Xiądz Faust/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Okręt nasz, którym płynęliśmy do Indji, został mocno uszkodzony na rafach wulkanu Stromboli, gdzie go rzuciła burza, szalejąca w przeddzień Bożego Narodzenia r. 1907.
Ledwo mogliśmy dopłynąć do portu Mesyny, witani za straconych. Parostatek poszedł na reparację do doków, pasażerowie rozmieszczeni gościnnie u mieszkańców Mesyny lub po klasztorach.
Nasza gromadka przyjaciół, związanych hasłem Misterjum, została też rozsiana po mieście, aczkolwiek utrzymywaliśmy ze sobą wciąż blizki związek.
Trzeba wyjaśnić, poco jechaliśmy do Indji.
Wszyscy — a było nas siedmioro — posiadszy w sposób rozległy i możliwie głęboki wiedzę zachodnią, doznaliśmy przeświadczenia, iż poza życiem ludzkim kryje się świat mało lub wcale niedostępny naszej świadomości. Okultyzm, teozofja, spirytyzm, a przedewszystktm reiigje na swój sposób starają się ten świat udostępnić.
Znaczenie jego jest niezaprzeczone wbrew mniemaniu pozytywistów: stamtąd czerpiemy nasze porywy najszlachetniejsze, tam zmierza ewolucja ludzkości, tam w tym „Ponad“ kryje się sfera owego raju, który na ziemi kończy się tylko nudą, zwątpieniem lub przesytem. W organizacji ludzkiej jest pierwiastek — często znikająco drobny — owej metafizyczności. Ale ten pierwiastek, jak ewangieliczne drożdże, podnosi całe ciasto. Bez niego ludzkość prędko usnęłaby w socjalistycznym państwie, lub wymordowałaby się w walce miljarderów i robotniczych dynamitowych związków. Jechaliśmy do Indji, by tam z Mahatmami w Himalajach podzielić się Wiedzą. Im posyłałem wieść telepatyczną, jak niegdyś z Londynu — gdy uczęszczałem do Akademji okultyzmu na wzór pitagorejskiej. Wyczekiwaliśmy, że oni nas wtajemniczą w możność wysyłania swego sobowtóra na dalekie przestrzenie, w możność widzenia i poznania wyższych stopni swej jaźni, która zazwyczaj nam, Europejczykom, przejawia się tylko w formie błyskawicy przeczuć, w wyjątkowych aktach wolnej twórczej woli, w nieustalonych zjawach pośmiertnych.
Nakoniec, chciałem uzyskać jeszcze drogę dla mych osobistych przeświadczeń, dotyczących Lucyfera.
Jest to brat starszy Chrystusa w jego przedwiecznym istnieniu. Średniowieczny katolicyzm przedstawia nam Lucyfera jako upadłego anioła.
Miałem jednak dane mniemać, że jak Chrystus rządzi w sferach religji naszych uczuć w sferach Miłości, wyższej nad zmysłowość — tak Lucyfer jest Królem naszych Jaźni w dziedzinie Wiedzy.
Zastrzegam raz jeszcze, że używam pojęcia Jaźni — nie jako świadomości indywidualnej, lecz sfery nadświadomej, ultrafijoletów osobowości.
Gromadka nasza zbliżyła się ze sobą w różnych miejscach globu i w różnych czasach; zjechaliśmy się wszyscy w Gienui.
Wśród boskiej nocy z widokiem na baśniowe, świecące, jak bramy nieba, miasto, — parostatek wyruszył, wioząc nas, którzy mieliśmy dumną wolę stać się Newtonami nadświatowych potęg. Mieliśmy postanowienie i dużo zresztą danych, aby tę sferę oczyścić z szarlatanerji i guślarstw, również jak z martwych dogmatów.
Naprzód, muszę opowiedzieć o jednym z towarzyszów Misterjum, który jednocześnie był kapitanem naszego okrętu.
Rodzice Konrada Orolsteina, wygnańcy sybiracy, żyli poezją Anhellego i Dziadów; syna swego wychowali w poezji mesjanicznej i nazwali Konradem.
Ale umarli młodo, pozostawili pacholę na łasce opiekuna. Ten zagarnął majątek Konrada i, korzystając, iż dziecię było słabowite, chował je w opuszczeniu. Konrad chciał być marynarzem, co było dla rodziny jego żydowsko‑bankierskiej bardzo dziwnym.
Nieludzki opiekun, aby się chłopca pozbyć, oddał go na posługacza okrętowego do Anglji. Konrad był tak słabowity, że ledwo mógł chodzić — wyobraźnią jeno płonął do krajów tropikalnych, gdzie ptak Rohk niósł na skrzydłach Sinbada żeglarza, rzucając go w dolinę djamentów.
Konrad nie umarł, ale w najtrudniejszej i nadsilnej pracy wzmocnił swe zdrowie.
Został kapitanem okrętu. Jako uczony odbywał podróże po najdziwniejszych krajach — to zamieszkiwał Ziemię Ognista, to wyspę Tristan da Kunia z jej tragicznym lodowatym wulkanem.
Niektóte z tych podróży odbyliśmy razem.
Konrad zakochał się i ożenił potajemnie z pewną wojewodzianką kroacką, spokrewnioną z rodem naszego króla Batorego.
I, poznawszy Begleniczę, musiałem przyznać, iż jest to walkirja w pełnym tego słowa znaczeniu.
Mieszkałem, czekając wyjazdu, w zamczysku odwiecznym, jeszcze z czasów normandzkich.
Jednego wieczoru rozmyślałem nad dziwną miłością, którą zapłonąłem do Begleniczy. Miłość ta wzniosła się w najczystsze regjony zdobywanej Wiedzy i duchowego Światła.
Wsunął się na taras ksiądz Łącki, staruszek z Ukrainy, który miewał nadzwyczajne wizje.
Przechylił się nad ciemną otchłanią, gdzie migotało miasto, i rzekł:
— Widzisz tam ruiny i cmentarzysko — — ci materjalni, w zmysłowości uciechach zatopieni ludzie nie słyszą głosu przeczuć.
Widzisz zawieruchę astralną?
— Co to ma znaczyć — rzekłem, przejęty głosem wzruszonym księdza.
— Widzisz go? straszliwy jest — przysięgam, wy — którzy wdzieracie się w regjony lucyferyzmu — wezwaliście jego żywiołu! — Dla czego miasto ma ginąć przez was? uciekajcie! o... jak płomienny wzrok jego — wchodzi w czeluście Etny i wytrząsa stamtąd skrzydłami ku wam.
— Księże Łącki — rzekłem — uspokój się — w moim pokoju znajdziesz wodę i sok z granatów.
Mój dobry... śnisz, widzę, na jawie.
Niechże ksiądz uspokoi się nareszcie — rzekłem surowo. —
Ale on przechylił się nad tarasem, tak że go musiałem trzymać — i krzyknął:
— Bure masy płyną tu — masy astralne — przeryte błyskawicami krwawemi.
Ona jest w aureoli z trzech barw — rubinowej — szmaragdowo‑zielonej i modrej!... Wzbudza miłość Lucyfera, sięga w jego królestwo! — oddal się — oddal...
— Księże Łącki, idź ze mną do mego pokoju.
Połóż się — —
Ale on pchnął mię silnie i, patrząc w głąb rozognionym wzrokiem, zakrzyknął:
— Nie pozwala ci widzieć twoja nadmierna umysłowość... — miasto całe zginie za chwilę... Idźmy w dzwony uderzyć... oh, ratuj moją córkę, Sylwję...
Wieść ta zdumiałaby mnie... w innym czasie — — Sylwja była jedną z towarzyszek wyprawy.
Ksiądz pochylił się — i gdybym go nie wstrzymał, runąłby niechybnie. Był w medjumicznym stanie. Zaprowadziłem go do mego pokoju i ułożyłem. Niepokój nie o siebje wstrząsnął mną. Nie mogłem jednak uwierzyć, że grozi niebezpieczeństwo Mesynie ze strony Lucyfera.
Lucyferyzm — to pojęcie mocy, które w najgłębszych ciemnościach naszych świecą, jako nadświadome. Wprawdzie od tego świecenia ciarki po skórze przechodzą, a mózg przeciętnego konsumenta tlenu wybiera się na spacer, z którego nie wraca w całości.
— — — Z księdzem Łąckim zamieszkiwaliśmy niedaleko klasztoru zakonnic, a z nim ta, którą nazwał swoją córką. Mąż Sylwji odjechał do Ameryki, mając nadzieję poprawić nadszarpany majątek.
Sylwja była osobą niezwykłej pogańskiej wzniosłości i wielkiej pogody; nieraz żartowała, iż w przeszłym wcieleniu musiałem być jednym z kardynałów Renesansu, którzy brali swe miłości obrzeżone w purpurę i na tronie.
Poza studjami nad Mendelejewym, Lajellem, Züssem, Lüżonem — czytywałem z Begleniczą Lionarda da Wincziego, jako przeciwwagę autorom różnych czarnych i białych Magji; nietrudno było wykazać bezdenną ich zarozumiałość i ignorancję. W tych stertach zaledwo gdzieniegdzie tkwi ziarno prawdy.
Ale Lucyfer nie był dla nas tylko mitem czy symbolem. Wyczuwaliśmy jego obecność w Kosmosie, razem rozmyślaliśmy o Lucyferze i jego straszliwej samotni.
Nauka nie była tu bynajmniej muszlą, pokrywającą miłość.
Nienawidzę maskujących się erotyzmów, które stanowią przeważną atrakcję i zarazem unicestwiają wartość stowarzyszeń okultystycznych.
