<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII. MSZA WIĘŹNIA.

Przez całą wieczność błądzę — w mroku, gdzie mnie odnaleźć pragnie wieszcza, wybawić mogąca ręka.
Ale z moją w mrokach napotkać się nie może. Staczam się zwolna, bezdźwięcznie, ku strasznym dolinom; znam każdy ostry cypel głazu, jakbym na nim kiedyś już konał, a nie mogę żadnego ominąć.
Wśród splątanych krużganków podziemnych kurytarzy, niemych kościołów i fantastycznych wież olbrzymiego klasztoru —
sam jestem — mnich.
Złote kopuły odbijają się jedna w drugiej, głębokim, zielonawym połyskiem.
Przez zamarzłe gotyckie witraże zaledwo odróżniam ciemność zewnętrznego świata od mroku mojej celi.
Lampka, jak serce Chrystusa, jarzy migotnym, krwawym połyskiem. W wazonach kwiaty, zniesione niewidzialną ręką; na pochylonym Tytanie nocy księga magów łańcuchem przykuta do sklepienia; obraz Madonny, schodzącej do jeziora czyśćcowych mąk; posępne, niedające się rozejrzeć freski ascetycznych pustelników.
Ktoś wszedł do celi obok.
Huczy zawieja — i ona jej słucha ze mną tam, przywierając czoło do szyb.
Pójdę i poznam ją...
Wyjdziemy razem w złote, pachnące gaje, gdzie wśród czarnych drzew prześwieca ametyst oceanu, gdzie nie gaśnie łuna zachodu.
Blask sączy się przez grube mury.
Wiotkie, powłóczyste, srebrne dłonie wirują dokoła głowy mojej, schylonej nad klucznikiem.
Zaiste, poznałem cię, Ewo odwieczna, po zabawkach w twojej szkatule — księżycu i gwiazdach — czy możesz mi dać więcej mroku?
Przynieś mi ten dar! nacóż mi gwiazdy, które mówią mi tylko, że jesteś niedosiężna!
Dłonie cofnęły, wkurczyły się w zimne sklepienia.
I słyszę, jak, uchylając okute żelazem drzwi, wychodzi na kurytarz, przemyka się wśród kolumn. Gałęzie uderzają w okna; żelazne skrzydła wichury tłuką o dach, szpony gadów ślizgają się po rynnach wieżyc.
Płacz nieutulony wstrząsa kępą samotnych drzew.
Idąc przez kurytarze, słyszę — oddźwiękła głucho skrzynia z ołowiu.
Przez tęcze łez widzę jeno mroki — głos mi się tłumi, każda myśl kryje dla mnie okropną truciznę.
Nagle coś pełza po kamiennych mozajkach — z hukiem i pobrzękiem metalu, jakby ciężko ranny rycerz w zbroi usiłował się dowlec.
Zamilkło... cembrowana studnia, wykuta w skale głęboko, aż do jeziora w grotach podziemnych.
Teraz słyszę głuche uderzenia młotów, przybijających wieko trumny.
W czarnym leju przepaści połyska dwoje brylantowych oczu, wśród skłębionego gniazda łap świecą dwa rozżarzone kratery — chciałem odskoczyć — i nagle uderzyłem się o trumnę, którą wlokłem za sobą — owa długą, dziwacznie rzeźbioną skrzynię na wzrost człowieka... Cięży mi — ledwo ją mogę przesunąć — jęczy tak okropnym spazmem po kamieniach.
Źrenice olbrzymiego owadu wpatrzone we mnie i poza mnie — przenikają mnie — widzą poza sklepieniem gwiazd — za Bogiem — aż do obłędu.
Zesunąłem trumnę — waży się jeszcze nad prześwietloną czeluścią — lecąc, zakryła mi źrenice potworu.
Odmawiam długie, monotonne, jak jęk konających, litanje.
Wtym, trumna plusnęła o powierzchnię wody — straszliwa, kosmata tarantula, która się cofnęła przed trumną, teraz z szatańską szybkością zesuwa się po ścianach prostopadle kutych w granicie — oświetla oczyma rozwarty lej, który wyżłobiła w wodzie trumna.
Widzę — wieko odskoczyło — powstaje z niego Madonna, królowa piekieł moich i otchłani — oczyma objawień spogląda ku mnie.
I zdało się mi, żem wzleciał ku wysokiemu niebu pustyni, wydrążonemu głębią fijoletu, aż do gwiazd. Nagle oczy me spotkały okrutne wejrzenie tarantuli, która jak rozpostarty łachman leci, rozstawiwszy łapy, niby ośmioro czarnych piór.
Wody zwarły się —
skłębiły —
z pluskiem wbijając się w kamienny cylinder studni.
Nie widać już nic — daremno wołam jej — daremno wzywam cudowności jej serca.
Przede mną maszkary z latarkami toczą się, pełzną, skaczą po gzymsach i framugach witraży.
Wbiegam do celi, w której wiem już, że ona była — na ścianie struga krwi — tu rozpostarła swoje ręce — i ślad ów, jak droga mleczna iskrzy.
Ja gwiazdy te zbieram do kielicha — i napełniam niemi aż po brzegi. Rozwieram okutą klamrami księgę. W oddali poczynają dźwięczeć struny harf — widma podobne wężom w katalepsji, wyprężonym na flet czarodzieja —
niewidzialne dzwonki dzwonią — i dzwony ogromne ze spiżu napełniają dumną moc królewskiej katedry. Duchy podchwytują szept modlitwy mojej, zmieniając w huragan tęsknoty i żalu.
Słyszę ten szmer tysięcy modlących się i hostję składam na spragnione usta aniołów.
W złotej, spokojnej głębinie kielicha widzę moją prześwietloną twarz, nade mną krąg drogi Mlecznej.
Ostatnią Hostję umierających przyjmuję do serca mego.
Tajemnicza ręka prowadzi mnie, jak ufne ku nieznanym dalom dziecko — na dłoniach moich czuję nieme pocałunki, to krew przesącza się ze stygmatów.

Imogiena twarz swą ukryła w dłoniach, młody więzień mówił dalej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.