<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV. TAJEMNICZE MIASTO.

Będąc Kosmopolitą Wiecznym Żydem, błądziłem 19 wieków — zarówno po najświetniejszych stolicach świata, jak po krajach nieuczęszczanych przez zwykłych Globtrotterów. Lecz nie spotkałem nic straszliwszego nad widok narodu, który, mając sparaliżowane nerwy ruchu, zachował tylko zdolność czucia. Odbyło się tu zastrzyknięcie kurary.
Celem moim jest kontemplacja rzeczy potwornych, nie bijąc o nich w alarmowe Iwany Kołokoły.
Gdybym na jeden żywot ludzki mógł przebyć wśród Tajemniczego Miasta, zacząłbym od tego, żebym się stał Mojżeszem, który rzeszę moich pobratymców wywiódłby z krain, na które nie zapracowali. Wtedy zatańczyłbym z resztą ludu na ulicach, każąc grać w srebrne trąby. Zanuciłbym ostatni Psalm, bo odtąd w narodzie byłyby już tylko pieśni. Jeśli na razie nie kazałbym siebie wyprowadzić przez narodowe straże, to dla tego jedynie, aby się stać Piotrem Okrutnym, który w Portugalji z w. XIII‑go miażdżył młotem do tłuczenia kamieni na szosie głowy tym, którzy odwodzili naród od sprawiedliwości.
Sprowadziłbym też małpy i hodował je na kępie Saksonów — jak to czynił brat ostatniego tamtejszego króla. Zapraszałbym do tych małp kawalerów i damy, aby to było dla nich kazaniem — kim być nie należy.
Nakoniec, zasadziłbym w ogrodzie Botanicznym, gdzie jest kaplica 3‑go Maja, ziarno sykomory, tej mianowicie, na której Wąż pouczał o zemście rzeczy nieprzemyślanych. Uważam bowiem, że lekcja ta wcale wśród Polaków się nie przyjęła.
Nie myśleć lub myśleć wybuchami, — stało się już nałogiem narodu; nie działać lub działać konwulsyjnie — stało się jego polityką; nie uświadamiać — lub uświadamiać dopiero w przytułku czy więzieniu — jest ich Tragiedją, która ma wszystkie cechy poczciwej operetki.
Warcholstwo zawsze, warcholstwo za wszelką cenę, warcholstwo pod każdym partyjnym czy nie partyjnym sztandarem.
Wszelka przypadkowa prawda jest zohydzona tendencją udawania działacza społecznego, gdy indywiduum jest knajpiarzem, bałagułą; walcząc przeciw ambonom — nabiera cech najkrzykliwszego mełameda i tworzy cheder.
Opowiem, jak to się stało, żem ujrzał płaczu godną przyszłość niegdy i raczej niedawno tak heroicznego miasta.
W Syrji poznałem czcigodnego szeika Omr­‑al­‑Dżafnę. Za wyleczenie jego piętnastoletniej córy z egipskiego zapalenia oczu, dał mi sygnet z trójgranem berylu, w którym zawarta była kropla ciemna.
— W chwili zwątpienia — to odkryje ci drogę, — rzekł z właściwą Wschodowi tajemniczością.
Wyjechawszy z Damaszku, poznałem dwuch szlachciców, którzy na pysznych rumakach konno objeżdżali Grecję. Z niemi zaprzyjaźniony, ruszyłem do ich ojczyzny piechotą — jak przystało temu, który wzbronił wypocząć idącemu z krzyżem na Golgotę Mistrzowi. W strojach fantastycznych wyglądali jak widma rycerzy Mahometa, jadące ku krainom Eblisa. Przybyliśmy do Polski; kraj dość jest ładny, acz brud niezrównany po chałupach, a pretensja do kultury paryskiej w pałacach.
Stanąłem na jednej z pryncypalnych ulic tego miasta, zwanej Zapiecek. Tu stała wielka kamienica kasztelana Czopa, w której widma dziadów mieszały się do gry karcianej... Wwiedli mię tam moi przyjaciele, typy Hamletów, którzy, widząc widma, wspomnieli, iż trzeba ratować Elsynorę... Rok 1831 zakończył się uwięzieniem spiskowców, między któremi i ja się znalazłem.
