<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII. WIEDŹMA UKRAIŃSKA.

Ksiądz, milcząc, zaczął chodzić po komnacie i nagle ukazał Piotrowi orła, którego skrzydła rozpościerały się na dwanaście stóp.
— Widzisz pan te szpony? jaka to okrutna potworna machina, stworzona przez naturę. Wyobraź te szpony, wbijające się w ciało łani, która jest jednym nerwem... Wyobraź, że każdy posiłek tego rabusia to jęk przerażający ofiary, dla której silne uderzenie dziobem w mózg już jest miłosierdziem.
Srogą bywa natura.
Instynkty jej żyją w nas. I jeśli kto ma ten instynkt srogości, winien go zwrócić jedynie w kierunku walki z tym, co jest podłe, co posiada zatruty pazur niegodziwości, jak na tylnej łapie ma australijska echidna.
Taką echidnę znałem... Jest pewien ród wyjątkowy w Polsce.
Jeśli przejrzeć akty nikczemników 18 wieku — to ani Poniński, słynny z cynizmu, przekupstwa i rozpusty, ani Seweryn Rzewuski — łotr wyrafinowany, udający dżentlmena, ani okrutny książę chorąży Radziwiłł ze Słucka, ani Tulczyński magnat — nie równają się jeszcze z okazem, który wydał ród Niegoj­‑Niezgnojowiczów. Mieszana to rodzina, a najpewniej jakiś rabuś na drogach publicznych w wieku XVIII napadł na dwór, wyrżnął rodzinę i zaczął pieczętować się herbem kasztelanów, wojewodów, hrabiów...
Dotknę tylko ostatnich pokoleń.
Było to na Ukrainie.
.....Kiedy hrabia Bolesław umierał i sparaliżowany leżał sam w pokoju — i nie mógł już mówić, tylko oczy widziały jeszcze wszystko i umysł rozumiał — wszedł do pokoju jego ukochany jedynak Etienne i zamknął drzwi na klucz. Podszedł do kasy ogniotrwałej, otworzył ją — przeczytał testament, gdzie były zapisy niektóre na cele publiczne — i testament podarł w kawałki...
Ojciec umierający to widzi — lecz mówić nie może, a cóż dopiero — zabronić.
Tedy więc Etienne wyjmuje z kasy 40 tysięcy rubli — chowa do kieszeni i, nie kiwnąwszy nawet ojcu na wieczne dobranoc głową, wychodzi.
Zanim umarł stary hrabia Bolesław — młody już jechał do Paryża.
Tam przepuścił szybko pieniądze, a ponieważ był niepełnoletni, nie mógł zaciągać długu, dochody przysyłane przez opiekuna nie wystarczały — więc żył na utrzymaniu kilku starych bachantek i podrabiał weksle.
Wrócił wreszcie do kraju.
Hrabio Etienne i siostra jego dzielili się wielkim spadkiem. Tak się dzielili, że obrywali złote naszycia z mundurów dawnych napoleońskich gienerałów, a głównie z mundurów koniuszych dworu, bo te są sute; ważyli złoto na szalkach i dzielili się.
Został kawalergardem, ale prędko wyrzucono go z pułku. Zamieszkał na wsi. Mimo sknerstwa był utracjuszem. Z domu nie wychodzili żydzi i wśród antenatów pod kominem zawsze z kilku brodatemi szachrajami omawiał wyrąb lasu, parcelacje i t. d. Sam chodził ubrany czerwono po kozacku. Przepływając na koniu Dniepr, zajeżdżał mokry do cichego dworu, gdzie zalecał się nadzwyczajnie pięknej pannie.

Ubogi szlachcic nie śmiał odmówić ukochanej nad wszystkie gwiazdy córce.
Lecz już w kilka miesięcy po jej ślubie, przejrzał zięcia. Milczał, dręczył się, kiedy nagle odbiera list od córki, który go zabija.
List był zaiste dość niezwykły, jak na ukochaną latorośl.
Nazywała ojca „durniem“ z powodu, że źle wyraził się o przeszłości Etienna, i zrywała z ojcem, wszelkie stosunki.
Nim zdążył chwycić krucicę, umarł.
Państwo młodzi zaczęli używać życia. Czego w ich domu nie było! Szampan lał się rzeką... szansonistki przyjeżdżały dla pana, członkowie klubu myśliwskiego przyjeżdżali zarówno do szansonistek, jak i do pani. Nie było pięknej dziewki w okolicznych wsiach, któraby nie nosiła w sobie owocu żądzy dziedzica... Ten hrabia Niegoj kazał zabić nahajami starego włościanina za to, że upolował zająca na granicy swojej ziemi i pańskiej. Kazał zabić nahajami swoim leśnikom — t. j. bić tak długo nahajami, aż starzec wyzionął ducha. Ponieważ hrabia Niegoj otrzymał różne schedy po swoich magnackich ciotkach i babuniach — miał kilka miljonów — —
więc — za liczne zbrodnie które spełniał, niebyło mu nic.
Pan Niegoj, znieważający tak bezmierną ilość ludzi, był mimo to przyjmowany przez obywateli — i zacni obywatele bywali u niego.
O, bo niema większego szubrawca, niż jest nieraz „porządny“ człowiek w Polsce. Tak bywa... zresztą i gdzieindziej. Tylko w Polsce zbyt mało jest uczciwych i mężnych. Otóż pan Etienne uchodził mimo wszystko za gościa w porządnym towarzystwie. Szczególniej u tych bardzo katolickich panów, którzy wygrywali sumy od Etienna.
Trafiło się jednak, że któryś włościanin zaczaił się na jadącego konno i wypalił. Kula zraniła go ciężko. Włościanina aresztowano. Wyleczył się po paru miesiącach. Chwila zemsty nadeszła. Nasz magnat zdołał podejść władze więzienne — i zaczął sam indagować więźnia: w czasie indagacji połamał związanemu ręce i nogi, połamał kości twarzy.
Pan Etienne umiał obliczyć się i z tym przyjacielem, który żądał od niego wypłaty za weksle z domu gry w Kijowie.
— Widzisz — tu vois mon cher, trochę było między nami nieporozumień — ça ne fait rien. Ja jestem magnat, a ty też szlachcic. Możemy sobie ufać. Ty mi przynieś weksle i dasz mi jedną ręką na ulicy, ja przyniosę pieniądze i dam ci drugą ręką. Bo jesteśmy obydwaj ludzie honorowi, mimo tych nieporozumień. Tu comprends... —
I zjawił się ów naiwny druh na schadzkę na ulicy, gdzie Etienne umiał zatkać uszy tym, którzy byli od tego, żeby nie słyszeli wrzasku napadniętych.
Jeden przyjaciel pokazał weksle, drugi pokazał pieniądze, zapewnili się wzajem o honorze obywatelskim — i osobistej sympatji — i pan Etienne łupnął żelazną laską tak owego przyjaciela, że ten zwalił się w rynsztok. Zabrał mu weksle wśród nocy na Kreszczatiku.
To była pierwsza część życia. W czasie drugiej części Etienne zabrał się do alkoholicznych badań. Zajął się i medjumizmem. Miał on córkę Mirę. Posiadł taki niepojęty wpływ na nią, że ją przeobraził w monstrum, jak i swoją nieboszczkę żonę.
