Xiądz Faust/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z kardynałem Metastasio żyłem w pewnej zażyłości;
lubiły mnie jego damy, mimo iż byłem tylko kapitanem gwardji papieskiej.
Trzeba panu wiedzieć, że niedarmo Włosi nazywali go, również jak króla Wiktora Emanuela — ojcami narodu.
Tak, kardynał zbyt lubił dobre związanie torsu kobiecego z silnemi biodrami bachanckiej Menady. Do tego była już dodatkiem głowa piękna i mądra tryumfatorki na rydwanie. —
(Nie, w żaden sposób nie oczekiwał Piotr podobnego związania misterjum o upiorach z torsem Menady! Ale słuchał, wsparszy się o górny cokół kominka i stojąc w chłodnym półcieniu. Ogień przenikał różnobarwny witrażowy ekran szybek, oprawnych w żelazne ramy — rzucał migoty na bibljoteczną komnatę, igrał klejnotami na starych voluminach, na rozwieszonej skórze jawajskiego boa, i lśnił jak na baśniowych tarczach — na emaljowanych starych misach z Faenzy).
— Rozpustnik, szaławiła wołyński, którzy to obywatele, jak wiadomo, wogóle nie odznaczali się za mych czasów ani patryjotyzmem, ani uczonością, ale zato bałagulstwem i niby tężyzną... W tym jednym
byłem odrębny, że zdążyłem otrzymać doktoraty przyrodniczy, matematyczny i filozoficzny.
Słowem, ja, hrabia Apolinary — o nazwisko mniejsza i tu pan mego nazwiska od nikogo się nie dowiesz — spotykałem się nieraz z kardynałem we czwórkę przy sarkofagu Attisa, ubranym we fijołki. Sarkofag ten służył nam za stół biesiadny nocami w kardynalskim ogrodzie przy Villa Doria Pamphili. Hm... (olbrzymi kłąb dymu wyrzucił ksiądz ze swej fajki).
Razu jednego szedłem pustą uliczką na Trastevere za fortecą Anioła. Ulica pusta; szabla ma wesoło dzwoniła, to znów milkła na brukowcach, porosłych trawą. Nie było ani jednego przechodnia. Mrok, cisza głucha, mimo iż rzędy pałaców starodawnych bywają jeszcze i teraz miejscem hucznych karnawałów...
Balsamiczny wieczór niósł zapach pinji, które mroczniały niby pagody. Jednocześnie jednak wionął mokry zabójczy wiew od wspaniałych łąk na maremmach, które ciągną się od Rzymu wzdłuż morza.
W takiej świeżości wonnej myśl o śmierci zaczęła kołatać cichutko — do zapomnianej maleńkiej furty mojej Jaźni.
Nie było nikogo na ulicy. Nie płonęły tu latarnie. W niektórych oknach mżył blask, ale zakryte były persianami, czyli po naszemu — żaluzjami.
Wtym — upadła róża do mych stóp. Tchnęła wonią tak silną, że napowietrzną drogę, którą leciała, przepoiła też aromatem.
Podjąłem, w mroku jej nie widząc — ale musiała być szkarłatna. Ukryłem ją na piersi, patrząc jednocześnie ku oknu, z którego mogła upaść. Pałac pogrążony był w mroku.
Błysło nagłe światło w oknie parterowym — stała z latarnią w ręce za kratami dama nadzwyczajnej urody.
Obyczajem, praktykowanym przez młodzież arystokratyczną rzymską, zachowującą jeszcze tradycje hiszpańskie, rzuciłem płaszcz bogato wygalonowany w smugę światła, padającą na bruk.
Ugiąłem kolano przed Piękną i, dotknąwszy kapeluszem ziemi, zacząłem mówić jakąś nagłą improwizacją zachwytu i próśb.
Ku zdziwieniu memu dama odrzekła mi po hiszpańsku:
— Teraz jestem samotna, miej łaskę do mnie przyjść... —
Nie trzeba mi było powtórzyć. Staroświecka z bronzu kołatka, utwierdzona nad klamką, przedstawiała nad gniazdem wężów lecącego Feniksa.
