która jesteś jednak czymś innym niż katakumby dogmatów, bo tworzysz pierwiastek duszy, jaki znają jeno ludzie najwolniejsi!
— Wodą żywą jestem! . . . . . . . . . .
...Ujrzał Piotra, który rozmawia przy studni z Samarytanką Imogieną. Dziewczyna w szatach powłóczystych, z rękoma silnemi nagiemi, z twarzą Madonny pogańskiej — wsparta na wielkiej amforze, w którą wody ma zaczerpać. Mur wspaniale rzeźbiony nad studnią, w tej studni zaś wszystkie naukowe krystaliczne źródła, które ksiądz Faust z ziemi wydobył. Wśród jodeł i brzóz widać innych ludzi, z dzbanami pustemi idą czerpać ze studni księdza Fausta. Ale cysternę zasłonił wiekuistym mrokiem Lucyfer.
Młodzian w stroju katorżnika prosi u dziewczyny:
— Daj mi pić. —
Ta rzecze: — jakoż ty, niewierzącym będąc, prosisz u mnie pić, któram jest niewiasta, wychowana tylko na wiedzy doświadczeń i cierpienia?
Nagle młodzian zajaśniał mieczem, który mu dał Chrystus. I odrzekł: mam już wodę żywą.
Rzekła mu niewiasta: Piotrze, nie masz i wolności nawet, a studnia nieszczęść twych głęboka i jeszcze nie dotknąłeś dna. Skądże masz wodę żywą? zali ty większy jesteś niżli ojciec twój Karol Marks i synowie jego, wstrząsający podstawami państw? zali miecz twój nie zabija, jako miecz złego człowieka?
Odpowiedział Piotr: miecz mój stanie się największą miłością, gdy przez własną ofiarę powiedzie mnie ku pokonaniu mroków. Wodę żywą wytoczę, uderzając mieczem w te bramy, które zakryły nam istotę życia! Każdy, który pije z wody ziemnych obliczeń, będzie pragnął, lecz ktoby pił z wody, którą ja mam w skale mej Woli, rozświetlonej niebiosami, które Wolę mą ogarnęły — nie będzie pragnął na wieki.
Wiem — i potrzeba tylko wypełnienia! . . . .
Znowu mrok na chórze. Ksiądz mówił w cichym szczęściu, jakiego dawno już nie doświadczał, a jakoby nigdy.
— Więc zeszedłem w mrok, abyś mi ty zaświeciła, lampo rubinowa o barwie płynącej pod sercem krwi! Wiara ta będzie wyzwoleniem dusz i wyrwie wszystkich z pod przekleństwa Zakonu. Wiara ta nie sprzeciwi się mądrości, ale dopełni ją, jak lampa nocy dopełnia światło dnia.
Wiara ta nie obarczy, ale uskrzydli, nie zachmurzy, ale rozjaśni; nie osłabi, ale uczyni Dyskobolów i Atletów; nie odejmie żadnego kwiatu z pól, ale wyrobi w nich podwójny owoc. Nie będzie zaprzeczała rzeczywistości zmysłów, ale dopełni je; kondensacją tych mocy twórczych, które każą eukaliptusowi rosnąć w górę, a z ziarna maleńkiego tworzyć się cedrom Libanu. I jeśli ja, ksiądz Faust, domniemany mędrzec, szanowany przez Akademje uczony — jestem tylko oślęciem, które kazał zawołać Duch Najwyższy, abym Go powiózł — jestem gotów. Precz, masko ponurej powagi! precz, lucyferyczne mroki, które, nie mogąc wyjścia znaleźć na ziemi, rzuciły mię w dom obłąkanych! precz, gawędo starych umysłów o tym, co jest prawdą...! jestem prawdą, bo jest we mnie kryształ mojej nadludzkiej Jaźni!
Jestem, ale mnie tu niema; tworzę, ale czerpię skądinąd; myślę, ale tam doświadczam; zwyciężam, ale tam rozwiązuję; umieram, i jeśli On chce tego — tam przetrwam. Chwała na wysokościach! — — —
U źródeł wielkich pił naraz z Misterjów wszystkich: Orfiki, Eleuzis, Rameszwaram, Różokrzyżowcy — — nie formy stare: życie śpiewało mu majową swą pieśń! życie tętniące pod skorupowemi formami ludzkości. Wiedział, że może już spełnić cud: umarłych przywołać i żywych uczynić mocniejszemi, niż śmierć. Spełnionym musi być teraz cud. Z nawałnicy krzyżujących prądów i sił utworzy harmonijną Różę Dantejską. Wprawdzie nie wie, jak będzie mógł żyć, skoro wyrwał się z formy życia i pogrąża się już w Ocean, zeszedszy z łodzi, mając ręce wzniesione do hymnu!
— Wiara moja ze mnie uczyniła most — szeptał — po którym naród przejść musi. I wcale nie do krzyża, ani też w wrogości do niego: nie do krzyża, bo już ofiara taka na wieki nie będzie potrzebna! ani też przeciw krzyżowi, bo jeszcze z niego wypłynie strumień, uzdrawiający wiele dusz.
Muszę teraz wyczuć obecność nad sobą żyjącego światła.
— Kto mnie wzywa? jestem — unoszę się, widmo z pobojowiska — straszno, straszno, straszno!...
Przeżegnał ksiądz powietrze, mara zniknęła.
— Ty, który mnie nie zjawisz się, jak słońce nie pojawia się rybie ślepej w jaskiniach — — uczyń, żeby twój Duch był ze mną. Przysięgnij!
— Tak!

Oczy rozwarł ksiądz i nie wiedział, czy jeszcze jest w widzeniu wewnętrznym? na chórze, który był zupełnie ciemny, płonęła teraz lampa rubinowa. Niewielka, jak serce, rzucała mocny blask w kształcie korony o purpurowych promieniach, a przejścia między niemi były fijoletowe. Wikary kończy już mszę... Trzeba wkrótce wyjść na kazanie... nie wie jeszcze, co powie, ale ma już zasadniczy ton. Rubinowy blask przenikał jestestwo — przestał być Faustem. A stawał się? istnością bliższą prawdy, niż gdy ją widział wśród niebosiężnych gór, otoczoną przepaśćmi mroku, zniechęcającą najpotężniejsze skrzydła...
Imogiena, gdyż ona tu wniosła lampę rubinową, mając klucz własny od chóru, przycisnęła usta do ręki księdza.
— Amen, — szepnęła, — Gwiazda Twa zatrzymała się już przy Betlejem!

Musiało się coś stać na chórze kościelnym, bo usłyszano tam Archaniołów. Porwał lud tysiącem głosów pieśń starodawną, od której w wzruszeniu nadziemnego szczęścia płonęły serca wszystkie w Polsce. Kościół, jak nowa Arka Noego, będąca już pługiem olbrzymim — płynął, worując się w ziemię czarną, żyzną, ukochaną, mokrą od łez.
Widmo mrocznego Cherubima, które ciągle stało za filarami powały, czekając, że ksiądz Faust wypowie najwyższą klątwę światu, teraz ścisnęło skrzydła w oczarowaniu niespodzianym i kropla lawy rozpalonej ściekła po skrzydłach aż do czaszy ofiarnej w świątyni. Zapaliła się czasza od łzy Lucyfera, wybuchnął ogień pełny i czysty, ogień wiary zbratanej z mądrością. Uwierzył bowiem już i Lucyfer, że nie jest Sam w kosmicznej pustce Materji.


XXIV. WĘDRÓWKA MAGÓW.

Ksiądz Faust wszedł na kazalnicę, która była taką, jak spotykamy czasem w dawnych modrzewiowych świątyniach: pośród kościoła filar, obok niego kazalnica z pnia jednego wyrzezana — podobieństwo barci leśnej, na dębie wysoko chronionej przed niedźwiedziem. Ksiądz Faust stał wśród mroku: pogodny, nieodgadniony patrzył w tłum i uśmiechał się.
Ostatnie dźwięki organów, na których grała Imogiena, unosiły się jeszcze w powietrzu, jeszcze dyszał miech. Modlili się włościanie litewscy i białoruscy, padali krzyżem chłopi prawosławni, którzy przyszli zdaleka, kochając tego człowieka siwego. Zapadli w zadumę obywatele ze swych ławek kolatorskich. Bywało rozmaicie i nieraz w czasie kazania spadała chłosta surowa, jednak lękali się a cieszyli. Kazania były zarazem wykładem o różnych zagadnieniach narodowych i miały entuzjastycznych słuchaczy. Wszyscy zapomnieli o zbrojnych, zdawało się, że nastała epoka, gdy ludy podały sobie dłoń i wymówiły razem wspólne Najwyższe Imię Ojca w niebiosach.
Uroczysta głębia szła przez kościół od milczącego starca.
Długo spoglądał, jakby chciał przeniknąć w głąb dusz — na tych chłopów litewskich, co stali w szarych świtkach, na Mazurów w błękitnych i modrych sukmanach, na Krakusów białych, na ciche — niby matron z dawnych portretów, twarze chłopek pod krasnemi i czarnemi chustkami. Wzrok jego natrafił w kącie grupę żydów, którzy przybyli tu posłuchać ze swym rabinem. Wejrzał ksiądz na żandarmów, stojących przy chrzcielnicy u wejścia, oni w pas pokłonili się. Przeżegnał wszystkich.
— Nie wiecie, bo nie wie prawie nikt, że przebyłem z górnikami kilka miesięcy, pracując w kopalniach na Śląsku. Nie widziałem nigdy światła dziennego: wracaliśmy na powierzchnię, była już noc.
