Xiądz Faust/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to latem — walczyłem, wiodąc oddział Kurpiów, wśród puszczy Kampinoskiej... Powstanie wrzało w pełnej sile.
Szczególnym okrucieństwem względem nas odznaczali się starowiercy.
— I koloniści niemieccy — dodał Piotr.
Zachmurzył się ksiądz.
— Jeśli waćpan wszystko wiesz dokładnie, mówić nie potrzebuję. —
Piotr zamilkł, jakby Harpokrates, bóg milczenia, nietylko palec położył mu na ustach, ale ściągnął je olbrzymią żelazną kłódką. Istotnie, opowiadający, jak medjum zamknięte w swej aurze, nie znosi budzenia go dźwiękami obcemi. Widać było, że ksiądz zapada w medjumizm swych myśli.
— Był oddział ze samych starowierców. Straszni fanatycy... nas mieli za wcielonych djabłow, służących Antychrystowi. Wieszali bez pardonu każdego powstańca.
Wtym pikiety doniosły mi, że ten właśnie oddział starowierców, złożony z samego ochotnika, a więc nieobjęty kodeksem wojny, kąpie się w wielkim stawie poblizkiej wsi.
Zrozumiałem niezwykłą sposobność, gdyż obecności mego oddziału nikt z nieprzyjaciół nie podejrzywał. Owszem, sądzili, że znajduję się o mil dwadzieścia, gdzie byłem dnia onegdajszego. Wziąłem jedynie oddział kawalerii, każąc Kurpiom pieszym iść forsownym marszem przez lasy naprzełaj.
Co pary w końskich płucach gnał szwadron, tj. około 80 ludzi zbrojnych w najlepsze sztucery, piki i szable.
Przelecieliśmy jak wicher przez wieś.
Wypadliśmy przed staw — który był głęboko wśród wzgórz.
Jeszcze nie było widać kąpiących się.
Starowiercy zachowali się z dziwnymi, jak na wojnie podjazdowej, niedbalstwem.
Nie postawili czat.
Kazałem kawalerzystom mym co prędzej okrążyć i łańcuchem staw zagarnąć.
Na me silne gwizdnięcie nagle wdarli się ku wzgórzom, celując ze sztucerów w gromadę hałasującą, chlupiącą się w wodzie z dzikim radosnym rozuzdaniem.
Spiekota bowiem była straszna, samo południe.
Ujrzeli nas, jakby Demonów śmierci. Nastała martwa cisza.
Nie mogli uchwycić broni, ta była w kozły złożona na łące nieco zdala od brzegów.
Zresztą strzelać w górę pod słońce... nie przydałoby się na nic.
Stałiśmy, biorąc ich na cel, jak kaczki. Dwadzieścia strzałów dając na minutę, mogliśmy w ciągu minuty położyć tysiąc sześćset trupów.
Kilkuset ludzi wynosił ich pułk.
Zawyli brodacze... pouklękali wszyscy w czarnym grzązkim mule i zaczęli modlić się do nas z rękami wzniesioneni.
— Batiuszki, pomiłujtie!...
Cobyś pan wtedy zrobił na moim miejscu, będąc dowódcą oddziału? —
Zaświeciły oczy Piotrowi, zbudziła się w nim nagle furja walki. Srogie oczy Walkirji z lancę lecącej zabłysnęły mu fosforem piorunującym.
— Wystrzelałbym bez pardonu co do jednego... ha! mieć naraz kilkuset takich!... wystrzelałbym mierząc nie w głowy, ale w środek ciał, aby długo męczyli się, ginąc na skwarze.
Miałbym uznanie dla wojska właściwego, które spełnia swą powinność... wojsko wziąłbym do niewoli i wypuścił, odjąwszy broń. Tych zaś — — nie, nie!... wstrętne mi jest miłosierdzie, gangrenujące duszę polską... Walka straszliwa, bezwzględna, sroga...
— Wiem. I ja czułem tosamo. Zanadto dobrze znałem historję Rzymu i kondotjerów renesansowych, abym nie pochwalał bezwzględności czynu w chwilach wyjątkowych.
Ale musiałem tu liczyć się z duszą narodu polskiego. Zapytałem chłopów mych, którzy, jak posągi nieruchome, stali, czekając sygnału.
— Co zrobić, jak myślicie, chłopcy? — zapytałem.
— Ognia i zarąbać! — odrzekli hurmem.
To nie mówił Król Duch narodu. Tłum zawsze ma instynkta niższe, niż jednostki, z których się składa.
Ogarnął mię mistycyzm przyszłości.
Zrobiłem wielki krzyż nad tym tłumem starowierczym.
Kazałem broń zabrać, złożoną w kozły.
Zażądałem przysięgi od starowierców, że, dobrowolnie wstąpiwszy do wojska — dobrowolnie wyjdą z szeregów.