Wprawdzie to są rzeczy zatrudne już do opowiadania.
Orły muszą mieć szpony do rozdzierania sarn i jagniąt. Ludzie mężni muszą mieć moc do miażdżenia nikczemników.

Trudno mi wspomnieć Ukrainę, tak za nią tęsknię.
Do wsi Oratowa schroniłem się zaraz po powstaniu. Wychodziłem w step szeroki, bezkresny, lub wyjeżdżałem konno w krótkiej sutannie.
Tam rozmyślając, posyłałem niektóre opracowania do angielskich Revues naukowych. Musiałem rozjeżdżać dużo, by zbadać układ gieologiczny warstw, bo Karpaty ciągną się gasnącemi akordami wzgórz aż do Morza Czarnego. Niemniej, obowiązków kapłańskich nie zaniedbywałem, zyskałem nawet wielką miłość wśród ludu i niektórych obywateli.
Ba, trzeba znać... Ukrainki.
Zdarzają się rusałki prawdziwe, których duszę stanowi Dniepr nieobjętych żądz, olbrzymie mroczne niebo tęsknoty i dzika odwaga przepływania każdego moralnego porohu w kruchej łodzi „duszehubce“.
Ale zdarzają się i wiedźmy — monstra.
W bliskości Oratowa posiadał dobra ów hrabia Niezgnojowicz.
Latem przyjeżdżał tu ze swą córką, Mirą.
Nie mógłbym określić jej narodowości, bo nie miała w sobie nic polskiego, choć matka jej była Polką.
Stąd Mira zachowywała katolicyzm.
Powiedzieć, że była piękną, jest tosamo, co powiedzieć o przepaści, w którą się spada, że jest uroczym wypoczynkiem, lub o straszliwym zielonym meteorze — iż przypomina świętojański robaczek.
Miała włosy tak wspaniałe, jakich nie miał nikt w rozległej parafji — włosy, które były, jak las, jak puszcza i jeszcze jak namioty króla Salomona.
Włosy o barwie fijoletowo­‑czarnej, bo to co przechodzi czarność, miewa połysk fijoletu.
Wyobraź oczy jasne, niesamowite, niby dwa opale — lecz bez wyrazów innych, niż obojętność lub szalona tygrysia ponura ekstaza.
Te oczy były cudem grozy i upojenia.
Wobec nich już nie widziało się ani rzęs jedwabistych, ani brwi niby dwa skrzydła czarnego orła szeroko, królewsko rozwieszonych nad temi oczami —
Tylko usta, podobne do rozciętego krwawego granatu, nie przez wielkość, lecz przez barwę zbyt rubinową, dominując zaraz po oczach —
zdały się pieczęcią djabła, lub raną zadaną przez złego ducha tej twarzy.
Ojciec jej, niegdyś piękny kawaler­‑gard, nie miał z Mirą żadnego podobieństwa.
Ona średniego wzrostu, lecz zdająca się czasem wysoką, tak umiała patrzeć zawsze z dali.
Nie była to wcale nasza zwykła delikatna panna z dworu — silnemi były jej piersi, muskularnemi ramiona, musiała być na całym ciele opaloną, gdyż dnie całe spędzała konno w stepach, rozbierając się do naga, w słońcu się prażąc.
Tymczasem ojciec jej dorodny wysoki blondyn o słowiańskim typie, z ustami, które, spadając zbyt nagle w dół, wyglądały jak dwa cięcia kindżałem.
Mieszkali w zamku na wzgórzu.
Zamek ich otoczony drzewami nad rzeką, w wiecznym szczebiocie ptaków, wśród sadów owocowych i w parku, gdzie kwitnęły na lewadach między prastaremi drzewami olbrzymie słoneczniki. Malowniczo.
Na podwórzu roiło się od psów i strzelców, w przedpokoju od żydów, a w salonach — od brudu i gości przy kartach.
Ale naraz zmieniło się wszystko. Panna Mira wzięła na siebie prowadzenie domu po śmierci matki — i wprowadziła rygor klasztorny.
Ciągłe skargi ludu o wybrykach hrabiego przejmowały mię głęboko, choć nie znałem jeszcze ani jednego z Kohinoorów tej Golkondy zbrodni.
Hrabia N., mimo komfortu, którym zaczął się otaczać, zachowywał w gustach coś niesłychanie dzikiego.
Nieraz ostrzegałem go, żeby nie trzymał mastifów.
Te psy o ponurych spojrzeniach z olbrzymiemi łbami lwa, były niebezpieczne dla wszystkich dzieci, które przywykły bawić się z każdym psem.
Mastify zagryzały wszystko, co mogły dopaść po drodze.
Hrabia zapewnił mnie, że one są czułe na każdy ton jego głosu.
I rzeczywiście tak było.
Hrabia N. chciał stać się oczytanym, zbierał bibljotekę w kilku językach i miał kolekcję najcyniczniejszych grawiur.
Z początku dawałem lekcje języka włoskiego pannie Mirze, ale potym zaniechałem, kiedy maleńki rąbek życia ich z lekka się uchylił.
Nieszczęściem, któregoś wieczoru wezwano mnie do umierającego kamerdynera. Musiałem wieczór cały przepędzić w pałacu, czekając na moment oprzytomnienia tego, który był w agonji.
Mówiłem z powodu mych ekspedycji gieologicznych o jeziorze Rakszasów w wielkich górach Hindukusz. Jezioro to „Djabłów“ leży wśród ścian tak prostopadłych, że zda się, wyrzezał je skrzydłami piorunowemi Lucyfer, spadając z nieba.
Nie spuszczała wzroku ze mnie panna Mira, i niektórzy to zauważyli.
Ciotka jej, księżna L., nalewająca mi trzecią herbatę i nakładająca konfitur z róży dzikiej i jarzębin — zaczęła mi szeroko opowiadać, jaki znakomity układ zrobiła z pewną obywatelką, którą mieli wyrzucać z majątku. Oto pożyczyła jej sto tysięcy rubli, ale obywatelka musiała wpisać na hipotekę dwieście tysięcy i do tego z góry zapłacić procenty za lat cztery. Wtym spostrzegszy wzrok Miry, rzekła z wdziękiem:
— Niech ksiądz przeżegna pod stołem Mirę, bo ona już z pewnością zawitkę na księdza skręciła. —
Zamiast krzyża pod stołem, wstałem i pożegnałem towarzystwo, idąc do konającego.
Ręce Miry były zimne, choć na twarz wystąpiły rumieńce.
Spowiedź kamerdynera była tak straszliwym wyznaniem historji mieszkańców tego pałacu, osobliwie zmarłej hrabiny, że tylko jej charakter najgłębszej tajemnicy zmuszał mnie obcować nadal z temi ludźmi.
Wysze ciszy na blask księżyca, szedłem parowami, pełnemi czeremch. Znalazszy się wreszcie w swym cichym domku, kreśliłem kartę dawnych łożysk Dniepru...
Nie mogłem długo spać, raz jeszcze oblałem się tuszem zimnej wody, wygimnastykowałem pudowemi hantlami i odmówiłem pół brewjarza rzymskiego, który ma tę właściwość, że sprowadza najmocniejsze sny.
Zbudziło mnie groźne warczenie wyżła.
Zerwałem się.
W oknie otwartym ktoś stał — — kobieta.