Zniknął blask od okna. W ciemnościach drzwi rozchyliły się za naciśnięciem niewidzialnej sprężyny, gdym ujął i machinalnie przekręcił kołatkę. Szedłem omackiem w mroku.
Dziwny, przecudny głos zawołał na mnie po imieniu wysoko nad schodami.
— Seńor Apollino... —
Nigdy w życiu nie słyszałem podobnie fjjołkowego głosu. Zdawało się, że to zadźwiękła fontanna, spadając z czaszy złotej w amforę krysztalną. Taki nieziemny głos mają na wiosnę lodowce górskie, gdy metaliczne dźwięki ich łączą się z mową czarodziejek.
Szedłem zwolna po schodach, przygniatało mnie wzruszenie.
Na drugim piętrze już było jaśniej, drzwi od rozświetlonej sali otwarte.
Postać damy wwiodła mię do wspaniałej komnaty, gdzie sufit wykładany grubemi taflami rzeźbionego czarnego dębu czy hebanu, boczne ściany okryte arrasami — bardzo staroświeckiemi.
Moja dama ubrana w strój, jaki widujemy na obrazach Welaskeza.
Na szczęście mówiłem biegle po hiszpańsku.
Powitała mię skinieniem róży tak ponsowej, że aż czarnej.
Uprzejmie wskazała miejsce naprzeciw siebie.
Zająłem jedno z krzeseł gotyckich, podobnych do tronu i konfesjonału zarazem.
Na stole lśniła wspaniała zastawa z kryształów i najdroższych fajansów emaljowanych, talerze były z grubego srebra.
Znając etykietę hiszpańską, nie ważyłem się przekroczyć jej realnemi pytaniami, lecz, jedząc zamorskie i dziwnie po staroświecku, korzennie zaprawne potrawy — mówiliśmy na temat mistyki i miłości.
La muerte y el amor, pasando el camino,
la noche los tomară en una posada.
To znaczy — jeśli pan nie rozumiesz po hiszpańsku —
— Tak, zapewne? — rzekł Piotr:
— Śmierć i miłość płynęły w gondoli —
noc ich ogarnęła w ciemnych odmętach. —
— Hm... masz pan wyobraźnię na niekorzyść filologji. Wiersz znaczy poprostu:
Śmierć i miłość chodziły jedną drogą —
noc ich zastała w karczmie.
Dość, że następnego dnia — —
— Jak to, kapitan przebył tam całą noc?
— Nie byłem jeszcze księdzem. Zresztą, cóż mam rozwlekać? Czy to, że potrawy zmieniały się szybko, że podawałem sam — biorąc je z niszy, w której obracało się okno ślepe — tj. takie, że służba dalej będąca widzieć nas nie mogła.
Najlżejszy szelest nie zdradzał niczyjej obecności.
Po deserach, które były istną objatą na cześć boga Komusa, po winach — gdzie piliśmy Cherez i Gatta, który podobny, ale wyborniejszy od szampana — nie musuje i nie oszałamia. — —
Przeszliśmy do salonu, zdobnego w olbrzymie, matowe, staroweneckie lustra. Na kominku palił się ogień. Podeszliśmy do wieżycowego ekieru, w którym ściany i sufit były wyłożone lustrami.
Tu stały taburety, maurytański stolik, wykładany tęczą perłowej masy.
Moja nieznajoma usiadła tu, rozświecona blaskiem płonącego kominka.
Ujrzałem ze zdumieniem, iż wszędzie na ścianach, na podłodze, na suficie — odbijała się postać jej, owiana lucyferycznym czarem grozy i żądzy.
Wzięła mandolinę i śpiewała mi pieśni cudowne —
Niepodobna tego przełożyć, bo jest to już złączone z melodją. Rozmawia szatan z mniszką:
Noc mej duszy wychodzi za horyzonty tam —
gdzie wyje mrok wśród piekła bram.
Oto jesteśmy w Hadesach już goście —
i zamiast płaczu, mamy radoście...
Złam krzyża jarzmo! miła kochanko —
Nad głuchą gwiazdy tu lśnią Ananką.