Niewiadomo czemu wszyscy — i moi dzielni Kurpie, którzy już przybyli od lasa, gotowi walczyć, — mieli też łzy w oczach.
A to było z radości, że dusza zaprzeczała faktom zwierzęcości.
— Pozwól mi rzec, księże, co sądzę: Dusza gubi wszystko w Polsce. Za górnie, za mistycznie, za niemożebnie chcemy mieć życie. I dla tego życie realne przeobraża się u nas w taką nędzę.
Minęły czasy tych wiejskich idylli, które opisywał Lenartowicz: sianożęcie, kościółek, zbieranie malin... W Polsce zabrudziło się życie ziemne, bo gdzieś na niebie malowano freski... Zemściły się ideały... Upokorzenia młodości w gimnazjum, nędza rodziny, najbrutalniejsze traktowanie idei odrodzenia przez tłum żuiserów, sądzących świat z wyżyn automobilu, gumowej dorożki i prosperującej kamienicy...
Trzeba silnej żelaznej pięści, któraby samych Polaków umiała utrzymać w karbach. Ta pięść musi wynosić jednocześnie bramę wolności i posłuszeństwa. Czy w czasach waszych znano tę mękę, gdy wojownicy zmieniali się w bandytów, a naród niewalczący — w gromadę tych brudnych bronzowych antylop, zwanych Guanaki, które kopią, kąsają i plują, kiedy do nich podejść z zamiarem rozwarcia bram ogrodzenia?...
— Bandytyzm w powstaniu? a jakże miało być inaczej? naród, który nie zwycięża, musi chemicznie rozłożyć się na tchórzów i rzezimieszków. Chyba, że głęboka wiara utrzyma ludzi i nawet wzniesie na wyżyny rozwoju jeszcze doskonalszego, pracy pełnej ofiary i zaparcia się.
Dla tego u nas jest to i tamto, i było tamto i to.
Wiele utworzyło się band, które pod firmą powstania napadały na dwory i rabowały, co się dało.
W lasach Hrubieszowskich jedna taka banda zagościła u zamożnego obywatela w Stryjeńskiej Woli.
Wziąłem pięćdziesięciu konnych i przebyliśmy w trzy godziny dzielące nas pięć mil.
Ta hołota jednak nie zapomniała umieścić pikiety. Byli to niegdyś tędzy żołnierze.
Podchodziłem do pikiet w mundurze swym polskim pułkownika — ale dostawszy raz w swe ręce takiego wartownika, łamałem mu karabin o kamień i kazałem go aresztować.
Wziąłem dwuch mych żołnierzy najmłodszych, po lat piętnaście, dzieci zatym, wszedłem do pałacu, który huczał od gwaru. Wtym ujrzawszy, iż na pierwszym piętrze odbywa się orgja, posłałem po czterech starszych żołnierzy i wachmistrza. Malców mych postawiłem u wejścia. Z żołnierzami wkroczyłem na górę, rozwarłem drzwi.
Kilkudziesięciu bandytów z orzełkami u czapek buzowało przy stole, na którym obok mięsiw i antałów z winem leżały nagie dziewki folwarczne. Można było je odróżnić po grubych stopach i potężnych torsach od delikatnych panien, zresztą, te były zalane łzami.
Strasznym był widok ich ojca obywatela, który powiesił się na żyrandolu, nie mogąc tego przeżyć.
Wyuzdanie przelewało się poza wszystkie tamy. Tylko dowódca ich siedział ponury z głową opuszczoną. Słyszałem, iż był to człowiek, który wściekł się i zawziął w sobie na los, a to z powodu, że tyfus plamisty zabił mu niedawno żonę i troje dzieci. Ten w swoim rodzaju bajroniczny Lara, mszczący się na Losie Bogu, mógł wzbudzać litość, ale nie było już dla niej miejsca w mym znieważonym honorze Polaka.
Cztery karabiny kazałem wymierzyć w łby najbliżej siedzących — i, wstąpiwszy do sali, donośnie krzyknąłem:
— Waruj, łajdactwo! —
Porwał się tylko dowódca ich, spojrzał na mnie i, z flegmą wymierzywszy sobie z krucicy w usta, wypalił. Usta wypełniły się dymem i krwią, runął.
Nastało milczenie.
Krótko, nie szczędząc barw na odmalowanie nikczemności, wykazałem im, co uczynili.
Nastała tu, jak dla starowerów, spiekota — tylko — ze wstydu na policzkach.
Jednemu za drugim kazałem wychodzić.
Każdemu z nich zdzierałem szlify, wachmistrz zaś — chłop sześciu stóp i ośmiu cali — wychodzącego brał za kark i, zrzucając ze schodów, uderzał nogą uzbrojoną w ostrogę tak, że rana szła od krzyża aż do pięt.
Folwarcznym dziewkom kazałem rozdać medaljony z Matką Boską i puścić wolne.
Owe panienki zaś — stały się wszystkie siostrami miłosierdzia.