Trafem wybrał mój mistycyzm kobietę nietylko gienjalną, ale przytym z tronem czarno‑kasztanowych włosów, iskrzących ogniami, jak bronzowy kamień chalcedon, lub raczej jakby jesienna pieśń lasu, gdy na bronzowych liściach migoce wschodzące słońce...
Wzrok Begleniczy podobny do groty Kaprejskiej, na dnie tych lazurów morskich odbijało się mroczne, gorejące lawą Inferno.
Wzrok Begleniczy był piękniejszy od wszystkiego, co stworzyła przyroda.
Lecz jej dobroć, jej mądrość, jej bezmierna radość niesienia słońca wszystkim — zdobywały jej admirację i nawet nazwę Królowej. A przeto miłość moja była podobna do tej Dysputy Rafaela, która się odbywa między niebem a ziemią.
Moja asceza polegała nie na martwym wycieńczeniu ciała, ale na wzmożeniu jego rytmu, jego precyzji muskularnej, jego impregnacji mocami okultystycznemi.
Pozatym orka w polu na Litwie, kopanie w winnicy, o ile byłem we Włoszech — konne jazdy, chodzenie po górach, moje pływanie dniami całemi po wzburzonym morzu, przepływanie wraz z Konradem od Szilla do Kariddi, czyli dawnej Charybdy — na przejazd ten barka z 4 wioślarzami zużywała najmniej trzy godziny. — W sztuce nautycznej bezwarunkowo przewyższyliśmy wraz z Konradem Bajrona.
Ten tryb życia mistyczny, a jednocześnie fizyczna praca i uprawianie Radżajogi — zachowały mię młodym. Jednakże moja myśl posępna czyniła mię raczej starcem gór (wódz Assasinów, który żył na Libanie) — rządziłem wszelkim uczuciem z bezwzględną surowością.
I osiągnąłem wraz z Begleniczą wzmożenie sił magnetyczno‑duchowych, wykuliśmy Wolę w most olbrzymi między światem zmysłów i światem Jaźni kosmicznej.
Opanowanie ludzkością i wprowadzenie jej na drogę zatraconą heroizmu aryjskiego — było już tylko nastawieniem wskazówki zegara, ukazującego dwunastą o wschodzie słońca. Zbliżaliśmy się w tym trudzie wewnętrznym ku przełęczy, z której miały nam zabłysnąć wszystkie dale i najgłębsze moce.
— — — Wszedł służący i podał mi list.
Był od Begleniczy, żąda, abym się stawił o północy w jej salonie.
Zamieszkiwała w klasztorze, gdzie oddano do jej rozporządzenia salon na dole.
Pisała, że Lucyfer ją miłuje w stopniu bezmiarów. On ją poniesie w lasy na stokach wulkanu Akonkagua — tam nad najgłębszym morzem przeżyją wszystko, co może dać Zaświat.
Lecz aby ją uczynić swobodną — Mroczny Duch musi nocy tej zabić zarówno Konrada, jak córkę Imogienę!
W chwilach najwyższego niebezpieczeństwa umysł staje się matematyczny — przekonałem się o tym w tysiąckrotnych niebezpieczeństwach — np. strącony przez zbójów w przepaść rzeki Kolorado — przekonałem się i teraz.
Tak więc dano mi do wyboru — ratować Imogienę i Konrada, — czy z Begleniczą posiąść królestwo Centaurów i Lucyfera. Albowiem nikt inny, tylko ja, byłem medjum, przez które przejawiał się Lucyfer... Co nie było zupełnie ani moją zasługą, ani powodem dumy.
Ale teraz musiałem stanąć do walki z własną Jaźnią.
Jeśli nie mówiłem dotąd o Imogienie, to dla tego, że mówić trudno o czymś, co jest nieprawdopodobne.
Imogiena miała lat szesnaście, mieszkała w klasztornej celi na trzecim piętrze — nad matką.
Wiedziałem, że zachodzą między niemi dramatyczne starcia. Lecz teraz dopiero uprzytomniłem, że słoneczność Matki nie może znieść mistycznych gwiazd Córki.
Imogiena piękną była — lecz to nie wchodziło w krąg mych pobudek. Piękną, jak peruwjańska bogini miłości — piękną była, jak noc księżycowa w lasach około Limy, gdzie Beglenicza żyła z Konradem w pierwszych czasach po ślubie...
Imogiena jednak była zupełnie niezależna duchowo i fizycznie od swych rodziców. Miała oczy w kontraście zbyt księżycowe i duszę zbyt rozkołysaną w jasnowidzeniach.
Od czasu, gdy przyjechaliśmy do Mesyny, unikała mię; zamknięta w klasztorze oddała się — modlitwom czy rozmowom z duszami, które oglądała w kryształowym szmaragdzie.
Postanowiłem ostrzec Imogienę i Konrada — przed własną złowrogą mocą.
Z tarasu widziałem, że Imogiena chodzi po ogrodzie. Rwała wysokie, białe kwiaty. Białe kwiaty w ogrodzie klasztornym, kochała bowiem śnieg nad wszystko.
W rowach ogrodu szemrała woda strumyków, nad nią kwitnęły irysy, lilje, storczyki, konwalje niby kościół z białemi opłatkami.
Chciałem Imogienę przyzwać telepatycznie, ale nie wyczuła mię. Imogiena weszła do klasztoru.
Z salonu przyćmionego dochodziła przecudowna muzyka.
Noc panowała nietylko nad ziemią, lecz i we mnie. Szczególny dreszcz wstrząsał podziemiami mej istoty, drżały fundamenty mej duszy i siliły się wywrócić zamczysko świadomości... wierzchołkiem w dół.
Morze, tajemniczych westchnień pełne, nie było tak wzruszone jak ja — miasto świecące łuną, po libacjach świątecznych uśpione — nie było tak szalejące w swych snach — jak ja na jawie.
Wąż rajski, miłość Hewy umiłowanej mogła mię odciągnąć od tytanizmu, który miał ludzkości wyrąbać tunel do świata słonecznego wiekuiście.
Mroczny cień, który towarzyszy zwykle każdemu księdzu, jest owym Apokaliptycznym zwierzem kanonów zakonnych — zwierzę to, zmuszone przeglądać się w wodach martwych, przechodzi czasem w obłęd.
Ale wszak nade mną szumiał oddawna kryształ — nie modry wodospad życia już nadziemnego?...
Mistyka moja nie była snem szklanym — ja — niby ciężko okuty w żelaza czarne rycerz — szedłem po górach duchowego realizmu — i w Kuźnicy — przy ogniu kraterów podziemnych wykuwałem mosty Życia Nowego.
Chrystusa nie wyrzekałem się, Chrystusa miłowałem.
Lecz droga moja była straszliwsza — po górach, może nieznanych Ewangielistom.
Tak, paliło się powołanie Chrystusowe we mnie, kiedy nie żądałem już niczego dla siebie.
Wtym głos wewnętrzny kazał mi obudzić miasto.
Tedy zrozumiałem, że burza we mnie nie jest „pokusą“, ale ostrzeżeniem gotującego się kataklizmu w przyrodzie.
Beglenicza, jako wrażliwsza, podległa tej Burzy wcześniej.
Ale, jak istna Walkirja, pędząca na chmurze, nadała jej impregnację psychiczną, kształtując w bezmiarach naszą zobopólną wizję Lucyfera.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zawołałem Sylwji i rzekłem, aby natychmiast z księdzem Łąckim i dziećmi uciekała w pole, gdyż będzie trzęsienie ziemi.
Pokiwała smętnie głową, mówiąc, że obłąkuje mię tosamo, co jej ojca.
Krzyknąłem na nią ostro — odrzekła, iż dla naszych przywidzeń nie może narażać dzieci na pewne zapalenie płuc wobec zimnej, dżdżem siekącej nocy.
Sylwja nachyliła się nad łóżeczkiem synka i zaczęła zbudzonemu opowiadać bajki. Zbudziła się i Marja. Maleńka zasłuchana w opowieści o rycerzach normandzkich i wieszczkach, które żyły na Sycylji — o bogu Neptunie i Fatamorganie, która miała swój zamek wśród chmur.
Nie było co robić — zwykle dzieci mistyków są najtrzeźwiejszemi pozytywistami — i Sylwja nie wierzyła ani trochę w proroctwa księdza Łąckiego, sprawdzając jakby dramat Björnsona „Ponad siły“.
Szybko zbiegłem do małego domku Konrada. Ledwo otwarłem jednak drzwi — stanąłem jak wryty: w pokoju laboratoryjnym nie było nikogo, ale seismograf kreślił linje, o których nie mogło być wątpliwości, że znamionują trzęsienie ziemi.
Zakreślone na papierze słowo terre... i ktoś miał dokończyć moto, przyczym ostatnim wysiłkiem zrobił cyfrę 5 — to zapewne oznaczało godzinę wybuchu potwornego nieszczęścia. Na stole leżał otwarty list Begleniczy, w którym oznajmiała Konradowi, że jutro go opuści... Co musiał przeżywać — on — mając list, który był dlań kataklizmem i jednocześnie patrząc w te straszne hjeroglify, które mu kreślił sejsmograf?
Niechybnie demonizm walczył w nim — i Konrad nie chciał ocalić miasta, aby pogrzebać wszystko, co ukochał, w jego ruinach!... —
Porwałem tubę telefonu i zbudziłem syndyka Mesyny, przedstawiając, iż mówię ze stacji meteorologicznej prywatnej kapitana Orolsteina.