Oberwał się szycht i zasypał grono właścicieli kopalń — ogólnie znienawidzonych, niegodziwych rentjerów z Wrocławia i Berlina. Zebrała się walna narada, na której nie byłem, uchwalono, aby ich zostawić w podziemiach, jeśli zarząd nie zechce płacy podnieść, która była istotnie bardzo nizka. Gdy przyniesiono tę wieść, zebrałem kilku mych przyjaciół górników i poszliśmy odkopywać nieszczęsnych. Grożono nam za to śmiercią i zaiste, sam ważyłem, czy to nie jest zbytnia słabość serca? bo ci ludzie nie zasługiwali na względy. Ale wnet przyszła masa robotników, nie dbając o korzyść. Po dniu straszliwej pracy wydobyliśmy na powierzchnię w stanie blizkim zaduszenia. Ocuceni pojechali zaraz pociągiem specjalnym do Berlina. Żądałem wypełnienia słusznych żądań robotniczych. Zamiast tego, panowie ci, wybadawszy, że jestem ksiądz, zwrócili się do mego biskupa, aby wydalił mię z kościoła za podburzanie mas. Biskup zażądał, abym nie narażał się, bo policja urzędowo mię wyrzuci z Prus. I tak się stało. Tedy zrozumiałem, iż podłość zepsutego mieszczanina nie ma granic. Górnicy z kopalń żegnali mię. Nocą szliśmy do stacji kolejowej odległej. Widziałem przy świetle lampek Dawisa twarze ich zielone, trupie z nędzy i wyczerpania. Zrozpaczeni, pytali mię, czy nie zrobić rewolucji i nie wyrżnąć fabrykantów żydowsko­‑niemieckich? Wokół domy brzydkie, błoto na szosie, jakieś chore śniegi, dym rudy zasłaniał niebo. Gdzieniegdzie tliły gwiazdy. Świat zdał się tu piwnicą. Wtym ujrzał jeden robotnik zjawisko — i nam ukazywał: gwiazda modro­‑rubinowa — na powietrzu płynie kondukt trzech Magów... Wzburzony do głębi nieszczęściem i nędzą ludu, krzyknąłem, że zjawisk mistycznych nam nie potrzeba, a ta noc wigilijna niech nas zbliży jedynie z ziemią. Zjawisko zniknęło. Wyjechałem do Berlina i z przewódcami robotniczemi zawiązałem rokowania. Wybuchł olbrzymi strejk na całym Śląsku, i póty nie ustąpiliśmy, aż wyzyskiwaczy opinja publiczna wypędziła z kraju i utworzyło się uczciwe stowarzyszenie z poręką dla robotników. Ale we mnie został wciąż rosnący wyrzut, iż nie dojrzałem, w jaką stronę idą trzej Magowie i co nieśli...
Odtąd słuchałem uważniej głosu natchnień. Noc wigilijną następną w Tatrach pod Ornakiem czekałem, zali tam nie przyjdą Trzej Magowie i nie zbudzą rycerzy śpiących... Napróżno! Zebrałem wilji następnej artystów i w cudnym upojeniu muzycznym wzywaliśmy Magów... muzyka wzruszająca porywała nas, ale każdy widział co innego.
Zdarzyło się, że gdy zaczęliście śpiewać pieśń o Bożym Narodzeniu, a kościół cały leciał w niebo — otwarłem okno na chórze i patrzyłem w śniegi.
Nagle ujrzałem zjawisko: nie w powietrzu, które wdychamy, ale w eterze duchowym, gdzie żyją nasi bohaterowie i Król Duch.
Cisza bezmierna. Wpadłem jakby w zachwycenie, widziałem góry wyższe niż ściany Tatr — na czarnych upiornych skrzydłach latały tam widma w przepaściach. I zapytywałem, gdzie jestem? — nikt nie odrzekł, ale pojąłem — że w polskim piekle: turmy, wieże i lochy. Mrowie pająków nas oplątujących. I ujrzałem nas — głupich, albo podłych. Wszędzie taki mrok, że zdało się jedynie mądrym krzyż złamać i skończyć ze sobą. Wtym, niewiadomo z jakiej dali wyszedł korowód — poznałem — byli to Trzej Magowie. I wyszedłem. Wśród nocy kosmicznej, bezmiernie, jak lata, długiej. Przynajmniej mnie się zdało tak, choć na zegarze wieżowym, kiedy widzenie me skończyło się — minęła zaledwo jedna minuta. Przez ten czas obszedłem całą Polskę i zrozumiałem, skąd ma wyjść nowy Bóg.
Brzmiała muzyka, jakiej w życiu nie słyszałem — niby radosne śpiewy i tańce duchów ogniowych nad miejscem zaczarowanego skarbu.
Ku zdziwieniu memu poznałem, iż Polska wcale nie jest równiną — przepaście były bez dna — i bez liczby. Dużo wielkich gór, i zaiste bywały więcej niż podniebne!
Patrzyłem w gwiazdę lejącą modro­‑rubinowe promienie, słuchałem rozmów gości niebiańskich. Jeden Mag był z Indji, płynął na lotosie złotym w jeziorze zamyślenia — jezioro to niósł na sobie wielki czarnohebanowy słoń. Czterdziestu harfiarzy śpiewało pieśni dawnych himalajskich narodów, tysiące wojowników z mieczami ognistemu szło za królem. Wszyscy lśnili od niebywałych klejnotów. Drugi Mag zachodnioeuropejski płynął na aeroplanie, miał tam laboratorjum i za pomocą telegrafu bez drutu wykładał w tysiącu miast, gdzie są wyższe szkoły z marmuru białego. A wykładał ze swych stu ksiąg ogromnych i kilku encyklopedji, jakim będzie Nowe Betlejem w stosunku do Jehowy, Buddy, Konfucjusza, mas robotniczych i wyższej matematyki. Trzeci był Król Duch narodu polskiego. Ten szedł pieszo, nawet nędzę znać na nim było, pancerz dawny i coś w rodzaju świtki chłopskiej, głowa odkryta, sople lodu w kuszczu włosów. Miał posoch w ręce, zadumę w orlich źrenicach — — i milczał. Więcej mówiło mi jego milczenie, niż mowy głębokie maharadży Gospara, albo rektora Baldazare. Po ziemi wlokły się za nim wielkie żałobne, niegdyś płomieniące, dziś wytlałe skrzydła. W tym wędrowcu zadziwiała młodzieńcza wieczność.
Maharadża skinął ręką, dając znak, że chce mówić. Właśnie dokończył obliczeń, tyczących przyszłości, i mówił, kto zwycięży — albowiem wojna sroga toczyła się od Uralu aż po morze Egejskie, i od Skandynawji do zapomnianych w kronice wojen kantonów Szwajcarji. Polska zaś była wertepem, gdzie żelazne wozy śmierci miażdżyły miasta i tysiące, tysiące ludu... Nieustająca wichrowa noc, lasy jęczały od żelaznych skrzydeł szatanów, widać było w lesie kły, pięści, rozżarzone ślepia i stryczki na szyjach. Bezsilne już dawne wierzenia, kościoły porzucone, puste szkoły, ograbione zamki — mroczniała dusza narodu zimna i wystygła, jak oczodoły w trupiej czaszce. Jednocześnie jednak we wszystkich miastach orgje, tańce, miraże opjumiczne, korsa nagich lowelasów i dam, cyrki, gdzie bawiono się morderstwem skazanych na śmierć więźniów!...
Raz jeszcze Mag Gospara obliczył pochylenie gwiazdy i sprawdził jej niepokonalną cudowność, raz jeszcze porównał wróżbę jogów w górach Kaszmiru z tym, co mówił lud celtycki nad Atlantykiem — gdyż z zachodu i ze wschodu twierdzono jednomyślnie, że Bóg nowy ma narodzić się w Polsce.
Porównywali świat pogański, którym rządziła wilczyca, z obecnym, gdzie panują wciąż zasady Fryderyka i cyników francuskich, którzy rekina brali sobie za wzór: wtedy w braterstwo nie wierzył nikt, jak teraz. I wtedy nie widział nikt wyższych przeznaczeń, jak i teraz.
— Zakończył się świat pogański, — rzekł rektor Baldazare, — wydechnie zakon stary materjalizmu dziejowego. Wyłoni się świat nowy, nie w człowieku pojedynczym, ale w ogromie wiadomości zbiorowych. Narodzi się Bóg nie w stajence ubogiej, ale w kolosalnej fabryce. Historja nie powtarza się nigdy. Wyjdzie na świat nie dzieciątkiem maleńkim, ale tytanem dojrzałym. Powstanie Kościół nowy tak nagle, jak nagle łączą się ciała w chemiczne związki.
— A ty co sądzisz, Wędrowcze polski — spytał uprzejmie maharadża, nie spodziewając się zresztą odpowiedzi.
— Zaufałem Bogu i nie zdradziłem, gdyż Bóg nie był mi nigdy wiezieniem, — rzekł tułacz.
Indus powiódł radośnie ręką po listkach lotosu i wymówił świętą sylabę Aum. Ciągnął uczony Baldazare:
— Musi Bóg zjawić się, jak kometa Halleja znika i pojawia się co pewien czas. Umarł Bóg dawny, czego poczciwiec nie zauważył, bo dzwony kościelne, wielbiące go, wciąż grają... Chyba już dostatecznie przekonałem, iż nadeszły czasy, więc narodzić się musi. Jeśli to nie nastąpi — pójdę walczyć z nim nie jak Jakób, ale jak Salomon; zbuduję haremy i półksiężycowi dam zwycięstwo. A będzie źle, gdy rektor tysiąca uniwersytetów przerwie wykłady o Nowym Betlejem! Ja nie z tych, co wtedy się Jego ulękną! Założę własną religję. Ale wolę nie przerywać tradycji: stawiam żądania uzasadnione. Musi mi nowy Bóg dowieść: 1) jak godzi się jego miłosierdzie z potwornetni instynktami os, które paraliżują nakłuciem żądła gąsienicę, aby ta ruszyć się nie mogła? I tę przemyślność całego gatunku (Cerceris tuberculata. arenaria etc.), które paraliżują tylko węzły nerwowe, a zachowują życie wegetatywne, W ten sposób konserwa nie gnije. Gąsienica przez kilka tygodni czuje się pożerana żywcem przez małe niewiniątko. Zali tak zbrodniczy instynkt mógł wpoić Bóg? jeśli nie Bóg, więc natura chodzi samopas. Ponieważ wszystko, co istnieje, jest naturą — ergo Deus nie mógłby mieć miejsca. 2) Jeśli chce się narodzić, to już w wielkim Collegium physicum w Kembridż i tam w gronie filozofów chcę spisać piątą ewangielję, odpowiadającą stanowi wiedzy współczesnej. Tedy utworzę jedną respublikę chrześcijańsko­‑socjalną od Chin do Hiszpanji i od Grenlandji do ziemi Mak Artura.
Co myślisz, królu Gosparze, ty, co mierzysz wciąż przestworza gwiazd?
— Ja astrofizyką dowodzę istnienia Boga. Materjaliści zwalczają wszelki objaw duchowy na zasadzie pojęć przestrzeni, czasu i przyczynowości. Zbiję przedewszystkim tezę o przestrzeni. Znamy świat jedynie w granicach Drogi Mlecznej. W tych przestrzeniach olbrzymiego pierścienia słońce wydaje się nam pyłem, którego nie można by porównać inaczej jak do molekuł, planety zaś do elektronów. Otóż w jagodzie winnej znajduje się tyle molekuł, ile słońc w Mgławicy Drogi Mlecznej. Tych jagód wielkich jak Droga Mleczna jest bardzo dużo w winnicy Pańskiej. On jest gospodarzem.
— Ale czy on jest naprawdę? — zapytał cicho Baldazare.