— Zrzuć, potworze, swój czarny
habit i maskę!
Wejdź, miłuj — świat jest mi cmentarny!... —
— Zgasimy ziemię swych skrzydeł podmuchem!
w gwiaździstej szermierce
wypromieniaj łaskę:
Jestem Twym duchem —
Tyś jest me serce!
Potym zaś o godz. 9 miałem eskortować papieża na mszę, którą odprawi wobec wielkiego tłumu unickich pielgrzymów.
Kodeks służbowy w Watykanie jest bardzo surowy, będąc całkowicie na honorze oparty.
Wtym na końcu ulicy spostrzegam, że nie mam przy boku szabli.
Niepodobna bez niej odbyć warty w papieskich pokojach.
Wprawdzie możnaby kupić po drodze, ale — co za wstyd! Kapitanem będąc, który za najmniejsze przekroczenie lub choćby dystrakcję karał miesiącem twierdzy w Zamku Anioła!...
Biegłem nazad.
Zacząłem dobijać się do drzwi.
Milczenie.
Kołatam coraz mocniej, nareszcie już z całych sił, myśląc, że w pałacu tym jest tylko moje Bóstwo i że jeszcze nie udała się na spoczynek.
Milczenie. Wściekłe echa mych szamotań potężnemi dźwierzami okutemi w bronz — mogłyby zbudzić niedźwiedzia ze snu zimowego, cóż dopiero miłośnicę!
Nakoniec — najmniej po kwadransie — wyobrazić me zniecierpliwienie — wyszedł z sąsiedniego domu starzec trzęsący się.
Pęk kluczów miał u pasa.
— A to dla czego Wasza Wielmożność rozwala tu bramę?
Zostawiłem tam szablę.
— Kiedy?
— Kwadrans temu.
— Być nie może.
— Carajo, tonto, porco di Bacco, bougre de canaille, vieux saltimbanque! — ryknąłem wściekły, klnąc wszystkiemi językami — kiedy ja, kapitan gwardji, mówię, to znaczy, że tak jest! ty wieżo z kości starego rekina!
— A jednak to być nie może — odparł starzec z flegmą — pałac niezamieszkały od lat trzystu, należał do pewnej księżny hiszpańskiej. Obecnie jest własnością ostatniego jej potomka, który nigdy tu nie był, a mieszka w więzieniu dożywotnim pono aż w Czili — za jakąś nadzwyczajną zbrodnię. I nikt tu nie wchodził od czasu, kiedy byłem jeszcze młody, ani ja sam, bo mi to w klasztorze pod przysięgą zakazano. —
Osłupiałem, wglądając się w poważne, bezwarunkowo nie kłamiące rysy starca.
Więc obłąkany?
I prosiłem już bardzo uprzejmie, ale zdecydowanie, aby poszukał klucza i pałac mi otworzył.
Po namyśle wstrząsnął głową.
— Ha, śmierć moja się zbliża... mogę Waszą Wielmożność przekonać, i sam zobaczę, czy wszystko w porządku. Tu nocami bywają dziwne rumory... muzykę słychać orkiestry, a czasem jakby sto osób tańcowało... Papieże tu chodzą i odbywają się straszne igrzyska. I tu przychodzi djabeł w postaci kobiety —
— Idźmy, vamos! andiamo! — odparłem niecierpliwie na to snowidzenie starca.
Z mozołem przekręcił klucz w zardzewiałym zamku, bo Feniks ów nad gniazdem węży tym razem jakoś nie otwierał.
— Tasama sień — mruknąłem, wchodząc — szabla ma będzie tam na górze. Trzeba ostrożnie iść, aby śpiącej już zapewne Pani nie obudzić.
— Niema tu żyjących — odparł z mocą starzec. — Widzisz, kapitanie, kurzu jest tu więcej niż cal na schodach. Ale ba... corpo della Madonna! — tu są ślady stóp — akurat właśnie Waszej Wielmożności... Wmieszała się nieczysta siła, albo pan jesteś złoczyńcą, który ma podrobiony klucz! —
Zostawiłem zrzędzącego furtjana, przeskakując naraz po kilka schodów, aby uprzedzić damę o niespodzianym najściu.
