<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII. SZARY CZŁOWIEK.

Wtym kur zapiał niedaleko... Wzdrygnął się Piotr i rękę swą odjął z kajdan, które przesuwał, jak różaniec. Zaśmiał się.
— Pani, trzeba już maski słoneczne zrzucać, trzeba pożegnać uśmiechem Bramy Złotej Furji Życia. Tu, gdzie tętnią rycerze, a młody Pikkolomini na białym rumaku jedzie zdobywać papieską tjarę dla wolności — jest w istocie — czarna, więzienna jama.
Trzeba już z tej Bramy wyjść, z bramy największej ułudy — że do nas należy Wszechświat.
Pomnisz, jak Zarathustra rozmawia ze złotookim Życiem? mając umierać — — przysięga po siedmkroć — „miłuję Cię, o wieczności!“
I nachylając się do Życia, mówi mu coś na ucho —
Zostało tajemnicą.
Myślą niektórzy, że znaczy to: i za grobem jest Życie!
Ja wątpię.
Rzekł zapewne: wyjdź zamąż za innego głupca, o wspaniałowłosa.
— A według mnie — rzekła Imogiena — powiedział pięknej bogini Żywji:
rozetnij mi kajdany, abym umarł wolny.
I pozwól, że spełnię jego nakaz. —
Mówiąc to, ujęła wśród mnóstwa narzędzi na długim warsztatowym stole piłę pneumatyczną.
Zaczęła kajdany krajać.
— Wynalazek świetny — ozwał się ksiądz, wnosząc czajnik gorącej wody: — kosztuje wszystkiego 25 szylingów, a daje człowiekowi europejską swobodę. A nietylko kajdany, ale można przeciąć grubą bryłę żelaza. —
Ksiądz zaparzył herbatę, mieszając odrobinę tak zwanej cesarskiej z zieloną.
Woń przedziwna napełniła nozdrza słuchaczom. Wesołość krążyła w powietrzu, jak Euforion z Fausta w gronie błogosławionych dzieci — lecz męczeński uśmiech nie schodził z twarzy Piotra.
— Kur zapiał. Kiedy kur pieje, Piotr zapiera się swego Ducha — nie wiecież?
Otchłań najeżyła swą paszczę milczeniem.
Wy, którzy czekacie ode mnie teraz bohaterskiego giestu, jakiejś ody do wolności, z chwilą, gdy opadły mię te kajdany — wydajecie mi się — no wybaczcie, gorąco was przepraszam za to porównanie — wydajecie się mi patryjotycznemi malowankami w jakiejś nowoczesnej Lipie z Dobromila.
Jak to? więc aż tak nadzwyczajnie piękną jest symfonja życia? aż z letargu uśpioną królewną pani Imogiena? aż tak mądrym Ksiądz Faust? przypuśćmy. Jakież rezultaty wszystkiego? czy inne, niż te, które przewidział Salomon: dół, w który walą się bydlę wraz z człowiekiem — w jednakim dokonaniu...
Mimo, że natężyłem wzrok, aby uchronić myśl przed iluzjami — nie jestem li również najpodatniejszym materjałem dla życiowego kuglarstwa, które igra trzema pustemi świecącemi tęczowo kulami, mamiąc — iż to są jabłka Hesperyd, które, dając mądrość, obiecują szczęście, a dając szczęście napomykają o wieczności...
Szanowni Państwo rozumiecie, że ja nie dbam o moją śmierć —
dbam o śmierć wogóle.
Nie dbam o me poczucie nicości —
— dbam o nicość filozoficzną, niecofnioną wszystkiego, co wiecznie płynie.
Jest mi cudnie teraz — nie zaprzeczam. Ale ktoś z więzienia posadzony na tron — stał się zbrodniarzem — —
nie dla czego innego zapewne, jak na to, by wykazać pogardę dla dobra i harmonji.
Trwałą równowagę ma tylko chaos, nędza, dzikie rozprzężenie, coraz głębsza nicość.