Prosiłem, aby zarządził strzelanie z armat w fortecy na alarm i kazał mieszkańcom uciekać. Prezydent odparł, że już od dwuch lat budzą go co tydzień ludzie, mający podobne przywidzenia. Zaproponował mi grzecznie, żebym udał się rano w opiece mej rodziny do zakładu leczenia wodą. Daremno głupcowi zwróciłem uwagę, że w r. 1783 połowa Mesyny była zburzona, zaś dwa lata temu zniszczone zostało Reggio, Africo, Brancaleone, Gioia Tauro i wiele miasteczek na stokach Aspromonte w Kalabrji.
Usłyszałem mocne ziewnięcie i życzenie dobrej nocy.
Zatelefonowałem do arcybiskupa, prosząc, aby kazał uderzyć we wszystkie dzwony kościelne. Monsinior kazał mi ukląc na oba kolana i powierzyć przeczucia boskiej Opatrzności.
Zatelefonowałem do kazarmy karabinjerów, lecz usłyszałem jeno potężne chrapanie.
Wtedy zatelefonowałem do straży ogniowej, mówię, iż banda podpalaczy w rozmaitych punktach podkłada ogień.
Zażądano mego nazwiska, nazwisk podpalaczy, zaczęto spisywać protokuł — rzuciłem tubę.
Cóż było robić? jeśli ani władza świecka, ani ludzie tak zwani duchowni nie rozumieli ostrzeżeń! ale nie mogłem nikogo winić, bo wszakże i ja sam wizjonerowi Łąckiemu kazałem pić wodę z grenadiną...
Trzeba ratować przyjaciół i budzić wszystkich, kogo można.
Najlepiej byłoby uderzyć w dzwony, które są w wieży nad klasztorem.
Lecz w gruncie rzeczy ocalenie Mesyny wydało mi się drobiazgiem wobec niebezpieczeństwa zniweczenia przez Begleniczę mego duchowego królestwa.
Biegnąc, patrzyłem w dalekie świecące okno klasztoru. Dzieliła nas otchłań głęboka, trzeba ją było przebiec w jak najkrótszym dystansie.
Nie było czasu na szukanie gospodarza i kluczy od furtek. Przeskakiwałem płoty i ogrodzenia domostw, lękając się jedynie, że mnie wezmą za złodzieja i rozpoczną pogoń. Po kratach drewnianych, na których rozpinały się winne latorośle, teraz suche i szeleszczące — narażając się na niechybne kalectwo, jeśli kraty załamią się — wchodziłem na wysoki mur ogrodu klasztornego.
Z trzaskiem złamały się kraty, ale rękami wtedy już czepiałem się murów — uchwyciłem nakoniec gałęzi wysokiej sosny, po jej pniu zesunąłem się na ziemię.
Teraz wszedłem w ogród, pełen upajających woni zeschłych liści figowych i winogradnych, wśród wiecznej zieleni mirtów, cytryn, sosen, laurów. Miłość szalona pierwotnego Adama budziła się we mnie i ogarniała mię jak orkan, w miarę gdym biegł przez tę puszczę.
Na skałach, jak widma złowieszcze, widniały plantacje fig indyjskich — kaktusów, przez które musiałem się przedzierać.
Wbiegłem w las palm sagowych i w cudownym zapachu zanurzyłem się dojrzałych cytryn i drzew pomarańczowych.
Klasztor. — Salon był ciemny. Zawołałem Begleniczy. Ujrzałem jej postać — zapala świecę — otwarła okno. Wzywa mię — i zaczyna grać Potępienie Fausta.
Spytałem, gdzie jest Konrad i Imogiena — wtym ona wzięła krucyfiks i kazała mi przysiąc, że będę ją miłował aż do grobu i za grobem jeszcze.
Odrzekłem, iż nie uczynię nic, co mogłoby szkodzić lub zasmucić Konrada i Imogienę.
Podała mi kryształowy szmaragd, którego używała Imogiena do wizji.
— Patrz tam.
— Może to autosugiestja?
— Zatym użyj bezdrutowego aparatu, który daje kinematograficzne zdjęcia z osoby, złączonej z tokiem. Ale nie ujrzysz psychicznego wnętrza. —
Podszedłem do aparatu. Ujrzałem Konrada, pijącego wino wśród kokot publicznego domu. Jedna z nich, bez wątpienia już w rozwiniętym stadjum luesu będącą, otaczał szczególnemi względami. Widocznie rozpacz po utracie Begleniczy i zgubny dlań magnetyzm zbliżającego się kataklizmu, zniweczyły zupełnie jego szlachetny charakter.
Kiedy ja, zachwiawszy się, uderzyłem głową o mur — Beglenicza wzięła mię za rękę i rzekła: nie troszcz się o świat — patrz, jak cudownie spędzają czas moje zakonnice, oczekując Końca Świata.
W celach zastaliśmy zakonnice, pełne radości, jakiej nigdy u nikogo nie spotykałem.
Radość, zdaje się, podnosiła je nad ziemię. Tak radowały się, że to już — że już zbliża się chwila, gdy Chrystus je przyzwie w dom Ojca swego.
— Tu jest ich przełęcz — rzekła, zgadując moje myśli — tu mogą iść tylko za Chrystusem lub za Szatanem.
— A ty? — spytałem.
— Jam już jest bezgranicznie wolna — i pewna jestem mej nieśmiertelności. Byłeś moim Mistrzem dotąd, lecz serca swego nie możesz oderwać od współczucia Życiu. A dla mnie to wszystko już jest Majja...
Idź więc — uderz w dzwony, zajmij się ratowaniem miasta.
Ja spróbuję iść sama — i wytrwać — w mym Zwiastowaniu Mocy, jakich ziemia jeszcze nie znała! —
Doprawdy, nie mogłem mroźnej kry naukowych argumentów przeciwstawić jej pancernikowi, pędzącemu po Morzu wieczności.
Przeszliśmy kurytarze.
Stanęliśmy w kościele, oświetlonym błękitem płomienia.
Lecz płomień ten nie był z lampy Wiecznej. Był to błękitny płomień z olbrzymiej srebrnej wazy palącego się ponczu.
W kościelnym cieple płynęły kadzidlane aromaty.
Damy i kawalerowie, mniszki w habitach i księża tańczyli wyuzdane, perwersyjne, choć pełne wytworności, stylowe tańce.
Prócz migotów blasku lazurowego rozchodziły się jeszcze różnobarwne cienie od trzech ampli maurytańskich, rzezanych w arabeski i napisy.
Kościół napełniony żywą roślinnością światłocieni splątanych, drgających.
Zdawało się, że jestem na sabacie Fata Morgany.
Wszyscy powitali Beglenicze, jak królową. Lecz ona nie dbała o nich. Podeszła do ołtarza — jednym ruchem ręki, strąciwszy ze siebie futro, ukazała się naga.
Krzyżem rubinowym, który nosiła na piersi, spięła swe rozpuszczone włosy — tam w tej puszczy upojeń kusił on, jak Sezam 1001 nocy.
Niedoskonałemi są wszystkie rzeźby, przedstawiające Ledę, Wenus, Arjadnę, Medeę, bo wyobrażają tylko martwe linje ciał.
Wyobraźmy klasyczne piękno, otoczone astralnym nimbem gwiezdnej duchowości, na którą padł mrok szału...
Wśród tłumu zauważyłem postać znanego mi z cynicznych łotrostw instruktora klasztornego, kanonika Gambiego. Był to człowiek jeszcze młody, o twarzy mocno stajennej.
Miał on swe interesy w klasztorze nietylko erotyczne. Mniszki — były to wyłącznie kobiety ze sfer bardzo zamożnych. Klasztory zniesiono oficjalnie we Włoszech, lecz stare mniszki „na wymarciu“ przybierały wychowanice, które suto darzą klasztor i opłacają jego bezpieczeństwo.
Gambi porwał Begleniczę wpół.
W pierwszej chwili mego impetu podbiegłem do Gambiego — i wymierzyłem tak silny policzek, że padł na ziemię.
Z oczyma przymkniętemi, czułem ten skurcz w mych szczękach, który pojawiał się mi wtedy, gdy zabijałem.
Bezgłośny bachancki śmiech był mi odpowiedzią: dla nich było to umówionym sygnałem do rozpoczęcia orgji. Dobyli noży i szpad, zaczęli z furją walczyć. Nawet zakonnice wmieszały się do zaciekłego boju.
Religja światła z nich opadła, jak koszule, które ściągnęły.
Wyciemniły ze siebie religję czaru, wpiekłowzięć, czeluści Inferna, zwiedzanych przy gromnicach żądzy — niby kapłanki Sziwy zaśpiewały pieśń złowieszczą.
Rozpoczął się wir tańców, zgaszono światła — już nie było można dojrzeć niczego. Tylko chrapliwe oddechy, śpiewy dzikie i opętane melodje grane na chórze.
Tymczasem Gambi, obrzucając mię wściekłym przekleństwem, powstawszy, rzekł:
— Dla czegóż to przeszkodziłeś mi użyć ostatnich chwil życia? mości moralisto, zaszłem do Obserwatorjum, gdzie sprawdziłem na sejsmografie trzęsienie ziemi!
Nuże, precz stąd, korzystać pragniemy z rozpętanej żądzy klasztoru. Niechby świat cały zmienił się w wielki lupanar! —
I porwał się ku Begleniczy, która straszliwym wzrokiem smagnęła łotra i niedosiężna, jak Afrodyta Nieba, modliła się u ołtarza. Tam poczęła odprawiać mszę — w imię głębin Jaźni, Istna papieżyca!