Nim zdążyłem zapytać, jakim prawem rozchyliła okno, już była mi na piersi.
Odsunąłem ją, kazałem, by wyszła do drugiego podoju, ubrałem się i spytałem poważnie, czy wie, kogo wizytą swą zaszczyciła?
— Miły, serdeczny ty mój, idziem na krawędź świata! Taki ty ksiądz, jak ja zakonnica! Damy sobie radę... ja wprawdzie nic nie umiem, ale ty wszystko. Moja matka zapisała mi na moje imię w banku — dużo... Jestem pełnoletnia. Najpierw wyruszymy na Bajkał, w step sybirski! na dromaderach przez Himalaje do Hindukusz... Tam nad jeziorem Szatanów wyczekamy burzy, modląc się do wszystkich Demonów, jacy z nas się narodzą... Nie chcesz?...
No, więc idylla... Pojedziemy na morza, gdzie kobiety nagie pływają między wielorybami... zakupimy wyspę z ludożercami i będziemy niemi rządzić, a ty ich nawrócisz... i zasiejemy łany słoneczników i nastawiamy cały las krzyżów.
Będzie ślicznie.
Nie chcesz? no, dajże mi się ucałować — jeśli nie ty, to mnie weźmie ktoś inny...
A tylko dwuch ludzi podoba mi się na świecie — ty i mój ojciec.
Poddaj się, forteca twoja ma zdrajcę, który roztworzył mi bramy twej duszy.
Tym zdrajcą jest wyobraźnia.
Ty umiesz dziwnie opowiadać, każdym słowem raniąc, przeorując i wyrzeźbiając cudze wnętrze —
I ty mnie zgubisz, jeśli mnie nie będziesz miłował... Broń mnie przed mym ojcem! —
— Pani Miro, uspokój się — chcesz, zagram ci na fisharmonjum tę pieśń Palestriny, którą on utworzył, gdy wrócił po latach i zastał narzeczoną na katafalku w kościele — wszedł na chór — i zaczął to grać... —
Ledwo rozległy się głębokie, rozpaczne tony modlitewnej pieśni, Mira zatańczyła jakiś haszyszowy tan — musiałem przerwać.
Nie mówiąc nic, wziąłem kapelusz i wyszedłem do ogrodu. Noc sierpniowa... liście pełne rosy... Księżyc świecił przez zamierzchłe świątynie czeremch, topól, podniebnych osokór i czarnoklonów...
Po wzgórzach ogrodu schodzimy ku rzece — świeciła niby skrzynia pełna tajemnie, nabijana złotą nijellą —
lecz nie, świeciła jak Droga tortury — usiana mirjadami głów tych, co są zatopieni w milczeniach.
Złowrogą opowieść gadał młyn niedaleki. Zrywały się przez sen dzikie kaczki w oczeretach — i zdało się, że serce pęknie.
Ma jakąś cudowność wiedźmową noc ukraińska letnia.
Przez aleje szła ze mną Mira.
Nie kochałem jej, ale czułem całą zawrotną rozkosz otchłani piekła w tych oczach, które były księżycowym kamieniem z czoła Szatana wyjętym.
Zamorzyła mię Mira błaganiami, smutkiem, beznadziejną melancholją, szałem.
Kiedy jej wytłumaczyłem jasno, kto jestem i dla czego podjąłem się dźwigać krzyż —
nie dotykała mnie już, ale patrzyła strasznie w głębinę.
— Czarne ryby do swej sieci łowisz, panno Miro! —
Milczała.
— Odejdźmy od wody, w której teraz jest urok Ahrymana, tego wodza duchów złych. —
Milczała.
— Trzeba, żebyś porzuciła swego ojca. Jedź w świat — tam znajdziesz. Idź już. Księżyc krwawi się, gasnąc. —
Milczała.
— Dusza ma nie jest dla nikogo wezgłowiem, Miro. —
Milczała.
— Idź precz, bo cię wrzucę do wody — co będzie najmniejszą ze zbrodni, jakie mogę wykonać z tobą, idź, moja cudna... Miro... na wieki odejdź! —
Zaśmiała się, nabierając wody w obie dłonie — i podając je krwawemu, zamierającemu pod drzewem czarnej olchy księżycowi.

Miałem organistę przy kościele mym, który był trochę artystą, a w zupełności bałagułą.
Wyraz ten, oznaczający dziś żyda furmana, w istocie obejmował w niedawnej jeszcze Polsce ten typ młodzieńców, którzy, gardząc pozorami, udawali tężyznę.
Z bródką hiszpańską w zimie, żydowską na wiosnę, albo jak latem asyryjską — szwedzka skórzana kurtka, nahaj czerkieski — umiejętność wszystkich gier w karty i przynajmniej na dwuch instrumentach muzycznych, śpiewanie kilku arji cygańskich w rodzaju:

W nocy ciemnej ogień świeci
my spotkamy się na moście...

Znajomość na pamięć kilkunastu cytat z Marksa, z Czernyszewskiego „Co robić“ i z Michajłowskiego dumanie o tym, czy społeczeństwo jest organizmem.
Albin Hebetko rzucił uniwersytet, studjował muzykę.
Włóczył się po Rosji, pono ucierpiał za rewolucyjne poglądy, lecz z Włoch aż przywiózł swą nieosobliwą grę na organach.
Został organistą przez fantazję, a jak zaręczał — na to, aby napisać decydujące dzieło o wskrzeszeniu Litwy.
Był to brunet mizerny, z twarzą pozornie Chrystusową, ale o przemierźle fałszywych czarniawych oczach.
Gęsta olbrzymia czupryna wichrzyła się tak, że każdy z pokłębionych włosów wychylał swe żądło oddzielnie, jak wężyk na głowie Meduzy.
Przez czas jakiś zajmował mnie swemi litewskiemi poglądami, choć obrzydzał się megalomanją i pseudomistycyzmem, gdzie Chrystusa musiał zmóc Djabeł, Djabła uosabiał Olgierd, Olgierdem zaś jest — on...
Niecierpjała go panna Mira.
Zawsze podmawiała mnie uszczypliwemi słowy, czemu znoszę, żeby ten „kniaź much i tarakanów“ grał mi w kościele.
Ale Albina tolerowałem, poniekąd nawet popierałem, wierząc w jego litewski patryjotyzm. A już wiadomo, że Polacy kochają Litwę mocno, choć bez wzajemności.
Raz Mira przysłała mi pęk róż ciemno­‑szkarłatnych i kartkę z napisem włoskim:
Vincasi per fortuna o per inganno. Il vincer sempre fu laudabil cosa.
(Zwyciężyć mocą szczęścia czy podstępem, zwycięstwo bywa zawsze godne pochwały).
W odpowiedzi przesłałem pani Mirze różaniec z sinych kolczatych owoców eukaliptusa i napisałem purpurowym atramentem na krzyżyku:
— Mai. —
Nie zrozumiała Mira, czy udawała, że nie rozumie — i w niedzielę, gdy obywatelstwo gawędziło u mnie na ganku po nabożeństwie, zapytała mnie z udaną naiwnością, co znaczy Maj na krzyżu?
Krzyż ten z napisem pokazywała wszystkim.
Byłem poruszony do żywego tak śmiałym wyzywaniem mnie do walki, w której brać udziału nie było mi wolno.