Stanąłem na drugim piętrze. Rozwarłem naoścież drzwi, nie otrzymując odpowiedzi na zastukanie.
Nazwałbym pewien rodzaj mistycznego strachu mrozem Komandora, bo zmieniłem się w statuę.
Wszakże sala była pustą zupełnie, a że tasama — mogłem przysiąc, wobec arrasów, mających przy wieczerzy oglądane motywy rycerskie: bój z Maurami, herby królestw Kastylji i Aragonu.
Stół i krzesła te same gotyckie — nie było tylko nakrycia do wieczerzy.
Ale to zrozumiałe. Uprzątnięto. Na zapylonej grubą warstwą posadzce — istotnie, chyba od wieków niezmiatanej — ślady mych stóp! Wiodły, okrążając w wielu miejscach stół. Krokami równemi jak w lunacji — aż do końca drugiego salonu widoczną linją szedł ów ktoś.
W salonie tym nie było już ognia na kominku, wiatr gwizdał.
Podszedłem do wieżowego ekieru, wyłożonego lustrami. Tam nie było maurytańskiego stolika — — jedynie szabla ma stała w kącie.
Gdyby mnie nagła purpurowa błyskawica uderzyła z sufitu, nie byłbym tak wstrząśniony. Jestem w labiryncie mroków. Żadnej nici w tej Abrakadabrze i jeśli nie dojdę zaraz do sypialni pięknej Nieznajomej — to położę krzyż nad swym umysłem. Zresztą nie zdawałem jeszcze sobie sprawy ze znaczenia tych przeżyć.
— Kto mnie zwiódł?! — wybuchłem, biegnąc po salach pustych z szablą gołą, gotowy przebić.
W ten sposób salę i komnatę poprzednią przebiegłem, lecz nigdzie dostać się nie mogłem, gdyż wszystkie drzwi były zaryglowane i zamknięte olbrzymiemi kłódkami. Ale rdza w nich i pajęczyny świadczą dostatecznie, ze zdawna nie były otwierane.
W ciągu zresztą kwadransa, jak zniknąć mogły wszystkie meble, całe urządzenie komnat?...
Gdzie ich mieszkanka?...
Sięgnąłem do piersi po różę — wydobyłem białą, ale z wyraźnemi plamami krwi.
To łatwo objaśnić: palce mogły być zadraśnięte przy rozwieraniu tych dźwierzy — mruknąłem.
Woń róży upajająca i infernalnie cudna — w jednej chwili ożywiła we mnie wspomnienie i kategoryczną pewność, że ja naprawdę tuliłem tu żywą Nieznajomą.
Wyszedłem z pałacu.
Ulica — Rzym i ja, hrabia Apolinary — kapitan gwardji — obłąkany, czy nawrócony?
Zanadto czułem szaloną niezgasłą rozkosz w mych żyłach, aby wątpić, iż przeżywałem chwile z Wenerą piekieł.
Nie wróciłem już do Watykanu. Szablę mą zawiesiłem nad ołtarzem pierwszego spotkanego kościółka.
Wstąpiłem na nowicjat do najsurowszego klasztoru i zrobiłem ślub, że będę księdzem. Co prawda, nieraz tego żałowałem, bo jeśli człowiek nie może się pomieścić w świecie, to cóż dopiero w sutannie?
Sprawdziłem potym w kronice historji, że mieszkała w tym pałacu księżna hiszpańska miłośnica Cezarego Bordżia, która królowi neapolitańskiemu pomogła kochanka swego przywabić i uwięzić. —
∗
∗ ∗ |
Rozchyliła się brama miłości, którą w misteriach Mitry przedstawiano z lichego metalu — cyny.
Taką może była miłość służebnic Afrodyty cypryjskiej, jadącej na wspaniałym dwukolnym rydwanie z czarnego hebanu, wykładanym mozajką z koralu, złota i szmaragdów — rydwan pędził nad morzem wśród leśnych gęstwin, a ciągniony był przez mitycznego jelenia. Służebnice Afrodyty cynowym węzłem spajały ze sobą ciała ludzkie...