W mroku kościoła ujrzałem dalekie światełko. Ktoś wszedł. To Imogiena. Pobiegłem ku niej — ale usłyszałem krzyk gromady która żądała krwi na ołtarzu.
I szalejąc, niby dawni korybanci, biegli za nią.
Dobiegłem do Imogieny — ona ukazała mi wyjście — poczym spokojnie zamknęła kościół kluczem.
— Zmiłuj się, ocal życie matki — rzekłem.
Uśmiechnęła się tak, że uczułem się przy niej z całym swym rozumem maleńkim, jak iskra przy posągu Bogini.
Przyświecała mi, śpiesząc po schodach krętych wieży; zajęci byliśmy już tylko myślą, by uderzyć w dzwony i zbudzić śpiące miasto. Wtym usłyszałem za sobą tętent, nim mogłem się zorjentować, rumor ogłuszający.
Krata zapadła, zamykając nam wejście na wyższą kondygnację. W tejże chwili zapadła i druga krata, zamykając powrót. Gambi śmiał się jak hijena, dokoła niego byli wszyscy inni, prócz Begleniczy.
— Szlachetny księże — wołali — nie trzeba, żeby się zbudziło całe miasto. Wystarcza, że my jesteśmy przebudzeni. —
Amplę postawiła Imogiena na belce, — rozglądałem nasze więzienie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kraty były grube, żelazne i nie do przełamania. Tu na wieży chroniły się dawniej mniszki przed napaścią morskich rozbójników — podwójna krata zamykała dostęp do górnych kondygnacji...
Skorzystał Gambi z tego, że mu tajemnicę przejść ukrytych powierzył stary pustelnik. Teraz, jak w dawnych misterjach, sprawdziła się zasada, że niema groźniejszej rzeczy, niż wiedza w ręku szalbierza i łotra.
Miałem przed sobą gromadę ludzi oświetlonych lampą, lekceważących, a raczej lubujących się w oczekiwaniu śmierci. Wykonywali rodzaj murzyńskiego tańca z wściekłym bezwstydem.
Zdawało mi się, ie widzę głowonogów, które zeszły się w zatoce głębokiej między skałami.
Odwróciłem oczy, pełny chmurnej wzgardy, bolejąc, że Imogiena musi to widzieć i to słyszy, lecz ona stała przy oknie wieży.
Miasto jarzyło posępnym blaskiem, zawierucha śnieżna pokrywała niebo i mżyła w powietrzu iskrami śniegu i zarazem elektryczności.
Wicher leciał od morza z siłą gwałtowną.
Z okna wieży rozwierała się przepaść w dół — to jedyne wyjście.
Z trudem wstrzymała mię Imogiena od runięcia głową w przepaść.
Wzgarda zupełna dla siebie po tak wzniosłej przyjaźni, która łączyła z Konradem, niemoc uratowania go, ani uczynienia czegokolwiek teraz dla setek tysięcy ludzi, skazanych na zagładę — widok życia wstrzymanego tuż przed jego najwyższą przełęczą — doprowadzić mogły do obłędu.
Imogiena rzuciła mi wtedy zdanie jedyne: „Odwalić musimy kamień z grobu“...
Dzięki symbolizmowi tych słów, ujrzałem w wizji wewnętrznej wszystko urządzenie mechanizmu wieżowego — podszedłem do epitafjum, wmurowanego w ścianę — rozchyliłem je i, nacisnąwszy gwóźdź — kratę od kondygnacji górnej podniosłem.
Wtedy idąc cicho wśród cieniów, słyszeliśmy z Imogieną, że Gambi namawiał, by zbiegli całą gromadą na okręt i kazali podnieść kotwicę. Przekonywał z dobrym skutkiem, że on, Gambi, zasługiwał więcej na względy kobiet, niż Mistrz z Nazaretu, który widział w kobiecie tylko astralną mgławicę.
Wyszliśmy na szczyt wieży.
I nie zapomnę tej chwili, choćbym żył długo, jak planeta nasza. Przepyszny widok na rząd pałaców nadmorskich la Palazzata — Fontanny Neptuna biły brylantami w cichym odblasku latarni. Miasto wyglądało jak czeluście mroczne dantejskie, tajemniczo oświetlane niewidzialnemi reflektorami.
Spojrzałem na zegarek — serce mi bić ustało. Zbliżała się godzina piąta — Więc już nic miasta nie zbawi!
Głos jakiś okropny wydobył się z mej piersi... głos nieznany mi... głos proroka jęczącego nad ludem. Imogiena pociągnęła mię ku dzwonom — i uderzyłem z całych sił... Rozkołysało się serce żelazne, olbrzymie, jak snop żyta.
Straszliwy odgłos zahuczał, potym drugi — trzeci — gdyby pięć minut czasu — zbudziłbym miasto. Ale nie było czasu...
Łomot morza: jak potworna misa z gutaperki, napełniona wodą, uderzona pięścią djabła ode dna — wytrysło w górę mirjadą kaskad. Utworzyła się czarna Charybda. Piekielne Njagary fal, deszczu — w którym krople wielkie były jak pancerniki.
Wściekłe ognie błyskawic zapaliły się naraz w kilkunastu miejscach, buchając wprost z ziemi lub z morza. W powietrzu orkan piekielny, wichrzący falami, niósł okręty w powietrzu lub na szczycie 40 metrowych bałwanów. Fijoletowe błyskawice łyskały, jak ślepie djabła, i gasły, pogrążając wszystko w ciemności.
Nieszczęsne miasto zatrzęsło się od huku fal, które je zalewały. W mroku nie było widać niczego. Nagle uczułem, że rozdzierają się mury klasztoru — łuna stumilowych wężów błyskawicowych rozświetliła widok okropniejszy, niż Sodoma i Gomora w owej nocy, kiedy spadał deszcz gorejących kamieni z wulkanów Libanu.
Runęły mury, łączące wieżę z klasztorem. Byliśmy zamknięci, jak w gołębniku, sto stóp nad ziemią. Wieża chwiała się, przyjmując pochylenia wieży Pizańskiej.
Dzwony, rozkołysane gwałtownie, odbierały mi wszelką możność mówienia z Imogieną.
Dach klasztorny zapadł z hukiem ogłuszającym, wyrzucając chmurę dymów.
Czarna jama zionęła na miejscu cel i kurytarzów. Chór kościelny ocalał — i te zakonnice, które należały do orgji, zanuciły wielki hymn do szatana.
Lecz jeśli magnetyzm ziemi rozpętał demonizm, były też olbrzymie objawy wiary.
Zakonnice, w celach uwięzione, śpiewać jęły pieśń o przyjściu Mesjasza. I widziały go schodzącego w serca ich, jako jasnowidzenie światła.
Ujrzałem teraz otchłanną różnicę między Lucyferem a Chrystusem: Lucyfer wywoływał wiedzę jaźni i gasił ją w czeluściach żądzy, egoizmu, zwątpienia, zgonu i nicości — Chrystus w tym piekle mroków, użyźnionym magnetyzmem wysiłków, męki i tęsknoty — rzucał błękitny promień Królestwa jasnowidzeń dla Świętych Obcowania. Wśród zmierzchu bożyszcz ziemi szedł promień Usynowienia przez Moc wyższą, niż Zgon.
Wielki przecudny oblig wziął na siebie Kościół, obiecując Królestwo Boże na ziemi...
Morze ryczało muzyką Wagnera, graną przez Tytanów, gdzie trąbami był krater Etny, bębnem — huk walącego się miasta, basem — jęk rozrywanej w wąwozy i przepaście ziemi, skrzypcami — włosy piorunów.
Ujrzałem zakonnicę, trzymającą się nogi Gambiego, który ze swej strony trzymał oburącz gzems — i nogą swobodną bił po głowie i rękach, krzycząc na nią, aby go puściła.
Widok ten okrył mi szronem serce, zaiste, przyzwyczajone już do wszelkich okropności.
Nagle, ogłuszona uderzeniem, czy utraciwszy siły, runęła. Serce mi zamarło — któż była ta kobieta?
Lecz wnet ujrzałem Begleniczę żyjącą: wśród zakonnic na chórze grała zaczarowane symfonje — naga, z krzyżem rubinowym we włosach. Z jej melodji płomiennych widać, że wszystkie Apokalipsy świata stały się dla niej otwarte. — —
Demoniczny wpływ Begleniczy owładnął zakonnicami, zanuciły pieśń o Żeglarzu mroków — pieśń tę tworzyła Beglenicza.
Wyznaję, że nic bardziej pięknego nie słyszałem, niż Hymny umierających wraz z muzyką burzy.
Widmo olbrzymie wysunęło się z mroku — i twarz jego wpatrywała się gorejącemi oczyma w Begleniczę.
W powolnym rytmie tańców liturgicznych wedle zabobonnych tajemniczych wschodnich obrządków oddawała usta swe i duszę Widmu.
Wyciągnęła ręce do swych sióstr świętych — i oto z szybkością niepowstrzymaną iść zaczęła przez powietrze.
Były już o kilka metrów od rozłamanej ściany — jeszcze czas jakiś korowód szedł w powietrzu, gdyż orkan porwał je i niósł wraz ze skręconemi drzewami, które leciały korzeniami w górze, koronami w dół.
Wtym runęły z przerażającą szybkością. Kłąb chmur, mrok, wyjący deszcz zakryły mi widok. Zdawało się, że runęły ciała ich w Malsztrem. Rozległ się szatański piorun Widma. Zdala krzyki tysięcy ludzi.