W więzieniu, mając już być prowadzonym między dwie roty uzbrojonych w kije żołnierzy, postanowiłem nie z tchórzostwa przed bólem, lecz z pogardy dla człowieczeństwa — własną ręką zakończyć swe dni.
Wypiłem kroplę w berylu zawartą. Na razie patrzyłem w wierzchołek brzozy za oknem więziennym, po pewnym czasie ujrzałem noc, — przelatujące meteory — usłyszałem huk rozdartych naraz spiżowych zasłon — zerwałem się na równe nogi, biegłem — niby wśród trzęsienia ziemi w Lizbonie — i znalazłem się na placu Saksonów, uderzając głową fatalnie o niewiadomo skąd wyrosłą tam budowlę. Zrozumiałem, że płyn wypity dał mi wyzwolenie, lecz to, co było dokoła mnie — — okazywało, iż przeniosłem się o sto lat w przyszłość tegoż miasta!...
...Myślałem nieraz o Bestji żerującej, Bestji nieludzkiej, Bestji z typu tych istot, które fantazja przedstawia jako galaretowate mózgi, zapięte w pancerz i niedosiężne dla żadnej broni Europejczyka; jedynie bakterje mogą pokonać te inteligiencje karaluchów gigantycznych, niebezpiecznych, zwierzęco­‑mądrych.
Daremno szukałem Bestji w Londynie, idąc nocą za człowiekiem tłumu.
Wszedłem do salonu wnuka owego kasztelana Czopa. Handlował idejami pod znakiem Trzy Pęcherze: wolność, braterstwo etc. Przyjmując tłumy ubóstwiającej go plutokracji żydowskiej oraz tłumy gołych przedstawicieli rasy aryjskiej (tylko tacy są tu postępowi), mówił do mnie, okazując mi dwie półki książek:
— To, czego nie miała Aleksandryjska 700 tysiączna książnica — tu jest.
— A cóż tu jest? — rzekłem cicho, przejęty dreszczem, który mnie chwyta przed każdą zagadką.
— Moje niezgłębione papirusy. Bo ja, proszą pana, jestem nietylko uczonym, ale jestem odkrywcą. Nietylko odkrywcą w rodzaju zwykłego komiwojażera Kolumba, ale odkrywcą — że niczego niema, świata niema, słońca nigdy nie bywa, duszy nigdy nie będzie. W ustach mych nie brzmią te pojęcia, tylko gdy im zaprzeczam. Niema nic! — nieistnienie w istnieniu, ustatkowane monizmem, potrójny niebyt — — a więc byt legiendy, więc niebyt niczego, prócz mej nauki, prócz tego, co tu na półce. — Tu dżentelmen wlazł mi na stopę i zakręcił się w tańcu świętego Wita, zakończonym konwulsjami. Podjąłem go z godną ubolewania impresją, że zamiast niebytu cośkolwiek jest przede mną. Ułożyłem go możliwie wygodnie na sofie, zasłoniłem parawanem i wmieszałem się w tłum gości.
Oglądałem dżentelmenów, wszyscy ubrani z przesadną elegancją.
Byli sympatyczni i rozmowni, podawali mi bilety wielkich firm, w których współpracują, lub banków założonych w Wierchojańsku wśród umierających z głodu wygnańców. Szybko wypowiedzieli mi swe nazwiska, dzięki tej śmiesznej właściwości tubylców, że wszyscy przedstawiają się sobie, a nikt nikogo poznać nie usiłuje.
Ja jednak wpatrywałem się mimowoli w tablicę, zawieszoną przy tłumie, wesoło pożywającym lody i pijącym szampana.
— Gardez vous des voleurs! Beware of pickpockets! — Kto ją tam zawiesił? nie wiem — lecz wzrok młodziutkiej córki pana domu, która podążyła za mym wzrokiem i położyła palec na swych ustach — dowiódł mi, że to ona jest właśnie tą wieszczką, znawczynią stosunków życiowych.
