Xiądz Faust/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotr, już uspokojony zupełnie, nalał herbaty i, wrzuciwszy cukier, patrzył: maleńkie pęcherzyki powietrza wypływały z dna na powierzchnię.
Uwolniły się z białej kamiennej niewoli — któż je teraz ujmie? wypłyną wolne z dna na powierzchnię przez drzwi otwarte, przez szpary podłej chałupy wzlecą ku obłokom — aż tam ku Ajterom Szelleja i Słowackiego gwiazdom... „zimnym, świata szatanom“...
Wiatr wionął, zatargał płomieniem...
Myśląc, że wszedł talmudysta z wersetem o Bezalielu, Piotr nie odwrócił głowy.
Mrok zasłaniał zresztą grubym kirem połowę izby, gdyż oszczędna Newachowa, wniósszy szabasówkę, wyniosła lampę...
Z za samowaru mdłym blaskiem światełko jaśniło zaledwo stół ze szklanką herbaty i obwarzankami.
— Dobry wieczór wigilijny panu podróżnemu — zabrzmiał głos szczególnie mocodawczy mimo spokojnej treści...
Więzień wpatrzył się w ciemność, mając wrażenie, że tam z murów pieca wyszedł jakiś Arjanin dawny.
— Hm... — ozwał się ten ktoś.
Piotr ujął lichtarz i podniósł do góry.
Ale zaraz postawił, sam natomiast powstał.
Było coś jakby ze Sądu Ostatecznego Michała Anioła w tej czaszce z głębokiemi cieniami.
Na wygolonej twarzy starca świeciły ametystowe oczy, wcale nie księże, ale srogie, jasnowidzące, niby u człowieka, który spędził kilka zim pod biegunem, zanim go odkrył.
Twarz uderzała nadmiarem treści duchowej, wydawała się monstrualna ze swą kopułą wielką czoła i rozwianemi włosami, z cięciem przez twarz, które zmiażdżyło dolny kawałek czoła i przegubie nosa, — takie lico w snach swych obchodzi! dokoła Rembrandt, lecz nie ujął nigdy!
Ustami szerokiemi, jak u fauna, puszczał kłęby dymu z fajki.
Sutanna mocno zrudziała, okryta z wierzchu nie wyprawnym kożuchem chłopskim, długim prawie do kolan.
Pod pachą dębowy kostur. Widać było, że ten człowiek nie robi sobie nic z całego świata, zawsze jest gotów — jechać w karecie poszóstnej, wybrany na papieża, czy brnąć w mazi jesiennej, między katorżnikami.
— Ksiądz jestem — wypuścił z kłębem dymu tak wielkim, jak kiedy naraz otworzą się wrota wielkiej fajczarni Padyszacha, gdzie siedzi on z czterdziestu mułłami, pogrążonemi w chmurach Najwyższej Mądrości.
— Żandarm starszy dość poczciwy człowiek. Zna mnie z dawnych jeszcze lat — puścił Pana na moją porękę, żebyśmy razem spędzili Wilję.
Oni będą czuwali w dalszym pokoju. —
Piotr stał się ciemny z purpury gniewu.
Znowu pokusa? nigdy.
— Bardzo ksiądz dobrodziej jest uprzejmy.
Ale wyzwolenie na godzinę jest grzecznością djabła. Wilji nie obchodzę. Nie wierzę w opatrznościowe rządy nad światem.
— Staropolski obyczaj. A i Rzymianie wierzyli, że w tym czasie zimowego nawrotu słońca przez całe Brumalja bogowie chodzą po ziemi i że duchy obcują z ludźmi.
— Nie jesteśmy Rzymianie.
— Pochlebiam, że jesteśmy lepsi. Z nami są wyższe duchy.
— Uczynili księża, że duchów niema. Monstrualna teologja odjęła światu waszemu moc twórczą, woli waszej rozpęd swobodnego działania.
Kurja rzymska robi zbyt wyraźne interesy na tęsknocie narodów za tym, czego nie daje Materjalizm.
I dla tego mogłem szanować dawnego księdza. Dziś — jest to bigot lub szarlatan. Tertium non datur.
A dodam jeszcze: nie mam duszy współczesnego Polaka — ten mydłkuje wiarę, której nie ma, mydłkuje uczucie wolności, której nie potrzebuje. —
Ksiądz patrzył w niego jasnym wzrokiem.
— Znałem ludzi mężnych... umiejących czcić duszę bez względu na partje — rzekł spokojnie.
Piotrowi wydał się ksiądz znanym — z jakiejś opowieści więziennej...
— Nie mieszkał ksiądz przed laty pięcioma w miasteczku Sędziwojowie — — gdzie zdarzyła się dziwna historja?
— Mieszkałem tam istotnie lat temu kilka... i cóż za dziwna historja?
— Wszakże mi opisywał księdza mój towarzysz...