Nieznający tego wyrazu pytali mnie, czy każą pannie Mirze biczować się różańcem podczas nabożeństw majowych?
Odrzekłem, że bardzo trafnie wnioskują.
Skorpjonował mnie wzrokiem Albin i zaczął mnie od tego czasu nękać krzyżowemi pytaniami w rodzaju, czy ksiądz nie powinien być przedewszystkim człowiekiem, czy nie znajduje, że panna Mira jest zupełnie litewskim typem, bo ma jasne oczy i lubi pioruny?!...

Kiedy wszystko potym już wyjaśniono, pono pan Albin któregoś wieczora wybrał się pod pałac i, spenetrowawszy, że mastify mocno śpią, zakołatał do otwartego okna Miry.
— Już wiem — hi hi hi! — chichotał piskliwie, trzęsąc swemi kościstemi dłońmi i głową w powietrzu, jakby zsypywał skorpjony z czupryny swej.
— Wielmożna pani Miro, wstań, podejdźno do okna. To słóweczko znaczy —
— Co znaczy, kniaziu much i tarakanów?
— Znaczy ono: nigdy! mai! to co po francusku jamais, po rosyjsku nikogda.
Ksiądz musiał mieć na myśli... hi hi hi... że z panią Mirą razem nie wyjadą... na melony!...
— Idź, głupcze, nie przerywaj mi ciszy.
— Królową Litwy cię zrobię, ja wtajemniczę w zaklęcia wężów... dzisiaj noc wężowa, dzisiaj Olgierd musi się wcielić — on Antychryst zmiażdży podły plugawy kościół, w którym jest sługą ten zakuty czerep... —
Z okna wyleciał celnie rzucony w głowę pana Albina taboret, ale na szczęście Litwy ocaliła go bujna wężowa czupryna i aksamitne siedzenie fotelu.
Litwa mogła jeszcze zachować nadzieję, że przez Albina objawi się Antychryst.
Minęła noc, znaleziono w pokoju Miry łóżko zasłane, na którym nikt nie spał, na podłodze w drobne strzępy poszarpana drogocenna mantyla, na której czarnym tle szybowały lazurowe rajskie ptaki.
W stajni nie było wierzchowca.
Panna Mira wróciła dopiero w południe na zziajanym ogierze —
w ręce trzymała pęk bodjaków, w najpyszniejszym humorze rzuciła się w objęcia niespokojnego ojca — i zawołała, aby przyśpieszono obiad.
Od tego też czasu pozwalała przychodzić do pałacu panu Albinowi i nawet grywała z nim na cztery ręce. Tylko raz jeden Hrabia wyrzucił go i nawet zepchnął ze schodów, czego wcielenie Antychrysta nie wzięło za złe, mówiąc — że nie reaguje na policzek — co jest z jego strony „szczytem ironji“.
Hrabia N. patrzył na razie ze wzgardą na tę znajomość, ale pan Albin tak nizko się kłaniał, tak w najwyższe metafory umiał ubierać demonizm hrabiego, tak mu wytargowywał z żydami cenę lasu na wyrąb, tak skręcił kark jednej sprawie sądowej, w której opiekunowie idjotki niezwykle ładnej, lecz jeszcze niemającej lat piętnastu, skarżyli o uwiedzenie — dość że hrabia nie mógł się już bez bałaguły, jak go zwał, obejść.
Ten korzystał z uchylonej furty i, będąc nadzwyczaj łakomy i chciwy, nie opuszczał żadnej sposobności, żeby nie dojeść majoneza choć w kuchni, lub nie nabrać cygar, choć pokryjomu.
Zbliżały się już dnie, gdy mieszkańcy pałacu mieli wracać do stolicy.
Nastały „noce rabinowe“.
Niedarmo lud ich się lęka.
Wśród burzy migającej błyskawicami, świat jest karocą piekielną, pędzącą między szeregiem rozwartych kraterów.
Nalatują chmury złych myśli na duszę —
ziemia jawnie opuszczona przez Boga —
głos Kainowy rozlega się wśród jęczącego boru.
Nocy takiej ja spać nie mogłem, długo chodząc po swej izbie, układając w paczkach amonity i nummulity, znalezione w kredowych warstwach, zabytek Morza, które zalewało niegdyś całą Ukrainę.
Rozwarłem okno i patrzyłem w ciemność.
Wstrząsnął mnie jakiś dreszcz przed straszliwą nędzą ludzkiego życia.
Zdala na wzgórzu mroczniał oświetlony zamek —
w piorunach migotały jego okna, zaś występował czarny szkielet murów, niby trumna.
Kotarę zapuściłem, nie chcąc już widzieć łyskawic —
dorzuciłem drew na kominku.
Usiadłem przed ogniem, który jedynie rozświetlał izbę —
zapadł mrok — nagle wystrzeliły płomienie, widocznie dobiegszy żywicznych wnętrz.
Mimowoli spojrzałem na ścianą brak mego karabina! zasmuciłem się, myśląc, że ukradł złodziej, bo drzwi parafji były zawsze otwarte.
Karabin ten, systemu peabody, używany przez Turków w r. 79 z takim powodzeniem, bił silnie, bo na 1000 metrów jeszcze przebijał drzewo.
Stanowił on pamiątkę po rosyjskim majorze, z którym zaprzyjaźniłem się na ekspedycji naukowej.
Mniejsza o karabin... ale co będzie z moją duszą w długie zimne wieczory, gdy szatan w postaci Miry zacznie mnie nachodzić?
wiedziałem, że jest fałszywa, wiedziałem, że dla tego dobija się o mnie, żem nieprzystępny, że gdybym z nią istotnie wyjechał na wyspy Markezas lub w góry Himalaje — zdradziłaby mnie z pierwszym amerykańskim miljarderem, któryby mógł dostarczyć środków na jej kaprysy.
Kobiety w ogóle są sprzedajne.
Kupuje się je zwykle pozorem małżeństwa, jeśli biedne.
Kupuje się je ceną wzmożonych blasków i Sardanapalowego użycia, jeśli majętne.
Na tym tle haremowym, odwiecznym wyrastają osobliwe kwiaty święte, lub zbrodnicze tigriny, jak Mira...
Jutro odjeżdża. Postanowiłem z nią się nie pożegnać. Kocham ją. Gdybym jej choć odrobinę wierzył — gdybym pewny był, że umrzemy razem na pustyni jak Manon Lescaut — poszedłbym z nią na kraj świata — — !
Nie poszedłbym, odrzekł we mnie głos cichy, bezwzględny — z tych wielkich granic, gdzie zaczyna się Jaźń.
Jednocześnie huknął wystrzał — to strzelił angielski peabody.
— Co u szatana może to być — zakląłem, podniecony do najwyższego stopnia zagadką.
Wyjrzałem na świat: ustały pioruny i błyskawice — wśród postrzępionych obłoków księżyc płynął, niby barka Ozirisa, gonionego przez okrutnika Tajfuna.
Rozwiązałem sobie ów brak karabina: tylko Albin Hebetko wchodził do mego mieszkania i pożyczał mych strzelb.
Ponieważ jest tchórz, więc zapewne dla dodania kurażu wypalił w powietrze.
Nie trzeba temu nadawać znaczenia.
Zacząłem rozbierać się do snu.