Zawołałem Imogieny — zacząłem jej szukać na wieży.
Nie było jej. A dzwony oszalałe same dzwoniły — i nic nie mogło ich powstrzymać.
Nietylko głuchłem od ich łomotu, ale szaleństwo mnie ogarniało od tego okropnego huku dzwonów, morza, piorunów — i krzyku setek tysięcy ludzi.
Ujrzałem Begleniczę — stała wraz z Imogieną w ekstatycznej radości i uścisku. I uradowałem się sam — nagle objawiło się mi to najwyższe — nie było świata już, nie było Jehowy, huczącego zagładą i piorunami — były tylko skrzydła — skrzydeł sześcioro.
Beglenicza miała ramię strzaskane od belki — lecz tak wyższa nad ból, że ja — miłując, nie współczułem jej.
W mroczną otchłań lecieliśmy wszyscy troje — we wniebowzięciu ducha, w upojeniu ekstazą życia, w krzyku: — jesteśmy u źródeł!... Tam zaś Moc Ducha, łamiąca wszystko w cierpieniu dla wydobycia istnienia Swego.
Co się działo pojęciowo? nie wiem.
Runąłem z rozpędem armatniego pocisku — wszyłem się w gęstwinę drzew, łamały się pode mną grube gałęzie, jak trzciny — zanurzyłem się w wodę. Zapadłem głęboko w wilgotne zimne wirujące piekło. Wypłynąłem jednak. Morze aż tu na górę klasztorną przyzionęło wściekłe odmęty.
Płynąłem, żeby pomóc im w ratunku — lecz fala rycząc już odpływała i nie było sposobu zatrzymać się.
Przepływając pod zamczyskiem naszym, uchwyciłem okiennicę pierwszego piętra — wdrapałem się na okno — ujrzałem nad sobą opuszczający się kosz.
Tu leżało dwoje dzieci, związanych stułą.
Uchwyciłem je i wołałem Sylwji, że są bezpieczne.
Niebezpieczeństwo i miłość do dzieci uczyniły z niej gimnastyczkę — zesunęła się, jak majtek.
Niosłem Marynkę i małego Hannibala. Byliśmy już za zamczyskiem — na szczęście niedaleko był plac zabaw ludowych — morze tu nie podpłynęło — kamienice zdaleka.
Pośród placu wznosiły się domki i wagony menażerji.
Umieściłem, jak mi się zdało, najbezpieczniej Sylwję i dziećmi w dali od wszelkich zabudowań na kilkunastu worach.
Potworna brutalność żywiołu rozpętała też niesłychaną brutalność wśród ludzi. I nie było nic okropniejszego, niż ta czeluść ohydy.
Krzyk w mieście! fale ryczące na ulicach! kurz w powietrzu od rumowiska domów i świątyń, ognie huczącej gazowni i składów nafty! — kalejdoskop przemierzłych zbrodni przemigał w oczach, gdy biegłem w stronę klasztoru, aby sprawdzić, co się tam stało.
Gruzy domów utworzyły potworny zwał ruchomy, trzeszczący, zalewany płonącą naftą, rozrywany mocą powietrza, stłoczonego w rezerwuarach. Wszedłem w aleję cyprysów, wiodła mimo klasztoru ku górom. Morze odpłynęło już z pod klasztoru, który sterczał niby mamut przedpotopowy — z niememi czarnemi otworami w ścianach, które nagle rozjarzały się bezzębnym śmiechem krwawych błyskawic.
W mroku pochodnia, którą wyrwałem ze zgliszczy, pozwoliła mi nieco się zorjentować. Nie było jednak nigdzie zakonnic — i zmącony umysł mój uwierzył już, że stało się z Begleniczą i zakonnicami to, co w transach: ciała ich stały się lżejsze od powietrza i, uniósszy się na miejsca wzniesione, ocalały.
Wtym wiatr musnął mię gałęzią — mimowoli podniosłem twarz — ujrzałem potwornie wklęśniętą postać — trup kobiety, wbity na słupie wjazdowym. Tu malarzem infernalnych wizji, Goyą, była — śmierć.
Niechybnie pozostaje po nas promień jaźni.
Lecz moc, która wykonywa w życiu tak straszliwe gaśnięcia, nie wzbudza zaufania, iż obudzenie się Tam będzie całkiem radosne. Potknąłem się o drugie ciało.
Gambi dawał jeszcze oznaki życia i mamlał coś do mnie. Jękliwe łkanie biedaka... Na drutach telegraficznych kołysała się głowa zakonnicy, zaczepiona włosami — korpus z cudowną sprosnością, nieuszkodzony, wisiał na kępie rododendronów kwitnących.
Słupy telegraficzne były pochylone od naporu fal, z łatwością więc zdjąłem głowę młodziutkiej zakonnicy, nieruchoma ekstaza jej oczu była jakby światłem w relikwjarzu.
Głową tą, może jeszcze myślącą, przeżegnałem miasto.
Ciała innych zakonnic leżały wśród ogrodu, którego mur rozwalony pozwalał przeniknąć do wnętrza.
I mam wyznać? widziałem tu ludzi z drugiego klasztoru, ogarniętych obłędem nekrofilstwa. Z trudem odrywali się od ust zsiniałych, od klasycznego bezwstydu piersi, godnych Ledy.
Ujrzałem naraz wszystkie labirynty Minotaura ludzkości. Jeśli nie stałem się i nie jestem najwyrafinowańszym ze zbrodniarzów, to dla tego jedynie, że przenika mię poczucie jaźni. Gdybym nie czuł tej kosmicznej potęgi, przyklasnąłbym wszystkim czynom Aleksandra Bordżii, Messaliny i nawet warjatowi w koronie, który konia swego mianował konsulem. —
Ujrzałem we wspaniałym stroju Arcybiskupa, szedł zamyślony, podpierając się pastorałem. I zwrócił się do mnie, choć mię nie znał, a mówił tak, jakbym był najbliższym towarzyszem jego samotnych przechadzek.
— Dla czego ludzkość nie zdolna jest postawić jasno przed sobą tezy: Boga niema!
— Bóg jest — odrzekłem.
— Mówisz logiczną, dziejową i nawet psychiczną niedorzeczność. —
— Bogiem jest nasze wyczucie sensu wyższego, niż cały bezsens życia!
Bóg jest najwyższą otchłanią możliwości twórczych nad nami.
Bóg jest! — i śpiewać rozpocząłem hymn, który był wypełniony ekstazą życia.
Zrzucił ze siebie płaszcz arcybiskupi i kazał mi włożyć na siebie. Do rąk dał mi pastorał. Na głowę włożył mitrę. I zniknął w ciemnościach, mając usta w bólu zaciśnięte.
Domy chwiały się wokół. Trzeba było zapomnieć o bólu własnym i o duszy własnej, zająć się ratowaniem jeszcze żyjących.
Dzięki głębokiej ciszy wewnętrznej i zachowanej intuicji — mogłem kierować tłumami, biegnącemi po ulicach, jak stada owiec w czasie pożaru owczarni.
Wskazałem im kierunek, uspokoiłem. Wszystko to, co opowiadam, nie trwało według sprawozdań gazet więcej, niż parę minut.
Była godzina kwadrans po piątej rano. Czas przestał istnieć, wszystkie zegary myślowe działały z przerażającą szybkością. Panował zupełny mrok, gdyż była to zima. Miasto ryczało tysiącami głosów. Kanonjerzy, niewiadomo czemu, walili z armat. Nadto słyszałem poryki dzikich zwierząt.
Teraz dopiero uświadamiam, na jakie niebezpieczeństwo naraziłem Sylwję, Stała na werandzie oszklonej, wychodzącej na rozległy plac.
Tam w świetle latarni mały Hannibal dawał znaki uspakajające — obok niego olbrzymi amerykański bury niedźwiedź dyszał krwawym językiem. Na placu otwarte wagony, które przewoziły zwierzęta. Kto je wypuścił? Rozglądałem się, czy nie ujrzę broni.
Obłąkany dozorca rozsuwał wrota klatek.
Podbiegiem do niego, nie zważając, iż dwie pantery przeleciały mimo mnie. Szaleńca odciągnąłem i związałem mu ręce.
Jednocześnie żądałem, aby wskazał mi rewolwer lub choćby żelazny pręt, lecz on głupkowato się roześmiał, ukazując na mój pastorał — wszedł do klatki pustej, zamknął się w niej i, zasunąwszy głowę między słomę, zasnął.
Krzyknąć, podbiec do niedźwiedzia, który był z gatunku najzłośliwszych — znaczyło rozjuszyć go jeszcze bardziej — pysk jego rozwarty był tuż obok główki chłopca.
Heroiczna natura Sylwji teraz wyjawiła się w pełni.
Nic widząc już możności uratowania chłopczyka, poważnie, choć z bezdennym smutkiem wpatrywała się w swego synka, skazanego na zagładę.
Nagle powzięła plan — podeszła do niedźwiedzia, gotując się z nim do walki, podczas której chłopczyk mógł ratować się.
Spojrzałem na Marję, pisała coś na swej szyfrowej tabliczce, widocznie nie zgadując niebezpieczeństwa.
Co do małego Hannibala — muszę tu wyrazić me bezpośrednie, choć nie ortodoksalne wrażenie: Chrystus na krzyżu wydał mi się jedynie tak szczytny, jak ten chłopiec, uspakajający zdala giestami matkę i uśmiechający się na znak, że nie lęka się niedźwiedzia.