— —
Tejże samej zimy resztki mego oddziału, pędzone jak dzikie zwierzę po kniejach i moczarach Polesia, zajęły wzgórze pod Mozyrzem. Jest to tak zwana Poleska Szwajcarja. Szerokie góry okryte lasami, pełne jarów — nad rzeką Prypecią...
Ukryci za pniami zwalonych drzew i mając plecy zasłonięte lasem, a na przodzie trzy granatniki, czuliśmy się bezpieczni.
Dopadli nas Rosjanie.
Ich strzelcy rozsypali się tyraljerką, lecz my, choćby już z natury położenia, byliśmy górą.
Pułk kozacki ukrywał się w lasku, unikając granatów. Nagle widzę: zdecydowali się na atak, okrążając nas pochyłością wzgórza, które z jednej strony łagodnie zniżało się ku dolinom.
Kazałem porucznikowi artylerji, który był panną z wysokiego rodu, przyjąć granatami, podpuściwszy kozactwo na trzysta kroków.
Tyraljerzy rzucili się na nas — było ich kilkanaście rot. Siła ogromna, jak na stu dwunastu strzelców.
Ale dawaliśmy sobie rady, nie dopuszczając do ataku na bagnety.
Nagle słyszę, granatniki milkną. Widoczna zdrada.
Tyraljerzy rzucają się na nas jak wściekli. Odpieramy ich z najwyższym trudem.
Zapóźno! Widzą nad sobą wspaniałych oficerów kubańskiego pułku, ich czerwone koszule, olbrzymie papachy — w jednej chwili mnóstwo spis, chmura szabel, kilkaset wystrzałów ku nam z góry od siodeł końskich...
Skomenderowałem oddziałowi cofanie do lasu, sam jednak, zarzuciwszy na siebie opończe zabitego czerkiesa, zwróciłem konia do owej panny i, ujrzawszy ją w objęciach kubańskiego oficera blondyna, wypaliłem mu w skroń.
Ona nie broniła się — porwałem ją na siodło. Nie uśmiechaj się pan (Piotr nie uśmiechał się wcale), umiała ona palić z armat, jak wy z papierośnic — lecz teraz nie miała niczego prócz szabli, którą jej wydarłem z nadwichniętej ręki.
Nasi Kurpie, walcząc już nie o życie, zdołali jednak ocalić się w gęstwinach puszczy.
Wpadło na mnie z pół seciny kozaków, chcąc brać żywcem.
Wąwóz dziwnym trafem pozostawał otwarty, ale był stromy.
Nie było rady — z pod szabel kozackich wykręciwszy konia, rzucam się z koniem i z nią w śniegiem zasypany jar. Leciałem w powietrzu ze trzy piętra. Aby jednakże koniowi nie złamać kręgosłupa — skoczyłem oddzielnie z mym ciężarem, konia trzymając za uzdę.
To lecenie w powietrzu było dziwną chwilą — zapomniawszy, czy nie mogąc uprzytomnić, że mam przy sobie zdrajczynię, ścisnąłem ją w tym śmiertelnym skoku, jak najdroższą istotę.
Runęliśmy aż po uszy w śnieg.
Za nami posypały się gradem kule, ale nie trafiając.
Miły mój koń nie uszkodził się również. Wychlusnął szczupakami na brzeg wzgórzysty, my, ciągnąc się za uzdę, doszliśmy do konia i wtedy brzegiem urwistym wśród gęstego lasu znikaliśmy z oczu wyjącym z wściekłości kozakom, którzy nas ostrzeliwać już nie mogli.
Niestety, ujrzałem, że krew sączy się z wronego — kula mu rozdarła biodro.
Wyszliśmy na drogę. Wśród zapadających ciemności leciałem, jak upiór z ballady, trzymając przed sobą na siodle Lenorę.
W sercu nie było mi do ballad. Ojczyzna skonała na tym wzgórzu. Zatrzymałem konia. Wśród nocy nasłuchiwałem moich strzelców, Głucha cisza. Uczułem wstręt do życia. Nigdy rzymsko‑katolicki porządek świata nie wydał mi się więcej niedorzeczny.
Walczyły we mnie dwa uczucia — jedno, to obwiesić na tręzli pannę, konia i siebie. Drugie — uczucie najwyższej ciekawości, co mogło heroiczną kobietę skłonić do zdrady?
Koń spływał krwią, trza maszerować. W tym usłyszeliśmy głuchy tętent. Pogoń! Zostawało tylko znowu webrnąć w śnieg tak głęboki, że aż po kolana i wszyć się w gęstwinę lasu.
Marzłem, gdyż byłem nawet bez kożuszka wojskowego, zrzuciłem go w czasie bitwy. Opończa czerkieska zleciała mi w czasie naszego spadania.
Chciała mi panna oddać swój kożuszek.
Ma się rozumieć, kazałem jej milczeć.
Uszy i stopy miałem już jak w kleszczach ściśnięte.