W tym usłyszałem dalekie krzyki, a niezadługo do drzwi mych ktoś kołatał.
Otworzyłem.
Mały chłopiec z wytrzeszczeniem i oczyma.
— No? mów, chłopysiu.
— Pan organista umiera, prosi wjatyku.
Wydało mi się to nadzwyczaj dziwne, ale, nie poddając się żadnym przeczuciom, szybko wybiegłem do kościoła, wziąłem Przenajświętsze Symbole i zmierzałem ku domowi, gdzie mieszkał organista.
Przyćmione krwawa światło lampki nocnej, na łóżku wił się i jęczał Albin.
— Co panu?
— Wjatyku chcę — spowiedzi... ja straszny przeciwnik Nazarejczyka... wyzwałem go na bój — i ległem na razie w tym wcieleniu. — Był u mnie...
Księże... z rozpaczy otrułem się — ulituj się, pogódź mię z nim — za chwilę stanę przed siedmiu bramami Boga, który rozwiera me piekło siedmiu piorunami.
Już uderzyło sześć... Olgierd idzie...
— Mój panie Albinie, nie bredź — rzekłem zimno.
Miałem ochotę roześmiać się, tyle komedjanctwa było w tym człowieku, że nawet teraz przed śmiercią stroił się w błazeński Antychrystowy strój.
Rozumiem ludzi niewierzących.
Ale z temi, co nie wierząc w nic, prócz we własny żołądek, ubierają się we wcielenie Olgierda, w bredy Antychrysta... cóż robić?... przejrzałem zapóżno Albina, lecz teraz nie pora było wzgardzać człowiekiem umierającym.
Zacząłem spowiedź.
Jest kanon w naszym kościele, że ksiądz nie może wypowiedzieć niczego, co mu na spowiedzi powierzonym zostało.
Nawet zbrodni... Nawet zbrodni, której podejrzenie musi upaść na spowiednika.
Albin z piekielnym zaiste cynizmem — zwierzył mi, że z Mirą umówili się zabić hrabiego — ale tak, aby poszlaki padły na mnie. Wziął mój karabin, wdział mą kapotę, żeby zaś naśladować mą tęgą postać, wziął pod spód kożuch, a na nogi me buty.
Umyślnie przeszedł ulicą wiejską, łyskając z pod kapoty karabinem i mając ukrytą w kapturze twarz.
Czekał pod oknem hrabiego, aż księżyc wyjdzie.
Wyczekawszy momentu, gdy księżyc wśród obłoków wypłynął na pogodne niebo, łotr ten strzelił. Pono hrabia obejmował właśnie córkę w wyraźnym zamiarze stać się Franciszkiem Czenczi.
Po strzale wybiegła zaraz Mira, krzycząc:
— Łowić księdza! —
Wielu ludzi widziało uciekającego mnie, jak wpadłem między drzewa parku, chyłkiem przybiegłem na plebanję, podrzuciłem do chlewu karabin i kapotę...
Naturalnie nikt nie chciał mnie gonić, wielu płakało nad nieszczęściem:
„Ze też mógł taki ksiądz... ale zadurzył się w hrabiance, posag wielki, trzeba było ojca zgładzić. W złości utracił ksiądz głowę, wszakoż mógł ot pocichu otruć lub udusić, bo miał siłę za konia — że mu nikt rady­‑by nie dał — ale zapamiętał się... liczył na ciemną noc i na pioruny... Pan Bóg akuratnie księżyc wysłał...
ot, zgubiony człowiek“.
— Ale ksiądz mnie nie zdradzi? — mówił Albin, przymrużając jedno oko.
Doprawdy, djabeł nie mógłby okazać się nikczemniejszym!
Miałem pierwszy impet tak straszny, że porwałem łotra i trząsłem nim — jeszcze chwila, a byłbym mu głowę rozmiażdżył, jak zgniły arbuz.
W tej chwili pożałowałem zapalczywości.
On wszak jest tylko wysłańcem Miry...
I zresztą — chyba naprawdę umiera? wił się, krzycząc, że kona z trucizny, którą mu dała Mira, aby zgładzić w nim świadka.
Nie udzieliłem mu rozgrzeszenia.
Wyszedłem.
Usta me odtąd musiały być zamknięte na wieki.
Koło swego mieszkania napotkałem ludzi, nikt nie śmiał na mnie spojrzeć.
Powitałem: Niech będzie pochwalony Chrystus — nikt mi nie odrzekł.
Przeszedłem z cichą i może dumną twarzą.
Uśmiechał się do mnie Mistrz.
Nie powiem, że mi było dobrze tej nocy.
Mówi święty Franciszek, że największym szczęściem na ziemi jest, gdy podczas zamieci zimowej zakołaczemy głodni, zmarznięci do bram zamku: ogień tęgi buzuje na kominie, prażą się na rożnie kapłony —
wtym wyjdzie kasztelan zamku — i zwymyśla nas, nazywając łotrami i nicponiami —
i, poszczuwszy na nas złe psy, zatrzaśnie bramę.
Wtedy, gdy zamieć się wzmoże, gdy pójdziem w niewiadomą dal coraz bardziej wyczerpani, potykając się na oślizgłej, zimnej grudzie —
wtedy jest największe szczęście, bracie Leonie, mówił święty Poverello.
Tak, tylko ja nie mogłem już ostać się w tej pokornej, naiwnej żądzy cierpienia, cudnej jak drzewko świecące na Wilji.
Chrystus mój był więcej wiedzą, niż dobrocią — przez ślub uczyniony niegdyś w Rzymie, musiałem zachować średniowieczne samounicestwienia.
Naprawdę zaś, mogąc zmiażdżyć tego łotra jednym słowem — chciałem okazać Mirze — iż jest siła mocniejsza nad jej żądze i jej nienawiść.
Nazajutrz dowiedziałem się, że hrabia był tylko ciężko ranny. Poszedłem do kościoła, msze odprawiłem —
w kościele wszyscy łkali.
Zdaje się, że ja jeden tylko byłem spokojny.
Kiedy podniosłem Sakrament na Podniesienie, ktoś krzyknął:
— Świętokradco!
Poznałem głos Albina i wejrzałem nań.
Stał, nawet nie podniósszy kołnierza od palta — bezczelny, wzrokiem jadowitym mnie przeszywał.
Podobnej nienawiści nie widziałem nigdy we wzroku ludzkim.
Symulował więc otrucie... wulgarnie mówiąc, nabrał mnie — aby wyspowiadawszy się przede mną — oskarżyciela zmusić do milczenia.
Wychodziłem od mszy, on umyślnie na oczy mi się nawijał.
Nie spojrzałem już, bo mi jakoś było za czysto w tej chwili.
Ale przy zakrystji — z boku ujrzałem straszne oczy Wiedźmy.
Nie byłem pewny, czy to była Mira?
Tylko — że nikt inny nie mógł mieć tak cudownie strasznych oczu!

Policja zjechała do wsi. Krótkie śledztwo. Wszystkie poszlaki przeciwko mnie.
Ani jednej wątpliwości w niczyim umyśle.
Hrabia oskarżał z zaciekłym uporem, mówiąc, iż jego córkę kochałem zazdrośnie i z widoczną lubieżnością, skoro na krzyżu nawet wypisywałem jej Maj...
To ostatnie wytłumaczyłem przez: Nigdy.