— Mnie się zdaje, że jesteś pan zbytnim wygodnisiem, mości Piotrze — rzekł ksiądz. — Rozparłeś się w lektyce niewiary i każesz nam dźwigać. A gdyby cię tak złożyć z lektyką na krawędź przepaści — lektyka zwolna przechyla w otchłań — czy instynkt nie każe ci zerwać się na równe nogi — i pochwycić życie prostym odruchem? —
Piotr milczał, przesuwając między palcami szczyptę popiołu.
— Wybaczcie mi, że na tyle blasków i szczęścia, które mi rozsłaniacie — odpowie mój towarzysz nienawistny, szary człowiek.
Wszedł również jak pani Imogicna tajemniczo i zatrzymał się tu, wsparty o krzesełko. Skręca sobie papierosa — nie odznacza się niczym, ani szyderstwem Mefistofelesa, ani zimną wzgardą Nietzscheańskiego nadczłowieka. Jest to człowiek szary, nie mający żadnych tęczowych barw, gdyż barwy te, niegdyś istniejąc w nim — unicestwiły się wzajemnie, tworzą brudną pajęczą śnieć — pogardy do życia.
— Wiem — odparł ksiądz Faust — lękasz się pan, ze jesteś ofiarą złudzeń. Lecz tęcza nad górami jest równie rzeczywista, jak w małej brudnej mieścinie... kałuża. Cóż mówić chce twój szary Człowiek?
Że stała się tu rzecz filozoficznie nieszczera: mówimy np. ciągle o duszy, o najwyższej Jaźni kosmicznej, a tymczasem ja zapytam i proszę o zwykłe słowo honoru — czy mógłbyś mi je ksiądz dać na to, że dusza po śmierci istnieje?
Taki prosty, ale nawskroś utylitarny przykład. Otóż ksiądz mi tego słowa nie da.
Kończę me życie. Spotykam w ostatniej chwili takie muzeum osobliwości — (tu ukłonił się w stronę księdza i Imogieny) — gdzie realność mówiona przez księdza jakże inną jest od realnej Rzeczywistości!
W więzieniu żarło nas robactwo. Wszyscy byliśmy ludźmi poniekąd wzniosłemi.
Jednocześnie tym więcej męczarni musiał przebyć, im bardziej ktoś był wzniosły — ale każdy musiał to robactwo otrząsać w kącie i deptać nogami.
Wybaczcie, że tę ohydę przytaczam. Zapewne dla franciszkanów byłoby to szczeblem do doskonalenia się... Ksiądz wyniósł spotężnienie ducha z Mesyny, gdy tymczasem zniszczenie Lizbony w XVIII wieku wzmogło powszechność niewiary, bluźnierstwo przeciw Istocie Najwyższej i wolterjański sceptycyzm. Zanim zbudujemy tron Jaźni, zanim z gruzów Mesyny wyniesiemy za księdzem Faustem ideję Najwyższego, chciałbym upewnić się — czy tę noc my nie spędzamy w filozoficznym haszyszu?
Wszystkie rozumowania nasze, wszystkie opowieści zabarwione są delikatnym akwarelowym pyłem tendencji:
przekonania mnie — jako człowieka ginącego, że najlepsze bajki życia jeszcze przede mną — za grobem.
A oto ja wam powiem, zacni ludzie, nie trudźcie się już dla mnie. I mnie samego nie podnoście na duchu, ani wzajemnie nie stawajmy na koturnach.
W gruncie rzeczy wiem, iż te wyjątkowo świątyniowe melodje, które sobie wzajem wygrywamy, nie stanowią prawdy życia.
Który obserwator rzec może, iż beczenie owiec jest istotnością muzyki Agnus Dei?
Z tysięcy i miljona tonów wybraliśmy kilka wysokich. Z tysięcy i miljona nic nie mówiących szarych dni wybraliśmy dni uroczyste. Z tysięcy i miljona myśli smutnych lub co najmniej banalnie życiowych — wybraliśmy myśli Termopilowe.