Wzrokiem nieruchomym, straszniejszym, niż u Njobe i Meduzy, zbliżała się Sylwja, ściskając w ręce kawał marmuru. Hannibal pojął zamiar matki, która śpieszyła rozdrażnić niedźwiedzia i zwrócić jego uwagę na siebie. Rączynką pogłaskał niedźwiedzia po głowie.
W tejże chwili ujrzałem młot ciężki do skuwania łańcuchów — podjąłem go — niedźwiedź liznął językiem i zdarł całą twarz dziecka, jak dojrzałą poziomkę.
Nie słyszałem krzyku, jeśli był jaki. Z tępą złośliwością niedźwiedź nadeptał tylną łapą pierś Hannibala, która chrzęsnęła głucho, — niedźwiedź stanął w pozycji bojowej ku mnie.
Nie byłem już księdzem — nie byłem jasnowidzącym, który widzi światło z za mroków — nie byłem człowiekiem kultury.
Furja rozogniła się we mnie czarną błyskawicą. Wbiwszy pastorał w ziemię, jak lancę, uderzyłem niedźwiedzia młotem, miażdżąc kości nosowe i przewracając go, wściekłym uderzeniem rozmiażdżyłem mu kręgosłup.
Wyjąc, zaczął śmiesznie czołgać się u mych stóp. Wtedy Sylwja zarzuciła mu łańcuch na szyję, przywiązała do wagonu, narzuciła nań masę słomy i podpaliła. Z młotem okrwawionym, w łunie stosu buchającego słuchałem ryku podłego zwierzęcia, którego jęk sprawiał matce niewysłowioną radość. Poszedłem do Marynki. Kończyła pisać literami niezgrabnemi to słowo jedyne, które słyszała nieraz powtarzane w domu przez starą nianię.
Wypisała z tragiczną niegramatycznością:
— Opaczność.
I wydało mi się, że nikt nie mógł straszliwiej potępić Najwyższej Istoty — nadając jej przymiot siły, rządzącej opacznie.
Wtedy Sylwja podeszła ku mnie — i zaczęła mi roztaczać obraz upadku Polski.
— Rzeczą najważniejszą nieobliczalnej wagi — mówiła — jest zrozumieć aż do głębi, że Opatrzność światem nie rządzi. Człowiek musi rozwalić ten parawan, z za którego wyczekuje sprzymierzeńca.
Wspanialszym i prawdziwszym jest dziki troglodyta z młotem na ramieniu, depcący niedźwiedzia, którego zmiażdżył — niż najwymowniejszy biskup, który usypia naród lazurowemi nadziejami.
— Ale Bóg jest — krzyknąłem — mówi o Nim twórcza zbrodnia w nas.
— Jesteśmy rzuceni w tragiczną pustynię, gdzie nawet Syn Boży umiera bez pomocy!
— Tym lepiej, tym lepiej — odrzekłem. — Świat zaczyna być coś wart dopiero wtenczas, gdy nie krępuje nas Synaj — gdy możemy sami nadać własną mocą prawa sobie i swemu rodzajowi — gdy na tron ziemi możemy wprowadzić najwyższą dostępną nam — Sprawiedliwość względem wszystkiego, co żyje. —
Wzięła Sylwja Marynkę, ja zaś w objęciach trzymałem dziecię martwe z rozdeptaną piersią.
Niedźwiedź smażył się i ohydny zapach przypiekanych włosów rozchodził się daleko. Podbiegłem doń i uderzeniem młota skróciłem jego męczarnie.
Wyszliśmy z ogrodzenia. Pantery, węże i nosorożce były ogłupione grozą żywiołową i tuliły się jedno do drugiego.
Mamże wyznać? nigdy nie doznałem uczucia tak bezgranicznej wolności, jak teraz, gdy przekonałem się, że jest przed nami góra najwyższej świętości i otchłań najstraszliwszych zbrodni. Duchy zapełniają świat, ale wszystko jest swobodne. Upojenie wolnością, radość szczytów niezajętych przez nikogo, uczucie, że wszystko można rozpocząć od nowa — teraz — w tejże chwili, wśród najwyższych Przemienień...
Małego Hannibala złożyłem na bloku marmurowym, który zwalił się z katedry. Ta leżała pokruszona na miljony złomów.
Za zgodą Sylwji i księdza Łąckiego, który połączył się z nami, zrobiłem stos drzewa, narwałem mnóstwo kwiatów z kwitnącej magnolji — i Sylwja zapaliła.
Ciało małego bohatera stało się wkrótce tylko obłoczkiem dymu.
Śpiewając — tworzyliśmy zawiązek nowej ludzkości, widzącej, jak dawni Arjowie, w każdym momencie Zmierzchu, Nocy czy Południa — przepaść. Żyliśmy ekstazą realnego życia — i fala nasza przerywała tamę śmierci.
Wschodziło słońce w mrokach naszych dusz.
Słońce, jakiego ludzkość dotąd nie znała... będące świadomością Kosmicznego Życia w najgłębszej Jedności.
∗
∗ ∗ |
Ulice puste, wszystko, co żyło, odbiegło już z ruin. Nadchodzili bandyci. Ci wsłuchiwali się, gdzie jęczą jeszcze ludzie pod złomami.
Tych szli grabić. Niektórzy nieśli obcięte uszy z kolczykami. Zwróciłem się do jednego z nich — którego znałem, jako sprzedawcę morskich krabów.
— Dżiusto, będziesz zbrodniarzem, który zginie na szubienicy — albo zasłużysz na cześć. Oto zajmij się wydobywaniem tych, co jeszcze żyją, nie kuście się o blichtr złotych kolczyków. Jesteście potomkami Odysseusza, opiewano was w Iljadzie. Chrystus umarł za was. Idźmy za głosem Boga wewnętrznego. Bądźmy bohaterami. —
Rozległo się frenetyczne brawo i moi bandyci zmienili się w armję zbawienia. Szedłem dalej, prowadząc spokojną zawsze Sylwję. Z ruin domów wydobywała się ręka, widocznie starca, pomarszczona. Z za pogiętych ścian wyglądała i ręka młodej dziewczyny, jakby prosząc o wsparcie. Ruch palców znamionował życie.
Zacząłem odwalać gruzy — ale nagle oberwały się sufity, fasada zaczęła się chwiać — odskoczyliśmy. Biegł jakiś młodzian we fraku — zapewne prosto z balu.
Ten ujrzał, jak i ja, ręce nieszczęsnych — zachichotał.
Włożył na rękę starca jeden ze swych drogich pierścieni, w dłoń białą kobiety wrzucił podjęty z ulicy kał.
Śpiewając serenadową pieśń, odbiegł tak szczęśliwy, jak Romeo, co dokonał zaręczyn z Julją i rzucił hojny dar staremu wrogowi.
Może wielbił śmierć, usymbolizowaną w starości, i wiązał się z nią ślubem? A lekceważenie — wyraził Maji życia?!
Nie umiem rzec, jak byłem radosny na tle tylu cierpień i wobec śmierci kilkudziesięciu tysięcy...
Radowałem się, bo życie było cudowne w tym piekielnym kotle, z którego wylatywały duchy, w które ja nie wierzyłem, mimo że je oglądał ksiądz Łącki.
∗
∗ ∗ |
Na Piazzecie wznosil się kościół odwieczny.
Tłum ludzi w nim.
Między księżmi figurował cywilny filozof chrześcijański, jeśli mogą być tacy.
Kochając Chrystusa, uznaję całą mizerję światopoglądu chrześcijańskiego.
Dla czego ludzie nie wierzą dziś we wpływy Marsa, nie noszą za amulet zębu wisielca, nie warzą z Merkurjusza filozoficznych kamieni? — bo zmieniły się doświadczenia.
Czyż jeszcze ludzkość mało zrobiła doświadczeń nad tym, że świat jest tysiąc razy groźniejszy, głębszy, tragiczniej radośniejszy, niż to przypuszczano w Wedach, w Koranie, a nawet w Ewangieljach? Chrystus zostaje Twórcą braterstwa między ludźmi, mimo że ludzie więcej różnią się między sobą, niż naprzykład białe zające i pręgowane hijeny. Dla tego ludzie nie mogą mieć stereotypowego braterstwa, jeno swobodne sojusze.
W czym istotne znaczenie Chrystusa i dla czego miłuję go? bo Mistrz opierał się na Jaźni i zrozumiał wewnętrzną twórczą Wolność.
Chrystus już nietylko na pustymi z Bogiem — ale na prometejskich wyżynach pracy, laboratorjów, mozolnych eksperymentów — w coraz nową błyskawicę natchnień rozkwitający nad morzem życia. Idzie przeciw Wczorobogowi, ku Wiecznej Jutrzni przez wszystką radość Wieczności sprowadzonej do lotu i przez realizm momentu utrwalonego w ciągłym cudzie. Oto zaiste ten, który Ogień rzuca na Ziemię, aż ją uczyni Światłem, które nie zgaśnie!
Te myśli ogarnęły mię w katedrze, gdy ów filozof, którego zawsze podejrzywałem o szarlatanerię, zażądał, aby tłum ludzi dał dowód zaufania Panu Bogu i wszedł do kościoła.
Zaiste, kościołem jest życie — i dać dowód Panu Bogu — znaczyłoby zacząć żyć.
Tłum, jak jeden potok lawy z gór płynący, wdarł się do wnętrza. Filozof, będąc nazewnątrz kościoła, zaczął dowodzić, że świat zniszczeje, a litera jedna uronioną nie będzie.
Kościół był za mały, aby wszystkich pomieścić.