Mogła teraz bez przeszkody czynnej z mej strony zawrócić się i uciec — lecz owszem pomagała mi brnąć przez puszczę.
Ubrana cieplej ode mnie, na nogach miała futrzane buty, czego jej mocno zazdrościłem.
Za kołnierz i za rękawy sypały się grudy zlodowaciałe. Po skrzypieniu śniegu poznałem, że było już ponad piętnaście mrozu.
W ciemnościach nieraz padamy na łeb w zdradnych poleskich kępach, które wystają z bagna na łokieć. Chodzi się jak po gąbkach, przy osunięciu zaś, nogi lecą w głęboki dół.
Koń znosił wszystko, lecz stękał jak człowiek niesiony po operacji chirurgicznej i utykał. Nie mogąc wytrzymać tych jęków, porwałem go za szyję i zapłakałem.
— Waćpan nie poświęcaj się dla sprawiedliwości — rzekła mi towarzyszka — strzel do mnie bez zwoływania na mnie sądu. Jestem winna, to chyba jasne.
Weźmiesz sobie wtedy mój niepotrzebny kożuszek i moje futrzane buty.
Życie twe, pułkowniku, więcej jest warte od twej cnoty.
Oto mam rewolwer, pozwól mi, że zakończę ze sobą.
— Waćpani ulubił się ten oficer? — spytałem ostro, idąc dalej w śnieg.
— Zamilczę chyba. Bo jeśli powiem, to wyglądałoby na usprawiedliwianie. Winna jestem bezwzględnie.
— Któż to był?
— Mój brat.
— Po Adamie i Ewie?
Przepuściła zły koncept.
— Pochodzę z rodziny mieszanej. Według Mikołajewskiego prawa, córki były katoliczkami za matką, synowie prawosławni.
Mój brat oddany do korpusu; bił się z kaukaskiemu wolnemi ludami i zapomniał o tym, że Polska istnieje.
I my o nim chcieliśmy zapomnieć.
W czasie bitwy nagle poznałam go — on, krzyknąwszy; Anielcia! pędził ku mnie... W jednej chwili porwał mię w objęcia... Wśród łez szczęścia zapomniałam, że kanonjerzy stoją bezczynni — wtym brat mój zaśmiał się dziko i z rewolweru powalił trzech moich kanonjerów — jednocześnie ściskając mnie lewą ręką, abym nie mogła się bronić.
Runęła chmara kozacka, ukryta w dąbrowie — i te trzysta kroków, dzielących nas, przebyli w minutę.
Rzekłam bratu memu:
— Włodziu, jesteś najpodlejszym z ludzi. —
On mi odrzekł: — Wiem. Ale Polski nie cierpię. —
I byłam pomszczona, kiedy twoja kula, pułkowniku, przebiła mu oko i mózg. Miłowałam go nad życie!... —
Las wydawał się nie mieć końca.
Tym lepiej dla nas.
Niełatwo znajdą kozacy trupy miatieżników. Obojętnie myślałem o śmierci.
Pragnąłem jedynie — raz ostatni ujrzeć ogień — i przy ogniu odebrać sobie życie.
Na domiar nieszczęścia wicher zaczął wstrząsać drzewami. Mróz stał się czymś piekielnym.
Nie odzywaliśmy się więcej.
Było już blizko północy — wyszliśmy na szeroką polanę.
Zamroczniało przed nami coś jakby chata. Schronisko dla gontarzy leśnych.
Rozchyliłem dźwierze.
Namacałem kupę zmurszałej słomy, kilka dranic nieprzerobionych na gonty lub niecki.
W żaden sposób drew szablą urąbać nie mogłem, zamiast rąk miałem wrażenie dwuch kłonic ciężkich, które mi przypięto do ramion.
Wtedy ona szablą nałupała drzazg, przyrzuciła rogoży. Nastała chwila takiego wyczekiwania, że aż pot wystąpił mi na czoło.
Siarniki mokre — pełno bowiem śniegu zlodowaciałego miałem w kieszeniach i pod mundurem. Zamokły: jeden i drugi i dziesiąty już odleciały bez najmniejszej iskierki.
Z apatycznie sennym wzrokiem wtuliliśmy się w kąt, mróz nam zaczął zatrute swe igły zapuszczać.
Modlić się jeszcze nie umiałem. Watykan ma umiejętność wyrabiania modlitewnego stiuku i ornamentu. Jeśli dom wiary się zawali, ornament nie utrzyma nikogo.
Wtym usłyszałem trzask stali... To moja towarzyszka uderzała szablą o szablę i rzucała snopy iskier na mech wydobyty ze ścian.
Takie to proste — ale było wtedy jak cud.
I cud się stał.
Zabłysnął ogień.
Zmieniłem się nagle w Indusa — jestem przy boskich narodzinach Agni — zamiast haomy, którą mógłbym ogień rozjarzyć — mam łzy cisnące się do oczu...