I jest tak, jak w tych arcy pięknych djalogach Platona, takie mistrzostwo słowa, taki realizm szczegółów, że umysł nasz, ciągle sumując prawdy i prawie prawdy i oniemal prawdy, nie spostrzega, jak w zesumowaniu wychodzi potworna iluzja. Nie kłamstwo... ale taka specyficzna platońska prawda — w rodzaju — że Dusza jest woźnicą, a ciało rydwanem, zaprzągniętym w szalone rumaki.
Dzięki za tę noc podobną do tych, któremi czarować umiała piękna sułtanka. Ugościliście mię, jak skazańca podczas Sakców w Babilonie: robiąc mię królem... na moment.
Jeszcze daleko brzask, ale już wolę zbudzić żandarmów, umyć się, wypić żuru, zjeść kraszonych kartofli — ruszyć w drogę i rzec: Finita la Vita.
Wybaczcie, jeśli mój Szary Człowiek mimowoli wam dokuczył, ale tego nauczyła mię północ, wprowadzając w najwznioślejsze momenty swego urzędniczka z Martwego „podpolja“. Trzeba zejść z góry olbrzymiej, gdzie błysnęło słońce...
— Widziałem wschód słońca z wulkanu nad Atlantykiem — dusza ma rozskrzydliła się od nadmiaru wrażeń — rzekła Imogiena.
Jeśli choć w przybliżeniu doznałeś wschodu słońca duchowego — czemuż cię zasmuca, że musisz po tym zejść w niziny — z pamięcią i pewnością, że to słońce tam nad chmurami jest — i że ostatecznie będziesz mógł jeszcze je oglądać?
— W tym leży właśnie wątpliwy wniosek z tej przecudnej nocy — rzekł wesoło Piotr — ale doprawdy już na mnie czas.
— Więc każdy zostaje przy własnym zdaniu, jak zwykle — odrzekł równie pogodnie ksiądz Faust. — Piotr miał ochotę wierzyć w cośkolwiek przed zaczęciem Wilji.
Miło jest nawet rewolucjoniście, jak Fredrowskiemu szlagonowi — „czy polem czy lasem anielską milką przejechać się czasem“.
Po takiej milce zwrot o 180o wstecz do sceptycyzmu ultraszarego. Tedy zostaje tylko już nicość, robactwo — wstręt do życia — taedium vitae, znane nawet Rzymianom.
Zakładam się, że chętnieby przeczytał na wety najostrzejszą stronicę z Woltera? z Leopardiego, ze Stirnera lub może poprostu Journal Amusant?
— Zaiste, przyznam — odrzekł Piotr — nawet Król Duch, nawet Mickiewicza Dziady nie mogłyby do mnie teraz przemówić. Serce moje zatęskniło za Absolutem, — i, nie mogąc go mieć, chętnie rozigra się w śmiech Heinego, w wściekłe sarabandy Rabelais’go... Wszystko, tylko już nie polskie Anioły malowane na wielkiej mgle, za którą kryją się swojskie chlewiki.
— Hm... — mruknął ksiądz Faust — ładny powrót z misterjów.
— Pozwólcie, że wtrącę pewną perską opowieść — rzekła Imogiena.
— Słuchamy — rzekł ksiądz Faust — wyprowadź nas z tych wąwozów.
— To byłoby za trudne, ale chcę wykazać, że każdy wysoko naprężony stan duszy ma tendencję do rozkręcenia się. Więc tylko wysiłek woli utrzymuje nas przy królewskim berle. — — —
„Pewien rycerz w podróży napotkał u bramy miasta starego derwisza, który jedną ręką wsparty na kiju, drugą trzymał przy samym prawym oku książkę.
Idąc, zdawał się czytać i wielką uwagą. Jednocześnie płakał.
Rycerz zawołał: Pozdrowienie ci, potomku Mahometa.
— I tobie pozdrowienie — odparł tamten.
— Dla czego, derwiszu, idąc, tak płaczesz?
— Ach, mój synu, bo jestem stary i nie widzę już wcale okiem lewym.
— Ha, to jest bieda — rzekł rycerz — ale skoro twa młodość minęła — czyż nie miałeś czasu przywyknąć? Chyba nie z tego powodu jęczysz...