Lecz taką nie jest miłość natur prostych a głębokich... i Piotr pod wrażeniem opowieści przypomniał sobie ów cudny śpiew hiszpański — zdało się mu, że gdyby umiłowana kobieta tak zaśpiewała, umarłby u jej nóg...
O ven, ama... eres alma, soy corazon!
Umarłby dla świata... Poniósłby ją Piotr nad jeziora amerykańskie Ontario lub Eri, jak mu to jeszcze cudniło się z opowieści Mayne Reida — zbudowałby tam chatę i żyłby tam... z nią...
Lecz Polska? a więc później dopiero, dokonawszy już swego czynu w Polsce, miałby prawo tam wśród lasów olbrzymich, nad wodospadami — — żyć z umiłowaną...
Otrząsnął się — i pomyślał: za kilka dni sznur złamie kręgi mej szyi i zagaśnie moje życie. Nie trzeba zniewieściać woli swej marzeniem. Wierzyłem w upiora Polski — z nim spędzałem chwile ekstazy. Halucynacje... rewolucjonisty!... —
Ozwał się głośno, starając się nadać inny bieg myślom rozpacznym swego serca.
— Więc tylko dwa wnioski, jeden — że przywidzenie — nagły ostry napad obłędu, który kapitanowi, wiodącemu życie rozpustne, kazał nawrócić się i powiesić szablę na ołtarzu, szablę wcale zresztą niekaraną staniem w kącie. Taki wybuch ascezy znany — —
— A drugie — zapytał uważnie ksiądz.
— Trudne do przypuszczenia: jakiś upiór, istota zagrodowa, przybrawszy postać żyjącą...
Lecz to jest absurd. Poprostu ksiądz jest poetą, psychikiem, skłonnym do autosugiestji.
Idąc jednej nocy mroczną ulicą Rzymu i stanąwszy pod opuszczonym pałacem, ujrzał gwiazdę, odbitą w jednym z nierozświetlnych okien.
Przekręciwszy w sposób wypadkowy zamek u bramy — wszedł — i w mroku młody kapitan przeżył halucynację wywołaną przez żądzę miłości, wizje Inferna... W ojczyźnie Danta i u stóp świątyni katolickiego fetyszyzmu — o to nie trudno... —
Zaśmiał się ksiądz, puszczając kłęby dymu.
— Życie nie daje objaśnień i ja ich nie dam. Musiało to być silne przeżycie, jeślim uczynił ślub, trwający przez całe lata, liczne jeszcze od owej epoki.
— Niestety, uczuł się ksiądz już związany sutanną później — kiedy przyszła chłodna refleksja?
— Któż waćpanu prawo daje tak do mnie kołatać?! nie zostawiłeś wszakże u mnie swej szabli! — rzekł zimno, odpychającym głosem ksiądz. — Jeśli waćpana nie uważam za łotra, jak wszyscy współcześni ziomkowie, to nie mam jeszcze żadnych danych do przyjmowania za sędzię.
— Przywykłem w więzieniu, że się zna tylko dwie kategorje: wrogów i braci — odrzekł hardo Piotr. — Dziękuję za opowieść. W porę pożegnać będę musiał. —
Ksiądz może pożałował porywczego słowa, ale jak każdy bardzo już rozwinięty umysł — gniewała go spotkana w kimś mechaniczność myślenia. Nie żądał ślepej wiary dla swej opowieści, ale może oczekiwał radości w Piotrze, iż życie przedstawia wszelką możliwość... Więc odrzekł mu, nie zważając na jego powstanie.
— Cóż to za ścieśnienie świata w te dwie kategorje? jeszcze jest cały miljard ludzi nam obojętnych, ale którzy przedstawiają niezużyty skarb naszego życia. Bo któż ręczy, czy ten obojętny w danej chwili człowiek nie będzie za godzin kilka bliższy nam od brata? Zresztą są jeszcze ludzie samotni, wędrowcy ku krainom dalszym niż ludzkość i tych nie da się zawrzeć w żadną kategorję. —
W Piotrze żyła utajona potrzeba wyrwania się z cieśni pozytywizmu, ale chciał to uczynić drogą podstaw naukowych. I nagle zrozumiawszy, że ksiądz Faust daje mu w osobie swej tę możliwość Wiedzy — zadrżał. Wyciągnął ręce, jak człowiek zamurowany w grobie ku zbawcy.