Zanieśli go bczprzytomnego do domu — potym wezwali mu księdza, słowem ostatnie sakramenty...
— Tak...
— Policmajster i strażnicy obiegli dom...
Trzeba było z domu wynieść... wybuchowe przyrządy. Matka mego towarzysza chciała to uczynić, ksiądz nie dałeś, bo nikogo z domu nie wypuściliby bez rewizji...
Ksiądz wyszedłeś ze Sakramentami. Policmajster i setnicy kozaccy wobec zgromadzonego ludu nie śmieli rewidować księdza, idącego z Ciałem Chrystusowym... Między Rosjanami bywają ludzie głęboko religijni...
— Niekoniecznie ów policmajster... ten mógł być trzynastym na Wieczerzy... Ale setnicy zaprotestowali bezwzględnie przeciw temu, żeby księdza dotknąć...
— Zatym ksiądz jest jednym z naszych?
— Bynajmniej. Uczyniłem, jak należało, nic więcej.
No proszę... Dam chleba czarnego, rzodkwi i trochę wina starego, zresztą nic. —
Piotr uczuł się znowu zmrożony wyznaniem księdza, iż nie jest „z naszych“.
Podzielił bowiem świat tylko na tych, którzy walczą za Polskę lub idą przeciw Polsce.
Ale chciał to wypowiedzieć grzecznie.
— Wina nie pijam w Polsce. Tu jest tak mało ludzi wolnych... a przecież tylko wolni z wolnemi mogą pić... —
Zaśmiał się ksiądz, ale tak, że Piotra przeszył ten ostry satyryczny śmiech.
— Ano, zatym nie będzie można rzec:
Nunc est bibendum, nunc pede ligero pulsanda tellus!... Kucharka moja zgotuje żandarmom wieczerzę, a my na sucho ugadamy się.
— Przemilczymy.
— Jako wola.
— Nie zrobię kłopotu?
— Nie robi kłopotu, kto nie lęka się pokotu. U mnie spanie niewygodne, ja śpię sam już w trumnie. Ale tak czy owak — nie możesz waćpan jechać, sanie rozbite. Posłano po cieślę, jutro o świcie pojedziecie. Więc, łaskawco, idź za mną, powtarzając zcicha:
— „Czemuż nie do mej Anieli?
żeby djabli wzięli!“ —
Wziął Piotr czapkę, idąc jakby z nakazu.
Żandarmi salutowali księdzu. Wyszli razem.
Na dworze szalała zamieć.
Po kilku minutach brnięcia wśród śniegów, zaszli w opłotki. Wiatr dziko trzaskał gałęźmi, wygwizdywał na krzyżach cmentarza. Mroczyła tu bezbrzeżna dzikość, ale jakąż muzyką zdała się wobec nudy rozpacznej, która od tylu lat zaścielała pajęczyną duszę więźnia?!
Wiatr ucichł — mur zakrył ich od wściekłych podmuchów.
Kościół w mroku majaczył; za węgłem gwizdała zamieć; gwiazdy tańczyły na niebie obłąkanego poloneza, chmury przewalały się niby lawiny śnieżne z gór. Miejscami niebo stawało się czarne, jak wnętrze zgasłego krateru.
Zaszczekały psy, jeszcze nie spuszczone z uwięzi.
Błysły jarzenia w oknach wysoko.
Potknął się o schody Piotr, idąc za księdzem.
Mrok i stęchlizna murów.
Po schodach krętych szli — zapałka rozświecała kurytarze klasztorne żebrowane o linjach ostrołukowych, rozpostartych niby łapy pająków, zwanych kosarzami. Zapałki zgasły, nie było ich więcej. Ciemność zdwoiła się.
Strachem wiało od tych murów zamierzchłej przeszłości — zdaje się, że konała tu ona tak długo, aż nie zamarła już całkiem, jeno zmroczniała w świat niewidzialny.
— Kiedyś tu był klasztor Cystersów, kwitnęła nauka i sejmiki; potym mieszkało wojsko napoleońskie... potym ruina... ja odrestaurowałem — mówił ksiądz zniżonym głosem, który dziwnie brzmiał wśród brzęku żandarmskich ostróg i ciężkich stąpań.
Naoścież otwarły się drzwi, jasność ich ogarnęła, wywołując silniejsze oddechy serca.
— Otóż u celu. Kto się w opiekę odda Panu swemu, ten na smokach jeździć będzie.
— Raczej tego smoki same powiozą — odparł z ironją Piotr.
Tajony gniew przeciw losom świata ucichł w nim jednak. Żandarmi odeszli, rozdzieliwszy się tak, że jeden zajął izbę wchodową, drugi zaś pokój od wyjścia kuchennego. Zostawili swobodnym cały środek mieszkania.
Nie było słychać ich kroków, grube mury oddzieliły — i Piotr wchłaniał w siebie widok nadzwyczajności, które mówiły doń, niby kazanie Skargi.