— Nad wszelką wątpliwość: zjawisko śmierci odbywa się tylko w trzech wymiarach, ale życie nasze, szczególniej pierwiastki nadświadomości, należą już do wymiaru czwartego. — Tu Mag Gospara zwrócił się do swych dworzan:
— Mówiłem już z Wami od miesięcy wielu, że wymiar czwarty jest wymiarem nie wysokości, nie długości, nie szerokości, ale wymiarem wewnątrz nas. Wyliczałem, ile molekuł, czyli cząsteczek tlenu, jest w centymetrze kubicznym. W mym pałacu w Allahabadzie, a nawet tu w karczmach, zmniejszałem ciśnienie w rurce Kruksa do miljonowej części atmosfery; wobec tego mieliśmy w jednym centymetrze tylko 30 miljonów molekuł tlenu. Oświetliwszy je, powiększałem i rzucałem na ścianę. Pomnicie złączenia cząsteczek, podobne do naszych szyb zamarzłych? paprocie, gwiazdy, koronki, pajęczyny... Na szreniu zimowym widzimy w podobny sposób wszystkie momenty rozszerzenia zamarzających kropel wody, jesteśmy wobec budowy pramaterji. Wymiar czwarty działa na wymiary dostępne zmysłom naszym, tak że można fotografować psychiczne emanacje — myśli, gniew, sympatję; siłą psychiczną można poruszyć z odległości ciężkie przedmioty. Mocą mej woli strącam tygrysa w przepaść, w momencie, gdy chce się na mnie rzucić. Sił psychicznych działanie przejawia się w trzech wymiarach, lecz zaczyna i kończy w czwartym. Istoty, żyjące w świecie wnętrza czyli tamtego wymiaru są dla nas „cudowne“ i tajemnicze. Wywoławszy w sobie siłę odpowiednią, możemy je skłonić do ujawnienia. Teraz przepuszczę mą duszę — pranę, przez kanał w kręgosłupie, abym mógł obcować z duchem bohatera Ramy. Z nim i z tysiącem skrzydlatych Ahurów zatrzymam się przed narodzonym Bogiem. —
Takie i tym podobne wiedli rozmowy Magowie. Nagle usłyszeli głuchy jęk. W półmroku Gwiazdy magicznej odróżnili, że są w pobliżu szyn kolejowych. Lecz skądże tłum, leżący jak na pobojowisku?
Na linji pogranicznej — w nędznych barakach, a nawet wzdłuż szyn, leżało tysiące nędzarzy emigrantów i żonami i dziećmi, w strasznych roztopach, w śniegowej wodzie. Dowiedzieli się Magowie, że emigranci odjeżdżali z miejsc ogładzonych; ukończyły się ich marne środki podróży, kazano im wysiąść. Tu otoczeni wojskiem, chroniącym od wybuchów rozpaczy, czekali, aż ich najmą ajenci pruscy, aż handlarze żywym towarem wybiorą młode kobiety do miejsc wynaturzenia. Mag Baldazare rzekł:
— Trudno uwierzyć, że całe państwo niemieckie wspiera się na tych nędzarzach — masy robotnika polskiego zaorują i zasiewają większą część Niemiec. Ludność tamtejsza woli iść do miast i na fabryki. Nie umie już i nie chce pracować na roli. Czyni to polski lud. Gdyby chciał wstrząsnąć podstawami niemieckiej monarchji, nie zjawiłby się jednej wiosny na robotę. Ale stawili się masami, jako dobra mierzwa dla naszej kultury.
Mag Gospara chciał rzec parę słów krzepiących, ale poznał ze zdumieniem, że krzepić nie potrzebuje — nędzarze w swych męczarniach jak Spartanie czekali.
Na jaką pomoc? tego nie mogli pojąć dwaj magowie, bo trzeci zawieruszył się wśród emigrantów, może odwracał od obłędu, który groził — zatopieniem w bezmiarze rezygnacji? Magowie szli w tym eterze, którym drga wszystko żyjące. Natrafiali wsie prymitywne, jak za króla Czopka: okna nizkie, nie znają tu łaźni i kąpieli, nawet wody innej do picia niż deszczowa. Nad takiemi wsiami pyszniły się pałacyki. Natrafili raz zamek, ale drzwi były okute, w każdych drzwiach siedm otworów na strzelby, cały legjon lokajów strzegł słynnej z rozpusty hrabiny. Chowała bowiem w piwnicy skarbczyk, a w nim miljony. I nie dopuszcza nikogo do pamiątkowego zamku, gdzie mieszkał niegdyś wódz polski, lękając się, żeby nie ujrzeli ludzie, iż ona komnaty, napełnione gienjuszem wiedzy i czynu, zmieniła na buduary. Na podwórcu mnóstwo karet z mitrami, gdyż hrabinę bardzo inni magnaci czcili. Przy blasku magicznym gwiazdy ujrzeli wnętrze zamku — oto, złamawszy nogę w biodrze, leży — a bratanek swą ciotkę uśpił chloroformem i wybiera skarb; z drugim magnatem wyjadą za granicę i będą hulać. W salonach kończył się bal karmazynów — był i gubernator. Gubernatora śmieszyło, że hrabia Tankred wyrwał lokajom szynel i podał mu, dziękując za to szczęście. Nadchodził naczelnik sądu, znowu hrabia wyrwał lokajom szynel i podał mu. Chciał przyodziać się policmajster, najpilniej hrabia mu posłużył, nie dając podejść nikomu. Tedy pułkownik jeden grubym basem rzecze:
— Tankred, Tankred! podaj mnie szynel. Ja też Moskal!
I rzucił klątwę wędrowiec: nie pomogą wam, zwyrodniałe serca, wasze psy, lokaje, strzelby! Żadna arystokracja w świecie nie jest tak przed dziejami winną, jak polska, i żadna nie ma tak mało uczucia obywatelskiego. Nadymajcie się, puste pęcherze, marnotrawcie ten złotogłów, który wam został w spadku po sejmie grodzieńskim i Targowicy! Biada temu, kto jeszcze dziś nie weźmie za pług i nie wyleje krwawych łez pokuty! —
Tedy kilka osób z magnaterji szczerze i gorąco zabrali się do pracy u podstaw — jedna wspaniała dama zaczęła tworzyć kooperatywy, jeden magnat założył Towarzystwo naukowe.
Weszli Magowie do miast — tam krocie tysięcy ludzi w ciemnej chmurze psychicznej. Gorzej, niż zaraza tyfusu szerzy się tu zaraza duchowa.
Na choroby są lekarze, ale któż niweczy larwy ciemne, zaraźliwe, które wyłaniają się z uczuć gniewu, melancholji, chciwości, rozpusty?... Marniały ciała i dusze... robili się niewolnikami bożyszcza żydowskiego Mamona i ohydnej Syreny rozpustnicy.
Cicho sunął kondukt Magów. Milczenie przerwał Gospara: — powiedz mi, wędrowcze z tego narodu, czy wy szczęścia doskonałego wcale nie znacie? zali nie widzicie gwiazd roziskrzonych? nie oddychacie powietrzem żywicy leśnej i poszumem dojrzałych zbóż? nie widzicie, że świat jest przedziwny w tajemnicy rozświetleń?...
Odrzekł: — Kiedy idziemy wśród miasta ogromnego i huczącego interesami, grzmotem przewrotności i głupoty, znajdujemy braci słonecznych, którzy zawsze niosą pochodnię natchnień w swym sercu.
— Ate tych jest chyba niewielu, skoro jak ziemia wisząca w próżni — i Dusza polska skazaną jest na brak utwierdzenia?
— A wy jakie macie utwierdzenie — spytał Wiekowy Wędrowiec.
Zdziwili się dwaj Magowie i rzekli: — czyż nie jesteśmy mężami religijnemi, czyż ja nie lecę na aeroplanie, a maharadża nie kąpie się w jeziorze ekstazy?
— To nie jest jeszcze religja — rzekł tułacz, dźwigając skrzydło złamane. — Religijnym jest nie ten, kto umysłem jeno doszukuje się głębin, ale kto rzuci całą istność swą w przestrzeń twórczą na spotkanie z Istnością Najwyższą. Jeśli rzeczywistym jest promień słoneczny, nierównie większą rzeczywistością promień, przenikający naszą Jaźń. Oddychajmy w swej Jaźni Bogiem, jak silne płuca oddychają powietrzem. Zapomnijmy, czy była historja za nami: twórzmy ją w bezbrzeżu dziś. Stańmy się panami wszechrzeczy, dziedzicami władztwa — i zamiast niepewnego macania w ciemności, zapalmy na cały świat ogień zjednoczenia — twórzmy nową ziemię i nowe niebiosa.
De nulla materia — dodał uczony Baldazare i zerknął w encyklopedję, by sprawdzić, co mówi nauka o nicości.
— Cóż się stanie z religją Buddy, Rzymem i z innemi kościołami — zapytał maharadża. — Możeby, złączywszy je wszystkie, utworzyć wspólny kult?
— Kult nie jest religją, jak trzy wymiary nie tworzą czwartego — odrzekł wędrowiec. — Krzyż jest wymiarem ziemi i nieba. Był krzyż czarny męki, wierzono w krzyż biały zmartwychwstania — znaleźć musimy krzyż modry Chrystusa kosmicznego, serce wszechświata. Zabroni nam ono tak skurczać wszechświat, żeby wszędzie widzieć tylko swą osobowość i swój egoizm człowieczy. Wystawmy mu świątynię — nie jedną jeszcze z tych zimnych świątyń, na które składki tak łatwo płyną, ale wystawmy mu świątynię z naszej wiary wiedzącej, która z maleńkiego ziarna obejmie cały świat. Zadrżeliście przed olbrzymiością zadania?
— Nie — odparł sucho rektor Baldazare — ale przed olbrzymiością twego obłędu. Gdybyś mówił rzeczy wierzytelne, poczciwy wędrowcze, ty latałbyś jak ja, a jabym pełzał jak ty; byłbyś honorowym kardynałem, jak ja, a jabym darł głos na jakim lichym probostwie. Jednak sens boski życia zarządził inaczej. Dla czego Polacy, którzy byli najwierutniejszemi katolikami, teraz mącą się? ja też szukam, ale się nie mącę. Uznaję dogmaty za zbawczą korę, choć przestały być one już żywemi komórkami. Nie chcę kościoła, który przez św. Augustyna rozniecił wieczne potępienie dla niechrzczonych i uznał herezję jako morderstwo na duszy, za które papież Inocenty III mścił się, jak żaden władca na ziemi. O torturach inkwizycji, o setkach tysięcy ofiar palonych na powolnym ogniu, o całym narodzie Holendrów, skazanych na spalenie, o zapasach kilkuset czarownic, wystawionych na widowisko publiczne, rozszerzyć się nie tu i nie dziś jest miejsce.
Kościół katolicki prócz tych win — winę ma daleko większą, że ogarnąwszy wszystkie społeczeństwa europejskie, zorganizowawszy je w kadry — nie umiał pokonać pierwszego eksperymentu naukowego, pierwszej myśli pogłębionej wiedzy, czy niósł ją Kopernik, Kolumb, Descartes czy Awerroes.
