<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI. W LETARGU.

I nie będzie już niczego, oprócz jednej wielkiej radości na tym świecie — zabrzmiał głos niespodziewany.
Ujrzał Piotr w kącie komnaty na pół jeszcze otuloną w portjerze — postać, której nie zauważył, gdyż będąc w czarnej sukni, ginęła w mroku.
Ujrzał twarz kobiety młodej, rozświetloną samojarzącemi modrościami oczu.
Blask ognia odbijał się na zboczach soczewek...
Rysy klasyczne i włosy, jak złoty wodospad.
Twarz była nadziemnie piękna; nie było nic boleści, lecz jakby skamieniała wola potężnych bogów w jej twarzy.
Mężniejsza odd Beaty Beatrix malarza angielskiego Dante Rosettiego — od tej Beaty, która schyliła się w fali swych przecudnych włosów nad kompasem, wskazującym mrok i światłość przeznaczenia.
Zdobyte władztwo najgłębszych uczuć i Realnej — aż do wzniosłości podniesionej Wiedzy wysymbolizowały się w tej postaci, a zarazem Radość widzeń, których ludziom niewarto wyrażać.
Zrozumiał Piotr, że wszystkie opowieści księdza dotąd zaledwo kołyszą się na powierzchni.
Ale te głębiny, głębiny oceanów, do których musiał ksiądz dopłynąć — cóż objawiły mu?
Oto wychodzi z nich jakby Persefona, bogini słońca — — podziemnego, niosąca Wiosnę.
Ksiądz odwrócił się do tej niespodzianej słuchaczki i rzekł stłumionym głosem:
— Ku swej niedoli wysłuchałaś straszną opowieść, którą miałem Ci zapisać dopiero w mym testamencie! Zapomnij! —
Ona jakby pod ciężką ręką woli tego starca chyliła się, lecz w jednym momencie podniosła wzrok:
— Niedoli? — rzekła — obce mi jest to słowo. Umarłam — i jestem już niezależna od mej przeszłości.
W Piotrze rozbłysnął piorun najwyższego entuzjazmu, którym otoczył ją niby magnetyczną aura swego upojenia.
Milczał, jakby wśród burzy ujrzał lecącą na błyskawicy Walkirję — wiedząc, iż za moment ją utraci. Lecz wtedy będzie sam już półbogiem.
— Wspomniałem waćpanu lub może nie wspomniałem, jest to wnuczka moja przybrana, córka pani Begleniczy i Konrada, Peruwjanka, która młodość spędziła wśród Indjan. Mówi dobrze po polsku. U mnie nie tak dawno... Odebrali mi ją krewni jej najbliżsi po ojcu... Możemy ją mianować Inspiratorką zakończenia naszej nocy.
— Pani — Imogieną? — ozwał się ze zdumieniem Piotr. — Myślałem raczej, iż Różą upiorną, jawiącą się w nowym kształcie i nowym uzbrojeniu! To niepodobna! Imogiena miała być księżycowa, trochę jakby somnambuliczka... nie z tego świata... Imogiena musiałaby teraz siedzieć w jakimś bardzo okultystycznym zgromadzeniu i wciągać do protokułu, co się komu ze szanownych zgromadzonych zwidzi à pro pos rasy żyjącej w okresie Saturna pięć i pół miljarda tryljonów manwantar po kilkaset miljonów wieków każda... A Pani — jesteś Walkirją teraźniejszości... jakby mi nagle w głowie ktoś wszystkie więzienia powynosił, a roztworzył niebosiężne wrota na morze i na góry, na pęd chmur i na błyskawice śmiechu, na lecące skrzydła w okrzyku zwycięstwa! —
Umilkł, przerażony tą mocą, która wybuchła w nim bez jego niemal świadomości.
Uśmiech, niby Monny Lizy, rozświetlił Jej twarz.
— Wyobrażałem, iż Pani Imogiena leży w letargu... srebrzyste tony na twarzy... księżycowość głosu... — że jest królową mar podziemnych? —
Imogiena sposępniała nagle; ksiądz Faust pod pozorem sięgnięcia po zapałki, nachylił się ku Piotrowi i rzekł cicho:
— Nie obudzajmy żadnych myśli żałobnych w Imogienie, ona przecierpiała zbyt wiele. —
Głos jego nie mógł być słyszalny dla tej, która stała zdala przy miękkiej kotarze, jeszcze niezdecydowana, czy zostanie tu, czy oddali się na zawsze — —
ale telepatycznie zapewne ująwszy myśl księdza, poruszyła przecząco głową.