Mimo obserwacji mych, nikt nie zapuszczał tu rąk do kieszeni cudzych. Wtym nagle zmieniłem się w słup gorejącej uwagi.
Dyskretnie, najswobodniej flirtując z damami i towarzystwem właścicieli wyścigowych stajen — pewien interesujący mię oddawna ichmość nagle nachylił się za parawan. Nikt tego jakoby nie widział, lecz ja zauważyłem długi misterny ryj, którym zaczynał żłopać — i, o zdumienie moje! znienacka ukazało się mi za eleganckim parawanem kominka wirujące odraźliwe bagno.
Budzi się we mnie uczucie eksploratora — czyżby to ów najdziwniejszy okaz Bestji? twarz jego istotnie przestała mieć znamiona ludzkie, ujrzałem potwornie zużytą cyniczną maskę, błyskają oczka filuterne, migają ku otaczającym, jakby porozumiewając się, czy zapraszając.
Kilka osób krótkie swe ryjki łączy z mackowatemi naroślami na ryju Ichmościa — ten zaś nachyla się nad bagnem i ssie.
W następnym momencie widzę, jak wszyscy tyją, rozrastają się, ręce ich zaczynają łyskać brylantami, a nawet obcasy i podeszwy złotnieją — inni, których nie dopuszczono do zasadniczego wyrka, chylą się z głębokim szacunkiem!
Ty, posągu Nike skrzydlatej, z utrąconą głową, która jakby na ironję świecisz śniegami marmurów w kącie salonu, zobacz ich, jak z szacunkiem chylą się, złączeni magnetycznym pierścieniem żuiserstwa — karykatura tych, o których wspomina Platon w pięknym djabgu, poświęconym przyjaźni — „Ijon“!
W twarzach daremno szukam ognia, który znałem u dawnych heroicznych mieszkańców miasta.
Widziałem Bestję: odchodziła, wtuliwszy pod elegancki krawat swój ryjek, zwinięty w trąbkę, jak u motyla — i fruwającym krokiem idzie pod rękę z melancholijną piękną śpiewaczką, która kocha się nazabój w Bestji! — tłumy wytworne witają parę idącą, niby istnych tryumfatorów, doręczają męskiemu osobnikowi zaproszenia na rauty, na obchody antynarodowe, na sosjety z okazji przejazdu tenora Opery Paryskiej lub księcia z dynastji Wielkiej Taraskonji.
Złowieszczo myśli kreślą mi swe hjeroglify.
Wprawdzie, jako Żyd Wieczny Tułacz, jestem skazany na widzenie rzeczy tylko ze strony ponurej. Świat przedstawia się mi jako czarne, zwęglone rusztowanie na spalenisku. Nigdzie jednak nie miałem wrażenia głębszego smutku: podobnymi były cierpienia Goyi, który patrzył na swą ojczyznę przez czarną zasłonę Inkwizycji i widział monstra, czarownice, inkuby!...
Zadumany, nie umiejąc zdać sprawy z tego, czemu dla ducha nieśmiertelnego życie tak jest tu straszliwym, czułem grozę, przechodzącą w majaczenia z Inferna Dantejskiego.
Miałem wrażenie tysięcy brzęczących trzmieli, które w kwiat Lotosu błękitnego zanurzyły się — i rozrywały delikatne ściany kwiatu, aby wydrzeć odrobinę miodu...
Ten i ów z tajemniczym lękiem wspomniał imię Bestji, lecz nikt, mówiąc to, nie patrzył odważnie z zamiarem jakiegokolwiek czynu. Niema zbrodni tak wyrafinowanej, któraby nie sprzęgła się w podświadomości mej z obliczem dżentelmena, którego widziałem smakowicie wysysającego Bagno!