Że nie były bardziej tolerancyjne nasze kościoły: protestanci, anglikanie etc., wiemy to — ale nie wyklęły rozumu, idą wraz z myślą — —
— I są mimo to miedzią pustą, cymbałem brząkającym, — zauważył Wędrowiec. Zachodnia Europa żyje i obywać się może bez pomocy nadziemnych. Mój naród jest umierający i potrzebuje wody żywej. Nie spieram się o dogmaty, ani o historję Kościoła. Chcę Kościoła rzeczywistego na dziś — i Bóstwa rzeczywistego na wieki.
— Ty jeden chcesz tego, bo cały kler ma watę w uszach od jęku ludzkiego, a poddaje się sztucznej jedności za cenę zabicia swej myśli!
— W takich ziemnych troskach — zauważył łagodnie maharadża, — obniżymy swój lot. Jesteśmy już od pewnego czasu poprostu na ziemi, nie w astralu. Wszak najważniejszym dla człowieka jest zbadać źródło kosmicznego Nilu, wykazać, że człowiek nie powstał z łańcucha zwierząt, ale że zwierzęta odpadły od pnia ludzkiego, który ciągnie się w swej ewolucji przez wszystkie zatopione Atlantydy i Lemurje w kulturze zagubionej Wieku Złotego. Znam księgę — zwie się ona Akasza — która jest zapisana czynami duchowemi od padołu do najwyższego chóru wiedzących Istot — — —
Zagwizdał jakąś arję mag Baldazare i zawołał: — zaszliśmy między chimery — jeszcze słowo dalej, a nakręcam rudel w kierunku Hamburga i zapiszę się do klubu najgłupszych monistów. —
Posuwali się dalej w milczeniu. Wtym gwiazda zatrzymała bieg. Ocknął się Mag Gospara, który znużony wizjami zasnął.
— Gdzie jesteśmy?
— Katorga — odrzekł głuchy głos.
Ujrzeli zbrojnego, który mierzył ich wzrokiem nieufnie.
— Czy tu — zaczął Baldazare, ale ugryzł język, tak mu się wydało to powtarzane pytanie niedorzecznym, zwłaszcza tu.
— Nie śmiem znać — odparł automatycznie żołnierz. A potym surowo dodał: — jeśli trzeba zameldować — tam kancelarja. Więcej jak trzem — najwyżej czterem — zbierać się niedozwolone.
Postanowili Trzej Magowie zostawić lud za murami, i weszli do kancelarji, a ja za niemi chyłkiem.
Dowiedziawszy się, skąd są i że paszportów nie mamy, wzięli nas urzędnicy za szpiegów. Najgorzej było z Królem — Duchem — w żadnej z cel nie mieściły się jego skrzydła, Odpiłować je — nie było o tym nic w przepisach. Zamknięto nas wszystkich w ogromnej szopie razem z aeroplanem i czarnym słoniem. Naczelnik kancelarji chciał zamknąć i gwiazdę, ale jej dosięgnąć na razie było niepodobna.
Gniewał się Mag Baldazare, mimo, że taka przygoda sprawia dobrą konkokcję w podróży. Zaraz po wypuszczeniu jedzie najdroższym pociągiem do Aten na wypoczynek; ma już wędrówki o, póty! — tu pociągnął palcem po krtani, jakby go zarzynano.
Pokładli się. Wędrowiec wiekowy wśród głuchej nocy usłyszał kucie pod ziemią. Znużeni wszyscy spali — on czuwał. Kiedy straszliwy płomień padł na ziemię, gwiazda modro­‑rubinowa spaliła w jednym mgnieniu mury zatęchłe i rozległ się tysiąca duchów śpiew — on porwał i pił ten płomień.
Zbudził się lud polski idący luzem, potym Maharadża i lud jego, po tym więźniowie i dozorcy, wreszcie ocknął się słoń czarny, rumaki, indyjskie zebu — nakoniec rozwarł oczy Mag Baldazare i krzyknął z gniewu, że w tej Polsce nic nie robi się na czas; kiedy spać, to spać! —
Ale nie było czasu na gawędy: z pod ziemi buchał wulkan. Już nie łagodny blask modro­‑rubinowy, ale straszliwy lucyferyczny płomień pożerał wszystko zgniłe, czego nie przepoiła gwiazda. Kogo nie zbawił Chrystus, tego miażdżył Lucyfer. Była to siła działająca z dwuch biegunów, ale w jednym porywie boskim.
Mag Gospara daremno wzywał astralu, gdy płomień spalił na czarny węglik jego lotos, jemu samemu paląc podeszwy. Rozejrzał się, czy nie osłoni skrzydłami swemi Wędrowiec. Ale kędyś zniknął.
Na ścianach podziemnych gór wykuwał schody tytan Lucyfer, przed nim szło Pacholę młode.
Matka Boża, niby mądrość narodowa, swoim modrym blaskiem łagodziła kontrast lazurów pacholęcia i potwornych mroków tytana, który buchał krwawym rubinowym ogniem.
Z za krat wyciągali ręce więźniowie — dozorcy rozwarli bramy. Zbiegł nadto ogromną czerniawą lud — wszystko co było prawego z chłopów, duchowieństwa, mieszczan, obywateli i żydów. Aniołowie wnieśli złoty wieczernik, miejsce było dla wszystkich. Ludzkość cała pojednana w braterstwie. Zabraliśmy się do wykuwania schodów.
Aniołowie śpiewali pieśń Dalekiej Drogi i zaiste wszyscy gotowi byli do pójścia natychmiast. Narody zaczęły śpiewać. Przez tę pieśń padół więzienny wyrósł w górę olbrzymią, a my wykuwaliśmy w niej stopień za stopniem. Nie było to łatwe, bo grunt był jak skała, waliły się na nas grad, zawierucha, pioruny i ciężkie rozpalone głazy. I dużo, dużo błota...
Tedy Pacholę zaczęło wstępować po schodach i rzucać ziarna w kraj dookoła. Ziarna — była to krew. Wchłaniała ten chrzest kraina, a z każdego ziarna wyrastały święte huty. Moc mroków zawzięła się przeciw nam: trzęsła się ziemia, roty mrocznych widm z rozpękłych wulkanów leciały w chmurze zwartych ciemności. Stało się tak nieprzejrzanie, że nie widziałem nikogo. Rozlegał się tylko szczęk oręża, huk zapadających sklepień, wichry płomienne i czarne. Pacholę Święte rękę swą maczało w krwi i błogosławiło światy, Lucyfer, archanioł wiedzy, piorunami miotał przeciw bezwstydnemu, głupiemu szataństwu, wylęgłemu z kałuży.
Maharadża, nie mogąc wytrzymać bólu tych, co ginęli, zawołał: — ołtarze twe dzisiejsze, o Agni, nie potrzebują krwawych objat! — odrzekł mu głos Pacholęcia, które stało się naraz straszliwe w Majestacie:
— Wylałem krew do ostatniej kropli za ludzkość, niech ludzkość teraz dla Ducha swego wyleje tysiączną część swojej krwi.
— Panie — zapytał Baldazare: — czy nie lepiej krew tę zmienić w ofiarę pracy, wśród zorganizowanych socjalistów, którzy czekają tylko na twe skinienie, aby ci wznieść świątynię wspanialszą, niż Meczet św. Zofji, niż sobór Izaaka, niż synagoga w Liworno, niż katedra w Reims?...
Odrzekł: — Musisz Ducha mego przeżyć, abyś mnie zrozumiał. Życie moje ja tworzę tak, jak tworzy się świat każdego dnia nowy. A oto świt dnia dzisiejszego jest krwawy — jutrzejszy będzie świt modry. Nie wierzysz mi? idzie tu, by uwierzyć, lud. Niech modli się za ciebie, abyś uczuł potęgę iść za mną.
Mroczna chmura oberwała się — i przedzieliła mnie od Pacholęcia. Słyszałem tylko jego śpiew, którym wszystko zwyciężał!
— Módlmy się, o Bracia — albowiem za chwilę On ukaże się nam w czynach Swych! w posiewie powszechnej Ofiary usłyszymy jego wezwanie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kościół zapadł w morze pieśni. Ksiądz Faust zeszedł wśród mroku z kazalnicy, pociągnął za sobą Imogienę i razem przecisnęli się do krypty. Tam na progu ksiądz zatrzymał się i spojrzał wzrokiem przenikliwym trzej żandarmi, ciężko westchnąwszy, znieruchomieli. Oczy ich były wywrócone, jakby w najgłębszym transie.
Modlił się Piotr.
Modlitwa jego stawała się coraz bardziej bezosobista — góry wielkie, które oddzielały jego indywidualność od Woli Najwyższej, błysnęły przejściem — i on w światło dolin szedł... w złote światło tej pewności, że ponad jego myślami płynie ocean duchowy innych potężniejszych istnień.
Piotr przeobrażał się w Wędrowca wiecznych krain. Odbywała się w nim tasama przemiana, która z zaciętych rewolucjonistów, z przewódców mas robotników strejkujących, czyniła apostołów mocy duchowej. Nie znaczy, aby warunkami materjalnemi życia gardzić mieli i wpadać w nieczułość dla jęku nędzarzy. Lecz nad chlebem fizycznym wznieśli już chleb duchowy. Kamień mogilny, dzielący człowieka od człowieka i naród od narodu — odrzucony już.
Ksiądz mówił urywanie, śpiesząc się.
— Wolność przed wami — tu z tej krypty klucz rozewrze podziemia. Zamknij od wnętrza. Znajdziesz tam latarnię, zawiniątko z pieniędzmi i dokumenty. Za wami nie pójdzie nikt w pogoń — bo nie darmo uczyłem się od jogów czarowań, u Charcot’a magnetyzmu, a od Chrystusa modlitwy.
Wolą mą nakażę, aby widzieli cię stojącego pośrodku kościoła. Będzie to trwało do czasu, aż urok zdejmę. Tedy odpowiem swoją osobą i katorgą.
Milczeć, Piotrze — jam nie idealista, ja nie poświęcam się z litości bezmyślnej. Niech będzie Twoim hasłem to, które było dotąd moje: Magnanimitas!
Chcę, żebyś wojownikiem był Życia i miał nadewszystko wielkość duchową. Bierz źródła swe nie z lichej pychy nadczłowieczeństwa, ale z pokornych wyżyn, na których człowiek przestaje być celem dla siebie samego. Msza w Tobie dokonała się i mogę ci rzec: Vade, missa est!
Podziemia wywiodą was aż pod ruiny zamku o mil dwie. Tam człowiek wierny da wam konie.