— Tak więc — rzekł głośno ksiądz Faust — poznaliśmy już chyba dostatecznie, że jedyną niezniszczalnością świata jest duch.
Pora nam rozejść się. —
— Jeszcze nie — rzekła Imogiena. — Powiem słowami Dżelaleddina Rumi:
— Nie śpij, druhu, nocy tej —
Jeśli prześpisz aż do ranka — jużbyś nigdy nie odzyskał nocy tej. — I znikła.
W powietrzu rozległy się dźwięki symfonji Karola Szymanowskiego — to Imogiena zaczęła grać na fortepjanie, który stał w drugim pokoju.
Światła wypełniły już duszę Piotra po brzegi — promieniuje ona szczęściem bezgranicznym...
Silił się owładnąć szaloną tęsknotę zbliżenia ku Imogienie i nachylenia swych ust ku jej źródlanym włosom.
Nagle przestała grać i, wchodząc, rzekła:
— Żartował sobie ksiądz, nazywając mię Peruwjanką. Istotnie, biorą mnie ludzie za cudzoziemką, bo mam swój własny kraj — moją duszę! Jestem Polką, mimo że spędziłam lat kilka na stoku wulkanu Akonkagua. I z Indjanami zwędrowałam wielekroć Andańskie góry, mające w sobie niesłychane piękności wulkanicznych jezior, jak ukrop wrzących pośród krajobrazu śnieżnych lodowców. Zaduma modrego Oceanu... hiszpańska poezja i okultyzm Indjan tamtejszych wiele mi dały...
Ale potym nastąpiła Mesyna, a po Mesynie — jeszcze straszniejsze piekła... Wróciłam do kraju sama, gdyż ksiądz wyjechał z wyprawą naukową, badać życie oceanicznych roślin czyli tak zwanego planktonu. —
Wśród krewnych mego ojca doznałam naprzód wiele czułości, potym...
Czemuż nie było mego opiekuna wówczas, gdy mi biskup dawał ślub — —
Proszę mówić za mnie, zwróciła się do księdza. Zbyt mi smutno. —
I Piotrowi było smutno — bo zwalił się nań rozczar bezmierny — więc Imogiena jest już poślubioną? ale cóż to może obchodzić jego — który już jest na świetle efemerydą, a w najlepszym razie dożywotnim katorżnikiem!!
Mówił ksiądz:
— Tak, byłem oddalony przez dwa lata — —
Imogiena zamieszkała przy stryju swym i stryjence w Moskwie. Musiała utrzymywać ich — gdyż zastała nędzę. Przyjęła urząd, płatny czterdziestu rublami za dziewięć godzin pracy... w przyciemnionym kantorze. I zaczęła ślepnąć... jednocześnie stryjostwo wywierali nacisk, omawiając każdego dnia niedolę swą — — gdyż stryj był sparaliżowany i nie mógł zarabiać.
Trafił się obywatel zamożny, rozkochany czy też prawiący tylko o tym... Miał opinję działacza społecznego... Więc stryjenka już z najlepszą intencją zaczęła namawiać...
Tymczasem telegramy wysłane do mnie goniły mnie po święcie — Nie było odpowiedzi...
...Na zapytanie w kościele — czy ślubujesz wiarę dozgonną, ty, Imogieno, odrzekłaś: nie! Biskup zmieszał się i zapytał znowu: więc ślubujesz mu wiarę dozgonną?
I wtedy już wybuchłaś:
— Dosyć tej komedji. Sprzedaję się — oto wszystko. — Ale wtedy zrobił się szum, krewni, stryjenka i goście krzyknęli na organistę, żeby grał Veni Creator...
Twój mąż stał, uśmiechając się, pewny siebie. Wprost z kościoła wyjechaliście powozami na ucztę ślubną... Trwała późno w noc — na wsi — w dobrach pana młodego. Hucznie spijano szampany, jakby zmyć chcieli tę hańbę ciągłą naszych rodzin: wydawanie dziewczyn zamąż bez względu — kochają, czy nie...
— O, nie usprawiedliwiaj mnie, mój zacny Opiekunie — był czas, kiedy chciałam spełnić zbrodnię — zabicia swej duszy!
— Ale nie łatwo zgadza się dusza na śmierć moralną.
Mów już teraz sama, Imogieno.
— Wstałam od uczty pod pozorem, że mi za gorąco i duszno —
wyszłam do sypialni. Wejrzałam na dwa łoza bezwstydnie postawione obok siebie — i zerwawszy z nich prześcieradła, związałam. Tak zesunęłam się z pierwszego piętra.