Tłumy stały na wichrze w stroju nocnym, zimno przenikało ich, wszyscy tulili się do siebie — wiatr zwiewał koszule i zasłonki. Nastąpiło ogólne zapomnienie, westchnienia, śmiechy, ksiądz Lacki wszystkich błogosławił.
Przypomniał się mi obraz japoński Hokusaja, gdzie idzie procesja orgjastyczna z parasolami i wachlarzami.
Dźwięki spiżowe organów na chórze — Miserere mei Domine — z ust tysięcy —
a ci, którzy byli w trakcie najbardziej ziemnej żądzy — łączyli z tym swój śpiew — tęsknoty za śmiercią.
Było to piękne. Bóg jeśli ma być stwierdzony — to nie przez listki figowe u głupców.
Bóg, któryby się objawił, musiałby dzisiaj, jak dawniej w Helladzie i w Indjach, już być nagim.
Zawołałem do tłumu, radząc usunąć się od kościoła. Jakby na potwierdzenie słów mych zadygotała ziemia — szedłem, wiodąc tych, którzy jeszcze uratowali swój rozum.
Nagły piorunujący łomot — kościół już stał się tylko tym, co Monte Testaczio w Rzymie: górą rozbitych ludzkich amfor.
∗
∗ ∗ |
Mrok nocy jeszcze nie ustępuje przed brzaskiem.
Pożar szerzy się z konwulsyjną mocą. Okręty leżą o dwieście metrów od portu na lądzie. Wszystko zmiażdżone, śmieszne, karykaturalne.
Rząd pałaców nad morzem — la Palazzata — zmienił się w niechlujne rumowisko.
Tłumy warjatów biegną, wrzeszcząc i mordując. Wielu nędzarzy, chcących wzbogacenia, stało się hijenami.
Proletarjat wybuchł dziką nienawiścią do klas posiadających. Z powodu, że trzęsienie ziemi nastąpiło o 5 rano, wszyscy zamożni jeszcze spali, również jak inteligiencja.
Biedacy zaś i robotnicy szli już do roboty. Ten przedział fatalny w nieszczęściu wydał się nędzarzom wskazówką, iż nastał Sąd Ostateczny nad zamożnemi. Nadomiar Mesyńczycy słynęli ze sobkostwa i bogactw. Pod względem renty zajmowali drugie miejsce we Włoszech zaraz po Medjolanie.
Rzucili się do rabunku i okoliczni włościanie, którzy byli uciskani przez bogatych mieszczan, posiadających ziemie za miastem.
Wpadli do zrujnowanych kazarm karabinjerów czyli żandarmerji, ubrali się w mundury z trupów zdjęte lub skradzione ze szatni wojskowych. — Wiódł tych łotrów pijak, stręczyciel domu publicznego.
Przebrani za urzędników państwa, szli.
Kiedy ludzie uciekający zwracali się do nich, ufni, że ci obrońcy ładu i porządku wskażą im drogę ku morzu —
bandyci odbierali im szkatuły z klejnotami i pieniędzmi, masakrowali nieszczęsnych szablami i kolbami, nie dając nikomu żywcem uciec.
Rozpętały się warstwy na dnie społecznym, jak niegdyś za najścia barbarzyńców.
Nie Barbarzyńcy, ale męty rzymskie i konstantynopolskie z czeluści miast — kanalja rodzima teraz jak i dawniej niszczyła pomniki, grabiła banki i kościoły.
Nędzarze, zapomniani przez państwo, okłamywani przez moralność powszechnego braterstwa — rozszarpali nadwątlony organizm władzy.
Uprzytomnijmy: człowiek ma za sobą krótką epokę cywilizacji, a olbrzymią i długą — zwierzęctwa. Kiedy odpadnie tynk — ukażą się freski małpoludów.
Mistyka polega na tym, że uczy człowieka być wyższym nad materjalizm, uczy opanowywać instynkty wsteczne. Lecz mistyka sama bez potężnej wiedzy i woli życia jest obracaniem się buddyjskiego młynka od wiatru, który wylata i paszczy potwornego smoka. Obracanie to odbywa się — na wątpliwą cześć Kosmicznej Mądrości.
Podchodzę do kapitana okrętu rosyjskiego, który palił spokojnie cygaro.
— Komendancie — mówię — twoją załogę racz posłać do wygrzebywania z gruzów tych, co jeszcze żyją.
— Trzeba część zostawić do pilnowania pancernika i portu: bandyci zechcą owładnąć okrętami — odrzekł.
— Pójdę z temi, którzy będą ratować. Ale kobietę z dzieckiem i księdza każ wprowadzić, jeśli łaska, do kajuty.
— Wasza wielebność — odparł uprzejmie kapitan — niech wznieci energję czynu w załogach innych mocarstw. —
Teraz dopiero zauważyłem, iż brał mię za arcybiskupa. Zdjąłem płaszcz złocisty i mitrę.
Rosjanin uprzejmie powiódł Sylwję z Marynką na pokład. Patrzyłem na dzielnych marynarzy. Znam psychologję tych ludzi. Są to „rycerze na godzinę“.
Ale też nikt na tę godzinę nie jest bardziej uprzejmy, bardziej bezinteresowny i odważny.
Po godzinie tynk opada — i ukazują się freski tych, którzy, rozbijając lustra w Café Régence, wołają’ nie mieszaj mojemu nrawu!
Ksiądz Łącki poszedł sam, wszędzie widząc duchy. — Już wschodziło słońce.
Idę z oddziałem stu ludzi, uzbrojonych w motyki i kilofy.
Rozdziela ich porucznik na dwadzieścia oddziałów.
Rozsypali się po mieście.
Na dwunastą kazał im zgromadzić się w porcie.
I wnet zaczynają wygrzebywać z gruzów ludzi jęczących.
Dzieją się sceny jedyne w swym rodzaju.
Oto idzie bydlę ludzkie, tęgi drab. Napotkał małżeństwo, przywalone murami, szafami, komodami. Zamiast pomocy udzielić — żądał, aby mu wprzódy wskazano, gdzie są pieniądze. Nieszczęsny bogacz obiecał, że da mu 20 tysięcy lirów, gdy uwolni jego i żonę z pod zwału mebli.
Zbir żąda pieniędzy natychmiast.
— Pieniądze są w szkatule pod stopą — odrzekł bogacz.
Odrzucił zbir szafy, kawały muru — wydobył półżyjącego pana, znalazł szkatułę, rozbił — wydobył zawartość 20 tysięcy lirów — i, lękając się, aby bogacz nie pożałował daru — lub, co pewniejsze z dobrego humoru — pchnął nazad nieszczęsnego w dół — przywalił go temiż komodami, stołami i złomami muru.
Zaczął uciekać. Moi marynarze, usłyszawszy szybkie kroki, aresztują i doprowadzają z powrotem do ofiar zasypanych.
Taki i inne bydlęta ludzkie ucinali kobietom żywym palce, na których lśniły pierścionki nad poszarpanym ciałem i zdruzgotaną kością.
Wyrywali kolczyki wraz z ciałem.
Ofiary umierały w niewysłowionych męczarniach, nietyle z bólu ciała, ile z wstrętu moralnego.
Działy się sceny ohydnej perwersji.
Instynkty nietylko erotyczne, ale i sadyczne wybuchły.
Gwałcenie i nasycanie się męczarnią jednoczesne.
Młody porucznik ustawiał rzędem bandytów — i krzyknął, znając ledwo parę słów po włosku, sławiąc akcent na ostatniej sylabie:
— Ladrò! Condannatò! Morté!...
Z rewolweru palił jednemu za drugim w łby, zanim mogłem przemówić słowo w imię Wyższej Ewolucji. Ale wspomniałem, że sam niedawno jeszcze mordowałem niedźwiedzia. Dla Ewolucji potrzeba czasu. A tego właśnie nam wszystkim zabrakło.
I gdy runęły ciała nędzników, szliśmy znowu pustemi ulicami, nawołując.
Na jęk choćby najcichszy, biegliśmy...
Załogi angielskie, rosyjskie, włoskie — prześcigały się w bohaterstwach. Marynarze wdzierali się na obluzowane mury i, narażając się na śmierć — znosili w dół omdlonych.
W świetle łuny płonących składów drzewa, naft i olejów, wśród ogłuszającej kanonady granatów, które pękają w palących się magazynach wojskowych — czynimy swą pracę, nad nami świszcze burza i ryczą pioruny.
Krwawa potworna czerwień rzuca metaliczne zarzewia na morze.
Niewiadomo już, czy to wschodzi słońce, czy jeno pożar miasta.
Wszystko staje się wizją dantejską.
Warjaci wybiegli ze szpitala i owładnęli barkami. Rzucili się na okręty wojenne — poczynają z armat strzelać.
Tysiącfuntowe pociski biją w ściany ocalałych domów.
Rzuca się wojsko do łodzi, szturm pancerników.
Tymczasem tłum nagich lub ledwo okrytych łachmanami dawnych bogaczy — inteligientów, estetów — marznie na mroźnym dżdżu wśród wichru i zimowej śnieżycy.
Poznaję w jednym nędzarzu, który bosonóż stoi, w spodniach bez szelek, z twarzą pooraną cierpieniem — syndyka miasta, któremu przed pół godziną tak chciało się spać.
Teraz sen odbiegł go na długo. Gdzie jego rodzina?
Dalej ten drugi nędzarz, którego lokaj całuje po rękach, by przyjął nieco strawy — to arcybiskup. Poznaje mię.