Długo żyć nie będę —
milczeć, Imogieno, ja długo żyć już nie chcę. Nie spotkamy się zatym. Żyjąc za grobem, będę miał coś lepszego do roboty, niż tu wracać.
Wyzwać będę musiał na rozmowę, jak Nikodem w nocy z Chrystusem, tę istność, którą nazywamy Bogiem. Biorę ze sobą do więzienia wolę, która mi da wyzwolenie, gdy zechcę.
— Miłość moja staje się jednym z głazów węgielnych Lucyferycznej świątyni. Piotr pójdzie sam. Ja z tobą będę do końca — rzekła z najgłębszym uczuciem Imogiena.
Na dźwięk głosu umiłowanej ksiądz schylił głowę.
— Wszystko już się kończy.
— Mówi to Faust, ksiądz myśli inaczej.
— Non omnis moriar, zatym. Wchodzę na kazalnicę. Przed zakończeniem, gdy zawołam, że Bóg się narodził — rozewrzyj te drzwi i mknij, Piotrze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ksiądz wszedł na kazalnicę; gęsty mrok osłonił zupełnie jego chwilową nieobecność, zgromadzeni kończyli olbrzymiego majestatu pieśń: Święty Boże, przy której drżą dusze ludu polskiego od Jastarni nad Bałtykiem do najdalszych kresów Litwy i Podola.
Mówić zaczął ksiądz: — Miłujmy ziemię, nie lękajmy się jej dotknąć skrzydłami! jakże jest piękna! rzeknę, iż ona jest tą śniadą Sulamitką z Pieśni nad Pieśniami, którą opaliło słońce.
Usłyszcie, jak tęskni oblubieńcem swym, jak, oddając się, mówi do słonecznego człowieka:
„Przyłóż mnie jako pieczęć do serca twego, jako pieczęć do ramienia twego, bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jak piekło rzewliwość, pochodnie jej — pochodnie ognia i płomieni. Wody mnogie nie mogły ugasić miłości, a rzeki nie zatopią jej...
Jeśli jest mur (a murem jest miłość nasza do ziemi!) zbudujmy na nim Baszty srebrne; jeśli jest drzwiami, spójmy je deskami cedrowemi!“
Musimy budować świątynię na tej ziemi realnej, szumiącej Bałtyku falami, złocistej od zbóż, zielonej od bezmiernego milczenia lasów.
Mówi ziemia ta do słonecznego człowieka: Pracuj w wysiłku mocy kamiennej — ale duszą bądź swobodny, biegnij jak jelonek na górach ziół wonnych.
Módlmy się głośno, jak was uczyłem, zaczynając od przebycia najniższych stopni w tej Świątyni.
Zaczął mówić sędziwy chłop, Wójcik — znany ze swej prawości i patryjotyzmu, a woli potężnej, że aż tyrańskiej dla siebie, żądający odrodzenia Polski przez karną organizację w pracy.
— Mówili Jegomość do tych, co umieją latać. Juści, nie zabijajmy w sobie żadnej z sił, któremi obdarzył nas Pan Bóg.
Polski szukamy, a ona tuż. Mówili nam zawsze Jegomość, co się dzieje na świecie, co w kraju, czy podatki dobrze rozłożone, co należy robić. Gniewali się na niego hadwokaci, że niema tu pieniactw; gniewali się doktorzy, że od higjeny lud nie choruje. Mamy drogi poprawione, bo gdy były złe, schodzili Jegomość z wozu i szli piechotą, choć pół dnia — a chory konał i w testamencie nakazywał drogę poprawić.
Gdy wrócili nasi ze Saksów, jaką podłą gwarą rzegotali!! A jakże to mówić ze świętemi polskiemi będziecie w niebie? — patrzcie, jako zacnych mamy: świętego królewicza Kazimierza, świętą Jadwigę królową... A jeśli im rzekniesz swym szwargotem — czy nie pluną ci w pysk? Kiedy tu przy regulacji rzeki byli Prusacy, psuli nam rasę. Mówili Jegomość dziewkom, że jeśli ma przynieść nieślubne dziecko, to choć od Polaka. No, i postawiły się niezgorzej kobiety! A był jeden gospodarz, którego Prusak raz uderzył w pysk. I ten nie oddał. Pouczyli nas Jegomość, że to nie pokora, ale gałgaństwo. Teraz, żeby jaki sobaczy pysk mnie uderzył, tobym go w strzępy rozdarł, i każdy tak.
Baby gadają dużo o wojnie. Żebyś przez ten czas kupę kamieni przed dom wysypała, toby podwórze i wieś były czyste. Nieprzyjaciele rozumieliby, że Polak ma powód swej ojczyzny bronić, nietylko kałuży, mierzwy we włosach, pluskiew za świętemi obrazami. Narzekają, iż jegomość za łagodni, nie dbają o chałupne grzechy — jako to, czy kto bije robastwo w niedzielę, czy nie. Bij se całą niedzielę wszy, aż je wszystkie wybijesz. Bogu to będzie przyjemnym.
Ludzie tu pijacy straszni byli, a od lat dwuch — niema pijaństwa. Jedyny pijak dziś chce zrobić pokutę publiczną, bo odgrażał się, że wieś spali. Nieszczęśliwy jest w pożyciu z żoną, to go usprawiedliwia.
Jegomość chwalą nieraz, że tu grzechów mało i lekkie... ale jak mają być grzechy, jeśli człowiek wciąż ino myśli i tu robota na polu, tam sklep, tu kasy Raffajzena, a tam narodowe troski!... I wyrosła nam dusza. Skarżą się na księdza nawet do biskupa, że nie bierze nic za sakramenty. Ale też gdy zechce masła, mleka — albo koni o drugiej w nocy — to nawet chory zerwie się, a niema takiego, coby za Jegomościem choć do Ameryki nie pojechał.
Mój syn, co wrócił z uniwersytetu, prosi pokornie o dwa słowa.
Wyszedł dorodny, z zarostem młodzieńczym, ogorzały rolnik.
— Mówił ojciec mój o ziemi, ja powiem o powietrzu, t. j. o wolności.
Jak działa wolność na lud — dowodem, iż po uwłaszczeniu nawet wzrost fizyczny chłopa stał się większym. W roku tym przychodzą na nas czasy ciężkie: ziąb i mrozy utrudniły nam zebranie buraków i kartofli. Ale nauczył nas ksiądz robić zapasy — i mamy czym karmić oborę. Wirówki w naszych łączniach gospodarczych dadzą nam te dochody, które zabezpieczą przed emigrowaniem do Ameryki lub na Saksy. Fabrykę umiemy już sami prowadzić. Młodzi chłopi, którzy skończyli uniwersytet, wrócą na rolę. Obydwaj nasi kapłani wiodą nas. Największy dar boży — myśl, duszę świadomą, napełnioną światłem czystej wiary, mamy rozbudzoną, a rządzimy się nią dla celów wyższych Narodu i swego przeznaczenia. Zmieniły się czasy, gdy był tylko: żyd, chłop ciemny, wódka, szlachcic! Nie miałeś, chłopie, nigdy rogu złotego, weź teraz i szanuj go, zagraj na nim — gdy nadejdzie korowód Trzech Magów, a Król Duch stanie przed nami.
Dotąd chłopi mieli w Polsce pracę bez światła, harunek często bezowocny. Dał dowód swej mocy chłop, gdy utrzymywał tysiące dworów, plebanji i karczem, płacił podatki, a nadto żył z niego cały naród żydowski. Ale teraz nastały inne czasy, przynajmniej w naszej okolicy. Niema tu żydów wyzyskiwaczy. Karczma, która została, zamieszkana przez ludzi starych, co sprzedają herbatę, jest nadto kilku dobrych rzemieślników... Ale żydów więcej tu niedopuszczamy. Lękamy się ich jak dżumy azjatyckiej, bo dotychczas oni nie uznają, że droga ich była tylko przejściową przez Polskę, do własnej ojczyzny. Tu zasiedli i chcą nam Polskę niby śpiącemu cicho z rąk wydobyć, a nas uczynić parobkami.
Nie mówię o tych nielicznych, którzy stają się obrońcami Polski prawdziwej przed tłuszczą swych rodaków. Garstka tych ludzi chce okupić swą bezinteresownością i wytężoną pracą wstyd, że dziś żydzi wodzą nas za nos jak za czasów Mieszka Gnuśnego, gdy bili monety fałszywe z napisem hebrajskim dookoła orzełka. Żydzi zagarnęli nam większość miast i krocie naszych wsi. Myśl nawet nasza jest w ich rękach. Nie dążmy do nienawiści, ale do sprawiedliwości. Nie do tej doktryny, żeby wprowadzić wolną konkurencję i wszystkim rozwiązać ręce: jak może być harmonja, jeśli moja wiara nakazuje rany twe goić, a twoja wiara rany mi zadawać? Wiara nasza musi stać się wspólna — w słońce widzialne i niewidzialne. Nie twórzmy nienawiści względem żadnej rasy, ani narodu. Polska jest już cała zmieniona w kraj nienawiści: nienawidzimy Niemców i Rosjan, nienawidzimy żydów, nienawidzą nas Litwini i Ukraińcy, nienawidzą się socjaliści i narodowcy, bronią nienawiści walczy nawet kościół, wychowująca nas dotąd Matka. Więc módlmy się o światło, które jest potężniejsze niż nienawiść, módlmy się o Moc, która jest warta więcej od produkcji fabrycznej i wolnej... Módlmy się o zejście na nas Ducha, o narodzenie Boga w nas!... Daj nam Boże Polskę w samych Polakach słonecznych, o których modlił się i Słowacki, kiedy to zasiędzie lud przy złotych stołach. —
Lud upadł na klęczki. Ksiądz sam nie spodziewał się, że tak odważnie i szeroko wypowie młody Wójcik bolączkę duszy chłopskiej.
Ozwał się rabin, który był owym Newachem, modlącym się wieczoru wczorajszego w karczmie. Mówił, bijąc się w piersi:
— Za winy narodu Izraelskiego kajamy się, Boże Mojżesza i Machabeuszów, Boże Mesjasza, który według nas ma jeszcze nadejść... Jesteśmy cierniem w ranach polskich, tworzymy wrzód i gangreny. Nie powinniśmy czekać, a i wzburzy się gniew straszny ludu polskiego i zaczną nas mordować, a wtedy ze wstydem wygnani pójdziemy precz, jak wieczni pogardzani tułacze. Ale zmieńmy się w uczciwych rzemieślników, brońmy Polaków przed strasznemi jadami, któremi rozporządzają kabały. Nie odrodzicie się, póki my będziemy was oplątywać. Jak wy możecie dojść do kooperatyw, gdy nasi paru krzykaczy przekupią, ci pociągną tłum robotników i obrzuceni będą błotem najzacniejsi — a sami biskupi wasi rzucą nieraz nietylko na łotrów, ale i na ludzi dobrej woli, klątwę — i skończy się wszystko na przygnębieniu! Izrael jest winien przed Polską więcej, niż jaki wróg. Boże, który dawałeś prorokom naszym moc widzenia prawdy, który za Ezdrasza uzdrowiłeś naród po niewoli babilońskiej — wyciągnij nas z dołu szumiącego i z błota lgnącego, a postaw na skale nogi nasze i utwierdź kroki! A włóż nam w usta pieśń naszą, chwałę należącą Bogu naszemu, co gdy wielu z Talmudystów ogląda — ulękną się, a będą mieć nadzieję w Panu słonecznym. Błogosławiony człowiek, który pokłada w życiu pracowitym i sumieniu wzniesionym fundamenty swe, a nie ogląda się na hardych oszustów, ani na tych, którzy zakrywają parawanem religji brud narodowy. Pragniemy czynić wolę Twą — o Jahwe! albowiem dawny zakon Twój nie wygasł wpośrodku wnętrznych naszych upragnień!