Idę wśród mroku Miasta Zadżumionych, nad moczarem zieleniejącym od zgnilizny, pełnym mgły duchowej —
nad miastem, które znało niegdyś twórców Konstytucji, które zasłużyło się pracą wśród myślicieli, które miało wielkich Belwederczyków. —
Zresztą, miasta dawnego niema już, choć pozostały jeszcze trupy dawnych ulic, choć wierzą niektórzy, iż mieszkańcy lepsi kryją się po domach.
W tajnych anonsach zwie się to miasto Makarelowil, bo tu władczym typem kobiet staje się wystrojona stręczycielka. Tu porywają wśród ludnych ulic kobiety piękne i wiozą dorożkami, kneblując usta, a nikt z rycerskich przechodniów nie poda im ratunku! Bywałem na rautach, gdzie konferuje się o młodych artystkach, z których każda musi mieć swego protektora; ten łoży na jej suknie, gdy występuje w Narodowych Świątyniach, jako kapłanka. Na tych rautach również omawia się dobre recenzje dla miljarderów, oplątujących naród w organizacji „Mamląca Hijena“. Bestji nie spotykam już... czasem tylko, wpatrzywszy się w jakąś dobroduszną postać — nagle z boku, nie źrenicami, lecz ogonem oczu, jak Włosi mówią, colla coda del occhio, dostrzegam żerujących ichmościów, którzy ostrożnie długiemi trąbkami, rozgałęzionemi w ryjki i macki, sięgają do cudzych kieszeni, do cudzych wnętrzności — i, o wstręcie! — do własnych dusz... — Kiedy wglądałem się w nich twarzą w twarz, stawali się galaretowaci, mgliści — po chwili widziałem tylko dobrodusznego człowieka zawsze z łezką w końcu oka nad publiczną niedolą. Towarzystwo zgromadzone mówi, że należy zakupić dekoracje teatralne dla „Szkapiąt“, wystawianych w Świątyni Narodowej — i buńczukami z tego włosia bawić niemowlę, natarszy je wprzód szarą maścią. Niemowlęta będą nabierać tężyzny, wyrosną im husarskie skrzydła. — Prezyduje zwykle na dobroczynnych balach Hrabianka Tarna­‑vacca; uwolniona z norweskich kazamatów, owacyjnie została przez rodaków i rodaczki obrzucona mimozami, jako ta, która imieniu narodowemu nie da zgasnąć. Matka jej, będąc dziewczyną, przekupywała służące, aby ją ukryły pod stołem, gdy zejdą się ich kochankowie i rozpocznie orgja.
Aurora nie rozwinęła jednak w pełni swych zdolności, bo zamordowała ledwo niektórych ze swych Bel­‑amis: norweskie sądy miały do niej małe, zresztą ułagodzone, pretensyjki.
Z Hrabianką młody baron Rościsław, który zamordował na razie trzech braci swej żony i miał siedemnaście procesów o sadyzm, uprawiany wraz z Kubą Rozpruwaczem oraz pierwszemi lordami stolicy — świecił tu blaskiem swej wymowy, przyjęty i uznany jako godny następca norweskiego pisarza, Henryka Ibsena. Tyle bowiem dopatrywano głębokich idei w jego dramatach: Łoże na wirchach, Symfonja Rydza i t. d.
Wodził rej Izydor Sinobrody, Przeor najbogatszych trzech Wyznań, który byłby nawet niezłym człowiekiem w towarzystwie Poinsa, Falstaffa i Dosi Przedościel. Ten miał pasję protegować wszystkich, którzy choć raz „wstawili się“ z nim u księcia Gruboturskiego, mającego nocną restaurację. Z równą łatwością był druhem, jak i stawał się najwścieklejszym wrogiem; znany z bezcelowych poniżeń, dał się używać specjalnie jako karawaniarz narodowych gwiazd, kcóre należało grzebać nieco prędzej, niż umarły.
Wogóle naród, o którym mówię, miał w najwyższym stopniu upodobania nekrofilskie. Zanim opowiem dziwną przygodę, być może dopełniającą przeżycia E. Poego w Malsztremie i Mumji, wyrażę tylko me obserwacje, czynione na tysiącu wypadków.
