<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BEZALJEL.

Wielopiętrowe więzienie w mroku nocnym zapaliło się od strony wejścia.
Mógł za chwilę nadejść straszliwy i potężny mój wróg — obdarzony siłą fizyczną, równą tylko sile rozszalałego upiora.
Twór ten, obłąkany i władnący potęgami Giehenny, podpalił schody z drzewa, aby mnie odkryć brnącego ku jedynemu wyjściu, gdzie czatował na mnie.
Nie lękałem się już śmierci w ogniu — wobec pewności, że stanie się ze mną coś metafizycznie okropnego, gdyby mnie on miał.
Usłyszałem nagle rozwarcie drzwi w ścianie od zamurowanych lochów — miałem tylko czas zawisnąć na krucyfiksie.
Wokół grobowca klęczeli z marmuru wykuci umarli.
Uczyniło się nagle niewymownie straszno.
Postępowała kolumna fosforycznych mgieł.
Z niej wyzierało coś nakształt dwojga magnetycznych oczu — otchłani upodleń piekielnych.
Okropny był ból ramienia mdlejącego — gdyż byłem rozpięty na krzyżu, zamiast Chrystusa. Nie byłbym już nawet zdolny wydobyć sztyletu — miałem runąć — gdy on ściemnił się nagle — a małe drzwiczki do wsuwania trumny, wionąwszy lodowym chłodem — znowu się przywarły.
I pojąłem, że on ujrzał mój cień z krzyżem na posadzce i udawał, iż mnie nie postrzega, wiedząc, że mu się nie wymknę.
W mroku przechodziłem, już nie ściszając stąpań, przez labirynt krużganków, sal i schodów. Z woni kwitnącej mimozy poznałem sypialnię Jej na wieży jeziornej. Wszedłem i, w odurzeniu rozkoszą, namacałem jej łoże.
Słyszałem oddech i poszept, jakby modlitwy we śnie.
Co uczynić, aby nie wszedł on przez drzwi, nie mające zresztą zamku, ani klucza?
W kurytarzu do sypialni ustawiłem zwierciadło; ręką, z której sączyła krew, odbiłem na kwadracie magicznym, oprawionym w posadzkę — moją skrwawioną dłoń o rozwartych palcach. Mówiąc zaklęcie, że: tu są złożone losy — wrota rozwarte — strzeż się źle stąpić — uczyniłem znak mój: kotwicę z dwiema gwiazdami.
Powiodłem wzrok na me tragiczne szczęście (nie była to tragiedja: było to coś więcej), na śpiącą królewnę moją — której szukałem oddawna w labiryntach tego więzienia.
Był że to sen? Zapewne narkozą kwiatów odurzona, zapadła w letarg, leżała naga na bezcennych kaszmirach — oglądałem jej cudne, wyrzeźbione dłutem Praksytelesa kształty.
Rozplotłem ogniste miedziano­‑bronzowe jej włosy, strojąc je w fijoletowy kwiat mandragory. Tuliłem do oczu swych ten las płomieniejący (cama capitis Tui sicut purpura, Cant. 7 v. 5) — czułem, że serce me dźwięczy, jak kaskada odmarzających wód.
Kiedy rozkwitły kwiatem granatu jej usta — położyłem się obok, zrzuciwszy misterną kolczugę, chroniącą mnie od nagłych pchnięć.
Lampa, świecąc tuż nad łożem, odbijała arabeskami złotem i na zasłonach ciemności.
Leżała obok stara pergaminowa księga kabalisty Chajim Vidala, zgłoski jej były czerwone, jak akty bizantyjskich cezarów.
Począłem czytać opis Morza piekieł, głębin gór, miast zatopionych — Babilonu, Gomory, Kainy i dziwnych zamieszkujących je stworów.
Widziałem mnicha, który zapalał na sto kroków suknie kobiet wzrokiem — świeciły mi niebieskawym płomieniem ręce wisielca, przy których pięciopalczastym płomieniu widzę sabaty djabłów.
Rzuciłem wzrok przelotny na anielską twarz uśpionej; rozwarte szeroko, szkliste jak agat jej oczy i twarz zmieniona straszliwie — twarz Meduzy!
Wstała.
Jęła krążyć, wytrząsając rowkowanym jadowitym nożem z tak błyskawiczną szybkością, że w oczach moich uczynił się wir zjawisk.
Nad migające wichury wężów wzniosły się trzy głowy — trzy oblicza — jedno Ludzkie, pełne melancholji — wtóre w Demonicznej orgji — obejmujące tamto kłębami gadów — trzecie Boskie, podobne do groty błękitnej w mroku — spokojne, jak Nirwana.
Zegar, na podwórcu wiezienia, wybił równo i zwolna troje metalicznych rozjęków.
Nie mogąc znieść tej hydry w powietrzu, która krążąc zataczała apokaliptyczne tęczowe koła — wziąłem księgę i wraz z kabalistą obliczałem, że siedemdziesiąt języków zna embrjon w łonie matki, nauczany przez Anioła Gabrjela. A potym w labiryncie utrącą pamięć i zaczyna swe życie ziemskie — już w Dolinie łez. — Et intelligentes fulgebunt, sicut splendor firmamenti — „i pojmujący rozbłysną jak majestat firmamentu“ — powtarzałem za Danielem, roniąc łzy.
Wpłynęło nie wiem ile wieczności w ten straszny foramen Abyssi magnae... Wtym zrozumiałem, że więzienie całe było już objęte płomieniem, ziemia zaś trzęsła się od zapadających sklepień i huczała.