Modlić się poczęli żydzi, wszyscy zgromadzeni poparli ich pragnieniem i wolą ofiarną.
Powstał wikary, dokoła którego stali księża młodzi, co przybyli niedawno z ukończonych szkół.
— Mamy dziś w Polsce dwa obozy, pozornie wrogie sobie, w rzeczywistości dwa sobowtóry, które jednako znieprawiają. Jedni Chrystusa uznają za grób pobielany, za wieżę ciemnoty, z za której można uprawiać tani mistycyzm i poświęcany materjalizm, za akademję, gdzie uczą drzewa sadzić korzeniami w górę, a życie całe robią watykańskim Talmudem...
Zaś drugi obóz — mściwa fala, ale zarazem wierne odbicie bigocji — to ludzie, którzy zaprawili swój umysł na metodzie walki, swe uczucie na bezwstydnym egoizmie — i za wszelką cenę mizerję swych zasiewów chcą przemycać pod sztandarem Postępu, Wolności, Światła — grożąc pocichu, że kto nie pójdzie z niemi — to go słowem jadowitym albo na placu teroru — dokrają. Nowy typ kapłana musi się utworzyć. Ojczyznę ziemną wznosić, a nad nią niebo rozświetlać wciąż, wzmagać przyrost objawień i prawd, bo każdy czas, każda epoka ma swoją miarę nieba i prawdy.
Pustym dogmatem, krzykliwym obchodem eucharystycznym niewolno zakrywać twarzy Chrystusa, który jest kosmicznym słońcem. Słońce to w nas wszystkich ma odbić się, jak słońce na niebie odbija się we wszystkich kroplach rosy. Lecz Chrystusa ideja — nie jest ściśle postacią Jezusa z Nazaretu — obejmuje ona wszelkie błogosławieństwo rośnięcia duszą wzwyż. Chrystus, który jest wolnością, unicestwiał zakon, ale zacieśniony jest znowu w zakon: podobnie postęp, który jest z istoty swej religją — zacieśniono do egoizmu i do oczywistości namacalnych. Ksiądz stać się musi nowym człowiekiem, aby mógł wśród was utrzymać powagę wiedzy i wiary. W seminarjum, gdzie ksiądz Faust był rektorem, zaprowadził rok kursów rolniczych i rok handlowości wraz z technologją. Kazał młodym księżom iść na roczną praktykę do fabryk, do gospodarstw i do wielkich miast na praktyczne zajęcia.
Wprawdzie niedługo trwało jego rektorstwo. Seminarjum zamknięto, ale księża poszli w świat i czynią dobry posiew. Zadużo bowiem dotąd siali księża kąkolu.
Nasza Polska — to coś więcej, niż Polska zadowolonego bogatego bigota, to więcej niż astronomja, więcej niż humanitarne współzawodnictwo na polu kolei, wynalazków i fabryk — to Bóg nowy, to Siewba najwyższej męki i najwyższego zachwytu, najświętszej ekstazy i wiedzy, płonącej wśród lodowatego zwątpienia, to Budownictwo pierwszego i ostatniego stopnia wtajemniczeń — życie na ziemi w wolnych niebiosach. —
Umilkł wikary, schylili głowy księża młodzi, lud ogarnął ich uczuciem miłości, jako prawych synów tej ziemi.
Rozpoczął znowu ksiądz Faust.
— Syzyfie polski, nie powiesz chyba, że kamień masz lekki w dźwiganiu na górę przeznaczenia? bo musimy walczyć nie z hasłami, ale z istotą bagna, ukrytą pod hasłami zwykle dobremi. Jeżelibyście przekroili serce me, ujrzycie w nim tajemnicę — imię Nienazwanego Ducha. Misterjum przenika jestestwo me, a jednak musimy się bronić najgoręcej przed oderwaną od życia mistyką. Święty, gdyby znalazł się wśród nas, musiałby nam rzec: nie idźcie drogą mą. Budda lat dziesięć w straszliwej ascezie stał wśród lasu, znosząc latem żar, zimą mrozy, wśród zwierząt dzikich, wśród głodu i udręczeń dobrowolnych, jednak nie zdołał zbliżyć się do Boga, ale przyćmił jeno świadomość i złamał swe ciało. Tedy począł iść drogą rozumu. A choć nie zgadzam się na tę drogę Buddy zbyt ciasną i na wnioski jego zbyt ponure, muszę ostrzec: Nie idźcie w mistykę, chyba jeden na miljon. Mistyką realności widzialnej i słonecznej żyjmy wszyscy. W mistykę niewidzialności wejść, to znaczy okłamać siebie i innych we wszystkich prawie wypadkach, a w jedynym wyjątkowym — znaczy rzucić się w ogień i w lodową głębinę morza. Nie rzucaj się, człowieku, w ogień Mroków, bo nie dał ci Bóg siebie — jeno pola i trud, słońce i chmury, kwiaty i ciernie, dzieci i śmierć, miłość i znękanie, ojczyznę i niewolę, gwiazdy i bezmiary, ale absolutny Duch pozostanie w ludzkości nieujętym. Kto wchodzi w mistyczne dziedziny, grozi mu przyjęcie formuł dewocyjnych za istotę, albo obłędu za swą gwiazdę. Co wydobędziesz z pism św. Teresy, z Jana od Krzyża, z Anioła Szlązaka, a nawet z wielkiego Ruysbroecka? gorejącej poezji trochę i odmęt mglistego, palącego, bezpłodnego bólu!... czy nie pouczy więcej popularna astronomja, albo nauka uprawiania roli?... Pomnę, raz w klasztorze męczyłem się jak potępieniec. Nie rozumiał nikt, że miałem duszę żywcem zamurowaną w grobie. Spowiednik poddawał mi wszystkie możliwe grzechy, a gdy nie spotkał występków, uznał mnie za świętego — lecz ja wiedziałem, że staję się istnym demonem, bo nie miał Bóg większego wroga niż mnie. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że był to Lucyfera mrok, nieodzownie wypełniający ból niewidzialnego słońca i tworzący dopiero w wolności duszy i ciała życie wnieboidące. Znajdowałem się na nabożeństwie rano, był jeszcze mrok w kościele — zdało mi się, że nad klęczącemi księżmi i mną rozciągają swe czarne skrzydła demony fałszu, obłędu, nieszczęścia i komedji. Jak strasznie opłakałem wtedy Chrystusa, wychodząc... Opuściłem klasztor w odmęcie głuchej rozpaczy. Był to kwiecień w Rzymie. Wyszedłem na plac Hiszpański, z którego wznoszą się schody tarasami wzwyż na górę, jak do nieba. Przed schodami iskrzyła fontanna, wesoły roił się lud, a na marmurowych schodach płomienił od ziemi aż do kościoła na górze jeden wodospad kwiatów. Różane migdały kwitnącemi ogromnemi gałęźmi zaścielały wszystkie schody, jak u nas choinki na Boże Narodzenie. Wchodziłem w ten ogród coraz wyżej — w tym raju świeżych, wonnych kwiatów, na słońcu palącym, zerwawszy z murami klasztornemi — poczułem nakoniec Ducha wolności! Kiedy podniosłem twarz zalaną łzami, ujrzałem miłowaną kobietę, którą porzuciłem dla życia duchowego — teraz ona szła samotna z cudownemi oczyma, zapatrzonemi też wdal, nie widząc ani mnie, ani świata — — w obłędzie mistyki, którą chciała ogarnąć za przykładem moim — wtedy, gdy ja wychodziłem już z więzienia mirażów na słońce — —
Nie idźcie za mną, nie idźcie — — żywi niech żyją!...
Trudno mówić już, chciałbym mieć harfę. Czuję w płucach swych ozony gór Prometeizmu — już ledwo wiem, że jestem jeszcze człowiekiem, już rwę się — — i jeśli nie porwą mnie teraz za sobą Moce — będę musiał przebyć męczarnię istoty ziemnej, którą obłąkał Bezmiar.
Pomnicie zdarzenie, które nas wszystkich przejęło tego lata. Była straszliwa posucha, płonęły zboża. Zapalił się od pioruna bór. Miljony i miljardy gromnic — każda z nich była dębem dwuchsetletnim, lub sosną, która przebyła tysiące burz. Każda z tych gromnic płonęła okamgnienie, gdyż huragan ognia pożerał wszystkie. Pomnicie, jak uciekały z lasu ptaszki małe, wrony, puhacze, orły...
Pomnicie, jak pola dookolne pełne były wilków strwożonych, łani oszalałych, zajęcy, które przykucnęły, patrząc krwawemi ślepiami w żywioł — i zapomniały biegu, choć iskry padały im do oczu?...
Jeden tylko człowiek wchodził między tę burzę ognia... Był to pustelnik, chcący ofiarą swą zagasić płomienie i zapewnić wam deszcz.
Wierzenie dzikie, zganiłem przed wami w kazaniu to bałwochwalstwo.
Jednak... i ja uczuwam potrzebę spalenia się w ogniu, w ogniu ducha.
Wejść chcę w Ocean Światła Mistycznego, w las płonący — w straszliwe piekło spadających i miażdżonych serc — w morze bólu bezprzykładnego. W piekło chcę iść, poszukując tych, co umarli — z ust Furji chcę wydrzeć, jak Orfeusz, tajemnice, gdzie leżą pola Elizejskie.
Pójdę w męki najgorsze, gdyż obcym jest mi wniebowzięcie zimnej mądrości.
Wielki przechodzień mroków, idę tam, kędy zapłonął las olbrzymi — niech rozgorzeję świetlanością bez granic.
Boże Narodzenie dziś... Narodził się w nas promień Życia czystszego, oparty nie na wierze samej, lecz na wiedzy.
— Wielki Żyw umarł — wołali Grecy.