Uznano to za groźbę śmierci.
Skazany byłem na katorgę.
Pozostawało zdjąć święcenia.

Trzech biskupów w katedrze Żytomierskiej.
Jarzyły gromnice, okna zakryto żałobnemi zasłonami.
Zebrali się wszyscy moi parafjanie.
Biskup złamał gromnicę nade mną.
Potym wymówiono rytuał straszliwy, tak zwane depositio et degradatio.
Jednocześnie wycierano mi aż do krwi znaki święceń z czoła i z rąk.
W tym celu tarto mi ręce i czoło cegłami.
Musiałem być śmiertelnie blady — zdaje się — drżałem.
Jest w nas coś odwiecznego, co nie może znieść hańby.
Straszno mi było też za ten lud płaczący głośno, w którym załamała się wiara — w Świętość.
Naprzeciw ołtarza w pierwszym rzędzie ławek siedział ponury hrabia N. ze swą córką.
Zauważyłem ich, lecz byli mi nieskończenie obojętni.
A zauważywszy to, cicho w myślach zmówiłem za nich Modlitwę Pańską.

Wyszedłem wśród gromady katorżników z więzienia gubernjalnego.
Wieziono nas cały miesiąc lichemi pociągami, które jechały nie więcej, jak trzysta wiorst na dobę.
Na Sybirze spotkałem tego tu żandarma Iljicza, był młodym, bardzo ludzkim dozorcą.

Minęło lat dziewięć.
Nie każdy wytrzymałby w pustymi nad Leną, gdzie tylko raz na rok przywoził parowiec listy, mąkę i proch.
Resztę trzeba było zdobyć samemu.
Miejscowość ta, zwana Bogodaj, słuszniej była przez katorżnych zwana: Nie daj Bog.
Żyliśmy w nędzy i w pracy nadmiernej.
Złoto leżało tam na powierzchni, wielkie bryły pełne złotych żył, nawet góry świeciły smugami samorodków.
Rzucili się tam teraz różni cudzoziemcy, rozpoczęła się nowa Klondajke.
Dzicy tuziemcy — nie zbierali nigdy tego złota — mówiąc, że je posiał Djabeł.
Klimat jednak był cudowny, jeśli ktoś nie umarł odrazu i miał co jeść — to już mógł być pewny zdrowia.
Rozrywką były mi kamienie, które zebrałem, obtłukując bryłki złota w wilgotnych minach podziemnych przy lampce kopcącej.
Po latach czterech zdjęto ze mnie kajdany, odkuto od taczki i pozwolono mieszkać na wolności.
Żyjąc w zorzach polarnych, założyłem stację meteorologiczną, objaśniłem zjawianie się pasów przecinających cały strop nieba i w punktach węzłowych kilka tęczowych słońc.
Wytrzymałem — i wytrzymałbym do końca, bo dusza moja zatonęła już w wierze głębokiej, jak Ocean.
Ale Bóg nie chciał.
Ba, jeśli rzekłem: Bóg, to nie dowodzi, żebym wierzył w sprawiedliwość porządku ziemskiego.
Niema nic głupszego, niż formułę cnoty rzucać na świat cały. Świat nie jest domem wychowawczym.
Nawet „w świątyni mroczną głąb idę, by wykraść nowy dywan“ — mówi Omar Chayam.
Świat jest chaosem, w którym twórcze moce silą się wytworzyć Kosmos.
Świat jest zbyt głęboki, żeby można było podłożyć pod niego morał.
A co do sprawiedliwości — przypominam czyjeś zdanie — że nie jest ona na tronie, ale w łożu: biedactwo śpi.
Inaczej, czyżby mogły dziać się morderstwa, męczenie natury przez ludzi, ludzi przez siebie wzajem? — np. wiadomo, iż na wojnie współczesnej jednych krzyżują, przepchawszy drąg przez muskuły karku, i przybiwszy do tego drąga ręce — — innym zaszywają powieki, puszczając więźnia między kręgi roztopionej smoły.
Doprawdy, wobec istotnego podłoża natury ludzkiej najdziksza zbrodnia nie powinna nas dziwić.
Wszakże powstaliśmy z ewolucji i kłapią w nas instynkty pawjanów, makich lub tych ludów w Afryce, które żywią się glistami.
Dziwić może tylko jedno, skąd się bierze świętość, prawość, poświęcenie, honor? większym cudem jest, że wszyscy ludzie naraz się nie wymordują i nie zjedzą, niż to, że czasem ktoś popełni zbrodnię, od której pójdzie mróz po kręgosłupie, jakby między ciało i koszulę wpuścić kawał lodu.
Ale życie zamrzone jest w czwartym wymiarze wierzchołkiem stożka. Dlatego dzieją się czasem dziwa.

Naprawdę zaczął konać organista, który ożenił się z bardzo ładną dziewczyną i został właścicielem dużej kawiarni w Kijowie.
Umierając, że nie wyzbył się demonicznego aparatu, wyjawił księdzu wszystko, jak było — chcąc jeszcze Mirę wysłać na Sybir.
Ksiądz odmówił mu rozgrzeszenia, jeśli nie wyjawi policji, że ja jestem niewinny.
Wziął ten ksiądz dużo na swe sumienie... jednych wracać do życia, drugich wpędzać w ciemny, straszny loch, gdzie przecież najczęściej kończą ludzie obłędem.
Rozbiegły się telegramy po świecie; naprzód do monarchy, a stamtąd do stacji, która była najbliższa tej kopalni, gdzie pracowałem.
Ale z powodu zimy telegram przeleżał — od miasta telegraficznego do nas było dwa tysiące wiorst. I dopiero latem przybył parowiec.
Z wielkiemi honorami posadzono mię w I klasie parostatku.
I znowu I klasą ekspresu, salutowany przez urzędnika do umyślnych poruczeń, jechałem wprost do Petersburga.
Tu miano mi przywrócić święcenia w katedrze, a godność obywatelską w ministerstwie.
Obchodziłbym się i nadal wyśmienicie bez tych dyplomów na człowieka, gdyby nie obowiązek pocieszenia moich parafjan.
W Petersburgu przybył do mego hotelu z wizytą hrabia Niezgnojowicz.
Twarz jego była zawsze piękna, ale oczy wydały się mieć więcej złośliwego blasku.
Drwiąc z Albina, opowiedział, jak ten głupiemi zeznaniami sprowadził na nich śledztwo, ale natychmiast upadło, nie poparte niczym.
— Doniósł Albin, że Mira podmówiła go, aby do mnie strzelał — ciągnął Hrabia.
Przypuściwszy, że tak, czyżby Mira nie mogła zgładzić zręczniej, np. wstrzykując mi kurarę, kiedy jestem w najwyższym podnieceniu, i kiedy byłoby tak pięknie patrzeć, jak w moich oczach wyraża się infernalne cierpienie, a ręka nie może poruszyć nawet palcem — i żaden muskuł nie drgnie na stężałej twarzy?!
Czy nie zechce ksiądz zobaczyć właściwej petitentki?
Mira jest w sali na dole.
Mira i teraz w towarzystwie, bo jako za pierwszą pięknością stolicy, ubiegają się o jej względy najświetniejsi arystokraci.
Jakże ksiądz teraz jest usposobiony względem nas? —
Mówiąc to, hrabia poklepał po głowie olbrzymiego mastifa, który przypomniał mi swych przodków w Oratowie.
