<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. DOLINA MROKU.
„Wszystko się w życiu mści, i kara przyjść musi za wszystko, choćby nie było winy“.
Z listu przyjaciela.

Nie wiem, kto jesteście wy — ściągający ze mnie wyznania.
W pokurczonych cieniach tej sali, o której domyślam się, że jest trybunałem — widzę mgławe piętna waszych twarzy i czarne nieruchome postacie.
Nie przemawiam do was, jako sędziów.
Słowa me rzucam w przestrzeń, pozbawioną czasu.
Tajemniczość roztoczona nade mną, jak Ocean nad gałązką koralu, który się rozwija według nieznanych sobie praw i pod ciśnieniem ogromu, którego nigdy macką nie obejmie.
W mojej świadomości zatarła się różnica światów, w ciągłej infuzji ducha mojego z Niewiadomym.
Chciejcie darować, że nie trzymam się prostej opowieści. Idę w labiryncie za połyskującą w ciemnościach nicią, jakiekolwiek są jej zagięcia.
Być może, umysł inny wybrałby drogę bezpośrednią, ale ja nie mógłbym kroku postąpić w przepaścistym i ogłuszającym wirze podziemnych lawospadów.
Z mojego dzieciństwa i młodości napisać mógłbym niejedną rozprawę, stanowiącą klucz do zagadnień o tworzeniu się przeznaczenia.
Życie moje i cel mój są dla mnie sfinksową zagadką, której ja, drugi Edyp, rozwiązać nie będę się kusił.
Widzę jakby śnieżne wierzchołki gór, niezwiązane między sobą niczym prócz morza mroku, z którego zdają się wyrastać.
Opowiem z monotonją i prostotą chorego dziecka, które chciałoby zasnąć, a lęka się tych strasznych widziadeł w zamurowanej głęboko piwnicy.
Pamiętam się w sypialnym wagonie pędzącego pociągu — lecz cel mej podróży tak się zatarł w umyśle, jakobym go nie znał nigdy.
W mdłym oświetleniu nocnych lamp spoglądałem na wchodzących do wagonu.
Weszła moja ukochana, nie poznawszy mnie, gdyż byłem zatulony w płaszcz.
Usiadła. Patrzyła w ciemne szyby wagonu. Byliśmy sami.
Ja nie zdradzałem swej obecności. Starałem się boleść duszy przemóc, myśląc o dziele zbawienia ludzkości.
Ludzi kocham miłością gwałtowną — chcę — aby osiągnęli to, na czym ja osunąłem się i z zawrotną szybkością staczam w dół. I wdzięczny jestem tej konieczności, która, gniotąc marzenia moje, uczyniła mnie kapłanem Nadświadomego.
Ciemną, tragiczną rolę w życiu moim odegrał pewien człowiek, z którym nieostrożnie zawarłem sojusz braterstwa, żłobiąc mu tunel w podziemne tajniki ducha — i który przez to począł wywierać wpływ demoniczny, uwodząc łatwowierną miłość — —
Pozwólcie, abym tej zasłony nie odchylał, rozwodząc się nad sadyzmem w mistyce, a co nazwaćby można kąpielą ciepłą w krwi aniołów.
Ten opętał ubóstwianą przeze mnie kobietę, do której nie śmiałem się zbliżyć, jak do niedosiężnych gwiazd. Magnetyzując, zasypał lodozwałem, znieprawił w pysze i nicości przeczystą niegdyś, wspaniałą duszę jej.
W snach ciemnych, gorączkowych, błąkałem się niby wilkołak po moich myśli borze, który szumiał uroczystą sonatą wieczornych modlitw — widząc przez zawieruchą oświetlone okna i tęskną, zapatrzoną ku mnie postać.
I oto widziałem się wśród nizkich i nieznanych sobie komnat — gdzie z poza okien czerniały gąszcze prawiecznych lip; wyłożone dywanami podłogi, a ściany w makatach, okrwawionych ogniem tlącego się kominka.
Meble staroświeckie w stylu cesarstwa, portrety kasztelanów i babek w robronach.
Stałem długo, zapatrzony w młodą prześliczną damę w białej sukni z niebieską szarfą. Jej złowieszcze oczy przerażały mnie — świecąc jakby dwie groty piekieł... Wspomniałem, że ukochana moja miała w swym rodzie prababkę, która po lasach z pewnym duchownym męczyła schwytane wiejskie dziewczęta.
Na zegarze bronzowym biła godzina wpół do drugiej — i dźwięk ten ocucił mnie — — — — — — ujrzałem rękę moją, która cięła szyję człowieka śpiącego.
Głowa potoczyła się na ramiona, a z otwartych żył trysnęła krew.
W ściśniętej pięści trzymałem mój szeroki hiszpański nóż — na którym oglądać możecie napis: Alvaro Garcia Albacete.
Potęga nienawiści mojej przemogła widać przestrzeń, nieświadomie kierowała ręką mą — i ja mordowałem kogoś daleko będącego — tu — — w półmroku pędzącego pociągu. Nie widziałem jego twarzy — aż ujrzałem nagle swego ducha podnoszącego za włosy ściętą głowę.