— Zaiste umarł — odpowiemy im — dla tego umarł, że był Żyw. I dla tego narodził się, że nie umierał.
Życie na ziemi jest:
Słoneczną natężoną wolą wzbicia się jak najwyżej. W głębiach naszej istoty odbywa się nadsłoneczna twórczość, jest to życie Boga w nas, życie błogosławiące nad grozą potwornych, mroźnych bezlitosnych przepaści. W kim narodzi się ta wiara, ta wiedza i ta moc, przechodząc w Ciało i Krew życia — w tym, zaiste rzec można, iż Bóg się narodził!!...
Lecz przychodzi czas, gdy trzeba żyjącemu schodzić w mroźną lodową otchłań — — i trzeba tam zejść jak na Gody.

Niechaj nie waży się tu nikt rzucać zarzewia śmierci. Tych, którzy przyszli walczyć, zapewniam — że walczę ja — i wystarcza, jeśli walczyć będą tak samo, jak ja.
Nie walczę sztyletem, ani szimozą. Mam broń inną, duchową, której używam — aby oporne dusze wprowadzić na tę Górę, gdzie czeka nas wszystkich Chrystus z świetlanym Błogosławieństwem i Przemienieniem w istotnych dziedziców Kosmosu. Zanim ten czas nastąpi, czyńmy według sił każdy.
Mówiłem, iż chcę w piekło iść — — nie myślałem juści o tej kropelce cierpienia, które przebędę w więzieniu, uwolniwszy skazańca. W piekło zejdę — gdyż wiem, że duch mój nie ukoi się Mistyką kontemplacyjną, lecz — zejdzie w otchłań mroźną, lodową dla wyzwolenia innych dusz. Więzień, którego skłoniłem do odejścia — jest już przeobrażony w żołnierza Twórczej Jasności: przez tę noc — wyrósł w istność nową. Poniesie wdał nietylko szczęście własne, ale Lampę dla narodu.
Nie oglądaj się niespokojnie, Fiodor Iljicz. On daleko już.
— Ksiondz — zawołał Iljicz, rzucając się na środek kościoła, — na wasze słowo czestne oddałem. Tu stał przed chwilą — a teraz czy w ziemię zapadł — to czarnokniżje! gdzie więzień?
— Tu przed wami — ja! —
Ksiądz Faust wyciągnął ręce, na które włożył kajdany, zdjęte Piotrowi.
Zaszemrał lud, widząc to, co uznawał za najwyższą niedolę i hańbę. Jeden ksiądz śmiał się radosny.
— A toż chcieliście, żebym niżej był od pogan dzikich w Ameryce, gdzie w czasie boju starcy siadają pod włóczniami, wbitemi w ziemię, i są żywym sztandarem? Dokoła nich toczy się bój. Oni zagrzewają do zwycięstwa. Ja zagrzewam do boju duchowego i do zwycięstwa Gienjusza w człowieku.
Duch mój poznał możność istnienia Bieguna magnetycznego, dokoła którego los ludzkości krąży.
Biegun ten jest Górą Szczęścia — otoczoną pustyńmi lodowemi.
Mówić mi coraz trudniej, chciałbym śpiewać.
Zgon? sądzę, iż będzie to moje największe doświadczenie, kategoryczna wyprawa po odkrycie owych potęg w czwartym wymiarze — bo zgon jest zawieszeniem czynności ziemnych.
Przetrwam w tym, co jest nadświadomością mą, czyli Jaźnią. W każdym razie życia dokonam, jako chciałem.
Starość ma zaczynała mi już ciężyć — w tęsknocie nadmiernej za Młodością.
Umrę wolny, poznając wszystkie bieguny ziemi — i wyznać muszę bez zbytniej dumy, że Duch mój przetrwa. Będę przygotowany do odkrycia Bieguna kosmicznego co najmniej równie dobrze, jak był znany wam norweski podróżnik Amundsen. Nie mam też żalu do ludzi. Nikt nie uczynił mi nic złego, bom nie dbał o te dziedziny, w których ludzie zdolni są mi zaszkodzić. —
Tu ksiądz spojrzał na ławki kolatorów, ujrzał, że tam wzruszają ramionami i trwoga sieje swój jadowity chwast.
— Tak umierać zbrojnym lepiej jest, niż kiedy filozof grecki Sokrates umierał od niewdzięczności rodaków; albo kiedy francuski pisarz Balzak umierał na 40 tysięcy filiżanek czarnej kawy i na mizdrzącą się idealną panią Hańską.
Ja, ubogi wasz kaptan, lękałem się zawsze, że umrę od głupoty w Polsce i wśród bojaźliwych serc. Mieliśmy zawsze mężne temperamenty, nie wystarczało nigdy skalistego charakteru. Trzeba uwielbić zaciętą wytrwałość ludu naszego. Ale w płytkim morzu polskiej inteligiencji każdy niemal głębszy , Mamokręt osiada na ławicy. Za mało, za mało jest religijnej twórczości, choć tak wiele jest bigoterji i „postępu“. Religja — to wolność bezgraniczna w twórczości Bożej.
Wtym ozwała się cichym, przejmującym głosem Imogiena.
— Nie znajdziesz się tam sam! nietylko czekają cię święci żołnierze zjednoczonej Potęgi Ducha, jak Kepler, Kopernik, Kolumb, św. Franciszek i św. Katarzyna i nasi bohaterowie — Kościuszko i ks. Józef, Czarniecki i Warneńczyk — — Batory i Traugutt — — ale z całego świata napływają moce, jak jaskółki, dowodzące, że Słońce wiosny się zbliża. Ludzkość w najwyższych swych przedstawicielach współżyje z nami. Ludzkość dawna i obecna! Gdybyśmy za rok ubiegły mieli wybrać jeden fakt wielki, gdybyśmy mieli nagrodę Jerzmanowskiego czy Nobla dać za jeden czyn najpiękniejszy — ważyć by się można jedynie wobec zwycięstwa, pełnego bohaterskich wysiłków, Słowian na półwyspie Bałkańskim, a katastrofą tych ofiar na Titaniku, które leżą dziś w głębi morza na 4000 metrów.
Moja matka, która była w czasie trzęsienia ziemi w Mesynie, gdzie duch ludzki tak nie zdał egzaminu i skalał się — matka moja Beglenicza stała się duszą prądu, który teraz tajemniczo ożywia ludzkość.
Niezmordowana, kilkakrotnie w roku przerzyna Oceany, głosząc wszędzie moc światła wyższego w człowieku...
Lucyferyzm jej z siły druzgocącej stał się najpotężniejszą dźwignią ewolucji.
Wypłynęła mądrość jej z góry — „naprzód czysta, potym spokojna, pełna miłosierdzia i owoców dobrych“ — usilnie zwyciężając moce potworne, które ludzkość rozgniatają, jak słoń idący w lesie rozgniata mrowisko leśne.
Ale jest olbrzymie światło z katastrofy Titanika.
Na okręcie tym była jadąca do Ameryki Beglenicza. Znajdowała się wśród emigrantów, gdyż bilet swój pierwszej klasy zmieniła na sto biletów ostatniej i dała ubogim. W ciągu dni kilku rozmawiając z niemi, umiała rzucić im światło wyższe na drogę życia.
A stało się ono nagle w najwyższym stopniu nieodzowne. Titanik najechał na krę lodową w nocy.
Rozdarł się od dołu, jak chleb, który niecierpliwy oracz rozerwie białą dolną częścią od górnej.
Parostatek zaczął tonąć. W grozie najokropniejszej ujawniła się wtedy wyższość ducha ludzkiego.
Na niewielkiej ilości łodzi ratowano naprzód kobiety. Rozległy się krzyki tych, co, nie mając łodzi, rzucali się do morza lodowatego wśród ponurej nocy.
Krzyki tortury beznadziejnej. Zarazem bohaterstwo nadzwyczajne: orkiestra złożona z Włochów, ludzi pobudliwych, do tego ludzi zwykłych — wcale nie owa śmietanka towarzyska... ta orkiestra grała najpiękniejsze melodje — raz, aby przygłuszyć jęki, powtóre, aby natchnąć odwagą. Woda dochodziła im już do pasa — umilkli w ciemnościach, gdy morze zalało im twarze.
Zakończeniem był hymn:
— Idziemy ku tobie, o Panie!...
Kapitan Smith wolał: Bądźcie Anglikami! —
Znaczyło to: nie przynieście wstydu ojczyźnie.
Titanik pogrążył się ostatecznie. Nie wyszedł do końca telegrafista, który wysyłał o pomoc wieści. Kapitan rzucił się do morza, wydobył dziecię tonące, podał siedzącym w łodzi — sam nie chciał do niej wejść — — utonął.
Na statku grała jeszcze muzyka — okropne drgnięcie okrętu, wir straszliwy — bulgot fal.
Katastrofa nieobliczalna — dzięki temu jednak ujrzeliśmy za gęstą zasłoną szalbierstw, matactw i spryciarstw życiowych, — potęgi wyższe, niż człowiek. Potęgi dotąd moralnie przeczuwane, jednym punktem dotykające świata o trzech wymiarach.
Ale te potęgi staną się jawne, jak jest Radjum — w kilku gramach zaledwie dotąd wytworzony, lecz niweczący już dotychczasowe teorje.
Radjum dobyto z gliny, znaleziono w źródłach niektórych i w rosie — przeczuwał je oddawna alchemik Sędziwój, jak to widać z jego pism.
Patrzcie! objawia się nam jedna z istot czwartego wymiaru. Wzruszenie ogarnia nas zbyt silne. Widzimy wyższą istotę, niż człowiek. Jaka cudowność światła astralnego, jaka potęga tych oczu, które widziały już ziemie, krążące dokoła Kanopy!
Istotność życia przenika nas... tęcze napełniają przestwór, słychać śpiew... — —
Lud cały zapatrzył się. Pod kopułą kościoła jawiły się mgławice, a z nich postacie, widma umarłych z pobojowisk!...
Mówił głęboko wstrząśniemy ksiądz Faust.
— Słowianka południowa, Beglenicza, jest wśród nich — ona zagrzała narody na Bałkanach, aby walczyły w najgłębszej jedności i miłości — ona jak Walkirja idzie teraz na północ i przeobraża ustrój całej Europy, oparty na bezdusznej walce i dogmatach.
Wrota zamków duszy rozewrzyjmy głęboką miłością i adoracją dla tych Braci naszych, co zaszli tak wysoko w swym rozwoju!