Zdumiała mnie bezczelność zbrodniarza.
Wyjąłem rewolwer i, mierząc w głowę jego psa, rzekłem krótko:
— Tu psów takich się nie wprowadza. —
Wtym z ręki mu wypadła maleńka szprycka. Podjąłem ją błyskawicznie i nakłułem psa. Biedny pacjent po chwili stężał... tak, była to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych trucizn.
Hrabia zmienił ton i, wychodząc, zaczął płakać, że ma życie złamane. — Vous comprenez, j‘ai la vie brisée...
Dureń tylkoby jej nie chciał, prawda, księże? — rzekł, patrząc mi z rubasznym cynizmem w twarz.
— Dążył pan do zguby swego sumienia — odrzekłem obojętnie, rozchylając drzwi i każąc służbie zanieść nieżywego psa hrabiemu do powozu.
W parę dni odebrałem kartkę od Miry, uwiadamiającą, że w ważnym interesie musi mnie odwiedzić.
Weszła ubrana strojnie w ciężki czarny kostium.
Nigdy niebyła cudniejsza, niż teraz, ze swemi oczyma podkrążonemi od bezsennych nocy, z głębiami wzgardliwego smutku.
Powiedziała mi, że kazirodczy jej stosunek z ojcem został wykryty. Dowody przeciwko nim ma tylko jedna akuszerka. I że ja muszę tę akuszerkę zmusić do milczenia.
Śledzą już ich pałac i tu na kurytarzu zaczaił się ajent, pilnując, aby nie poszła na kolej — bo wtedyby ją aresztował.
Pojechałem natychmiast pod wskazany adres.
Zastałem osobę, której rodzinę znałem i która przyjęła mnie z serdeczną uprzejmością, jako jedna z moich dawnych parafjanek.
Ale dowiedziawszy się, że przychodzę od hrabianki N., akuszerka zaczęła dygotać. Padła mi do nóg, prosząc, by jej darowano życie.
— Nie chciałam wyjawić tajemnicy, ale wczoraj wezwano mię do księżny S.
Wchodząc do jej komnaty, zemdlałam.
Gdy mnie ocucono, zapytał mnie ktoś, co było powodem tego wstrząśnięcia.
Odrzekłam, że w tejsamej komnacie przed laty 9 byłam — przy rodzącej — i że tu zamordowano dziecko.
Zaraz pożałowałam tych słów, ale się stało.
Nic więcej nie rzekłam...
Czyżby to moje powiedzenie miało dojść wiedzy hrabiego?
Byłabym beznadziejnie zgubioną.
— Nie pani grozi teraz niebezpieczeństwo — odrzekłem — łatwo można było zbadać, kto mieszkał przed laty w pałacu...
Wezwano już służbę na śledztwo.
— Wyjadę natychmiast, nie znajdą mnie.
— Może byłoby najlepiej, żebyś pani wyznała swą winę?
— Jaką?
— Żeś zgładziła dziecko, twej opiece powierzone! —
Zalała się łzami i zaczęła swą opowieść.
— Było tak — przed 9 laty wszedł do mnie wysoki, piękny, niestary jeszcze mężczyzna.
Ofiarował mi 2000 rubli za pomoc dla rodzącej, ale pod warunkiem, że pozwolę sobie oczy zawiązać i przewieźć się, nie wiedząc dokąd.
Wahałam się, ale niedługo.
Ponieważ nie miałam praktyki, wysoka suma znęciła, bo wyprowadzała mię z nędzy.
Kareta powiozła nas, tak zakręcając i lawirując, że nie mogłam zupełnie zorjentować się, dokąd jedziemy — tym bardziej, że gruby szal był na mych oczach.
Zdjął mi go z pod woalki pan dopiero w komnacie sypialnej, gdzie leżała nadzwyczajnej piękności młoda osoba.
Pomoc była już nieodzowna.
Dziecko wzięłam i zaniosłam do drugiego pokoju.
Tam obmywszy, otuliłam w powłoczki, jak należało.
Wróciłam do chorej.
Była zadumana. Kazała mi nie wychodzić od siebie i zapuścić ciężką kotarę od drzwi, gdzie spało niemowlę.
Wycieńczona trudnym porodem nie mogła przemóc senności.
Lubowałam się szmaragdowym blaskiem jej oczu, tak różniących się z mrokiem włosów. Gdy zamknęła powieki, usłyszałam równy oddech; obowiązek mój kazał mi zajrzeć do dzieciny.
Na palcach cichutko wyszłam, uchylając kotarę i niesłysznie roztwierając drzwi.
Nie było niemowlęcia na otomanie. Bo kołyski nie przygotowano jeszcze.
Zabiło mi serce — przebiegłam pokoje, myśląc, że ktoś może niewprawną ręką zaszkodzić dziecku, rozwijając je z powłoczek.
Wpadłam aż do gabinetu wspaniałego — dywany grube stłumiły mój chód.
Stanęłam w progu niezauważona. Uderzył mnie piorun obłędu!
Ujrzałam olbrzymiego psa, który dogryzał resztki dziecka — i jeszcze główka wystawała mu z paszczy.
Magnat spokojnie patrzył, siedząc w szerokim fotelu.
Krzyknęłam przeraźliwie.
Pies rzucił się do mnie.
Ale straszniejszym od zwierzęcia wydał mi się ów pan.
— Milczeć — syknął. — Zapłacona pani jesteś — więc milczeć.
Doradzam milczenie bezwzględne pod groźbą natychmiastowej śmierci od kłów takich dwuch piesków. Zrozumiane?
Tu jest koperta z pieniędzmi.
Woal na głowę. — Milczeć — aż do śmierci! —
Odwieziono mię z temi samemi, co uprzednio, ostrożnościami.
Ów pan wyprowadził mię sam z powozu i rozwiązał ml zasłonę na oczach przed mym domem.
Odtąd go nie widziałam.
I może nawet zapomniałabym o tym wstrętnym zdarzeniu, bo czego nie widziałam już przez tyle lat... ale niezależnie od mej woli zemdlałam, znalazszy się niespodzianie w tymsamym ciemnym pokoju wobec rodzącej na tymże łożu... i przy takiej samej kotarze...
Odtąd już będę milczeć do grobu, przysięgam. —

Wyszedłem. Szarpały mię rozpacz — i mam li to wyznać — duma, iż duszę Miry zgubiłem: Ja — Ahryman, zawarty w księdzu.
Wszakże Mira inaczej obeszłaby się z dzieckiem, któreby kochała!
Mając złe przeczucia, chciałem zaproponować Mirze, aby uciekła za granicę z mym paszportem i w mej sutannie.
Pojechałem do pałacu hrabianki, by ją ratować — i kto wie? może jeszcze miłując!
Zatrzymali mię detektywi i z trudem zdołałem się uwolnić, wykazawszy, iż jestem naprawdę księdzem, którego sprawa była rozgłośna.
Zresztą nie było już mieszkańców pałacu.
Okutych w kajdany, odzianych w aresztanckie bałachony wywieźli prosto na dworzec kolei.
Monarcha był niesłychanie oburzony zwyrodnieniem ludzi tak kulturalnych...