I nie chcę już trudzić zapytaniem sfinksa, jakim sposobem znaleziono w zaryglonej od wewnątrz komnacie kadłub bez głowy? tego, co był sam jeden — o mil tysiąc ode mnie.
I jakim sposobem widziano mnie — wchodzącego tam o mil tysiąc — gdzie znali mnie wszyscy i widzieli, jak wszedłem do sypialni jego — gdzie znaleziono go zabitym.
I jakim sposobem ona widziała przez szybę wagonu mego ducha, który z głową krwawiącą pędził wśród zamieci śnieżnej?
Na to wszystko zebraliście stanowcze, mnie samego przekonać gotowe dowody — szczególniej te plamy krwi na poduszkach wagonu, zeznania wszystkich domowników i płacz dziecka, które poznało we mnie mordercę.
Pociąg zdawał się szybować za światem. W ciszy patrzyłem na rozwarte nieśpiące oczy tej kobiety którą musiałem wyzwolić.
Głos obcy snuł w nas opowieść, jakby na pustyni Sądu Ostatecznego.
I nie pamiętam już nic.
Ocknąłem się aż tu przed wami.
Zda mi się, że pociąg z zawrotną szybkością leci z tą salą i ze wszystkim, co kiedykolwiek poznałem — i z tym, co mi przeznaczono w najdalszych reinkarnacjach przecierpieć — — pędzi po stromej pochylni ku miejscowości ciemniejszej, niż ta, z której przybywa dusza nasza, naradzając się.
Białe wierzchołki gór z obojętnością wniebowziętych patrzą na otulone w mgłach doliny.
A wszystko się mści — i kara jak runięcie kopuły kościelnej spaść musi na bezwinnych, lecz mogących za wiele!
Mądrą wydaje mi się ta myśl i jakby wypisaną z grobowca chaldejskich magów.



Piotr zamyślony potarł czoło. Rękopis aktu sądowego wrzucił z powrotem do ognia. Teraz już gorzał doszczętnie.
— Jeśli to jest wszystko prawdą — mówił — a dla czegóż mam wątpić, widząc tego człowieka nieskazitelnego — przeto jesteśmy na progu do tej tezy, że w swych przedziwnych głębinach życie kryje olbrzymie psychiczne rozwoje...
Życie nie jest mechanizmem...
Życie jest świętością, jak nie było jeszcze świętych, i wraz potworem, jak nie było jeszcze potworów.
Obok heroicznych przejawów drzemią w nas instynkty dawniejsze niż te czasy, gdy dzikie hordy zjeżdżały z wyżyn Pamiru w żyzne fjordy wielkiego morza, które falowało na dzisiejszym Gobi...
Instynkty mądre i okrutne, jak instynkt os rozbójniczych, które paraliżują swą ofiarę, aby nie mogła poruszyć się...
Gąsienica, której tylko nerwy ruchu są nakłute jadem, wegietuje, zostając świeżą strawą dla poczwarki przez całe 6 tygodni, gdy jest pożerana żywcem.
Zdumiewa mnie ten okultyzm w zbrodni. Ale tymbardziej, zabijać na mil tysiąc od nas — i nawet tego nie uświadamiać? sobowtór jakiś opuści nasz dom, a świadomość, jak lokaj niedbały, tego nie zauważy?...
Lecz nacóź mi „okultystyczne prawdy“, gdy sznur będzie dławił me gardło w brudnym przedświtnym mroku więziennego podworca?...
Niewarto przechylać się ze skały swych pojęć normalnych w otchłań, bo otchłań przyciąga — — i można obłędu dostać wprzódy, nim napotkam śmierć.
Wprawdzie, możnaby tych potęg użyć do wzmożenia walki? i do ostatecznego tryumfu?
Możnaby ludzkość ogarnąć wolą metafizyczną, niby ciężar żelaznemi łańcuchami dźwigni — i ten potworny dylemat życia postawić na wyżynach Prometeja?... Ale na wszystko potrzeba jest czasu, a wszyscy umieramy na progu do Wiedzy.
Wystarczać nam musi życie w trójwymiarach. Trzeba użyć kąpieli... ostatnia rozkosz! — — — —
Wszedł ksiądz, niosąc na tacy maleńką, pękatą, omszoną butelczynę. Zastał już Piotra przebranego i z kąpieli.
— Włoskie wino — rzekł. — Pochodzi z winnic Etny, zalanych dziś lawą... Stare, dobre wino, budzi we mnie niejedno wspomnienie.
Lecz nie rozpraszajmy się. O czym myślałeś waćpan przez ten czas tu sam będąc?
— Myślałem o instynkcie podczłowieka, który ukrył się w nas... instynkcie z przed setek tysięcy lat...
— I myślisz, że jest tam troglodyta? a jeśli dowiodę ci, że bywa to bóg światłości — Agni, który ukrył się raz według legiendy indyjskiej w lichej aldze podmorskiej? Świat, nie mając jasności, zapadł w mroki, stał się podobny straszliwej jaskini... Nakoniec, szukając Agniego — miłosna bogini przyszła z harfą i wielką melodją go wyczarowała...
Mesyna mogłaby mi to zaświadczyć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.