Zapuściłam się w ogród. Łódką przepłynęłam rzekę i wstąpiłam w las ogromny, wielomilowy...
Tu bezpieczną się czułam.
Było mi cudownie błąkać się wśród słowików nocą, wśród krzewów kwitnącej jeżyny i berberysu. Lecz zabłądziłam... Nie mogłam natrafić na żadną chatę leśnika... Bałam się wyjść z lasu, aby nie zaniesiono mnie do dworu.
I postanowiłam w puszczy tej umrzeć wolną. Po kilku dniach i kilku nocach ze zmęczenia i żałości zapadłam niby w sen dziwny.
Obława i psy myśliwskie wynalazły mię — po dniach ośmiu przysypaną liśćmi i igłami.
Trupa mojego zabrali.
Zanieśli mię do mego małżonka, który kazał w trumnę złożyć.
Trumna stanęła w kościele, zakryta wiekiem.
Ty, jednak, opiekunie drogi — przybywszy prosto z Tristan da Kunia, byłeś wiedziony jedynie przeczuciem, że ja ciebie wzywam. Gdyż telegramy moje nie mogły cię odnaleźć... Kazałeś odemknąć kościół... I w jasnowidzeniu, zostawszy tam sam jeden, rozkręciłeś mutry od wieka...
— Okropność, — jęknął Piotr.
— Według zwyczaju katolickiego, ksiądz święci nieżyjącego i potym już trumnę zamykają — ozwał się ksiądz Faust. — Tylko u prawosławnych trumna stoi w kościele otwarta. Trumna Imogieny stała w ostentacji mirtowego gaju i rzędu gromnic płonących. Rozwarłem wieko.
Wejrzałem w twarz. Moje oczy, znające się dość na medycynie, odkryły w tobie dowody przytłumionego do najniższych granic życia. Wyjąłem Cię natychmiast i złożyłem na dywanie przed ołtarzem. Ogrzałem, ustawiwszy dokoła wszystkie kandelabry i świeczniki, ile ich było.
Wszedłem do krypty, wydarłem kilkanaście cegieł i głazów ze ściany, owinąłem to w jakąś tkaninę, złożyłem do trumny. Ty jednak nie zbudziłaś się jeszcze. Wziąłem cię tedy śpiącą w letargu pod płaszcz, wyszedłem z kościoła, dobrze wprzód nasłuchując, czy niema w pobliżu idących ludzi.
Zaniosłem do mej gospody i tam ukrywałem przez kilka dni. Nazajutrz jednak ocknęłaś się.
— I widziałam przez okno własny mój pogrzeb... Widziałam szlochających — stryjostwo me i krewnych, którzy przestali mi już być blizkiemi; widziałam męża swego, jak szedł w tępej osowiałości pijaka, zapewne żałując, iż nie przeciągnął stypy pogrzebowej jeszcze dłużej.
Umarłam dla nich.
Wykreślona z papierów legitymacyjnych, narodziłam się, jako człowiek tak wolny — tak wolny — jak niema drugiego na świecie.
Zamieszkałam — cudzoziemka, krewna daleka, u księdza.
Naraziłam biednego na wiele potwarzy i obmów.
Mimo to idziemy wspólnie na góry — do światła.
Doprawdy, nic więcej niewolno opowiedzieć z mej historji.
Pozostaje już tylko ta, co przeżywałam w letargu — ale to zbyt trudno wysłowić. —
Zdawało się, że ksiądz zasnął.
— Mów pan, co wyczuwałeś w swych snach więziennych — w tej martwej ciszy, kiedy setki ludzi, zmęczonych przymusową bezczynnością lub przymusową najnudniejszą pracą — łka we śnie?...
— Był czas, gdy zajmując się naukami przyrodniczemi, filozofją, Kabałą, okultyzmem, Biblją — zacząłem przeczuwać, że jednak pozytywizm nie rzekł ostatniego słowa.
Werset o Bezaljeiu uczynił na mnie głębokie wrażenie.
Nie ten z II księgi Mojżesza architekt namiotu na puszczy, lecz w Kabale — budownik świątyni dla wszystkich narodów. On streścił zamiar mego życia, choć zamiar ten nawet w jednym odłamie swych wyżyn nie urzeczywistnił się.
W snach widziałem — moją duszę czy moją miłość? nie wiem.
Wryły mi się w pamięci te szalonej piękności i niebosiężnej grozy sny.
W jednym śniłem, że odprawiam Mszę nad umiłowanej trumną; w drugim — szedłem do mej miłości, gdy płonęło więzienie. —
I zaczął mówić wspomnieniami wizji niedawnych — — czy może nagle improwizując? — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.