Umrzemy więc przy ogniu! w jasności Boga ziemnego!...
Przenikliwy aż do serca eter przenika mię. Dorzucamy drewek, potym wielkich szczap... Ogień, jak wielki złoty dach zdaje się ogarniać nam serca skrzydłami — Zaszumiała lodowata, posępna, marami upiorów szemrząca, puszcza.
Niech szumi i straszy... nam dobrze tu umierać.
W złoto rubinowym jeziorze my dwoje i poczciwy mój raniony koń, któremu podrzuciłem zeschłych sitowi, aby żuł.
— Jasno jest umrzeć przy ogniu — rzekłem.
Zgodziła się skinieniem głowy.
— Rozbierz się waćpani — mówię bez najmniejszej złej myśli — odzież swą wysusz przy ogniu.
Narzucę twój kożuszek i wyjdę, aby nie krępować. —
Nie miała wyboru, febra ją trzęsła, widać wyczerpała się straszliwym wysiłkiem tego marszu w śniegu po kolana przez tyle godzin... Owionął ją potym mróz, gdy przez pół godziny wykrzesywała ogień...
Tymczasem nałamałem w lesie ogromną naręcz chróstu i gałęzi.
Niecny mróz z wichrem napełniał mi płuca śluzem i krwią.
Nie mogłem już mrozu wytrzymać. Minął kwadrans.
Zastukałem.
Nie ma odpowiedzi.
Ponowiłem stukanie, strach mię ogarnął.
Tylko koń dziwnie jękliwie zarżał.
Rozchyliłem drzwi i prędko wsunąłem się, aby nie wypuszczać ciepła z izby.
Widok był cudowny — centaur obudził się we mnie.
Rozwiesiwszy na tyce amarantową koszulę — leżała przy ogniu naga tak blizko żaru, że uczułem skwarzenie ciała. Koń pochylił głowę ku jej włosom — nieruchomo trwał, nawet na moje wejście uszami nie zarżał.
Porwałem ją i odsunąłem — omdlała; serce biło. Okryłem ją czaprakiem. Żar podzwrotnikowy, ogień walił aż pod sufit, grożąc, że chatę zapali... Smolne kłody, hucząc, strzelały jak z rewolweru i zalewały się lazurową roztopioną żywicą...
Twarz jej prześwieca różowym odblaskiem konchy morskiej; oczy, nie widzące nic, lecz otwarte, niby u lunatyczki, świecą księżycowym poblaskiem.
Łuk bioder przegięty wkształt fali, która wzniosła się, płynąc.
— Cudzie życia — pomyślałem.
Wybuchło we mnie pragnienie wina gorętszego, niż esencje Etny.
Wszystkie kodeksy świata ustępowały we mnie wobec szału namiętności i zgonu.
Przypomniałem o ślubie swym w klasztorze San Onofrio — i ślub ten wydał mi się nagle czymś tak lichym, jak listek zeschły, unoszony przez wspienioną rzekę Missisipi.
Walka w boju zawsze podnieca zmysłowość. Stąd owo gwałcenie miast zdobytych, stąd owa bezwstydne przemowy Napoleona do grenadierów, stąd niesłychanie wulgarne zaklęcia Chłopickiego, któremi sadził, wiodąc kolumny do bohaterskiego ataku na Saragossę — ów zwykle wytworny i absolutnie dżentlmeński gienerał.
Żar ognia był mi tym, czym Kapua dla żołnierzy Hannibala.
Dość, że — — cała Horticultura animae przeryta już była wezbranemi wiosennemi potokami Centaurycznej woli.
Nie miłując jej, pożądam; rozpętany jestem, jak szatan i zrywam wszystkie łańcuchy. Nie wierzę w nieśmiertelność, w nic, w nic! chcę wrócić do dawnego pogaństwa. I nie być księdzem.
Otóż teraz, wpatrując się w to, co było mi niegdyś tak znane i tak uwielbiane, w wspaniałe ciało kobiece — usłyszałem nagle jej sława w lunatyzmie czy zemdleniu:
— Włodziu, jesteś najpodlejszym z ludzi. —
Zamarłem w sobie — i nagle przeraźliwa otchłań zdała się rozwierać u mych stóp.
Bo nie byłem jednym z tych, którzy niewolniczo przyjęli kanony i zachowują je dla oka przełożonych i gromadki wiernych. Dla mnie nie istniał żaden nakaz zewnętrzny, ale miewałem chwile tak głębokiej wizji, że Duch mię wypełniał, zdał mi się okiem, przez które patrzyłem na wszechświat.
Nie ten Duch natury, swawolnemi pląsy igrający na tokowisku cietrzewi, lecz straszliwy Duch Synaju wewnętrznego, który każe w naprężeniu woli wznosić się do Nadczłowieczeństwa.