— Płaczę zaiste z innego powodu — odparł derwisz. — Czytam księgę Bożą i, rozmyślając, jak jest wzniosła, sprawiedliwa i wymowna, nie mogę się obronić przed wylewaniem łez czułości.
— Powód bardzo poważny — odparł rycerz — ale w waszym wieku — chyba to nie pierwszy raz macie Koran w ręku! znając go dokładnie — admiracja wasza mogła się już przytępić.
— Masz rację, mój synu. Widzisz, rozmyślając głębiej nad wielu miejscami — widzę jasno, że gdyby apostoł boży słuchał bardziej uważnie dyktand anioła Gabrjela, nakazałby nam rzeczy wprost przeciwne temu, co my tam znajdujemy.
— Może macie rację, derwiszu. Ale czyńmy sprawiedliwość, nie troskając się zbytnio o przepisy niezręcznie ujęte. —
Tu derwisz zaczął łkać jeszcze silniej i głosem przerywanym zawołał — wytrząsając rękoma:
— Ha! broda solona jest z tego Proroka! Wszakże najmniej z dziesięciu miejsc widać, że ani on, ani Gabrjel nie rozumieli jednego słowa z tego, co Wszechmożny objawił!...
Tu rycerz począł się śmiać i nakłaniał derwisza do spokojnego rozważenia jeszcze swych negacji.
Tak argumentując, przebyli bramę miasta, derwisz skręcił w uliczkę. Towarzysz zaś jego usłyszał już tylko mruczenie:
— To że prorok, albo Anioł Gabrjel nie wiedzieli, co mówią — byłoby pół biedy; ale gdy się widzi, ze Ów sam...
Zniknął za węgłem muru i rycerz nie mógł już dowiedzieć się, co właściwie derwisz zarzucał Owemu...“
Ksiądz i Piotr śmieli się ze sceptycznego derwisza.
— Rozśmieszyć przeciwnika, znaczy go rozbroić — rzekł Piotr — ale rozbroić — to nie znaczy jeszcze go przekonać.
Przyznacie chyba, że u nas życie stało się jakimś obłędnym majaczeniem.
Zatraciliśmy w świadomej masie społecznej zmysł życia. Bezsilność nasza wytworzyła rozpisanie kanalji wszelkiego rodzaju. Garść żuiserów, niby szczupaki w mętnym stawie, żerują. Przedstawił ksiądz typ wyjątkowy zdeprawowania magnackiego.
W zniszczeniu Mesyny słyszałem coś rodzimie mi znanego, To, co tam trwało przez jedną noc — u nas trwa całemi dziesiątkami lat. —
Westchnęła Imogiena.
— Sprawa potwornieje jeszcze z powodu — mówił Piotr — że dwa nieprzyjazne sobie narody żyją pod dziurawą polską strzechą: myślę tu o żydach i o nas.
Niedawno jeszcze omijano wstydliwie tę kwestję. Czarowały wyobraźnię tłumy żydów, które szły w r. 61 za pięciu poległemi. Ale teraz stało się jasne: etyka mas żydowskich czerpie z jadowitego źródła Talmudu. Czytałem dziesięć tomów we francuskim tłumaczeniu: są to rzeczy horendalne. Tłumacz żyd podawał to jako księgę, mogącą stanąć obok Iljady. Nie bronię ułomności naszych katechizmów — ale jednak — to są dwa światy wrogie sobie.
Otóż wyznam, że najciężej mi jest z myślą, co będzie z Polską nie z powodu Niemców lub innych, ale z powodu żydów. Rozmawiałem z jednym głośnym pisarzem żydowskim — rzekł mi, że my jesteśmy w Polsce goście, nie oni. Że Wisła jest stara żydówka. Że Chrystusa on i terazby ukrzyżował, bo to był zdrajca.
— Wśród żydów są dwa typy — ozwał się ksiądz — idealistów i faryzeuszów. Rabbi Hillel Chrystusowy, choć poza chrześcijaństwem, i Rabbi Szamai, twardy, okrutny, choć nieraz nosi legję honorową w klapie i przyjął chrzest.