— Mamy Boże Narodzenie zimne, musimy ogrzewać się sercami! —
I wzniosłe uczucie miłości braterskiej ogarnęło wszystkich.
∗
∗ ∗ |
Most pysznił się olbrzymiemi arkadami na filarach wysokich, jak dzwonnice. Most pełen mrowia ludzkiego, gdyż wiódł ku górom; ludzie lękali się już morza więcej niż ziemi — groziło nowe Maremoto. Od strony gór szedł spiesznie Konrad, widocznie na ratunek rannym do miasta. Zatrzymali go na moście chorzy, którym zaczął przewiązywać rany. Wtym — bez trzęsienia ziemi, ale osłabiony, most runął. Chmura dymu, ciała ludzi w powietrzu. Został jeden filar. Na wiązaniach żelaznych stał mój druh, jakby mierzący wzrokiem potworną nędzę życia.
Dokoła niego otchłań, w którą silił się wicher zwalić go — on zaś trzymał oburącz dwuch rannych.
Morze wyło. Kłęby pian, lecąc w powietrzu, uderzały aż o tego człowieka.
Wyjął bandaże i zaczął tamować rannym krew, buchającą z połamanych rąk i rozbitego czoła.
Nigdy Trajan na swej kolumnie nie wydał się mi bardziej szczytny!
Pobiegłem zebrać drabiny strażackie; nim wróciłem — filaru już nie było. Nowy obłok dymu, huk — —
Nie mogłem się zmusić podejść tam, gdzie spodziewałem się zastać kupę krwawego mięsa.
∗
∗ ∗ |
Miasto jest jednym wielkim legowiskiem warjatów, w którym usiłują ład zaprowadzić ludzie, mający równowagę wewnętrzną nieco trwalszą.
Zmęczony pracą, usiadłem w blaskach porannego świetnego słońca. Jakby złoto rozjarzone...
W kaplicy nadmorskiej zbierali się ludzie, nucąc pieśni za dusze w czyśćcu.
Rozumiałem ich nadzwyczajną potrzebę wiary — sam uzyskałem nocy tej rozwarcie tajemnicy, że mechanizm życia wypływa tylko z warunków naszego umysłu, ale istnieje czwarty wymiar — wewnętrzny.
Przez drzwi otwarte ujrzałem księdza Łąckiego, który odprawiał mszę. Ciało i krew Pańską rozdawał i w głębokim skupieniu duszy przyjmowali komunję.
Wtym ktoś zapytał:
— Dla czego Bóg zniszczył Mesynę?
I wszystkich oczy zwróciły się na księdza.
— Bóg rządzi mądrze duszami naszemi — odrzekł — Mesynę zburzyła Etna — dla tego, że w niebie przygotowano duszom piękne mieszkania. Tam nie trzeba marznąć, i niebo nie zwali się na głowy! —
Ludzie uśmiechnęli się szczęśliwi. Oto prawdziwy ksiądz — mówi jak do dzieci i sam jest dzieckiem.
Byłem już Wiedzącym — rozumiałem całą potworność Żywiołu i Materji, a zarazem widziałem światełko, które stanowi kosmiczny sens życia.
Jak radjum jest rozproszone w glinie i w wielu źródłach, tak moc psychiczna — wśród ludzkości. Skupiona w odrobinie — tworzy już gienjusza, w ilości większej — nadczłowieka, archanioła — Wiecznego Człowieka...
Rozległ się krzyk i wycie.
Do kaplicy wpadła gromada łotrów, wlokących kobiety.
Tłum modlących się został wypędzony uderzeniami pięści i nożów.
Byli to handlarze żywym towarem, którzy obłowili się w zamieszce miasta. Byli też tacy, którzy tu chcieli zaspokoić swe żądze. Między kobietami związanemi, w zarzuconych na głowie chustach, odróżniłem siostry miłosierdzia i zakonnice.
Łotry śpieszyli widocznie.
Chcieli obejrzeć dokładniej zdobycz, by wymordować szpetniejsze.
Nie zwracali na ołtarz uwagi, przywykszy widać, że ksiądz toleruje wszystko.
Postanowiłem wmieszać się w tę sprawę, tymbardziej, gdy zaczęli dźgać nożami kobiety, niewytrzymujące egzaminu.
Porwałem ciężki kandelabr. I nagle w jednej z nich, na którą rzucili się zbóje, poznałem Imogienę.
Kilka kul świsnęło mi koło uszu.
Zdarłem maskę z owego strasznego zbója, który zarządzał mordem.
Ujrzałem Konrada.
W oczach nie wyczytałem nic ludzkiego — był to mieszkaniec dawnych jaskiń. Jakim sposobem ocalił swe życie, a stał się warjatem? nie było czasu na pytania.
Chciałem ocalić Imogienę — ciężkim kandelabrem zacząłem rozsiewać razy, jak maczugą Herkulesa.
Nagle sufit zrobił się czarny. Mroki runęły — brutalne przemierzłe łapy i ciała zgniotły mnie — nie widziałem nic — jeno fosforescencje oczu, w które biłem mosiężnym kandelabrem.
Upadłem wreszcie zemdlony, we śnie ogarnął mnie płacz — wstręt do ludzkości.
Wydało się mi, ze wszy i skorpjony po mnie łażą, że wnętrza rekina trawią mnie... Teraz pierwszy raz w życiu pojąłem do głębi cudowność ludzi świętych...
Ukoiłem się wreszcie...
Kiedy odzyskałem wzrok — prócz kilku trupów na posadzce nikogo nie było. Ale przy ołtarzu obok księdza Łąckiego klęczała Imogiena.
∗
∗ ∗ |
Kilka miesięcy przebyłem w szpitalu wśród północnych Apeninów.
Lodowe wyżyny, flora alpejska, dzwonienie trzód, wracających z pastwisk, prędko uzdrowiły ciało i nerwy, ale nie moją duszę.
I powiem najgłębszą prawdę — nie kataklizm natury wstrząsnął mnie — ale ohyda na dnie ludzkim, — brutalności, podłych słów, hijenich popędów i bestjalstwa warjackiego.
I nie mogłem patrzeć na gatunek człowieczy.
W głębi myśli swych — uważałem się za umarłego.
Często ze mną nocami grywał w karty przeciwnik Boga — wysoki ciemny człowiek. Wszędzie go wzywałem — wciąż w rezultacie gry zapisywał kredą na stole to jedno słowo: Opaczność. Jedną literę usiłował wyrzucić z testamentu ludzkości.
Ja mu tego nie wzbraniałem, ale uważałem to za dzieciństwo kłócić się o słowo, które w całości nie ma dla mnie sensu. Jesteśmy wolni. Jesteśmy Twórcy wartości duchowych. A co dotyczy moralności — czyż jej najwyższy sens nie leży w życiu tak, jakby się miało żyć wiecznie?
Mieszkałem tam w Apeninach z Imogieną — był to kształt żywy piękna, tryumfujący nad wszelką grozą.
Miała w sobie wyżynę Jaźni nad znikomemi zjawiskami.
Zdanie Pojmandra lapidarne i cudne:
— Byt jest, niebytu niema —
wyłożyła sobie w jego mistycznej wartości:
— Jaźń jest najwyższą Miłością — egoizm jest najwyższym zaćmieniem Jaźni. —
Niestety, w myśl tej szczytnej zasady opuściła mię potajemnie, szukając swego ojca. To było dla niej wejściem w bramy Inferna, straszliwszego niż wszystko dotąd.
∗
∗ ∗ |
Coś mi się jednak z sercem zrobiło niedobrego. Lekarz kazał mi być spokojnym, nawet teraz już na Litwie.
Ta chaotyczna opowieść — jest jak życie. Wykazuje ona niezmierne otchłanie instynktów podświadomych w nas — i zarazem dla mnie z nieprzewyższoną niczym mocą ujawniła istnienie światów nadświadomych.
Bez nich stajemy się łatwo istotami uwstecznionemi.
Jasnowidzenie księdza Łąckiego nie było czymś wyjątkowym.
Pewna kobieta, w napadach nerwowych na kilka miesięcy przed trzęsieniem ziemi, już podała do króla włoskiego swe widzenie tego, co ma się stać z Mesyną. Nie można zaprzeczyć sfer duchowych, które w tym brały udział, ale też nie mogę uwierzyć tym, którzy przypisują zniszczenie Mesyny pokucie: Mesyńczycy niegdyś żyli z rozbojów — więc podlegli Karmie, tj. odkupieniu swych win przez nieszczęście.
Zbyt wielu obłąkanych, zbyt mało nawróconych — zbyt nagłą śmierć 80 tysięcy pod zwaliskami. Pozostaje przyjąć tezę, że jesteśmy na ziemi wolni — i jako wolnych, a więc nieobronionych, dosięga rozpętany żywioł natury.
Natura zakrywa nam Boga, jak tarcza księżycowa słońce. W tym zaćmieniu możemy Go oglądać jedynie tylko przez ciemne szkła naszego ducha.
— Tego rodzaju „zakryty“ Bóg jest praktycznie dla nas nieistniejącym — ozwał się cicho Piotr.
— Istnieje dla naszych głębin —
— Tak zwane głębiny ducha ludzkiego są też zjawiskiem natury, jak przedziwny instynkt os rozbójniczych — i mają na celu — utworzyć Iluzję Religji tonącym bez echa w morzu wieczności.
— Straszliwy okres Kali Juga, według pojęć indyjskich — trwa tam, gdzie ludzie nie mogą wejrzeć w światy duchowe.
— Wejrzałem już, zostaję z Lucyferem, jako jedyną realną metafizyką życia.