Może tu drwić kabotyn literacki, żuiser salonowy i jakiś babiszon, dążący do „wyzwolenia“. Lecz mówię ja, który posiadałem niejedną z Wener świata, iż długo czekałem na wezwanie Boga, lecz raz uznawszy Go — we własnej wolnej mojej woli tworzącego — już go zdradzić nie mogłem.
Usunąłem się w kąt — i jakby szatan zawył na łańcuchu, tak ja targnąłem się w sobie. Wreszcie postanowiłem zakończyć już swe życie.
Na to miałem prawo.
Po pierwsze, nie znoszę śmierci w łożu wśród lekarstw. Nie znoszę też śmierci od starości — kiedy ciało staje się już pomarszczonym owocem Morza Martwego.
Śmierć musi być wzięta w chwili, gdy przełęcz życia już zdobyta — i odtąd rozpocznie się już potykanie w dół.
Jedyną omyłką w mym rozumowaniu było, że stałem dopiero u stóp góry, na którą trzeba się jeszcze długo wspinać.
Co innego teraz... teraz jestem gotowy i już naprawdę wolny...
W śnie lunatycznym powstała, nie czując swej nagości. Mówić poczęła wizjami proroczemi.
Mówiła o budowie Kosmosu i drganiach słonecznych, opisywała planety i twory, które tam zamieszkują.
Mówiła wreszcie o Polsce ze smutkiem, ale jakby zoczywszy świetlany punkt, wytężyła wzrok — zaczęła iść ku niemu, powtarzając wciąż: wodzów nam trzeba — nadludzi! — Doprawdy, jeśli nieśmiertelność bywa połączeniem najwyższego natchnienia duszy z wolą wieczystą — przy kształtach fizycznych, odpowiadających Nike skrzydlatej — ona była: nieśmiertelna, naga, nagością marmurów — kościelna!...
Nie wiem czemu, byłem pewny, że jest ona z rasy kapłanek w Arkonie, które wieszczyły wojskom Słowian.
Gdybym był Rytygierem z Króla Ducha, postawiłbym ją na tarczy jak posąg i niósłbym między wulkany islandzkie.
Ocknęła się — dusza odleciała od niej, niby ptak ogromny śnieżny w purpurowy zachód — zgasło słońce Jaźni...
Została naga, ładna o śmiałych rysach kobieta. Przetarła oczy. Ujrzawszy swą nagość, zdziwiła się.
Ujrzawszy mnie, zaśmiała się.
— Co ze mną? —
Szybko pociągnęła ku piersiom czaprak, ale przez to obnażyła się znacznie więcej, niż dopuszczała wstydliwość, choćby Nauzikai piorącej bieliznę.
Widząc, że nie jest już odziana natchnieniem, chciałem wyjść.
— Śniło mi się — rzekła — że jestem kapłanką w dawnej słowiańskiej Wenecie. A ty moim kochankiem — i kąpiemy się w morzu. Wstydzisz się mnie?
Wszakże mamy umrzeć — ja pragnę być miłowana... Ty byłeś mi zawsze taki dziwny — chmurny, wiecznie na szczytach lodowych.
Pozwalasz mi, żebym podeszła? —
Milczałem. Wiem, co takie milczenie oznacza: nagłe bez pamięci wtopienie ust swych w zatoki wiśniowe jej ust, załamanie wszystkich praw w tym jedynym, które z mężczyzny czyni Gryfa czarnego, rzucającego się na morze kobiece, aby je wchłonąć... Zaszumiała mi puszcza pieśń dziką tysięcy wojsk Króla Ramy, co szedł walczyć za swą umiłowaną...
Trwało milczenie i już wyraźne z jej strony oczekiwanie. Wreszcie spojrzała.
Wyciągnęła rękę ku mnie.
Musiałem zblednąć straszliwie, bo zapytała: — Miły! czy nie wierzysz mi, że ja ciebie kocham? czy nie wierzysz sobie, że umrzemy za chwilę przy tym ogniu?
— Jestem Księdzem — wyrzekłem, jakbym mówił — jestem zbrodniarzem.
Nie wiem, kto we mnie, wbrew mej świadomej woli, to wypowiedział.
— Odwróć się waćpan — odrzekła nagle, kombinując wszystko.
Zwróciłem się, patrząc przez szparę w dal śnieżną, gdzie kurniawa szalała w poświetli gwiazd. Ona ubrała się momentalnie, a ja, nagle pożałowawszy wszystkiego, chwyciłem ją w objęcia.
— Ksiądz pamięta, że przegraliśmy bitwę. Trzeba więc drugą wygrać... Tak zaiste, trzeba dowieść przed sobą, że jest świętość, ja wiem, że nie jesteś duchownym z nakazu niczyjego. Słyszałam, że mówiłeś umierającemu: — żałuj, zuchu, że opuszczasz tę cudną ziemię. — Mówili, że sam dla siebie w lesie odprawiałeś co dnia mszę. Nie słuchał jej nikt prócz ptaków — i prócz sumienia twego.