Już tylko unosi się mgławica. Tam ze ścian występują przecudowne głowy ściętych męczenników, bohaterskie ręce, aż znika wszystko! —
Jak za czasów zejścia Ducha św. na apostołów, tworzyły się w kościele płomienie niematerjalne, szum było słychać, głosy w powietrzu. Ksiądz wyciągnął ręce, milczał niby arcykapłan misterjów, rozdający moce — w śmiertelnej ciszy kościół zdał się Łazarzem, który oczekiwał głosu boskiego, aby wyjść z mogiły. Ksiądz nie ważył się uderzyć w dzwon najwyższy, chciał, aby piramida olbrzymia budowała się wysiłkiem wszystkich, on jedynie pion trzyma. Tajemna potęga w nas i dokoła nas i nad nami, potęga woli naszej, rzuconej w przestworza innego wymiaru, potęga ta winna w dzwony uderzyć, światła na olbrzymiej piramidzie zapalić nocą wśród pustyni. Kościół stał się księgą wizji, wszystkie dusze — stronicami w niej; lud zapadał w głębię modlitw zbiorowych, spowiedzi bezosobistych, gdzie mówiła wiara zbiorowa narodu.
W tej chwili kościół zadrżał, jakby olbrzymia kra uderzyła o pancernik. Ksiądz uczuł, ze mu krew odpływa z twarzy, takie wzruszenie nim ogarnęło: o mil kilka huczą armaty i toczy się bitwa!...
Lud oglądał się i trwożył. Należało w jednej chwili opancerzyć serca — już nie przypowieścią Trzech Magów, nie ukazywaniem interesów ziemnych, już nawet nie widmami z za grobu. Moce rozproszonej wiary należało skupić w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy, jak mówił Mickiewicz.
Wichura zatrzęsła kościołem, w dali huczą coraz straszliwiej armaty. Jakby taranem waliła tu w mur świątyni — śmierć, rozkołysawszy trumnę. Poznał ksiądz w jasnowidztwie nagłym i poznał lud, że nie była to zwykła fizyczna wichura burzy. Waliły się moce złowrogie, które tworzą Inferno pod nami, jak jest nad nami regjon wyższego istnienia.
— Na górze Taboru stoimy — tu grota z narodzonym Młodym Bogiem w nas. Mamy go bronić. Słyszycie atak na tę górę? Szatan wjeżdża na olbrzymim stadzie trzody chlewnej, mamutów rozwścieklonych i bestji, jakich oko ludzkie nie oglądało. Bo któż zbadał piekło i kałuże ludzkości?
Te stada pożreć chcą posiew Ducha w Polsce — i mogą to uczynić, jeśli dbać będziemy o szczęście osobiste. Albowiem mówi przysłowie litewskie, że najlepsze jabłka dostają się świniom.
Życie nasze nie było nigdy spokojnym zatyciem, żądaliśmy nietylko szczęścia, ale przedewszystkim mocy i choćby nieszczęść piorunowych. Wzgardziwszy spokojnym żerowiskiem na bagnie, — weźmiemy swe szczęście, gdy naprzód wywalczymy świątynię.
Strachy idą na nas, rozpętanie, mord i pożoga. Dzikie dziewy wojny lecą na koniach mogilnych, ale czyż śmierć nie dosięga i w łożu wśród najlepszych doktorów? Zbliża się rozwiązanie nocy tej, która wczoraj była jeszcze nowelą, potym tragiedją, zwątpieniem, teraz stać się musi największym eposem — od Bałkanów do szcher Finlandji!
Na górze stoimy — brońmy słońca narodzonego w nas. Brońmy prawa swego do dziejów, brońmy praw swych do nieśmiertelnego bytu w tym, który przed nami walczy jak Tytan, a w nas świeci jak słoneczne dzieciątko.
Wszyscy, którzy stali się Magami lub pastuszkami — i przyszli mu hołd złożyć, przyjmując go choćby częściowo jako Wolność, Wiedzę lub Sprawiedliwość — stanowią jego świątynię. Wiemy już, poco ziemia dąży, jutro wiedzieć będziemy, poco idą gwiazdy. Nie lękamy się żadnej grozy. Śmierć nas nie złamie, jak największa burza nie zniszczy łodzi podwodnej, która płynie w ciszy głębin. Płynąć będziemy umieli w tym Oceanie, który przedstawia się oczom naszym jako mrok. Umiejmy nietylko ginąć w niebiosach, lecz i żyć na ziemi. Umiejmy odeprzeć stado, które uzbroiło się wbrew swej naturze w rogi. Miejmy wszelką mądrość, którą mają tamci. I miejmy coś nieskończenie więcej!... Dowodów chcecie ostatecznych istnienia Bożego? zostawcie to Magom. Wy idźcie na górach wysokich z pieśnią Zorzy! —
Zamilkł. Zorza wstąpiła przez okna i jęła zalewać kościół. Ksiądz Faust w wzniesieniu najwyższym ducha wzniósł ręce.
— Przeżyłem noc długą lat 77. Przez całą tę noc słyszałem kucie podziemne Ducha, mało kto słyszał ze mną, aż lepsi niż ja usłyszeli i bramy rozwarli. Oto wychodzą z podziemi Magowie, a prowadzi ich gwiazda rubinowo­‑modra, odbicie ziemi w niebiosach! uderzcie w dzwony wszystkie, radujmy się, że od piekła najgłębszego aż do najwyższej z gwiazd — wszechświat naszym się staje. Żegnam życie, wstępują w ten kondukt, idący nad ziemią już... Najmilsi! — po szczytach wielkich gór chodzimy już — — Nie rozłączajmy potęg — mówili dawni chrześcijanie — Christus verus Luciferus. Ale to wszystko dopiero jest alfą, a dalsza tajemnica — —
Ksiądz pochylił się, jakby uderzony mieczem światła w samo serce. Twarz jego zajarzyła monstrancją złotą. Z rękoma wzniesionemi do hymnu — podobny był do Światowida grającego na harfie, który zbytnim ciężarem swego spiżu zesuwa się z lądu w jakiś bez dna ocean.
Miał jeszcze coś rzec, zniżał się na klęczki, padł za barjerę ambony.
Dzwony brzmiały, szalejąc radością i tryumfem — wszyscy w kościele czuli się zjednani w wielkiej mocy.

Lud modlił się. Uczucie grozy promiennej przenikało tych, co wstali do świtu, bieżeli po śniegu przez lasy mroczne wśród szalejącej zamieci, aby wysłuchać Słowa.
Wyszło z kościoła wielu inteligentów, którzy pragnęli porozumieć się między sobą, jakie zająć stanowisko wobec księdza. Robić mu owacje, czy zwymyślać, kiedy będzie iść do więzienia? bo w dzisiejszych warunkach najmądrzej jest takich rzeczy nie mówić! Chłop jest ciemny, żydzi niebezpieczni, rząd srogi, Watykan nie paktuje, nauka wciąż uczy o Antropopitheku...
Wtym zaczął wychodzić lud, a z nim ten ogół obywateli i rewolucjonistów, którzy ogarnęli to najważniejsze, jedyne może, o które księdzu chodziło: że wszelkie życie wznosi się do Słońca, ale w jaźni naszej są tajemnice nierównie starsze, niż Słońce. Żandarmi pytali naczelnika, co uczynić? Zakazał aresztować księdza. Wobec toczących się tak blizko walk, więźnie są tylko zawadą! Kto zresztą będzie miał odwagę wobec dziejów — światło, szersze niż granice ziemi, chować pod korzec? — i dodał tonem dawnego człowieka, co modlił się wraz z Nekrasowym: „od zbłąkanych, gadających, pełnych kłamstwa, głupstwa, złości — wyprowadź nas do ginących za wielką sprawę miłości“.
Z tłumu ktoś wykrzyknął: Oficerowie, nie stanie się już dziś nic złego nikomu! —
Wtym rozległ się wystrzał. Skoczyli żołnierze z nadstawionemi bagnetami, zdenerwowani czekaniem na mrozie, radzi bitwie, krzyczeli: ura! Przeskoczyli płot i wstrzymali się — tam leżał na śnieżnym całunie nieżywy Kondor z przestrzeloną głową. Rewolwer dymił jeszcze... Niewątpliwie samobójstwo, bo nikogo nie było widać. Surowe lecz prawe dusze żołnierskie przeszedł jeden szept: Judasz! Nakrył go któryś płaszczem. Wojsko ustawiło się w szeregach. Branka została odwołana z tajemnych powodów, o których naczelnik miał zdać sprawę wobec władz. Siadając do sań, prosili wikarego, aby ksiądz Faust wyszedł z krzyżem i pobłogosławił ich prześwietleniu duchowemu. Ponieważ nie schodził z ambony, wszedł wikary — zajrzał — — Głuche ciężkie westchnienie rozległo się z tysiąca piersi. Rzucili się ludzie do ambony — podjęli umarłego księdza Fausta.
Wysoki w rogu kościoła katafalk wywiedli na iskrzącą wśród mrozu świetną jutrznię. Wojsko salutowało. Lecz nie odchodził nikt z ludu.
Imogiena uklękła z twarzą ukrytą w dłoniach, przez które leciały gradem łzy.
Długo trwało milczenie i nigdy chyba goręcej nie czuli się wszyscy ze sobą związani — jak tą Mocą już nadziemną.
Stary Wójcik dotknął wikarego i ukazał jadące wozy z pobojowiska. Należało przygotować rannym miejsca w lazarecie, w chatach... ale, ie jechało tyle wozów — i taki głos szedł ogromny jeszcze w oddali z lasów, przeto wikary zarządził, aby zasłano słomę w kościele.
Silna hartowna dusza dziewczyny ocknęła się: twarz miała już spokojną, choć oczy pełne boleści astralnej. Ksiądz Faust nie darmo wychował sobie następców.
Zawołała silnym głosem do ludu:
— Tam nad horyzontem wschodzi słońce — tam prosto w kuźnię rozwartą gorejącą idzie, modląc się, ksiądz Faust. Ogląda już świątynię wspanialszą niż ta, którą zbudował Salomon lub Egipcjanie w Luksorze, słowiańscy książęta na wyspie Arkony i hinduski Mahatma w podziemiach Elefantyny!... Wszystko, co znalazł w życiu dotąd, było mu zbyt kruchym materjałem, aby ją zaczął budować. Teraz widzimy wraz z nim, w jakiej skale, wśród jakich lasów tysiącletnich najpotężniejszy materjał jest złożony. Budujmy całą siłą Jaźni wyzwolonej wschody do Świątyni! —
Wszyscy w milczeniu skupionym przysięgli zapracować choćby na jeden wschód dalszy, wykuwany w gigantycznej Skale.
Cmentarz kościelny pełen był już wozów i sań wjeżdżających...
Życie zaroiło się dokoła nich, cierpienia, tryumfy, nadzieje, szczęście tych, co umierali, radość uskrzydlona wśród grozy rozwartej u tych, którzy jeszcze żyją.
A dzwony brzmiały coraz potężniej, nawołując — jak ten dzwon pradawny, co głosił:
Żyjących zwę, umarłych opłakuję, gromy przełamuję!... — — — — — — — — — — — — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.