Zbudziłem się ze snu — teraz pojąłem, gdzie jestem. Moje więzienie było nad Morzem Czarnym.
Przez okratowane okno wypełnił komnatę zapach rododendronów, zmieszany z dymem. Wyskoczyłem przed okno i patrzyłem w mrok czarny, rozświetlony łuną. Z okna tej wieży był skok tylko w głębinę morskiej zatoki, gdzie żyły ślizkie mątwy. Rozwarłem raz jeszcze księgę Kabały — i czytałem o Bezaljelu — że „może on przestawiać liczby te, przez które stworzone zostały niebo i ziemia — i spala zasłonę na górze, którą są przykryte wszystkie narody“.
Żar buchał od podłogi — płomień zagłady huczał z dolnych pięter, jak z babilońskiego pieca.
Nie mogłem uratować już mego fizycznego ciała — pozostawał mi tylko ratunek mej duszy.
Wtym przypomniałem sobie, że mi nieznajomy Tatar rzucił raz dynamitowy nabój do rozsadzania skał. Środek ten, rozrywając ściany, musiał i mnie zabić — ale nie namyślałem się ani chwili. Nabój umieściłem w szczelinie pod kratą, sam położyłem się na podłodze — i deską od łóżka uderzyłem. Wybuch... słaby jednak bardzo... Obluzowały się kraty... Wydarłem...
Po cynowej rynnie można było zejść. Zacząłem opuszczać się w dół, raczej staczając się, niż schodząc.
Lizały mnie ogniste języki objętego pożarem więzienia, nade mną kłębiło się morze ognia i dymu, pożerające dach.
Na skrawku ziemi wśród skał — stanąłem, nie oglądając za się, biegłem aż po rozmodlone odwieczne eukaliptusy, które stały nad morzem, rozżarzonym w gorejący rubin.
Wicher, zmieniając się chwilami w huragan, wył.
Wszedłem między wspaniałe wiązy i araukarje, zrywając pękami odurzające kwiecie — nie chcąc myśleć już o tym, co uzyskałem: bo czyż można pojąć, że uzyskałem więcej, niż zawiera cały świat?
W załomach skał ujrzałem łódź.
Porwały mnie w otchłań wirów — wielkie, jak Lewjatan, fale, rzucały wyżej, niż wierzchołki nadbrzeżnych drzew. W jednym mgnieniu oka, stojąc na krawędzi syczącej jaskini wodnej, usłyszałem przeraźliwy krzyk: w oknie wieży o mnóstwie kondygnacji postać więźnia. Ramiona wyciągał ku mnie — lecz wicher wciągnął go w głąb płonącego więzienia. Nagle ktoś wszedł do mej łodzi. Drgnąłem. Na sercu mym rozpięły się tęcze — bo oto przy mnie na łodzi spoczywała Ona, moja Dusza, kierując łodzią przez czeluście wyjącego morza.
Wszystko runęło w zgliszczach — a my wypłynęliśmy z wyjących głębin tego morza piekieł. Patrzyliśmy na spokojnie świecące gwiazdy, wiedząc, że ku nim idziemy.

Za całą odpowiedź, Imogiena podała dłoń opowiadającemu — i jako dwa drzewa burzą zgięte ku sobie — tak schyliły się twarze ich — lecz nie śmiał Piotr dotknąć ustami, choć pozwalała ona, choć była mu najbliższą już.
Ocknął się ksiądz Faust i jakby snując dalej swe myśli, ważniejsze, niż cały bieg zewnętrznej realności, rzekł:
— Zbliża się brzask, godzina czwarta nad ranem. Trzeba, żebyśmy pomówili o czynie dnia dzisiejszego. Marzyłeś w snach, że będziesz budownikiem narodu, jakże więc zamyślałeś to urzeczywistnić?
— Wróciłem tedy do Warszawy na czas najsilniejszej reakcji w roku 1909. I nie zastałem już tam narodu — zawołał Piotr. — Nie wiecie jeszcze o tym? Wszystko najszczytniejsze zmieniło się już w karykaturę i głupstwo. Ze spuścizny wieszczów — uczyniła się strzecha dla retorycznych wróbli; z nauki — oręż dla złośliwych wyjców; z religji — znoszony płaszcz, który nie grzeje — i tylko już zakrywa rany.
Moczar nas wynaturzył.
U źródeł duszy polskiej na górach zbudowano gadatliwe młyny — mielące krew na otręby dla trzody. Myśl narodowa winna zmienić już herb — zamiast orła — tasiemiec.
Wszakże miałem możność poznania tego wszystkiego, zanim wzięto mię znów do więzienia — a w więzieniu — o czym‑że mówi się z towarzyszami przez ścianę nocami całemi?
Jakiż protest mógłbym założyć przeciwko Losom, które niweczą nas? zresztą już niewiadomo, czy my jeszcze jesteśmy? bo na to, żeby być — trzeba mieć Wolę istnienia. Własną wewnętrzną zasługą istnienie narodu okupić. U nas — są dwie konjunktury najpoczytniejsze: człowiek z łezką, który ma zamiast serca pęcherzyk z ciepłym mlekiem. Ten nic nie zrobi, bo dość, że już się rozczula. Wtóry zaś typ — to warchoł — który, dorwawszy się łódki — obcina ręce tonącym — jak to czynił Ścibor wojewoda, uciekający z cesarzem Zygmuntem na Dunaju po klęsce wojsk chrześcijańskich, zadanej przez Turków w w. XV.
Ale powiecie mi, że na me lat 26 i w tym pięć lat więzienia — za młody jestem, by sądzić?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.