Owacje na cześć zasłużonych kończyły się stale tym, iż swych zasłużonych patetyczni mówcy nagle oblewali witrjolem, publiczność biła w nich kaloszami — i niedawny król opinji był stawiany między rzezimieszki. Zduszonych zapychano w kąty, i nieforemne zwłoki, lecz jeszcze żywe, zamurowywano w katakumbach. — Zacząłem śledzić otchłanie tego miasta — wykryłem miejsce, gdzie przepaść zarysowuje się wyraźnie dla jasnowidzących. Tłum zaś wali się tam masami, nie mogąc przepaści zapełnić. Podobni mrówkom, kiedy wpadną do butelki zakopanej w mrowisku i wysmarowanej miodem, tysiące i krocie tysięcy tych nieszczęsnych „wykolejonych’, mrowiąc się w otchłani, nie umieją z niej wyjść; jedni drugim wdrapują się na ramiona, a każdy ma nad sobą kilka pięter żywych gniotących go ciał.
Przyglądałem się z okien kawiarni „Na Pajach“ przez wielkie lustrzane szyby temu tłumowi zadżumionych skazańców, zawsze filuternych i nie tracących nadziei. Działo się to dzięki temu, że Organizacja „Niani“ puszczała w rurach kulturalnych po mieście Rozweselający Gaz. Wszyscy byli weseli — i ten, któremu sąsiad odgryzał ucho, i ten, który w zupełnej anestezji nie zauważał, że nogi jego palą się w kominku, on zaś zaczytywał się w Suśle — tak zwał się milutki organ tutejszej prasy.
Tymczasem w powietrzu brzmiały Zygmuntowe dzwony żałobnej mszy; obnoszono posągi Wieszczów — utworzono iluzjon Golgoty, na której wisiała Dama, przedstawiająca naród; jednocześnie we wnętrzu tych olbrzymich narodowych posągów działy się sceny haniebne, z których najmniejszą było — śpiewanie kabaretowych piosenek nad złowieszczemi mętami, gdzie wrzucano embrjony z Publicznego Domu; zaśmiecano kratery miłości literaturą dla tak zwanych Przyjemniaczków. Uprzyjemniały życie miłe spacery i Korsa po wielkim ogrodzie, gdzie wszyscy mieli zwyczaj jeden drugiego „ocwaniać“.
Zal mi było Wieszczów, bo ci nie ustępują Bajronowi i Longfellowi, a nawet mogę przyznać, że nieraz przewyższają piewcę Hajawaty.
Postanowiłem Miasto przekonać, że jest z nim źle.
Zresztą, wiedziałem dokładnie, że szykują się zastępy sąsiedniego mocarstwa dla zagarnięcia miasta, które widziało dawniej Kościuszkę, Mickiewicza, teraz zaś na posągach — tylko wynalazców najzabawniejszej gry karcianej.
Postanowiłem rozniecić na najwyższej wieży, która nad miastem się wzniosła, pożar.
Na tej wieży Kopernika zebrane były jeszcze wszystkie niestłumione moce r dawnych przemyśleń.
I tam dość było rzucić iskrę, aby wybuchnął myślowy pożar, — wtedy do tłumu, na chwilę stającego się poważnym — mógłbym przemówić... Ach — i mówić miałem nie sam, ale wraz z jedynym mym druhem starym Astronomem, który z nędzy umierał w przytułku. Przygotowaliśmy sobie potężne tuby, wzięte ze starych średniowiecznych organów.
Nastał wieczór decydujący.
Weszliśmy na pierwszą kondygnację wieży — za pomocą elektrycznego przyrządu zapaliłem na szczycie potężne wizje Króla Ducha — wybuchnął pożar!
W jednej chwili, niby gorejąca olbrzymia pinja, płomienie wraz z dymem zawisły nad miastem, rozświecając je w niewysłowione Inferno.
Górował las krzyżów cmentarnych i wiódł do gmachu więzienia.
Zbiegły się rojne tłumy u stóp Wieży.
Raz pierwszy widziałem tłum tutejszy uroczystym.