Otóż jesteśmy już oboje na wyżynach. Umrzyjmy więc.
Chcę tylko wyjrzeć jeszcze na gwiazdy.
— I ja — odrzekłem.
Wyszliśmy z chaty, kotłowało się pod niebem straszliwie: chmury, gwiazdy. Na ziemi zamieć wśród lasu zaorywała drzewa w brózdy, szalejąc, gwiżdżąc — jak obłąkany Tomko w królu Lirze.
W tym, wpadszy tu na polanę, burza zawyła, tańcząc jakiś sabat czarownic.
Objąłem wpół moją najmilszą i patrzyliśmy w świat, mając go pożegnać za chwilę.
Nagle ona mnie chwyciła za rękę.
— Patrz!
Z lasu wyszła gromada jeźdźców, pochodniami oświecali sobie nasze znaki na śniegu.
— Kozacy z dwoma oficerami. Uciekać niemożliwe, koń ranny, a my dwoje. Trzeba ogień zgasić. Nie dajmy się wziąć żywcem. To bajeczny koniec! —
Przylgnęła do mych ust, zdało się, że na wieki.
Koń niespokojnie zarżał. Odpowiedziały mu krzyki. Wskoczyliśmy do chaty. Przygasiłem ogień śniegiem, który w kącie leżał niedomarzły. Koniowi pysk ścisnąłem tręzlą, aby rżeniem nie zdradzał dokładnie naszego kierunku.
Gdyż o bytności naszej kozacy już wiedzieli.
Dym piekielny i para zapełniła wszystko.
— Nie gaśmy ognia — błagała. — To nic, że nas ujrzą. I zresztą mróz taki — radośniej umierać jest przy ogniu. —
Zgodziłem się i zostawiłem mały ogień, który chaty nie rozświetlił, ale zostawiał nieco ciepła.
Objęła mnie.
— Ty musisz dalej żyć — weź konia i ten kożuch mój — i moje buty futrzane — — — ratuj się. Ja celnie strzelam i kozaków tu zatrzymam, może parę godzin. Nie domyślą się, żeby samego ciebie gonić.
— Jeśli nawet kozacy nie podejrzywaliby mię o taką podłość, jakże podejrzywasz mię ty?
— Zaiste, wyznam, gorszą mam walkę tu wobec waćpana, niż tam z mrozem i kozakami. Wybieram niebezpieczeństwo mniejsze, chcąc zostać sama! — tak próbowała żartem mię nakłonić do wyjścia, ale ja już lufę sztucera wychyliwszy przez szparę, z której wydobyłem pakuły i mech — brałem ich na cel. Ona czyniła podobnie.
W mroku słyszałem już tylko bicie jej serca i swego — mocniejsze, z pewnością — nie ze strachu przed kozakami.
Jeszcze pragnąłem jej.
Wśród mroku daleko widzieliśmy watahę konnych, pochodnie trzymali nizko, aby jeźdźców nie oświetlać.
Wtym, zoczywszy ślady nasze wyraźne na polanie i mogąc już tu wobec szerokości miejsca i wywianego przez zawieruchę śniegu walić galopem, świsnęli konie nahajami.
Nie dawałem strzału, bo ona ścisnęła mnie za rękę, mówiąc:
— Wmiesza się za nas niewidzialny sojusznik, duchy? jak to nazwać... To będzie piorunem z tej olbrzymiej chmury natchnienia i piorun zemści nas... —
Nie wierzyłem jednak w pomoc duchów, mając wspomnienie przegranej bitwy — i jeszcze staranniej zacząłem mierzyć ze sztuceru. Za chwilę sypnę im dwanaście strzałów, każdy będzie nieubłaganie pewny...
Nagle rozległ się przerażający trzask, huk, potym wycie —
wataha zapadła w jezioro —
gdyż to, co braliśmy za polanę, jeziorem było zamarzłym.
My, idąc jedno za drugim, przeszliśmy. Oni w kilkunastu na rozpędzonych koniach zapadli w odmęt.
Wychlusnęła czarna woda i zaciemniła krąg jasny śniegu. W otworze widać już tylko było głowy ludzkie, końskie łby, ręce czepiały się na krach...
Wyrwałem z ogniska bierwiono gorejące i wraz z moją miłą wzięliśmy dwie długie tyki.
Instynkt? Z pewnością tak; i chłop syhirski ratuje zmarzłych więźniów polskich. Biegliśmy po niebezpiecznym już lodzie, zamokłym i popękanym.
Z przerębli uratowaliśmy jednak siedmiu ludzi zaledwo i jednego konia.
Reszta, z powodu mroźnej wody, dostawszy tężca, zaraz utonęła.
Wwiedliśmy ocalonych do chaty, ogień rozpalił się znów, twarze ciemne dońców napełniły się łzami.
Całowali ręce mej towarzyszce, zwąc ją Złota Zorja.
Nakarmili nas, mając torby wypchane zapasami.