W dziejach mamy Spinozę, najszlachetniejsze i najczystsze serce, tuż obok rabinów, którzy miejsca opuszczone w Talmudzie do ustnych objaśnień tłumaczą, jak dla zgrai opętańców.
Legienda o Żydzie wiecznym tułaczu zdaje mi się przeczuciem, że zjawi się potężny człowiek, który, jak Mojżesz, lud ten jeszcze poprowadzi do nowych dziejów.
Ale to nie jest łatwo.
Okazało się, że w Argientynie, ani w Palestynie osadnicy żydowscy pracować nie chcą, ale natomiast zaraz zmieniają się w arendarzy. Masa żydowska nienawidzi już pracy wśród natury.
— Więc jakaż nadzieja? — zapytała Imogiena.
— Duch — który przeobraża, uszlachetnia, rozjaśnia. Jeśli wielką jest ciemnota żydów, wielką bywa rozpacz najlepszych. Rozpacz zaś jest tym szturmem, który rozwiera bramy niebiosów, choć uderza w bramy piekieł — mówił spokojnie ksiądz Faust. — Znałem Żyda wiecznego tułacza... —
Imogiena drgnęła — i spojrzała, jak człowiek, którego magnetyzer wbrew jego woli chce uśpić.
— Znałem go — — tuła się on wszak po całym globie, można go spotkać to w Haarlemie, to w Tobolsku, w Australji i przed giełdą londyńską: wsłuchuje się on w niecną chuć szalbierstw; w salonach warszawskich siada w kącie i słucha, podparszy swą brodę dziką, jak las sybirski. Słucha — i nie wiem już kim bardziej pogardza — nami, czy swoim narodem.
Raz do więzienia mego wprowadzili na podwórze olbrzymiego starca. Była wtedy noc księżycowa — iskrzył śnieg — i widzieć mogłem doskonale. Sądząc z typu, był to żyd. Głowa Mojżesza z rzeźby w kościele Sopra Minerva w Rzymie. Gdy szedł po śniegu, stopy jego zostawiały ślad krzyża z trzynastu gwoździ ułożonego. Wwiedli go do więzienia — i jakiemuż trafowi przypisać, że wprowadzili do celi obok mnie?
Możecie domyślać się, że nie spałem tej nocy.
Mrok nastąpił zupełny, księżyc zapadł.
Ujrzałem dziwną fosforescencję, która przenikała ścianę — za którą był Żyd Wieczny Tułacz.
Zacząłem rozmawiać z nim za pomocą wypukiwania — potym, gdy odbywało się to nadzwyczaj powoli — mówiliśmy telepatycznie.
Zapamiętałem każde jego słowo. Była to wizja przyszłości tajemniczego Miasta.
Ale ponieważ jest tam srogo powiedziane o Polakach i żydach, będących arendatorami krowy Polskiej, przeto, Imogieno, która masz domieszkę hebrajskiego pochodzenia w sobie — nim wysłuchasz —
Uśmiechnęła się tak cicho, że można to było wziąć za uśmiech dziecka. Ale straszliwa siła była w przymkłych jej oczach, błysk stali w spokojnych jej słowach.
— Serce moje jest do dna jedno. Lubię Pieśń nad Pieśniami, ale wolę Rigwedę niż proroków żydowskich; Słowacki przenika mą duszę, gdy Heine działa na mózg.
O rysach mych sądzić nie mogę; nie znoszą, aby ktoś wątpił, że jestem tym, czym być chcę, nie zaś tym, do czego mię zmusza jakoby domieszka rasy.
— Dusza jest czymś głębszym, niż naród i rasa. Nie pytam o legitymację orła i błyskawicy. Ale wiem, że cierpisz, jak nikt — biorąc na siebie odpowiedzialność za to, czym stały się te dwa narody. Zresztą, dość wstępów. Przystępuje do opowieści Ahaswera, przepraszając, że uchylam znowu bramę wizji piekielnych, jednostajnie ponurych — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.