Stało się to dzięki temu, że rury, co przeprowadzały gaz rozweselający, zostały przez nas przecięte —
w ten sposób miasto spoważniało.
Zaczął mówić starzec Mistrz.
W jednej błyskawicy ujrzałem, iż poza kilku dziesiątkami tysięcy zgniłych istot naród stoi ogromny, czekający tylko na pierwsze hasło Jutrzni, aby przyjść do pracy Prometeicznej. Wtym runęła ciemność.
Ujrzałem potworną monstrualną Bestję.
Niby pająk królujący nad siecią — siedział nad więzieniem, nad krzyżami cmentarza wampir galaretowaty. Wypluwał z siebie ohydną ciecz —
z tej zaś czynił sieci — wszyscy już byli osnuci niemi.
Ku czemu zmierza — nie mogłem odgadnąć.
Nagle zrozumiałem: oto trzymał w łapach lampę z reflektorem, potężny promień Opinji zwrócił na wieżę gorejącą —
i tłum ujrzał na wieży, niby w kinematografie, zamiast wielkich horyzontów narodowych — niechlujne sypialne sceny; rzucił na twarz Mistrzowi bure promienie, które twarz zniekształciły i uczyniły warjacką; nakoniec, uczułem wgryzające się litery w moje czoło — i po źrenicach oburzonych tych kroci tysięcy ludzi poznałem, iż mam na czole wyryte jakieś miano, którego wyczytać nie umiałem.
Bestja opinji kąsała mnie swemi „promieniami“.
Wydobyłem z siebie głos, by ostrzec przed moczarem — gnijącą wolę radziłem ożywić Njagarą potężnego zbiorowego czynu — ostrzegałem, znając Bestję, iż nie radzę iść nieopatrznie za jej reflektorami.
Lecz głos mój był tłumiony warstwami burej masy powietrznej, którą pchał ku mnie ów Galaretowały Wampir.
Nie mogłem odgadnąć jego pochodzenia. Był uwielbiany zarówno przez Polaków i cudzoziemców, jak tych, co uważali, że Wisła jest to stara żydówka, albo Jordan, a Kraków jest ich Jerycho. Bestja była kwintesencją, upiorem.
Nie mogłem poznać jego oblicza.
Porwały mnie niewidzialne ręce, obronić się im nie mogę. Ogłuszono mię mnóstwem ciosów.
Jednocześnie Impresarjo w teatrze bawił publiczność tym, iż będąc ramolli, deklamował wciąż Odę do Młodej Damy... w jedwabnych pończoszkach.
Siwobrody pan Czop zadał mi scyzorykiem kilka ukłuć w bok, inny — wielki ludowiec — starannie przerzynał ścięgna u moich nóg, tak żebym kroku już zrobić nie mógł. Niejaki autor jednego z licznych „Szkapiąt“ nabrał na łopatę nawozu — i z temperamentem rzucił mi w twarz.
Odrzuciwszy te niepoważne argumenty, obejrzałem się, czy nie znajdę walczących w sojuszu ze mną. Wielu ludzi siedziało w kawiarniach i rozczytywało się w doniesieniach o rewolucji w Kambodża lub wielkim corso na Oceanie. Żaden nie ruszył mi na pomoc. Zdaleka dojrzałem wprawdzie niektórych, którzy jakby poruszali ustami, lecz ani głos ich nie dolatał, ani sił nie mieli przedrzeć się ku mnie. Wtym uczony pan Czop nachylił się i słodziutko ścisnął moje gardło.
Więc tak... — z rycerskiego rodu!...


∗             ∗

Podziemia. Ujrzałem się w kamerze tajnej.
Tam poznaję dobrotliwego mędrca pana Czopa. Stoją wokół ichmoście o twarzach wymacerowanych rozpustą, o wargach gadów, które trawią, ze ślepiami, które Goya widział u nikczemnych mnichów...
Oprawca postawił mnie na nogi, lecz na to, aby podbić zacznie i bym upadł w kałużę, pełną gorejącego bagna.
Sparzyłem się okropnie i kiedy chciałem obetrzeć łzy czy błoto gorejące, złamano mi palce między kratami.