— Darujcie mi — rzekł ze wzruszeniem — jestem lampą, która szybko zagaśnie. Jeśli możecie — Wy, dziwny Panie, rozewrzeć przede mną jedną za drugiemi owe bramy wtajemniczeń — bramy Mitry — ach, wtedy żyć będę życiem Waszym, niewątpliwie dostojnym, ulecę na rydwanie waszej myśli w głębiny świata mi nieznanego. Nikt nie żądał od nikogo większej łaski, niż ja teraz. Żądam najgłębszych skarbów, które zebraliście w życiu, które chowacie być może dla siebie czy dla swego Boga. Może dla dalekich pokoleń chcieliście zawrzeć w księgę, która byłaby zbiornikiem wiedzy duchowej w katedrze narodu. Mówię mistycznie już, bo dla czegóż mam trzymać się tej zgniłej gałęzi pozytywizmu, która, łamiąc się, strąca mię w otchłań bezgranicznego mroku?
Nie lękam się zgonu. Owszem, patrzę weń, jako w najwyższe wtajemniczenie. Nie dałbym sobie śmiertelnych godzin odjąć za cenę życia wiecznego.
Chcę umrzeć, ale w pełni zachwytu i przerażenia, przebywszy wszystkie stopnie grozy, zamyśleń, wielkich błyskawic, sfinksowych zagadnień. —
Znam bramę z ołowiu.
Przebyliśmy teraz bramę Afrodyty upiornej. Brama to nie z cyny. Metal fałszywy. Spaja i pogrąża ciężarem. Brama to z rubinu; narodziła Was, jak matka w purpurze żądzy. Prowadźcie mię — wy, dawny mędrzec Eleuzyjski ze swym adeptem. Godny jestem być nim. Przysięgam. Można mi wierzyć. Mam duszę rozpaczną, ale świecą w niej oczy mądrości i jasnowidzeń. Tylko zbyt daleko jeszcze ode mnie — i nie będę miał czasu już ku mym własnym Oczom iść.
Więc prowadź mię Ty, Sokratesie polski, lub może zacieśniam Was znowu — bo Sokrates był realistą...
— I ja jestem realistą. Realizm ten jednak wewnętrzny, którego nie ujmujemy przez zmysły. Znał to Sokrates w swym dajmonie — i nazywał ten głos wewnętrzny — pójściem za swym bogiem... Sequere deum. Ale muszę zrobić zastrzeżenie: W misterjach uczeń zwał się mistos, a wyższy, mający już dar kontemplacji — był to epoptos, nie adept. Nazwa ta przysługiwała w średnich wiekach tym, którzy już władali tajemnicą przemiany kruszców w złoto (filozoficznym kamieniem) lub życiowym eliksirem. Jeśli mnie zaszczycasz tytułem Mistagoga, sam weź pochodnię intuicji, gdyż bez niej będziemy roztrącać się w mroku o rzeczy Niewyrażalne. Nie będę mógł prowadzić Cię, jak to sobie wymarzyłeś, przez bramy w tym porządku misterjów indyjsko‑irańskich.
Wprawdzie mógłbym dobrać z mego życia różnych opowieści i misternie podprowadzić je pod ten schemat. Byłaby to literatura, sztuczność nadobna i może poniekąd bawiąca umysł.
Ale życie nie wiedzie przez bramy ani te, ani w tym porządku, ani w tej liczbie. Oto nasuwa się mi opowieść...
— Wiem, że z tych opowieści będzie niejedna spiżową, żelazną, ze złota... lub nawet Bramą ze szmaragdu — szepnął cicho Piotr.
— Dopiero jest godzina ósma — mamy przed sobą, długą, zimową noc.
I oto nasuwa się mi życie moje w powstaniu, do którego wstąpiłem wkrótce po tym przejściu z Upiorną Różą.