Zapytała mię Złota Zorja, czy pomogły nam duchy, czy — przypadek?
— Jestem zanadto biologiem, żebym nie przypuszczał istnienia wyższego, niż człowiek. Ale gdyby duchy mogły pomagać, pomogłyby w sprawie ważniejszej, niż — łamanie lodu. Twoja intuicja wyczuła, że ta polana pod śniegiem może być grobem dla nieprzyjaciół. Zbudziłaś we mnie potęgę jasnowidzenia, bo widzę jasno, że droga przed nami strasznie daleka!
— Tobie przez życie, mnie przez śmierć, bo nie powiedziałam ci jeszcze, że jutro umrę.
— W takim razie ja z tobą — szepnąłem.
Ale noc już nas zmagała milczeniem.
Zasnęliśmy na kaukaskich burkach.
Rano rozjazd z naszemi topielcami, którzy zaprzysięgli, że choć walczyć muszą, ale nigdy srogiemi już nie będą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tegoż dnia w odległej o kilka mil wiosce spotkaliśmy garść naszego oddziału.
Nastała nowa potyczka ze ścigającemu ich kozakami.
Moja towarzyszka padła martwa, przeszyta dziesiątkiem kul rotowego ognia. Mnie spisy kozackie oporządziły tak, że teraz jeszcze czuję je czasem we wnętrznościach.
W nocy, gdy jechałem z konwojem — usłyszałem cichy szept kozaka. Jeden z topielców.
Rozerżnął mi więzy. Wśród śpiących na koniach kozaków zdołałem zbiec.
Mroczny las przyjął mię znowu — a palił mię teraz ogień zrobienia całej Polski — nieśmiertelną, nagą, nagością marmurów — kościelną!...
∗
∗ ∗ |
— Pytaj pan.
— Jaką wartość mają dla nas nakazy moralne katolicyzmu? nie wierzę oczywiście w boskie powstanie tej religji. Mówią, że katolicyzm wielkie ma znaczenie dla ludu, bo odpowiada jego poetycznym potrzebom. Lecz dla czego więził naturę prometeiczną księdza?
— Najpierw nie wiem, czy jestem prometeistą. Mozolnie dorabiałem się swego człowieczeństwa. Myślisz, że to łatwo? że większość tak zwanych wykształconych ludzi to już ludzie? omyłka. Wykształcenie, jak rząd latarń ulicznych, spełnia tylko funkcje nazewnątrz. Lecz co się dzieje w domach i zamkach duszy?
Nieraz przekonywałem się o niesłychanej aberacji uczuć u t. zw. ludzi wykształconych. Wobec nich analfabeci chłopi byli istnemi ducha magnatami. —
W drugiej komnacie rozległ się szmer — pośpieszył Piotr, ile pozwalały na to kajdany — i ze zdumieniem ujrzał tam starego żandarma Iljicza, który przed obrazem Zorzy polarnej żegnał się i, trzymając świecę w drugiej ręce, jakby świątyni oddawał pokłony.
Zoczywszy wchodzącego, postawił świecę i, starając się iść na palcach, zniknął.
— Też nawrócenie? — zapytał Piotr.
— Kto wie, kto wie? trzebaby Iljicza wypytać, tylko że stary żandarm umie milczeć. To nie jest ksiądz in partibus infidelium.
Bo trzeba waćpanu wiedzieć, że moją właściwą parafję utraciłem za bezbożne badania — tu zaś tylko zastępuję umarłego proboszcza.
— Tak, ale czemu przed tym obrazem Iljicz krzyżem się żegnał? tam idzie katorżnik, podobny do księdza... Czuję, że jest tu żelazna historja...
— A co, pewno pan chcesz, abym znowu zaczął kołatać w jaką bramę Mitry?
— W żelazną... Hermesa...
— Hermes był też bogiem złodziei, więc może katorżników... Zarazem Brama pracy...
Lecz pracy nie mógłbym tu przedstawić w rodzaju fabrycznej, chyba niewidzialną na tych warsztatach, gdzie są tylko arrasy między ziemią a niebem. Na wielu górach i na wielu dolinach wymierzałem wartosć istnienia, tudzież bezwartościowość morału...
— Mów księże, moja godzina ostatnia wydzwania...
— Niewiadomo, dla kogo godzina ostatnia wydzwania... Waćpan może jeszcze urwiesz się z pod szubienicy, wtedy trzeba żebyś poniósł ten ogieniek, który we mnie tlił...
— Znicz tysiącoleci... Magów chaldejskich...
— Bez wielkich frazesowi zasiądźmy. —
Piotr dorzucił szczap smolnych do kominka, bo zamieć na dworze wygwizdywała wszelkie ciepło z pokoju — gdy ogień gasnąć zaczynał.
I słuchał znowu chciwie — podobnie jak wielbłąd, mający iść w siedmiodniową pustynię, pije na zapas wodę ze źródła.