Okiem jedynym patrzyłem w sumienia tych, którzy kiedyś wydali Kopernika i Zawiszę.
Impresarjo nacierał kosmetykiem teatralnym moje rany, otrzymane w walce o niepodległość Grecji wraz z lordem Bajronem. Pan Czop wziął się zaś do Mistrza i, rozciągnąwszy starca, wylał nań siarkę, mówiąc słodko i dobrotliwie; nieuku, ignorancie, wieża narodowa jest moim widzimisię, z którego tylko ja jeden potrafię wyczynić Myśl niepozbawioną Demencji! — Nie dosłyszałem już dalszych słów — zapadłem w jakąś zatokę modrą — w bezczucie, w smutny raj śniących, których mordują.
Usłyszałem jeszcze, niby intermezzo, głos Bestji, która mówiła tonem szczytnego patosu. A mówiła — nam zarzucając deprawację Miasta. Tak więc, jestem z roli oskarżyciela sprowadzony do oskarżonego.
Słyszę opowieści kłamliwe, bezczelne, węgorzowate, iż jako żyd, nieukrywający swego uczucia, ani swej woli, ani grozy zagadnień — najęty zostałem przez obce mocarstwo dla odbierania narodowi „ducha“ — widzę wolnomyślicieli w zgodzie z bigotami — zalecają pogrzeb mój za życia.
Wszystko rozumiem, tylko nie mogę już skinąć nawet powieką.
Oto czuję się niesionym na marach.
Cisza długa.
Milczenie, pełne ściekających błyskawic z murów, które opierają się aż o najdalsze gwiazdy...

Wstałem, kiedy była noc — lub raczej wstałem pośród zupełnej ciągłej nocy...
Wyskrobawszy odrobinę fosforu z gnijącego pnia, szedłem, potykając się o trumny. Wszędzie ludzie tam spali pod nakrywą okratowaną.
W jednej trumnie ujrzałem matkę, która urodziła, widocznie budząc się z letargu — niemowlę — i nie mogąc je nakarmić, ani z trumny wyjść, wydarła sobie pęk włosów. I tak, z pękiem włosów w garści, z okropną kałużą, w której pławił się noworodek, z twarzą pokurczoną i oczyma oskarżającemi straszliwy niebyt: leżała martwa.
Szedłem dalej — — Cudnie piękna dziewczyna, cicho dysząca w trumnie, wydała mi się takim ideałem, że patrzyłem zachwycony.
Wtym — ona ocknęła, zerwała się, wsparta na łokciach — spojrzała we mnie — krzyknęła strasznie.
I padła. Z twarzy bez kropli krwi poznałem, iż pękło jej serce. Z oczu przerażonych wyrozumiałem, że przelękła się mnie! Zaiste, z wybitym okiem, z twarzą zmasakrowaną, z połamanemi i zdeptanemi rękoma, muszę sprawiać wrażenie upiora, który ssie krew niewinnych!...
Biegłem przez kurytarze, starając się ominąć trumny i roniąc łzy — w ręce ściskałem mały drewniany krzyżyk, który Zabita przeze mnie upuściła z dłoni.
Krzyżyk ten zdał się być z głazów olbrzymich, łamał mi ramiona! Potykałem się — nie było Cyrenejczyka na ziemi ani w zaświatach, mogącego nieść mi pomoc w tym biegu przez Cmentarz Moczaru.
Zraniłem, padając, dłoń o coś ostrego — topór kamienny.
Widocznie leżał w mogile pradawnej, przez dżdże czy przez wylew rzeki rozmytej.
Przy świetle lampki, gorejącej nad trupem, poznałem, iż to jest bojowy topór, podobny do tych, jakich używali przy ludzkich ofiarach.
Wziąłem go. Zacząłem biec. Wyjścia nie było!