Detektyw, widząc moje najgłębsze udręczenie, nachylił się życzliwie i rzekł mi:
— Za godzinę pociąg ich odwiezie, jeszcze ksiądz zdąży ich pożegnać... może jacy krewni... ja w to nie wchodzę... taka śliczna krasawica! Ikona! —
Wyszedłem, nie mając żadnej decyzji, ale gdym uprzytomnił, że jestem najwinniejszy w tym dramacie, że muszę pożegnać niewinnych, zawołałem praliotkę. Kłusak w kilka minut pędem szalonym podwiózł mię aż do dworca.
Tłum cisnął się przy wagonach.
Dzwonek uderzył.
Z poczekalni wyszli więźniowie, otoczeni żandarmami.
Mira poznała mię.
Spojrzała we mnie mrocznemi, jak mrok Syryjskiej nocy, gwiazdami —
długo, głęboko.
I westchnęła.
Wtedy, ach — w nagłej błyskawicy zrozumiałem, ze miłość jej miała prawo wymagać ode mnie miłości Ahrymana, każąc mi nocy owej w sadzie nad rzeką w księżycu — abym ją wywiózł na koniec świata...
Uczułem się winny już i wobec siebie — i nie wznosiłem oczu.
Pociąg ruszył.
Wtedy przeżegnałem ją krzyżem.
Ona wzdrygnęła się — krzyknęła „mai“ — i pogroziła mi pięścią.
Przez czas dłuższy nie widziałem Miry.
Nie skończyło się wszystko na tym... tu jednak wrota mej spowiedzi — zamknę.
Przywrócono mi święcenia. Wyjechałem za granicę na studja — zostałem badaczem religji.
Znałem osobiście i Renana i okultystów. Niema już teraz mowy o wierze z kopalń katorżnych...
A jednak... religja ma była najgłębsza, święcenia me najrzetelniejsze —
wtedy, gdy wokół mroczniała pustynia — a na niej ja, człowiek cierpiący, znieważony w swej głębokiej, jak piekło, Miłości.
Nade mną unosił się, jeśli wierzycie jeszcze w to słowo:
Bóg.
Który jest niczym innym, jak błyskawicowym Sensem otchłani życia, staczających się w pozorny Absurd.

— Tak, to istotna brama Wzniosłości — zaczął Piotr.
Tylokrotne zwycięstwo nad zmysłowością, nieco śmieszne z punktu widzenia radości życia i nazbyt zimne, jak lodowce And wobec żaru tropikalnych dolin kobiecego serca... Ale nie będąc w tej dziedzinie znawcą, milczę i podziwiam. Lecz jedna rzecz mię oburza. Jak można było pozwolić hrabiemu tak długo żyć i prosperować? niczemu bardziej nie jestem przeciwny, niż owej sławetnej etyce „niesprzeciwiania się złemu“.
Księże szanowny, jeśli nie znasz bramy żelaznej — jeśli nie byłeś nigdy wykonawcą sprawiedliwości — nie masz wielkiego sumienia.
Czyżby nad duszą polską rozwinął się już trujący sofizmat romansu Dostojewskiego Bracia Karamazowy? Aliosza Karamazow rozpieszcza djabła Smerdiakowa, zamiast go zgnieść — w osobie własnego ojca! Brat Iwan stał się Inkwizytorem Jehowy! Dla czegóż to, księże, uznałeś siebie za gorszego jeszcze, niż był ów Niezgnojowicz?
Który z polskich myślicieli zgodziłby się na taki bezsens wyznania, że w sobie ma nietylko prometeizm, heroiczny pęd dawnego Arja, który w imię Boga swego stał lat dziesięć w lesie, trzymając węgiel w ręce — wśród nocy mroźnych zimowych, wśród dni upalnych znojącego lata. Ale że ten moralista w znaczeniu wyższym — moralista jako twórca wartości moralnych — jest zarazem chorym psychicznie mikromanem i uznał w sobie — ot Smerdiakowa, podłego raba, urodzoną nikczemność... —
Mroczno spojrzał na zuchwałego pytacza ksiądz.
Nie odrzekł nic.
Chodził po komnacie z założonemi rękoma.
— Nie, nikogo nie znalazłem w swych podziemiach, kto byłby Smerdiakowym... Ale istotnie bywa tam ktoś inny straszliwy...
Nie dowiesz się, kim on — nie dowiesz się tego, mój Panie.
Tak — teraz widzę do dna, że nie potrafię nigdy odkryć siebie przed publicznością! — mówił ksiądz w silnym wstrząśnieniu. — Nadaremno spisywałem w księdze tej (podjął ze stołu duży wolumen oprawny w skórę) — Silva rerum mojego życia...
Weź, ogniu — me wyznania...
Zycie najdumniejsze obywa się bez sędziów i nie zechce być oglądane przez tłumy ciekawych... —
Piotr rzucił się do ognia i chciał wyrwać stamtąd księgę.
Przemożna ręka księdza odepchnęła go, jak piórko.
Mówił ksiądz już spokojnie.
— Tak, zabiłem... choć nie ręką... Miłowałem nadzwyczajnie... choć nie zmysłami... Nie wspomnę już ani okoliczności ani kraju, w którym się to działo.
Tajemnicze morderstwo wstrząsnęło wszystkiemi umysłami badawczemi w Europie.
Nie aresztowano mnie tylko dzięki mej opinji w świecie naukowym i religijnym.
Wyznanie swe wypowiedziałem w ogromnej sali sądowej... na cudzej ziemi... Zapadał już mrok... nie zapalano lamp, gdyż stan mój nerwowy był opłakany. Hamowałem się, by nie łkać... Taka rozpacz dusiła mię za utraconą Świątynią.
Nie dopuszczono nikogo z publiczności.
Uwolniono mnie jednomyślnie.
Jeden z sędziów notował me wyznanie.
Potym zapytał, czy pozwolę publikować.
Zabroniłem. Doręczył mi. Wszyłem je tu między Silva rerum... Spalone już? Tym lepiej.
Teraz opuszczę Cię, Piotrze, na krótko. Muszę zasnąć — jakąś godzinę, nie dłużej. Jeśli z Chrystusem nie mogli wytrwać apostołowie przez całą noc, to i mnie wybaczysz, miły gościu.
Jest druga, O trzeciej odwiedzę cię tu, a jeśli chciałbyś wykąpać się i przebrać — masz tam wszystko przygotowane w łazience.
Ledwo wyszedł ksiądz, Piotr skwapliwie sięgnął szczypcami do ognia i wydobył płonącą księgę. Mimo oprawy z grubej skóry ogień przeżarł już większość księgi, która, urągając wysiłkom płucnym Piotra, płonęła. Aż porwał ją i zagasił, otuliwszy więziennym bałachonem.
Rozsypał się rękopis w popiół czarny.
Kilka zaledwo kart czytelnych, pożółkłych od ognia.
Zastanowił się — strach go ogarnął, że może postępuje źle... Ale gdy rzucił okiem i ujrzał, że to jest właśnie ów akt sądowy na specjalnym, widocznie trudno gorejącym papierze, Piotr uznał z największym wzruszeniem, że chyba przeznaczenie każe mu spojrzeć drobną szczeliną w głębie tej dziwnej postaci Bohatera katorżnika... Rękopis krótki... języku obcym: odczytywać musiał po kilka razy, zanim ogarnął wszystko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.