W tym uczułem mróz, który ścinał mi krew w żyłach mej Carotis exterior, doprowadzającej, jak wiadomo, krew do mózgu —
oto posłyszałem poszept niewidzialnej Bestji —
mówi, że Naród już nie powstanie, że liście laurowe będą szeleścić pod stopami dzielnych, którzy zrobią pieniądze na rozbitej egzystencji Narodu.
Słowa Mroku wróciły mi całą przytomność. Pod surdutem mym taił się topór — straszniejszy, niż mieli Kapłani Azteków do ludzkich ofiar.
Zamachnąłem w ciemnościach — topór przeszył powietrze — nie dotykając nikogo.
Mrok napełnił się tylko pomrukiem nienawiści. Usłyszałem znowu głos, przypadający do mego drugiego ucha, że jestem plotkarzem, moczaru niema, miasto jest nadal zbiorowiskiem jeśli nie potęgi, to w każdym razie niewinności uczciwych obywateli.
Wydarłem się z lipkich objęć.
Nocami długiemi idę wciąż, rozbiwszy bramy cmentarne i mury więzienne, idę już swobodny.
Mnie przepaść nie zatrzyma, ani wasze gorejące bagno! ostra siekiera Kapłana Azteków nigdy aż do ostatniego tchnienia i dalej za grób —
nie wypadnie z mej dłoni!
Wolny wypłynąłem na mej łodzi — lecz przyjdę do Was, wrócę — spojrzę Bestji w jej zdradzieckie źrenice, któremi nieszczęsny naród wiedzie na ostateczne zatracenie.

Piotr zwrócił się do okna i patrzył w wielki mrok. W burzy, która szalała tam na świecie, wyczytać mógł Hjeroglify swego serca.
Imogiena miała wrażenie, iż, kruchą łodzią płynąc, natknęła na prąd olbrzymiej podziemnej rzeki, Flegetonu ognia, Kotytu jęków.
Ksiądz zaś, jak egipski bóg jastrząb, stał na górze, z której nie widać było żadnego świtu.
A tymczasem Mroków Zły Myśliciel — Massynissa, już nieodpędzony jako był niegdyś — wiarą, że pod Krzyżem skupi się cała Polska w imię z Golgoty obiecanej wolności — Massynissa, myśliciel przemożny, brał młodzieńca pod wielkie czarne skrzydła.
Widmowa postać rozparła sklepienia — oczy na wielkich morzach spoczywają, myśli burzliwe kołyszą okrętem, nie mającym kotwicy.
Z tym duchem Mrocznej Wiedzy przymierze zawierał teraz Piotr — niby Irydjon podejmujący nową sprawę w katakumbach naszego polskiego Rzymu.
I rozwarł mu całą pierś swą, niby bramę kościoła cmentarnego, w którą ma wjechać nocny pogrzeb i złożyć tam trumnę.
Nie silił się Ksiądz rozwiązać węzła tych jarzem, które obarczyły młodzieńcowi duszę.
Nałożył mu nowy straszliwy ciężar — wiary w nadświadome potęgi — i pchnął z nim w ciemność.
Ma z tym iść — bez nadziei udźwignięcia nawet na połowę góry!
Ale olbrzymiość ciężaru da mu poczucie olbrzymiości sił, które potrzebne są w Irydjonie współczesnym.
Budził się w nim witeź — choć widział się wyklęty — wyklęciem własnych nadmocy; te rozwinąć się nie mogły na glebie zmarniałej.
Wzbierał w nim spowiedny hymn Banity, którego życie zmarnowano w śmietniku krwawym.
Pieśń wzrastała w nim ciemna, złowroga.
Aż wybuchła.
W rozwartych bramach milczenia zdały się zrzeszać straszne tłumy — na kominku przygasł ogień, mrok posępny.
Wybuchła w Piotrze potrzeba pieśni, którą on banita śpiewał wśród jakiegoś przyszłego Maju ludów.
Tak wśród drużyn normańskich, przemęczonych grozą wielomiesięcznej nocy, tworzyły się sagi pieśniarzy — z nieświadomych głębin, niby giejzer wybuchający wśród lodów słupem wrzącego obłocznego ukropu, który zdradza wulkaniczny podkład ziemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.